Powroty z księżyca - Durs Grünbein - ebook

Powroty z księżyca ebook

Durs Grünbein

4,5

Opis

Durs Grünbein (ur. w 1962 w Dreźnie) to jeden z najwybitniejszych poetów języka niemieckiego, eseista i tłumacz. Tom w znakomitym przekładzie Andrzeja Kopackiego to jego pierwszy tak duży wybór wierszy w Polsce. W atmosferę tej poezji wprowadza esej tłumacza pod tytułem "Kosze pełne wszystkiego". Zawartość poetyckich koszy Grünbeina budzi podziw; są tam "zony szarości" - bo Drezno, rodzinne miasto poety zawsze wydawało się z perspektywy barwnego zachodniego świata szare, są starogreckie stylizacje i antyczne mity odczytywane na własny sposób, bo Grünbein tworzy własną mitologię. Poeta w równym stopniu wyczulony jest na głosy różnych epok, jak i  na żywy współczesny język. Swoje wiersze tka zarówno z mowy potocznej, cytatów czy językowych strzępów, jak i głębokich antycznych metafor. Potęga własnego, oryginalnego języka połączona z gęstością myśli, czyni z Grünbeina poetę wyjątkowego, który przemawia do czytelnika niezwykle silnie, poprzez własną, głęboko filozoficzną prawdę liryczną.

Durs Grünbein jest laureatem wielu prestiżowych nagród, między innymi otrzymał Nagrodę szwedzkiego miasta Västeras im. Tomasa Tranströmera, Nagrodę Literacką Miasta Gdańska "Europejski Poeta Wolności" i Międzynarodową Nagrodę Literacką im. Zbigniewa Herberta.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Nie oderwiesz się od lektury

Olśniewająco piękne wiersze przepisane fenomenalną polszczyzną. Tylko przeleciałem je oczami bo muszę mieć w wersji książkowej.
00

Popularność




Redaktor prowadząca: Anna Piwkowska

Opracowanie redakcyjne: Anna Piwkowska

Korekta: Aleksandra Nizioł

Projekt graficzny okładki i stron tytułowych: Piotr Kieżun

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Kopacki

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku:

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-037 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-491-3

I ZONA SZAROŚCI, RANO1988

ZONA SZAROŚCI, RANO, mon frère, w drodze

    przez miasto

                 w stronę domu

albo do pracy (jaka to różnica) –

Wszystko dzieje się teraz na wysokości oczu. Pierwszym

    twarzom, kanciastym,

            kamiennym, brakuje

tylko czarnych pasków

    na oczach, wymazanych na użytek

dyskretnej kartoteki wszystkich świadków

            cichego alarmu smogowego (rano

                    o 5.30).

Ta twardość (twardy –

CÓŻ ZA NIEMIECKIE SŁOWO): idą w skos

    wbrew migrenie i temu, że

            szumią filtry

                aparatury w nas.

„WIĘKSZOŚĆ Z NICH TUTAJ, no wiesz: pragnie

    rzeczywistości jakby

            z 2. ręki…”, powiedział. „Nikt

            nie może odpuścić sobie

tych słów z piekła rodem, mrożących krew, tej

    masy rozproszonych obrazów

                          rano

        w drodze przez miasto, upchniętych

w zatłoczonych tramwajach, za pancerzem, na

                    minimalnej przestrzeni (Czy to nie…

                    entropia?)

Wyobraź sobie: kawiarnia, tłum ludzi, wszyscy

    z odjętą pokrywą czaszki, mózg

            odsłonięty

            (Ta szarość!), a poza tym

nic już, co mogłoby stłumić

            reakcję na

            terror dookoła. Amigo, dostałbyś

szajby, słysząc ten jeden sinusoidalny dźwięk,

     który zatruwa nerwy, o częstotliwości co

                najmniej 1000 Hz…”.

„PRZYJMIJ TO!”

