Powiedziała M - Rodzim Dorota - ebook

Powiedziała M ebook

Rodzim Dorota

4,3

Opis

Ona jedna, ich dwóch i... przepowiednia, która zmieni wszystko.

Czy można kochać mimo zła, jakie wyrządziła druga osoba? Czy można przestać kochać „na zawołanie”? W życiu Ady Jaroszyńskiej od zawsze liczy się tylko jeden mężczyzna: Michał. Kiedy on w końcu odwzajemnia jej uczucie, wydaje się, że to początek bajki. Zaczyna się wspólne organizowanie życia – młodzi rzucają się w wir pracy, by się dorobić i spełnić wspólne marzenia. Niestety, mąż równie mocno jak żonę kocha wiele innych kobiet. Skołowana Ada wybacza raz i drugi, za wszelką cenę pragnąc trwać „póki śmierć ich nie rozłączy”. Wtedy na horyzoncie pojawia się przystojny lekarz…

Czy młoda dziewczyna będzie umiała odróżnić prawdziwą miłość od chwilowej fascynacji? I co oznacza przepowiednia wróżki, która powiedziała, że „M przeznaczony”? Wkrótce Ada będzie musiała dokonać najtrudniejszego w życiu wyboru…

Krótko po dwudziestej drugiej byłyśmy na miejscu. Z daleka widziałyśmy rozświetlony lokal i słychać było dźwięki muzyki: lokalna kapela góralska dawała popis.
(…)
Kiedy Beata wyciągała kluczyk ze stacyjki, a ja nadal odpinałam oporne pasy, nagle zamarłam. W tym samym momencie spojrzałyśmy na auto, które stało obok. Jakaś para baraszkowała w nim na całego.
– Ty, patrz! Ale ich wzięło – rechotała Becia, poszturchując mnie w ramię. – Jak króliki jakieś!
Drzwi miałam już otwarte i jedną nogę na zewnątrz, gdy nagle para odwróciła głowy. Mimo lekko zaparowanych szyb widziałam ich bardzo dobrze. Siedziałam jak sparaliżowana.
– Boże – jęknęłam. „Panem królikiem” był Michał. Mój Michał!


Dorota Rodzim – urodziła się w Świętokrzyskiem, Ślązaczka z wyboru – przyjechała do Tarnowskich Gór za miłością. Dumna mama dwóch córek, która po wypuszczeniu dzieci w świat postanowiła spełnić swoje marzenia. Pisze, kiedy ma czas. Nieraz w trakcie gotowania lub w notatniku z listą zakupów. Ciągle nie potrafi się przyzwyczaić, żeby używać dyktafonu.
„Powiedziała M” jest jej debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (34 oceny)
19
9
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anjamaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, bardzo polecam
00
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsającą. Warto przeczytać
00
Wawka12

Nie oderwiesz się od lektury

Już dawno nie zaskoczyła mnie książka tak jak ta. Bardzo polecam lekko i szybko się czyta.
00

Popularność




Ja i on. Ada i Michał. Dwadzieścia siedem i dwadzieścia dziewięć lat. Jak określić nas najlepiej? Młode małżeństwo z trzyletnim stażem, „na dorobku”. Pracowaliśmy razem w firmie oferującej ubezpieczenia dla klientów indywidualnych, której właścicielem był szwagier Michała. Oboje zajmowaliśmy się przygotowywaniem atrakcyjnych polis na życie z funduszem kapitałowym. Można powiedzieć: firma rodzinna.

Mieliśmy plany, marzenia… Kupić mieszkanie, a najlepiej mały domek na przedmieściach. Lepsze auto… Mieć dzieci. Oboje kochaliśmy dzieci do tego stopnia, że zaczepialiśmy na ulicy matki z wózkami, a wolny czas chętnie spędzaliśmy z maluchami mojego brata. Michał szalał z nimi na całego i zazwyczaj obaj chłopcy po takim wariactwie byli chorzy. Bratowa zaczęła nas straszyć, że będziemy płacić za leki, i często upewniała się, czy Michał na pewno skończył sześć lat i nie zatrzymał się w rozwoju w okolicach wieku jej starszego synka. „Gówniaki” – tak nazywał dzieciaki mój mąż – były najcudowniejsze na świecie. Imponowało mi, że nie miał problemu z przebieraniem bobasów bez użycia maski. Uwierzcie mi, że potrafiły wyprodukować takie ilości smrodu, że trzeba było cały pokój wietrzyć z godzinę.

