Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Durs Grünbein (ur. w 1962 w Dreźnie) to jeden z najwybitniejszych poetów języka niemieckiego, eseista i tłumacz. Tom w znakomitym przekładzie Andrzeja Kopackiego to jego pierwszy tak duży wybór wierszy w Polsce. W atmosferę tej poezji wprowadza esej tłumacza pod tytułem "Kosze pełne wszystkiego". Zawartość poetyckich koszy Grünbeina budzi podziw; są tam "zony szarości" - bo Drezno, rodzinne miasto poety zawsze wydawało się z perspektywy barwnego zachodniego świata szare, są starogreckie stylizacje i antyczne mity odczytywane na własny sposób, bo Grünbein tworzy własną mitologię. Poeta w równym stopniu wyczulony jest na głosy różnych epok, jak i na żywy współczesny język. Swoje wiersze tka zarówno z mowy potocznej, cytatów czy językowych strzępów, jak i głębokich antycznych metafor. Potęga własnego, oryginalnego języka połączona z gęstością myśli, czyni z Grünbeina poetę wyjątkowego, który przemawia do czytelnika niezwykle silnie, poprzez własną, głęboko filozoficzną prawdę liryczną.
Durs Grünbein jest laureatem wielu prestiżowych nagród, między innymi otrzymał Nagrodę szwedzkiego miasta Västeras im. Tomasa Tranströmera, Nagrodę Literacką Miasta Gdańska "Europejski Poeta Wolności" i Międzynarodową Nagrodę Literacką im. Zbigniewa Herberta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 118
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadząca: Anna Piwkowska
Opracowanie redakcyjne: Anna Piwkowska
Korekta: Aleksandra Nizioł
Projekt graficzny okładki i stron tytułowych: Piotr Kieżun
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
© Copyright for the Polish translation by Andrzej Kopacki
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku:
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-037 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-491-3
ZONA SZAROŚCI, RANO, mon frère, w drodze
przez miasto
w stronę domu
albo do pracy (jaka to różnica) –
Wszystko dzieje się teraz na wysokości oczu. Pierwszym
twarzom, kanciastym,
kamiennym, brakuje
tylko czarnych pasków
na oczach, wymazanych na użytek
dyskretnej kartoteki wszystkich świadków
cichego alarmu smogowego (rano
o 5.30).
Ta twardość (twardy –
CÓŻ ZA NIEMIECKIE SŁOWO): idą w skos
wbrew migrenie i temu, że
szumią filtry
aparatury w nas.
„WIĘKSZOŚĆ Z NICH TUTAJ, no wiesz: pragnie
rzeczywistości jakby
z 2. ręki…”, powiedział. „Nikt
nie może odpuścić sobie
tych słów z piekła rodem, mrożących krew, tej
masy rozproszonych obrazów
rano
w drodze przez miasto, upchniętych
w zatłoczonych tramwajach, za pancerzem, na
minimalnej przestrzeni (Czy to nie…
entropia?)
Wyobraź sobie: kawiarnia, tłum ludzi, wszyscy
z odjętą pokrywą czaszki, mózg
odsłonięty
(Ta szarość!), a poza tym
nic już, co mogłoby stłumić
reakcję na
terror dookoła. Amigo, dostałbyś
szajby, słysząc ten jeden sinusoidalny dźwięk,
który zatruwa nerwy, o częstotliwości co
najmniej 1000 Hz…”.
Tyle dni, kiedy nic się nie
działo, nic, jeśli nie liczyć
słabych podrygów zimy, kilku
pryzm śniegu rano, stopniałych przed
wieczorem, a osobliwa
chwila w dzielnicy wojskowej była
jak egzotyczna ulotka: ten mały
oddział rosyjskich żołnierzy
w zielonych szynelach milcząc,
trzymał wartę przy paczce gazet
i przeczytałem na wierzchu
KOMMУНИСТ, i przyszło mi do głowy
zdanie „Pomyśl o zegarku na przegubie
Jacksona Pollocka”.
1
Kim jesteś, piszą w nocie
Do anatomicznych szkiców.
Szkieletowi w gablocie
O psyche gadać dla picu –
To opaczne akurat
Tak jak w czasu otchłaniach
(Rdzeń? Móżdżek? Co za bzdura)
Ta śmiertelność gówniana.
2
Lekkość, ta wymarzona
Nie zna litości. Przymus?
Próżny trud. Sam w ramionach
Trzyma siebie dżinn z dymu
Wśród tchnień (pneuma po grecku).
Ślepy lot wolnym czyni.
Od skłonów masz ból plecków.
Wiedzą o tym… ronini.
3
Pomiędzy mną a mową
Błąka się, w ślepiach obsesja,
Zwierzę z chorobą płciową.