Tyle dni, kiedy nic się nie

    działo, nic, jeśli nie liczyć

słabych podrygów zimy, kilku

pryzm śniegu rano, stopniałych przed

    wieczorem, a osobliwa

chwila w dzielnicy wojskowej była

jak egzotyczna ulotka: ten mały

    oddział rosyjskich żołnierzy

w zielonych szynelach milcząc,

trzymał wartę przy paczce gazet

    i przeczytałem na wierzchu

KOMMУНИСТ, i przyszło mi do głowy

zdanie „Pomyśl o zegarku na przegubie

                    Jacksona Pollocka”.

II LEKCJA PODSTAWY CZASZKI1991

LEKCJA PODSTAWY CZASZKI

1

Kim jesteś, piszą w nocie

Do anatomicznych szkiców.

Szkieletowi w gablocie

O psyche gadać dla picu –

To opaczne akurat

Tak jak w czasu otchłaniach

(Rdzeń? Móżdżek? Co za bzdura)

Ta śmiertelność gówniana.

2

Lekkość, ta wymarzona

Nie zna litości. Przymus?

Próżny trud. Sam w ramionach

Trzyma siebie dżinn z dymu

Wśród tchnień (pneuma po grecku).

Ślepy lot wolnym czyni.

Od skłonów masz ból plecków.

Wiedzą o tym… ronini.

3

Pomiędzy mną a mową

Błąka się, w ślepiach obsesja,

Zwierzę z chorobą płciową.

Tego w co wgapia się zwierz-Ja

Nic tak bez reszty nie przegna

Trwa więc: asceza myślnika

Antyczasowy impregnat –

Ułamek w kosmosie znika.

4

Nie da rady bez procha

Tu w znaków mętnej toni

Gdzie w ślepych synekdochach

Umierasz tak anoni-

Mowo marząc… na raty

Lustrują cię obrazy.

W czyjej służbie opiaty

Które sam mózg uwarzył?

5

Sobie naprzeciw głucho

Pełznę tak nocy skrajem.

Szum we mnie. Moje ucho

Przechadza się, przystaje

Wśród kałuż. Gdzieś w membranie

Głos (nie mój) osiadł płaski.

Wtem poszło. Kości, kamień.

… Lekcja podstawy czaszki.

ANONSE

Złość, rozkosz, lęk, pragnienie, gniew, seks, uczucia…

Wybierz coś sobie. Jest tego więcej.

Afekty są jak paliwo dla ciała.

Tym, co wprawia je w ruch, rozpala i zdziera.

Na stop-klatce widać tylko mięśnie:

Z zewnątrz physis… napięcie, moc, balans.

Ale prawdziwy napęd tkwi w ukryciu.

Dłoń na kierownicy jest jak dłoń na sęku.

Krzyk dziecka, czyli: spadać stąd, za cholerę

To żaden motyw dla zwykłego Naprzód. Więc co?

Cierpliwość, inwentarz martwych godzin, przytroczyła

Mnie do kręgosłupa jak do masztu.

Tak dryfuję, twarzą do świata, równam do innych.

Nie wiem, co tu robię ani kim jestem.

Powiew, mowa, bierze mnie za rękę. Ma swój trik:

To łagodne i-tak-dalej, szybko przejrzane na wylot.

Każde słowo jak języczek zwija się w rurkę… Auszpik

W przezroczystej folii, bzdurność jego losem. Moim?

Nie, usta, nie jesteście szybem, w który się rzuca logika.

Skalpel na mojej skórze śni o chirurgii.

Śpijcie, siniaki, rany. Zębie spróchniały, śpij.

Życie, kiedyś później, napatoczy się na śmierć.

We śnie mieszkaniec wód, z głową w chmurach, za dnia

Mam swobodę ruchów, ryba na piasku, słabe płuca.

Aby odwrócić moją uwagę, czas mi umyka, schodzi

Na iniekcjach, diagramach, testach krwiobiegu.

Mózg, holograf, zdobywa przestrzenie

Gdzie gnidy są wielkie jak piłki.

Egzystencja wyjaśnia się i całkiem rozpogadza.