I nagle, jak grom z jasnego nieba, okazało się, że w naszym małżeństwie panował spory tłok. W naszym przypadku „na dorobku” oznaczało, że ja po pracy dorabiałam swoim klientkom paznokcie (żele, hybrydy), a mój mąż… dorabiał mi rogi. Oczywiście tajemnica poliszynela. Ale od początku…

Część pierwsza

Michała znałam od zawsze. Mieszkaliśmy po sąsiedzku. Chodziliśmy do tego samego przedszkola i tej samej szkoły. Był starszy o dwa lata. Pamiętam rozpacz, kiedy poszedł do technikum i nie mogłam widywać go na przerwach. Bawiliśmy się wspólnie przez całe dzieciństwo. Zawsze się mną opiekował, a ja już w wieku sześciu lat byłam w nim zakochana. W czasie technikum i na początku studiów Michał spotykał się z różnymi dziewczynami. Jaka ja byłam wtedy zazdrosna! Gdybym mogła, gdybym się tak bardzo nie wstydziła, powiedziałabym mu, co do niego czuję. Cieszyłam się jak wariatka, kiedy przyjeżdżał na dłużej z miasta, w którym studiował. Tyle tylko, że oprócz zdawkowego „cześć” i „co słychać” właściwie nie rozmawialiśmy.

Aż pewnego razu, w wakacyjne przedpołudnie, coś się zmieniło. Moje modły zostały wysłuchane. Tak. Modliłam się i odprawiałam czary jednocześnie. Całowałam zdjęcie grupowe ze szkolnej wycieczki do tego stopnia, że już niewiele było na nim widać.

Letni poranek nie zapowiadał dużych zmian w moim życiu. Maszerowałam po ziemniaki niczym po jakieś trofeum. Może wybiorę się rowerem na wycieczkę do pobliskiego lasu – rozmyślałam, wchodząc do sklepiku.

– Dzień dobry – rzuciłam radośnie do sprzedawczyni i pomaszerowałam w stronę warzyw. Po drodze zahaczyłam oczywiście o stoisko z kosmetykami. Ta część sklepu zaopatrzona była przez panią Janeczkę niczym Sephora. Jakie ja perełki tutaj kupowałam! Miałam już całą kolekcję błyszczyków w każdym możliwym odcieniu różu, rozświetlacz do twarzy o takim działaniu, że po nałożeniu buzia świeciła mi się, jakbym wpadła prosto w brokat, a ostatnim hitem był bronzer, po którym wyglądałyśmy z Becią jak dwie „solary”, ale tylko od linii żuchwy w górę. Obie eksperymentowałyśmy z makijażem z marnym skutkiem niestety. Nie mogłam się jednak powstrzymać i ominięcie działu drogeryjnego było dla mnie wręcz niemożliwe.

Z buszowania wśród regałów wyrwał mnie znajomy głos.

– Ada? Hej! Zakupy? – Przede mną stał on, szczerząc piękne białe zęby.

– Yyyy… – Zaczerwieniłam się i w tym samym momencie nacisnęłam trzymaną w ręku butelkę z balsamem do ciała, który właśnie próbowałam powąchać. Moja twarz pokryła się białą mazią.

– O! Śnieżynka latem – parsknął.

Próbowałam ratować resztki mojej godności, ale nie byłam pewna, czy nie wolałabym, żeby to paskudztwo zostało na mojej twarzy, która przybrała kolor dorodnego buraka. Na złość oczywiście w torebce miałam wszystko, tylko nie chusteczki. Ale Michał je miał…

Zapłaciłam w pośpiechu za zakupy i chciałam uciec stamtąd jak najdalej. Upaćkana balsamem, niepomalowana, tłuste włosy i jeszcze ogromne dwa pryszcze, nieuchronny znak zbliżającego się okresu.