Tego w co wgapia się zwierz-Ja
Nic tak bez reszty nie przegna
Trwa więc: asceza myślnika
Antyczasowy impregnat –
Ułamek w kosmosie znika.
4
Nie da rady bez procha
Tu w znaków mętnej toni
Gdzie w ślepych synekdochach
Umierasz tak anoni-
Mowo marząc… na raty
Lustrują cię obrazy.
W czyjej służbie opiaty
Które sam mózg uwarzył?
5
Sobie naprzeciw głucho
Pełznę tak nocy skrajem.
Szum we mnie. Moje ucho
Przechadza się, przystaje
Wśród kałuż. Gdzieś w membranie
Głos (nie mój) osiadł płaski.
Wtem poszło. Kości, kamień.
… Lekcja podstawy czaszki.
Złość, rozkosz, lęk, pragnienie, gniew, seks, uczucia…
Wybierz coś sobie. Jest tego więcej.
Afekty są jak paliwo dla ciała.
Tym, co wprawia je w ruch, rozpala i zdziera.
Na stop-klatce widać tylko mięśnie:
Z zewnątrz physis… napięcie, moc, balans.
Ale prawdziwy napęd tkwi w ukryciu.
Dłoń na kierownicy jest jak dłoń na sęku.
Krzyk dziecka, czyli: spadać stąd, za cholerę
To żaden motyw dla zwykłego Naprzód. Więc co?
♦
Cierpliwość, inwentarz martwych godzin, przytroczyła
Mnie do kręgosłupa jak do masztu.
Tak dryfuję, twarzą do świata, równam do innych.
Nie wiem, co tu robię ani kim jestem.
Powiew, mowa, bierze mnie za rękę. Ma swój trik:
To łagodne i-tak-dalej, szybko przejrzane na wylot.
Każde słowo jak języczek zwija się w rurkę… Auszpik
W przezroczystej folii, bzdurność jego losem. Moim?
Nie, usta, nie jesteście szybem, w który się rzuca logika.
Skalpel na mojej skórze śni o chirurgii.
♦
Śpijcie, siniaki, rany. Zębie spróchniały, śpij.
Życie, kiedyś później, napatoczy się na śmierć.
We śnie mieszkaniec wód, z głową w chmurach, za dnia
Mam swobodę ruchów, ryba na piasku, słabe płuca.
Aby odwrócić moją uwagę, czas mi umyka, schodzi
Na iniekcjach, diagramach, testach krwiobiegu.
Mózg, holograf, zdobywa przestrzenie
Gdzie gnidy są wielkie jak piłki.
Egzystencja wyjaśnia się i całkiem rozpogadza.
Dajcie znać, kiedy coś nowego wydarzy się w lesie.
♦
Był, minął zgiełk, młodzieńcze bełkoty,
W uszach, w żyłach króluje prąd stały.
Ozonowy koncert: stojąc tu, z każdym tchnieniem
Czuję zawrót głowy, aż dzięki muzyce mogę się wyrzygać.
Jak dźwięki fletu na tle pustych niebios brzmią te
Drżenia tęsknoty, nic więcej, za rytmami alfa.
Psychiczne meandry wokół Niczego, co powstało
Ze sprytu. Wszelkie kryzysy bledną wobec suicydu.
Żądza nie wyklucza żadnego słowa.
„Słaby najsamotniejszy jest, gdy jest sam”.
Who is the third…
T.S. Eliot
Jak wszystko, co idzie tu swoim torem… Tak, ty także
Przechodzisz szybko i jesteś, jakby cię nigdy nie było.
Drogą zrozumienia, że i ty kiedyś się skończysz,
Zdążają myśli, które nie mają następstw.
Ledwie kilka przeskoków nad celem i już za liniami,
Gdzie gubisz się w śniegu, czyha ślepota.
W śniegu języków trochę miejsca zostało tylko wśród
Śladów, co wnet będą zatarte, na wyczucie. Rój pogłosek
Uparcie oblepia ci skronie, ślepo, ot, plamka.
Z choroby myślenia, wrednej, nie uleczy cię żaden lek.
Tylko O.K. …
wobec wszelkich potknięć, postękiwań, porażek.
To, co się suchym słowem przerżnie przez zapomnienie,
Na koniec zapomni o sobie. Z niczym zostaje na szlaku
Pamięć. Twoja śmierć, wpisana w gąszcz częstotliwości,
Wysyła sygnały w późnym programie
Kiedy to ciało, czujne, przewraca się we śnie.
Tybet. Człowiek śniegu. Ślad jego ucieczki. Biały na białym.
1
W którym zaśnieżonym stuleciu pojawił się ten, szkicowany
Sztywnym palcem na oszronionych szybach, plan
Pomiaru dusz?