Dajcie znać, kiedy coś nowego wydarzy się w lesie.

Był, minął zgiełk, młodzieńcze bełkoty,

W uszach, w żyłach króluje prąd stały.

Ozonowy koncert: stojąc tu, z każdym tchnieniem

Czuję zawrót głowy, aż dzięki muzyce mogę się wyrzygać.

Jak dźwięki fletu na tle pustych niebios brzmią te

Drżenia tęsknoty, nic więcej, za rytmami alfa.

Psychiczne meandry wokół Niczego, co powstało

Ze sprytu. Wszelkie kryzysy bledną wobec suicydu.

Żądza nie wyklucza żadnego słowa.

„Słaby najsamotniejszy jest, gdy jest sam”.

YETI

Who is the third…

T.S. Eliot

Jak wszystko, co idzie tu swoim torem… Tak, ty także

Przechodzisz szybko i jesteś, jakby cię nigdy nie było.

Drogą zrozumienia, że i ty kiedyś się skończysz,

Zdążają myśli, które nie mają następstw.

Ledwie kilka przeskoków nad celem i już za liniami,

Gdzie gubisz się w śniegu, czyha ślepota.

W śniegu języków trochę miejsca zostało tylko wśród

Śladów, co wnet będą zatarte, na wyczucie. Rój pogłosek

Uparcie oblepia ci skronie, ślepo, ot, plamka.

Z choroby myślenia, wrednej, nie uleczy cię żaden lek.

Tylko O.K. …

             wobec wszelkich potknięć, postękiwań, porażek.

To, co się suchym słowem przerżnie przez zapomnienie,

Na koniec zapomni o sobie. Z niczym zostaje na szlaku

Pamięć. Twoja śmierć, wpisana w gąszcz częstotliwości,

Wysyła sygnały w późnym programie

Kiedy to ciało, czujne, przewraca się we śnie.

Tybet. Człowiek śniegu. Ślad jego ucieczki. Biały na białym.

III FAŁDY, PUŁAPKI1994

MEDYTACJE PO KARTEZJUSZU

1

W którym zaśnieżonym stuleciu pojawił się ten, szkicowany

Sztywnym palcem na oszronionych szybach, plan

Pomiaru dusz?

                 Co tak długo było tchnieniem

Mącącym oko, czołem pogrążonym w mroku,

Zawisło teraz jako lśniąca kropla w burzowym powietrzu

Na klatce piersiowej, uplecionej z gałęzi.

Czyste nacięcia odsłoniły krwiobieg

W ramionach rzezimieszka, cud hydrauliki

Na szyi straconego. Wreszcie

Oszustwo i zdrada były posłuszne formie geometrycznej.

                    Głowa w nawiasie

Ramion, oto niechybny cel

Boskiego uderzenia, pyłu kosmicznego.

Pejzaż, myślenie i Ja – wszystko się rozbiegło.

2

Zniszczyć ciało, to łatwe, dziecinnie łatwe.

Wystarczy rysunek, szkic, który rozerwie

Tkankę, ażurowe spadochrony płuc, serce,

Na długo przedtem.

                  Metodycznie, każdą igłą i ostrzem,

Śmierć zbliża się teraz do ciała, wnika do żył próżnych,

Rozchyla zastawki, zwieracze, zostawia za sobą zszyte czaszki.

We wnętrzu rybiego pęcherza nowicjusz melancholii,

Blady po tylu sekcjach, chirurg, anatom

Przyjmuje postawę przed lustrem. Całe gabinety znikają

Wessane przez jamę brzuszną, strzaskaną skroń.

Termometr, wsunięty w czeluść, widelec

Staje się narzędziem zbrodni. Ale to nie jest argument

Przeciw powrotowi starych marzeń na porowatym ekranie,

Arkadii nieświadomości na zeschłym brokacie

Złotych gobelinów.

                Coś się zatrzasnęło i tajna wskazówka,

Ten przedostatni, ostatni obraz nie

Zostaje na dnie oka.