– Poczekaj – usłyszałam.

O Maryjo! Józefie Święty! Uciekać? Udawać, że rozmawiam przez telefon? Ale telefon w domu. Boże, ratuj! Przecież ja zawsze mam telefon! A niech się dzieje, co chce! – myśli w mojej głowie puściły się galopem.

– Na długo przyjechałeś? – wystękałam drżącym głosem, zastanawiając się, czy dojrzał już moje dwie szpetne diody.

– Trochę zabawię. Reaktywowaliśmy zespół. Mamy dużo prób i trochę grania… Wiesz, wracam do tego. Podaj torbę. – Michał wyciągnął rękę i przejął moje zakupy, zanim zdążyłam zaprotestować.

Grał w zespole rockowym. Był perkusistą. Wysoki szatyn z brązowymi oczami. Dłuższe włosy spięte w kucyk. Gładka cera. Nie miał budowy atlety, ale ciacho było z niego niezłe. Podobał się i młodym dziewczynom, i dojrzałym paniom. Wyróżniał się z tłumu, w przeciwieństwie do mnie. Drobna, metr sześćdziesiąt cztery wzrostu, włosy ciemny blond, taki bardziej mysi, blada, z małymi niebieskimi oczami. „Mała, czarna, niewywrotna”, jak określał mnie mój braciszek. Osoba, której nie zapamiętasz. Typowy przeciętniak.

Nie wiem sama, co się wtedy stało, ale gadaliśmy jeszcze z bite dwie godziny przed moją furtką. Z pełni nieopisanego szczęścia wyrwał mnie głos mamy:

– Aaaadaaaa! Do cholery! Coś ty sadziła te ziemniaki i czekała, aż urosną? – wściekała się.

– Masz czas wieczorem? – zapytał, zerkając na telefon.

Świat zawirował mi przed oczami. Czy ja mam czas? Choćby się waliło i paliło, nie wiem, wybuchła wojna!… – nic mnie to nie obchodzi. Będę, gdzie chce i kiedy chce. Próbując opanować głos, wydukałam:

– Tak. Na dziś w sumie to nie mam żadnych planów.

Jakbym w ogóle jakieś miała – dopowiedziałam w myślach i uśmiechnęłam się najszerzej, jak mogłam. Aż dziw, że mi ta rozwarta japa tak nie została.

– O dziewiętnastej – rzucił i odszedł wolnym krokiem.

Wpadłam do domu jak pershing.

– Co się tak szczerzysz? – Matka była zła i gdyby wzrok zabijał, to w tym momencie leżałabym martwa. – Przecież wiesz, że ojciec idzie na drugą zmianę, a ja do Łukasza jadę. Łazisz Bóg wie gdzie, a obiad w czarnej dupie. Poprosić cię o coś…

Mrucząc pod nosem, poszła do kuchni. A z mojej twarzy zniknął uśmiech. Tragedia! Miotałam się po pokoju. Dziś był „mój piątek”. Taka piątko-sobota w Aldi z babcią. Mama co drugi piątek jechała do mojego brata, żeby pobyć trochę z wnukami. Kochała chłopców bardzo i tęskniła równie mocno. Potrzebowała też chwili oddechu od opieki nad babcią, która miała już dziewięćdziesiąt lat i cierpiała na alzheimera. Babcia w stanach pobudzenia klęła jak szewc i dodatkowo dostała jakiejś korby na punkcie seksu. Ustaliliśmy, że Łukasz nie będzie przyjeżdżał z dzieciakami w odwiedziny, kiedy okazało się, że po jednej z wizyt jego czteroletni synek powiedział w przedszkolu do swojej wychowawczyni: „Stala kulwa hitleloska” (moja babcia tak teraz wyzywała naszą sąsiadkę). Dostało się też kierowcy, który przed nimi gwałtownie zahamował – zanim brat zdążył zareagować, usłyszał dziecięcy głosik: „Tata, zabij dziada”.