Co tak długo było tchnieniem
Mącącym oko, czołem pogrążonym w mroku,
Zawisło teraz jako lśniąca kropla w burzowym powietrzu
Na klatce piersiowej, uplecionej z gałęzi.
Czyste nacięcia odsłoniły krwiobieg
W ramionach rzezimieszka, cud hydrauliki
Na szyi straconego. Wreszcie
Oszustwo i zdrada były posłuszne formie geometrycznej.
Głowa w nawiasie
Ramion, oto niechybny cel
Boskiego uderzenia, pyłu kosmicznego.
Pejzaż, myślenie i Ja – wszystko się rozbiegło.
2
Zniszczyć ciało, to łatwe, dziecinnie łatwe.
Wystarczy rysunek, szkic, który rozerwie
Tkankę, ażurowe spadochrony płuc, serce,
Na długo przedtem.
Metodycznie, każdą igłą i ostrzem,
Śmierć zbliża się teraz do ciała, wnika do żył próżnych,
Rozchyla zastawki, zwieracze, zostawia za sobą zszyte czaszki.
We wnętrzu rybiego pęcherza nowicjusz melancholii,
Blady po tylu sekcjach, chirurg, anatom
Przyjmuje postawę przed lustrem. Całe gabinety znikają
Wessane przez jamę brzuszną, strzaskaną skroń.
Termometr, wsunięty w czeluść, widelec
Staje się narzędziem zbrodni. Ale to nie jest argument
Przeciw powrotowi starych marzeń na porowatym ekranie,
Arkadii nieświadomości na zeschłym brokacie
Złotych gobelinów.
Coś się zatrzasnęło i tajna wskazówka,
Ten przedostatni, ostatni obraz nie
Zostaje na dnie oka.
Wreszcie są martwi, wszyscy ci wędrowcy
I ucichły pieśni
Zaburzonych, chorych na pejzaż
Pośród ich długich cieni, na horyzoncie.
Czułe słówka i okrucieństwa
Unoszą się w powietrzu, każde sobie. Ławki
Opalające zajęte, uśmiechy
Dzieci i starców mijają się jak zwykle.
W gałęziach trwa gimnastyka wspomnień,
Scen identycznych nazajutrz.
Wszędzie oddechy i salta w tył
Przez mrok z urny w uterus.
I rzeczy nowe, niebezpieczne, te w jedną noc
Stały się światem. Więc wyłaź
Spod zmiętych prześcieradeł, obejrzyj je sobie,
Nieba, jeszcze nietknięte, w dole zaś
To, co wychynęło z ukrycia,
Trujące źdźbła i sroki, które w kurzawie
Złowrogo biją skrzydłem, złodziejki
W połowie życiowej drogi – jak ty.
Tak długo szedłem plecami przy ścianie,
Aż rozbolały mnie żebra. Minęło stulecie
I odkryto odcisk w kamieniu, wzór szkieletu ryby.
Inni mają w uszach szum morza, a ja
Idąc w głąb lądu, czułem pod stopą falowanie
Tych, co śpią niespokojnie w ziemi, ich dzikie żarty.
Gdyż byłem zakładnikiem. „W rękach jakiej władzy?”
Nuda od chwili urodzin. „Siła Azji...”
Kto pyta, czy aby żyję. „Martwy od kiedy?”
Nocą długo czuwałem, widziałem fioletowe nieba,
Obrzmiałe wskutek zażywania miast, czarne wody.
Dla archeologów to miejsce pozostało zagadką.
I naraz poniżej ujrzałem bociany, ich nikczemne
Skrzydła, rozpostarte, zwieszone w ciszę sunących chmur.
W kabinie samolotu tym, co asystowało zwierzętom
Przekraczającym strefy czasowe, było marzenie silników,
Techniczny sen. Mechanizmy napędu, chmury
I pasażerowie, wszystko to umykało
W milczenie Pitagorasa. Z bezliku mitów,
Spalonych, został tylko popiół, skończona białość,
Coś, co po zmieleniu nadawało tenor życiu,
Strach przed czasem. Również ziemi, przez parę godzin,
Nie sposób było odnaleźć, tak jak koczowisk
Zbrojnych hord, jak grobu Dżyngis-chana.
Nic nie zdradzało, gdzie znikali ich zmarli po zdobyciu
Miast, mumie ze smoły, tam, w dole.
Także epos o morskiej wyprawie, o szczęśliwym dzikusie,
Którego topory ze stali przemieniły w chrześcijanina, pozostał
W mroku, zaiste homeryckim.
Po kluczu bocianów
Nie było widać, że wracają nad rzeki Afryki.
Czy były takie jak te, oczy, w których wybuchła gorączka,
Wielkie „oho ho”, zanim obficie popłynęły słowa skruchy?