ALBA

Wreszcie są martwi, wszyscy ci wędrowcy

I ucichły pieśni

Zaburzonych, chorych na pejzaż

Pośród ich długich cieni, na horyzoncie.

Czułe słówka i okrucieństwa

Unoszą się w powietrzu, każde sobie. Ławki

Opalające zajęte, uśmiechy

Dzieci i starców mijają się jak zwykle.

W gałęziach trwa gimnastyka wspomnień,

Scen identycznych nazajutrz.

Wszędzie oddechy i salta w tył

Przez mrok z urny w uterus.

I rzeczy nowe, niebezpieczne, te w jedną noc

Stały się światem. Więc wyłaź

Spod zmiętych prześcieradeł, obejrzyj je sobie,

Nieba, jeszcze nietknięte, w dole zaś

To, co wychynęło z ukrycia,

Trujące źdźbła i sroki, które w kurzawie

Złowrogo biją skrzydłem, złodziejki

W połowie życiowej drogi – jak ty.

ODLEGŁA INSKRYPCJA

Tak długo szedłem plecami przy ścianie,

Aż rozbolały mnie żebra. Minęło stulecie

I odkryto odcisk w kamieniu, wzór szkieletu ryby.

Inni mają w uszach szum morza, a ja

Idąc w głąb lądu, czułem pod stopą falowanie

Tych, co śpią niespokojnie w ziemi, ich dzikie żarty.

Gdyż byłem zakładnikiem. „W rękach jakiej władzy?”

Nuda od chwili urodzin. „Siła Azji...”

Kto pyta, czy aby żyję. „Martwy od kiedy?”

Nocą długo czuwałem, widziałem fioletowe nieba,

Obrzmiałe wskutek zażywania miast, czarne wody.

Dla archeologów to miejsce pozostało zagadką.

BEZSENNOŚĆ

I naraz poniżej ujrzałem bociany, ich nikczemne

Skrzydła, rozpostarte, zwieszone w ciszę sunących chmur.

W kabinie samolotu tym, co asystowało zwierzętom

Przekraczającym strefy czasowe, było marzenie silników,

Techniczny sen. Mechanizmy napędu, chmury

I pasażerowie, wszystko to umykało

W milczenie Pitagorasa. Z bezliku mitów,

Spalonych, został tylko popiół, skończona białość,

Coś, co po zmieleniu nadawało tenor życiu,

Strach przed czasem. Również ziemi, przez parę godzin,

Nie sposób było odnaleźć, tak jak koczowisk

Zbrojnych hord, jak grobu Dżyngis-chana.

Nic nie zdradzało, gdzie znikali ich zmarli po zdobyciu

Miast, mumie ze smoły, tam, w dole.

Także epos o morskiej wyprawie, o szczęśliwym dzikusie,

Którego topory ze stali przemieniły w chrześcijanina, pozostał

W mroku, zaiste homeryckim.

               Po kluczu bocianów

Nie było widać, że wracają nad rzeki Afryki.

SZYMPANSOWI W LONDYŃSKIM ZOO

Czy były takie jak te, oczy, w których wybuchła gorączka,

Wielkie „oho ho”, zanim obficie popłynęły słowa skruchy?

Co za skok, co za gigantyczny sus z dżungli, od tego

Szympansa do smutnego spojrzenia Bustera Keatona

Znad relingu, w ślad za kapeluszem, niepochwytnym w wodzie.

A odległość rośnie! Z każdym nowym wypadkiem

Kręgosłup trochę bardziej sztywnieje, ręce mocniej

Ściskają kierownicę na rumowisku, wśród piętrzących się opon

I zgniecionej blachy. Już wtedy ta sama niedola,

Ten sam hektyczny slapstick. Wypiąć goły tyłek i dalejże

Z powrotem do małych rajów, gdzie seks umacnia pokój.

O, biada, jaka żałość: urodzić się, lecz nie jako zwierzę,

Ta złowroga daremność, którą się kupuje z kamienną twarzą.

KRATER DURISA

Ten facet tu

z bródką w szpic z 

chytrym uśmieszkiem i piętą

w ukryciu jasne miał czoło i wręcz trochę

zbyt elegancki był ten Odyseusz: to chyba szczątek skorupy

z czasów trojańskich. (Tzn. niewiele wcześniejszych niż chwila, kiedy

Eneasz uciekinier z ruin gorliwie wprawił w ruch koło następnego

stulecia). Akurat z Ajaksem chce się szamotać o zbroję zbyt

ciężką dla niego. Nie dość na tym że jest synem łobuza:

Syzyfowi który z zemsty sypiał z jego matką musi

na domiar wszystkiego pokazać jeszcze jak

w mgnieniu oka daje się łupnia najgłupszemu

wojownikowi. Jakby żądza kłopotów

kazała mu bez ustanku szukać zwady

wciąż wystawia łeb: przeznaczenie

moi drodzy jest jak narko-

tyk co długo działa. Właściwie

wystarczy tylko jeden strzał.

IV DROGIM ZMARŁYM 1994

W autokarze po ostatnim objeździe Florencji

U końca podróży-monstrum skroś Europy

Pewien starszy Japończyk doznał skurczu, tak nagle,

Że podejrzenie padło na posiłek: jeżowca w zatrutym spaghetti.

Oczy wyszły mu na wierzch, zimny pot

Zrosił czoło, ręce drgały jak wczepione w gorący drut

I nie przestawał bełkotać: Berlin... Paryż... Sztokholm... Madryt.

Dopiero po kilku dniach postawiono diagnozę. Protokół

Mówił o niewydolności krążenia wskutek szoku kulturowego.

Tak jak inni dostają udaru w upale, człowiek z Japonii zapadł

Na rzadki syndrom Stendhalatrzeciego stopnia, następstwo

Nadmiaru wież Eiffla, katedr świętego Piotra, muzeów Prado...

O, turysto, członku grup wycieczkowych, skądkolwiek przybywasz,

Pamiętaj o Japończyku, którego los marny. Pomyśl,

Oglądając prospekty i filmy z urlopów,

Że może nigdy nie wrócisz z obcych miejsc.

W dalekim Rejkiawiku mysz zabiła

Starego marynarza, który w knajpach portowych

Od Stambułu po Caracas, od Rio po Szanghaj

Słynął z nieulękłej postawy.

Co nie mogło się zdarzyć przez pięćdziesiąt lat rejsów,

Tego dopiął mały gryzoń po pewnej szalonej nocy.

Nic, żadna morska katastrofa, ostrzał na wojnie, sztorm

Opodal Ziemi Ognistej, ciężka kra w zatokach

Morza Barentsa, żaden wypadek przy połowie

Wielorybów, przemyt broni ani biegunka na pokładzie,

Nic nigdy nie doprowadziło go do tak ciężkiego stanu,

Jak ta koszmarna mysz w ostatnim porcie.

Ile kryzysów zdołał zwyczajnie przespać.

Żył dziewięć razy jak kot, aż wreszcie

Pewnego ranka po przechlanej nocy

Los objawił mu się w ślepiach tłustej białej

Chichoczącej myszy, która hycała przed nim w górę i w dół.

Delirium tremens, taką ma nazwę ten upiorny syk,

W który się zlały żeglarskie przyśpiewki: fal spienionych ryk,

Pisk przenikliwy z pyszczka różowego w ciup,

Przedśmiertny krzyk głośniejszy od przyboju, jak refren

Alkoholu w starym łbie. Szok: zesztywniał,

Patrząc na tę mysz, stał prosto kilka chwil, aż w końcu

W Oceanie Spokojnym psychozy poszedł na dno.

Pewien człowiek w Belgii został zastrzelony

Przez swego wiernego psa w drodze na polowanie,

Jak donosi gazeta w rubryce „Dziwny świat”.

Koniec był taki: człowiek z Belgii siedział w jeepie

Za kierownicą, bezmyślnie, a na tylnym siedzeniu