Babcia, będąca uosobieniem cnót wszelkich, zmieniła się nie do poznania. Miła, bogobojna, nieprzeklinająca, teraz operowała takimi wulgaryzmami, że nam wszystkim opadały szczęki. Jeszcze pięć lat temu ciocia Maria zostawiała swoich nastoletnich synów pod jej opieką, kiedy miała jakiś służbowy wyjazd. Chłopcy radzili sobie świetnie i nie byli zadowoleni, że na noc będą mieli stróża. Szybko jednak załapali, że babcia jest świetnym opiekunem, i pod jej patronatem wyprawiali w domu najlepsze imprezy. Wszystko wyszło na jaw, gdy sąsiedzi o czwartej rano wezwali policję – i patrol zastał w domu napranych jak stodoła szesnastolatków i najaraną trawą babcię. Szok! Mama z ciotką o ósmej rano odbierały tych dwóch gagatków i osiemdziesięciopięcioletnią staruszkę z posterunku, a babcia radośnie podśpiewywała Kiedy ranne wstają zorze. Chłopakom się nieźle oberwało. Przecież to mogło babcię zabić i w sumie podejrzewaliśmy, że być może miało to jakiś wpływ na jej chorobę. Dzięki tym wizytom i obcowaniu z młodzieżą babcia poznała dużo nowych zwrotów i teraz w chorobie sprytnie się nimi posługiwała, a „spadaj, cwelu” stał się jej ulubionym.

Ostatnio był u nas proboszcz z – nie wiem, którym już z kolei – ostatnim namaszczeniem. Wikary za żadne skarby nie chciał tego zrobić po tym, co babcia ostatnio wygadywała, a i proboszcz też niechętnie, ale nie mógł przecież odmówić posługi. Dziwiłam się, że mama nie dostała jeszcze zawału przez to wszystko. Wyobraźcie sobie taką sytuację: my wszyscy przerażeni wokół łóżka, bo to już ta chwila. Łzy płyną. Babcia odchodziła… Proboszcz w skupieniu odprawiał modlitwę. Czekaliśmy już tylko na ostatnie tchnienie. Nagle babcia otworzyła oczy, popatrzyła na księdza i uśmiechnęła się dwuznacznie. No i się zaczęło. „A księdzu to staje?” – wzrok skierowała na sutannę w okolice krocza.

– Mamo! Babciu! – krzyknęłyśmy chórem z rodzicielką.

– Litości – powtarzała zdruzgotana mama. – Przepraszam najmocniej – odezwała się zawstydzona do proboszcza.

Ksiądz uśmiechnął się serdecznie, chociaż widać było jego zmieszanie.

– Pani Anielo – zwrócił się do babci. – Pani już bliżej na tamtą stronę, a takie grzeszne myśli po głowie chodzą. Znów muszę panią wyspowiadać – dodał łagodnie.

– Spadaj, cwelu! Dajcie wy mi święty spokój. – Babcia gwałtownie odwróciła głowę i ostentacyjnie zamknęła oczy. – Wypad! Śpię! Co, nie widać?

Uwierzycie? Ręce opadają. I jak tu się dziwić, że byłam zrozpaczona. Wiedziałam, że w tych okolicznościach nici ze spotkania z Michałem. Musiałam zostać w domu.

Całe popołudnie spędziłam przy drzemiącej babci i kiedy poszłam na chwilę do siebie, z dołu dobiegł mnie odgłos pukania do drzwi.

– Otworzę, bo i tak już wychodzę! – zawołał w moją stronę tata.

To był Michał. Zeszłam na dół. Było mi tak strasznie przykro.

– O, witaj. – Uśmiechnęłam się. – Niestety nie mogę. Wiesz, że moja babcia…

– Pewnie, że wiem. – Michał władował się do środka, w ogóle nie zwracając uwagi na moje słowa. – To posiedzimy sobie z panią Anielą. Porandkujemy we troje. – Uśmiechnął się szeroko i zaczął zdejmować buty.

Moja panika sięgnęła zenitu. Randka? Powiedział randka? Czy ja się przesłyszałam? – Znowu milion myśli kotłowało mi się w głowie. – Pewnie nie ma co robić. Tak, nudzi się i wybrał się do nudziary!