Co za skok, co za gigantyczny sus z dżungli, od tego
Szympansa do smutnego spojrzenia Bustera Keatona
Znad relingu, w ślad za kapeluszem, niepochwytnym w wodzie.
A odległość rośnie! Z każdym nowym wypadkiem
Kręgosłup trochę bardziej sztywnieje, ręce mocniej
Ściskają kierownicę na rumowisku, wśród piętrzących się opon
I zgniecionej blachy. Już wtedy ta sama niedola,
Ten sam hektyczny slapstick. Wypiąć goły tyłek i dalejże
Z powrotem do małych rajów, gdzie seks umacnia pokój.
O, biada, jaka żałość: urodzić się, lecz nie jako zwierzę,
Ta złowroga daremność, którą się kupuje z kamienną twarzą.
Ten facet tu
z bródką w szpic z
chytrym uśmieszkiem i piętą
w ukryciu jasne miał czoło i wręcz trochę
zbyt elegancki był ten Odyseusz: to chyba szczątek skorupy
z czasów trojańskich. (Tzn. niewiele wcześniejszych niż chwila, kiedy
Eneasz uciekinier z ruin gorliwie wprawił w ruch koło następnego
stulecia). Akurat z Ajaksem chce się szamotać o zbroję zbyt
ciężką dla niego. Nie dość na tym że jest synem łobuza:
Syzyfowi który z zemsty sypiał z jego matką musi
na domiar wszystkiego pokazać jeszcze jak
w mgnieniu oka daje się łupnia najgłupszemu
wojownikowi. Jakby żądza kłopotów
kazała mu bez ustanku szukać zwady
wciąż wystawia łeb: przeznaczenie
moi drodzy jest jak narko-
tyk co długo działa. Właściwie
wystarczy tylko jeden strzał.
♦
W autokarze po ostatnim objeździe Florencji
U końca podróży-monstrum skroś Europy
Pewien starszy Japończyk doznał skurczu, tak nagle,
Że podejrzenie padło na posiłek: jeżowca w zatrutym spaghetti.
Oczy wyszły mu na wierzch, zimny pot
Zrosił czoło, ręce drgały jak wczepione w gorący drut
I nie przestawał bełkotać: Berlin... Paryż... Sztokholm... Madryt.
Dopiero po kilku dniach postawiono diagnozę. Protokół
Mówił o niewydolności krążenia wskutek szoku kulturowego.
Tak jak inni dostają udaru w upale, człowiek z Japonii zapadł
Na rzadki syndrom Stendhalatrzeciego stopnia, następstwo
Nadmiaru wież Eiffla, katedr świętego Piotra, muzeów Prado...
O, turysto, członku grup wycieczkowych, skądkolwiek przybywasz,
Pamiętaj o Japończyku, którego los marny. Pomyśl,
Oglądając prospekty i filmy z urlopów,
Że może nigdy nie wrócisz z obcych miejsc.
♦
W dalekim Rejkiawiku mysz zabiła
Starego marynarza, który w knajpach portowych
Od Stambułu po Caracas, od Rio po Szanghaj
Słynął z nieulękłej postawy.
Co nie mogło się zdarzyć przez pięćdziesiąt lat rejsów,
Tego dopiął mały gryzoń po pewnej szalonej nocy.
Nic, żadna morska katastrofa, ostrzał na wojnie, sztorm
Opodal Ziemi Ognistej, ciężka kra w zatokach
Morza Barentsa, żaden wypadek przy połowie
Wielorybów, przemyt broni ani biegunka na pokładzie,
Nic nigdy nie doprowadziło go do tak ciężkiego stanu,
Jak ta koszmarna mysz w ostatnim porcie.
Ile kryzysów zdołał zwyczajnie przespać.
Żył dziewięć razy jak kot, aż wreszcie
Pewnego ranka po przechlanej nocy
Los objawił mu się w ślepiach tłustej białej
Chichoczącej myszy, która hycała przed nim w górę i w dół.
Delirium tremens, taką ma nazwę ten upiorny syk,
W który się zlały żeglarskie przyśpiewki: fal spienionych ryk,
Pisk przenikliwy z pyszczka różowego w ciup,
Przedśmiertny krzyk głośniejszy od przyboju, jak refren
Alkoholu w starym łbie. Szok: zesztywniał,
Patrząc na tę mysz, stał prosto kilka chwil, aż w końcu
W Oceanie Spokojnym psychozy poszedł na dno.
♦
Pewien człowiek w Belgii został zastrzelony
Przez swego wiernego psa w drodze na polowanie,
Jak donosi gazeta w rubryce „Dziwny świat”.
Koniec był taki: człowiek z Belgii siedział w jeepie
Za kierownicą, bezmyślnie, a na tylnym siedzeniu