Dużo by opowiadać, ale wieczór, a właściwie noc minęła nam bardzo szybko. Babcia zapadła w stan otępienia i praktycznie cały czas spała. My piliśmy wino i wspominaliśmy historie z dzieciństwa, zaśmiewając się przy tym do łez. Około czwartej Michał podskoczył jak oparzony.

– Sorry. Ale się zasiedziałem! Uciekam! Dziś o dwudziestej gramy w klubie. Wpadniesz?

Znów posłał mi to czarujące spojrzenie. Chciałam udać, że się waham, ale wrzasnęłam na całe gardło coś w stylu, że mi miło, że oczywiście i takie tam…

– Super!

Włożył kurtkę i zawahał się przy drzwiach. Odwrócił się i mnie uściskał, unosząc lekko do góry. Co ja wtedy czułam? Fruwałam nad ziemią! Ćwierkały ptaszki! Wokół była tęcza! Gwiazdy! No full opcja! Kiedy z radości całowałam lustro, napotkałam zdumiony wzrok babci. Obudziła się, a jej mina mówiła wszystko. Byłam przekonana, że myśli, że mi właśnie odbiło. Dopadłam do niej i zaczęłam opowiadać, co się wydarzyło, kiedy spała. Chyba zanudziłam ją na śmierć, bo po chwili znów zasnęła.

To nieważne, że mnie tylko przytulił. Tak bardziej po koleżeńsku. Że nie pocałował. Nieważne. Ja, Ada, kochałam go całym sercem.

– Becia!!! Błagam!!! Nie mów mi tylko, że nie możesz!!! – darłam się do telefonu.

– Co ci? Czego drzesz ryja? – Zaspany głos przyjaciółki wydobywający się z głośnika mojego telefonu wróżył, że zaraz mnie objedzie z góry na dół. Beata, Becia, zwana także Helgą, to moja najlepsza psiapsióła. Przeklina jeszcze bardziej niż moja babcia, ale to najlepszy i najszczerszy człowiek, jakiego znam. Wali prawdę prosto z mostu, więc nie jest lubiana, ale ja ją kocham jak siostrę. Tym bardziej że mam starszego brata i kontakt z nim taki sobie.

– Pojebało cię. – Beata ziewnęła przeciągle. – Jest siódma rano! Do dwudziestej pierwszej byłam w robocie!

– Becia! Beciunia! Musisz ze mną dziś do klubu! Musisz! Błagam! Sprawa życia i śmierci – piszczałam.

– No i? – Beata była średnio zainteresowana.

– Błagam! Michał!

– Słuchaj, Adka. Człapię teraz do łazienki. Daj mi się w spokoju wysrać. Oddzwonię.

Latałam z telefonem po pokoju, jakby mnie coś oblazło, a babcia wodziła za mną wzrokiem.

– Zrzygam się – postraszyła mnie. – Dopiero tu! Już tam! Przestań!

Beata oddzwoniła.

– No, gadaj.

Na jednym wdechu opowiedziałam jej wszystko, a na koniec dodałam, że ja bez niego nie mogę żyć i że umrę, jak Beata ze mną nie pojedzie.

– Ło kurwa! Grubo – jęknęła Becia. – Po tobie.

***

Przed dwudziestą byłyśmy już na miejscu. Wystroiłam się i starannie umalowałam. Pewnym krokiem wparowałyśmy z Becią do środka. Ona w jeansach i „obowiązkowym” białym T-shircie „Pierdolę, nie robię!”, który miał jeszcze bardziej podkreślać jej podejście do życia. Była okrąglutka, ale bardzo ładna. Podobała się chłopcom, ale jak sama mówiła, „miała większe jaja od nich” i wszystko miała gdzieś. Facet dla niej musiałby być jaskiniowcem, który za włosy wciągałby ją do jaskini. Oboje tłukliby się po łbach garami i godzili, demolując przy tym wszystkie stalaktyty i stalagmity.

Rozsiadłyśmy się wygodnie na jednej z luksusowych, obitych pluszem kanap. Publiczność dopiero zaczynała się schodzić. Rozejrzałam się dookoła i z przerażeniem stwierdziłam, że mój strój jest bardzo skromny i na tle innych dziewczyn wyglądam słabo. Moja fuksjowa sukienka podkreślała mały biust oraz wystające kości biodrowe.

– Porażka – westchnęłam, a Beata w mig odczytała moją minę.

– Aaaa, myślisz, że te wyszpachlowane dziunie z rzęsami jak włosie od pędzla wyglądają atrakcyjniej? Chyba nie – odpowiedziała sobie sama i z gracją słonia w składzie porcelany założyła nogę na nogę. Po minucie dodała: – Idę po coś mokrego. Wodę chcesz? Pilnuj miejsca, żeby te chichoczące pustaki nam się nie wtryniły!

Wyruszyła w stronę baru. Po chwili była już z powrotem, dzierżąc w dłoniach napoje. Nagle poczułam, jak czyjeś ręce łapią mnie za ramiona.

– Wyspałaś się, sąsiadko? – dobiegł mnie znajomy męski głos.

Odchyliłam głowę do tyłu. Na moim czole wylądował soczysty całus.

– Cześć, Helga. – Michał wyciągnął rękę do Beci. – Co tam u ciebie?

Obszedł kanapę i usiadł obok mnie, wcześniej obejmując Beatę w przyjacielskim uścisku.

– Skorek! Padalcu! Kupę czasu cię nie widziałam. U mnie jak zwykle na pełnej petardzie. Daj czadu dzisiaj, bo powiem ci szczerze, że od tego klubowego jazgotu mam wrażenie, że mózg mi się zwarzył – Becia przekrzykiwała klubowy harmider.

W grupie wspólnych znajomych nikt nie zwracał się do Michała po imieniu. Ksywa „Skorek” przylgnęła do niego w szkole podstawowej i pasowała idealnie: wysoki, chudy jak patyk i szybki jak pospolita szczypawica. Zawsze ubrany na czarno.

W tym samym momencie ktoś z sali krzyknął:

– Skorek! Dawaj! Nie ma czasu! Potem se coś przygruchasz! Samo się nie nastroi!

– Poczekaj na mnie, jak skończymy. – Pochylił się i poczułam cytrusowy zapach wody kolońskiej.

Przez dwie godziny byłam nieobecna duchem. Widziałam i słyszałam tylko jego. Nie spuszczał wzroku ze mnie, a ja wpatrywałam się w niego maślanymi oczami. Becia poruszała ustami, próbując coś do mnie mówić, ale mnie to niewiele obchodziło.

– Nie ma sensu – zrezygnowała, zwracając się bardziej do siebie niż do mnie.

Z cudownego stanu wyrwały mnie wibracje telefonu. Szarpnęłam Beatę za rękę, dając jej znak, że muszę oddzwonić. Przedarłyśmy się przez tłum piszczących dziuń i polujących na nie panów w różnym wieku.

– Co tam? – niecierpliwiła się.

– Mama się do mnie dobija od jakichś piętnastu minut. Halo, mamuś?

– Adunia… – Mama mówiła zdławionym głosem. – Babcia odchodzi. Wracaj do domu.

Ale teraz? Właśnie dziś? Pomyślałam, że to już złośliwość losu. Kochałam babcię, ale Michała chyba bardziej. Wiedziałam, że w ostatnim roku babcia odchodziła już z pięć razy, ale jeśli teraz naprawdę? Nie wybaczyłabym sobie nigdy!

Zaczepiłyśmy kumpla, który na szczęście chętnie nas podwiózł. Coś kojarzę, że kiedyś smalił cholewki do Beci, ale ona go szybko spławiła. Po trzydziestu długich minutach byłam w domu. Bolało mnie serce – z powodu babci i tego, że nie spędzę tego wieczoru z miłością mojego życia.

Babcia oczywiście przeżyła.

Michał nie odezwał się ani w niedzielę, ani w poniedziałek. Beczałam jak bóbr. Omal nie przewróciłam taty, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi, ale to był tylko listonosz z rentą dla mamy.

– Jego strata. – Beata próbowała zeskubać hybrydę z paznokcia. Już od godziny słuchała mojego jęczenia, leżąc sobie wygodnie na moim łóżku.

– Może tęskni? – Rozmarzyłam się.

– Taaa! Na pewno! Raczej leczy kaca. Słyszałam od Małego, że chlali na umór i nie pamięta, jak się w domu znalazł. W dodatku jego nawaleni kumple odstawili go pod drzwi sąsiada i tam spał na wycieraczce. Formalowa była bliska zawału, jak rano otworzyła drzwi i zwalił jej się jak kłoda do środka. Był tak napruty, że musiała go wciągnąć, żeby zamknąć drzwi. Poznała go dopiero po chwili, bo któryś dowcipniś domalował mu markerem wąsy. A u Ogóreckich od niedzieli jakiś rower leży w ogródku. Pewnie Bogdan nachlany przerzucił, bo nie miał siły go już dalej prowadzić, a mieszka cztery domy dalej. Bawili się, mówię ci, Adka, na całego. Dobra… Zbieram się do chaty, bo o czternastej zaczynam robotę. Trzym się!

Skończyła wywód i tyle ją widziałam. Zostałam sama i z powrotem zaczęłam szlochać w poduszkę.

– Ada… – Na dole rozległ się głos taty. Zerwałam się z łóżka. Było tuż po dwudziestej.

– Tak, tatku?

– Gościa masz. – Usłyszałam rozmowę dwóch mężczyzn. – Jest u góry.

W panice nie wiedziałam, co robić. Sprzątać pokój? Malować się? Miotałam się strasznie, kiedy rozległo się delikatnie pukanie. W drzwiach pojawił się Michał. Jego „witaj, piękna” zaćmiło mi całkowicie umysł i kiedy gestem zapraszałam go, żeby usiadł, zobaczyłam swoje odbicie w lustrze. Zapłakana, rozmazałam tusz po całej twarzy.

– Przerzucałaś dziś węgiel? – Michał dobrze się bawił.

– Można tak powiedzieć – uśmiechnęłam się. – Przepraszam cię na chwilę. Pójdę zmyć pandę i ogarnę się trochę. Rozgość się.

Łazienkę mieliśmy na dole. Biegałam jak opętana. Mijając rodziców, zauważyłam ich znaczące spojrzenia. Mama postukała się w czoło. Wracając, zabrałam wodę mineralną i szklanki.

– Już jestem.

Michał spacerował po pokoju. Żeby tylko nie zauważył zdjęcia z wycieczki, bo zapadnę się pod ziemię ze wstydu – pomyślałam. Już i tak bałagan, który miałam, nie świadczył o mnie dobrze. Ale szybciutko zrzuciłam wszystko na babcię.

– Wiesz – rozejrzałam się wymownie – trudna noc. Babcia.

– Rozumiem. – Znów się uśmiechnął i podszedł do okna. Na parapecie stało zdjęcie rodzinne. – Jak była zdrowa, to była najfajniejszą babcią na osiedlu. – Pokiwał głową i rozsiadł się wygodnie w fotelu, odsuwając stertę przerzuconych niedbale przez oparcie ubrań.

Pokój miałam niewielki. Po prawej stronie od wejścia stał tapczan, na wprost było okno. Parapet służył jako idealne miejsce na kosmetyki oraz fotografie. Po lewej stara ława, świetnie udająca biurko, a obok niej wspomniany fotel. Na nim zazwyczaj znajdowały się noszone przeze mnie ubrania. Dzieliły się na „czyste”, „raz użyte” i „do prania”. Stał też regał z książkami i kolekcją kamieni przytaszczonych dawno temu z podwórka. Dlaczego jeszcze ich nie wyrzuciłam? – przemknęło mi przez myśl. Nad łóżkiem, na zielonkawej tapecie w dziwne złotawe zawijasy, wisiał kinkiet, dzięki któremu skutecznie psułam sobie wzrok. Na podłodze leżał szary dywanik, niedawno zakupiony w Ikei, który na całe szczęście wczoraj odkurzyłam. Moje królestwo… Wreszcie pojawił się w nim długo wyczekiwany książę.

Spotykaliśmy się coraz częściej. Uczucie zawładnęło nami na całego i byliśmy tacy szczęśliwi. Chodziliśmy nad rzekę i przesiadywaliśmy tam do północy. Trudno w to uwierzyć, ale pierwszy raz pocałował mnie po trzech tygodniach, kiedy ja już zwątpiłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Żaby rechotały, w oddali słychać było odgłosy miasta. Szum traw był tak intensywny, że nawet szczekanie psów nie mogło go zagłuszyć.

– Nie jest ci zimno?

Przysunął się do mnie. W środku cała drżałam, a on objął mnie ramieniem. Milczeliśmy przez chwilę; Michał nagle wstał i przykucnął przede mną. Siedzieliśmy od godziny na skarpie i tak naprawdę tyłek miałam mokry od wilgotniejącej o tej porze trawy, ale nie chciałam psuć tej chwili. Patrzył mi głęboko w oczy, ale nie wyglądał już na takiego pewnego siebie.

– Adunia – nabrał powietrza – zakochałem się w tobie…

Chciałam coś powiedzieć, ale położył mi palec na ustach.

– Zawsze byłaś mi bliska. Taka malutka, słodka. Czułem, że muszę się tobą opiekować. Przed wakacjami zobaczyłem twój profil na Facebooku, twoje zdjęcie, i nie umiem tego wytłumaczyć, ale natychmiast chciałem do ciebie jechać. W sklepie nie spotkaliśmy się przypadkowo. Czekałem, aż wyjdziesz z domu do piekarni lub sklepu – i udało się. Ada, chcę być z tobą, tylko z tobą.

Przywarł do mnie ustami i utonęłam w namiętnym pocałunku. Wstyd mi, ale liczyłam na coś więcej, jednak Michał taki nie był. Jeszcze nie teraz…

Zostaliśmy parą i spotykaliśmy się coraz częściej. Moi i jego rodzice przyjaźnili się i bardzo byli zadowoleni, że jesteśmy blisko. Mój brat miał tylko jakieś wąty, ale ja za jego „Gosiaczkiem” też jakoś specjalnie nie przepadałam. Byliśmy ze sobą szczęśliwi. Jeśli miałam dyżur przy babci, był przy mnie i wyręczał, jak tylko mógł. Karmił, pomagał zmieniać pampersy. Nie brzydził się, a najbardziej mnie rozczulał, kiedy czesał jej włosy. Powtarzał, że my również się zestarzejemy i ludziom należy się szacunek, szczególnie w takim stanie. On nie udawał, on taki był. Wiedziałam, że jak będę stara i chora, to będę mogła na niego liczyć. To było piękne.

Rok później, w Boże Narodzenie, oświadczył mi się. Latem odbył się nasz ślub. Wszystko tak, jak sobie wymarzyłam. To była bajka. Wynajęliśmy małe mieszkanko w pobliskim miasteczku i zaczęliśmy pracę w agencji zajmującej się sprzedażą wszelkiego rodzaju ubezpieczeń oraz polis. Michał w soboty grał koncerty. Ja po pracy jeździłam do klientek. Zafiksowałam się trochę z robieniem paznokci, ale pieniądze były z tego niezłe. Harowaliśmy, ile się dało, ponieważ chcieliśmy jak najwięcej odłożyć: na wkład własny do kredytu hipotecznego i jakieś lepsze auto. Wszystko było idealne. Zawsze w niedzielę, mimo że wracał o piątej rano, chodził ze mną do kościoła na dwunastą i jechaliśmy na obiad do jednych lub drugich rodziców. I tam, i tam mieliśmy niecałe trzydzieści minut drogi samochodem. Do pełni szczęścia brakowało nam małego szkraba, ale w tamtym momencie nie mieliśmy warunków.

***

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Część pierwsza
Część druga
Kilka miesięcy wcześniej

Powiedziała M

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-301-5

© Dorota Rodzim i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Magdalena Wołoszyn

Korekta: Natalia Kaśków

Okładka: Wiola Pierzgalska

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek