Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ryzykowali wszystko: życie własne i swoich bliskich, swoich sąsiadów i całych wsi, by ratować Żydów, często zaledwie znajomych lub nawet zupełnie sobie obcych. Wojna splotła ich losy tak, że - jak pisze Autorka- stali się syjamskimi braćmi, zrośniętymi nie ciałem tylko groźbą śmierci. Wydawałoby się - na zawsze. Ale czy tak było? Czy wybawiony stawał się wybawcą, kiedy po wojnie ich losy się odwróciły?
Autorka dotarła do uczestników tamtych wydarzeń, przeprowadziła dziesiątki rozmów, zdobyła unikalne zdjęcia, listy i dokumenty. Zadała trudne pytania, których nikt przed nią publiczne nie postawił: Czy wolno ratować obcych kosztem własnych dzieci? Co mówi sumienie? Jakie uczucia rodzi skrajna zależność w czasach pogardy? Wreszcie, czy istnieje wdzięczność i jaki ma smak? To książka do bólu prawdziwa i na wskroś przejmująca, pokazująca złożone więzi, jakie rodzą się między prześladowanymi a ich wybawcami. Swoim horyzontem wykracza poza czas wojenny, odsłaniając późniejsze, dramatyczne losy wybawców, którzy w nowej rzeczywistości nagle sami stawali się ofiarami.
Zweryfikowana po latach przez Autorkę wersja książki "Czterdzieści twardych" ukazuje się pod nowym tytułem "Poza strachem".
Barbara Stanisławczyk Pisarka, reportażystka, publicystka, wykładowca akademicki (UW, PAN, UKSW, Collegium Civitas), dr nauk społecznych. Była prezes Polskiego Radia S. A., dyrektor wydawnicza wydawnictwa "Przekrój", redaktor naczelna miesięcznika "Sukces". Autorka książek: Matka Hłaski; Pajęczyna (współautorstwo); która znalazła się w antologii polskiego reportażu 100/XX; Miłosne gry Marka Hłaski; Kąkolewski bez litości; Dziewczyny; Ostatni krzyk. Od Katynia do Smoleńska. Historie dramatów i miłości; Od jutra; Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja i korekta Barbara Manińska, Małgorzata Ablewska
Skład, łamanie wersji do druku i obróbka zdjęć TEKST Projekt
O ile nie zaznaczono inaczej zdjęcia pochodzą z archiwum Autorki
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
ISBN 9788380798939
Copyright © for Barbara Stanisławczyk Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Ta wojna zdemaskowała człowieka. Jakiegoś Polaka, jakiegoś Żyda, jakiegoś Niemca, Rosjanina, Ukraińc„a, Łotysza, Litwina... To nie narody były dobre albo podłe, bohaterskie lub tchórzliwe... tylko konkretni ludzie”.
Są to słowa mojej bliskiej znajomej. Z pochodzenia Żydówki, która przeżyła wojnę w Warszawie ukrywana przez swoją polską przyjaciółkę i siostry zakonne.
Moim zamiarem nie było demaskowanie kogokolwiek. Starałam się uczciwie, dokładnie i ciekawie opisać fakty. Po to, by pokolenie mojego syna mogło lepiej zrozumieć istotę wojennych i powojennych zawiłości. Bo już na nim – choć w czasie, gdy powstawała ta książka, mieli zaledwie po kila lat – kładzie się cień historii tylko dlatego, że urodzili się pod szerokością geograficzną, gdzie kiedyś ktoś z kimś walczył, ktoś kogoś nienawidził, masowo mordował… Szukałam więc faktów. Jeśli zaś fakty kogoś lub coś zdemaskowały, to już ich siła i przywilej.
Interesowali mnie ludzie silniejsi od strachu. A strach był tak wielki, że innym odbierał chęć działania mimo litości, jaką żywili, współczucia, żalu z powodu ogromu tragedii, której byli świadkami. Ten strach paraliżował ogół. Mimo to wielu stawiło mu czoło. W jaki sposób? Dlaczego? Czy było warto?
Napisałam o tych Polakach, którzy ryzykowali wszystko: życie własne i swoich bliskich, by ratować Żydów, często zaledwie znajomych albo zupełnie obcych. O ludziach niezwykłych i o sensacyjnych zdarzeniach, jakich nie powstydziłaby się najlepsza literacka fikcja.
Zadałam sobie jeszcze jedno pytanie, czysto psychologiczne: Jakie uczucia rodzi skrajna wzajemna zależność? Bo nie ma większego uzależnienia niż to, które łączyło Żyda i ukrywającego go Polaka. Wybawionego i wybawcę. Syjamskich braci zrośniętych groźbą śmierci. Jeśli ginęli, to zwykle wspólnie.
Co się dzieje, kiedy to skrajne uzależnienie znika? Czy wybawiony kocha swego wybawcę, czy też nienawidzi go jako niewygodnego świadka największych upokorzeń, najintymniejszych przeżyć? Czy chowa go w pamięci, czy też chce zapomnieć, tak jak chce zapomnieć najgorsze chwile swego życia? A może świadek jest utożsamiany ze sprawcą?
Mam nadzieję, że książka potwierdzi, iż linia podziału między dobrem i złem nie jest granicą dzielącą narody, tylko poszczególnych ludzi.
I jeszcze jedno mnie zaskoczyło w trakcie zbierania materiałów: wielu Polaków, którzy ratowali Żydów, w ogóle o tym nie mówiło, bo „nigdy nie było wiadomo, czy to już czas, czy jeszcze nie, żeby na te tematy mówić. I po co się chwalić?”.
Barbara Stanisławczyk
Wspomina Zdzisław Mańkowski:
Stasiek Rotholc był starszy ode mnie o kilkanaście lat. Był w wieku mojego brata Tadeusza i to Tadeusz nas zetknął. Przed wojną obaj uprawiali boks. Stasiek należał do czołówki bokserskiej, zdobył tytuł mistrza Europy, pisali o nim w gazetach. Tadeusz dopiero w boksie zaczynał. Nie byli zaprzyjaźnieni, zaledwie się znali. W czasie okupacji zamiast na ringu spotkali się przy bramie getta na ulicy Tłomackie. Stasiek nosił teraz niebiesko-białą opaskę i czapkę z niebiesko-białym daszkiem i gwiazdą Dawida. Pełnił służbę. Nie on jeden liczył, że zapisując się do żydowskiej policji, uratuje siebie i rodzinę.
„Każdy winszuje sobie, że miał rozum zapisać się do policji, spokojny o siebie, o swoją rodzinę. Każdy jest pewny, że przy takiej okazji «szafa mu zagra» (szafą grającą Żydzi nazywali wielkiego łapownika) i zabiera się do dzieła. Przede wszystkim rozbijają sklepy z żywnością, rabują towar, żeby samemu nie głodować. (...) Policjanci zajmują całe bloki domów między czterema ulicami, żeby wiedziano, że tu żyją oni, ich rodziny, że tu nikt nie ma prawa wstępu. Zajmują cudze mieszkania, z których każą ludziom się usunąć, nakazują pozostawić wszystkie ruchomości na miejscu. Sami gromadzą w tych mieszkaniach olbrzymie bogactwa. Piją, rabują i wypełniają rozkazy niemieckie... (...).
Życie w obozie w ogóle układałoby się możliwie, gdyby nie wszy i nasi koledzy, którzy pozostali w służbie czynnej. Policjanci z Otwocka zapomnieli już, jak to było niedawno, znów uwierzyli, że są «lepszymi, uprzywilejowanymi Żydami». Pałkami, które im dano do ręki, bili robotników, wszak «dyscyplina musi być». Przedłużali godziny musztry, jakby to była najważniejsza rzecz w życiu Żyda. Słyszę jeszcze ten krzyk: «Równaj w prawo! Równaj w lewo! Baczność! Spocznij! Panie komendancie, melduję posłusznie stan ludzi...». Jakby nie wiedzieli, że pewnego dnia pojawi się żandarmeria, każą się po «zabawie» całemu temu marionetkowemu wojsku położyć na ziemi i... Tylko nas, swoich byłych kolegów, nie ośmielili się męczyć musztrą ani tym bardziej bić. Starali się nas jednak szykanować tam, gdzie się dało”1.
Nie wiem, w jakim stopniu opis ten pasuje do Staśka Rotholca. Wielkich pieniędzy nie zgromadził, nie wystarczyłoby mu nawet na życie do końca wojny. Nie wiem, czy był dobrym policjantem, czy złym. A w ogóle, co to znaczy „dobry żydowski policjant?”. To nonsens.
„Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla policjantów żydowskich... Skamieniały im serca, obce stały się wszelkie ludzkie uczucia. Łapali ludzi, na rękach znosili z mieszkań niemowlęta, przy okazji rabowali. Nic też dziwnego, że Żydzi nienawidzili swojej policji bardziej niż Niemców, bardziej niż Ukraińców. Nie ma to jak podjudzać brata na brata”2.
Naturalnie wiedziałem o wyczynach żydowskiej policji. Tadeusz też wiedział. Jako działacz „Żegoty” niejednokrotnie wchodził na teren getta, przemycał głównie jedzenie i papierosy dla jego mieszkańców, a przy okazji trochę handlował. Widział więc żydowską policję w akcji, jak okładali pałką swoich, jak na nich warczeli. I co z tego? Dla Tadeusza, a potem i dla mnie, Stasiek Rotholc to był znajomy. Chciał ratować żonę i dziecko. No i siebie... Ach, to nie była nasza sprawa sądzić Żydów i wydawać na nich wyroki. W każdym razie w dniu, w którym Stasiek spotkał Tadeusza, czuł, że pętla śmierci zaciska się wokół niego coraz bardziej, chociaż do tej pory on, Szapsa Rotholc, mistrz boksu, miał u Niemców specjalne względy. Poszanowanie. Teraz postanowił wiać, a Tadeusz miał mu w tym pomóc.
Najpierw trzeba było przeszmuglować z getta i gdzieś ukryć żonę Rotholca, Marię, i trzyletniego synka, Rysia, bo to oni byli najbardziej zagrożeni. Po tamtej, żydowskiej stronie wszystko załatwił Stasiek. Rysia uśpił środkami nasennymi, wsadził do walizki i przeniósł jak zwykły towar na handel. Musiał czuć wielkie niebezpieczeństwo, skoro nie przeprowadził dziecka zwyczajnie, jak innych, których przemycał za pieniądze. A wiem, że to robił. Maria jakoś się przemknęła. Chociaż getto było otoczone murem, wiele osób przenikało w jedną i drugą stronę; uciekali, handlowali, załatwiali jakieś sprawy albo po prostu odwiedzali znajomych. Przechodziło się po strychach domów, przez dziury w murze albo po opłaceniu policji, zwyczajnie, bramą. Maria z Rysiem zostali ulokowani chwilowo przy ulicy Rymarskiej u pani Stanisławy Penczonek. (Rymarska biegła między obecnym placem Bankowym a ulicą Leszno.) Jej dom graniczył z gettem przez ścianę i u niej mieściła się meta „Żegoty”. Działacze przynosili tam żywność i towary, a w odpowiednim momencie przerzucali je na teren getta.
U pani Penczonek Maria z Rysiem pozostali jednak tylko dwa dni. Żydowskie piekło było zbyt blisko, żeby mogli się czuć bezpiecznie, a poza tym kręciło się tam zbyt wielu ludzi. Maria mieszkała jakiś czas u innego sportowca, Zygmunta Lipińskiego, a potem przez prawie rok oboje z Tadeuszem wędrowali od znajomych do znajomych albo wynajmowali mieszkania. Przedstawiali się jako małżeństwo. Mieszkania zmieniali często, bo wszędzie można było spotkać kogoś niepożądanego.
Mały Rysio mieszkał u nas. Nie powodziło nam się wtedy dobrze. W 1939 roku, w czasie pierwszego nalotu na Warszawę, zginął ojciec i spłonęło mieszkanie. Z Warszawy wyszliśmy tylko z tym, co na sobie. Tułaliśmy się po dalekich krewnych na wsi, zanim Tadeusz znalazł pokój przy ulicy Grochowskiej 275 m. 7. Gnieździliśmy się w nim z matką i trójką rodzeństwa na trzynastu metrach kwadratowych. Potem jeszcze doszedł mały Rysio. Spał w jednym łóżku z matką i siostrą. My z młodszym bratem kimaliśmy na drewnianej skrzyni, którą na dzień chowało się pod łóżko. Po każdej nocy budziłem się obolały, nie mogłem rozprostować zdrętwiałego ciała. Ale nie było najgorzej. Obchodziło się imieniny, święta i było wesoło. Jeden przyniósł bimber, drugi jedzenie. Były śpiewy i zabawa.
Jest jesień 1942 roku. Stasiek mówi, że w getcie robi się coraz bardziej gorąco. Część została już zlikwidowana, kilka tysięcy Żydów zagazowano w Treblince albo rozstrzelano na miejscu, a zwolnione po nich całe kwartały ulic włączono do strony aryjskiej. Rotholc znał teren getta jak własną kieszeń. Przecież przeczesywał z kolegami policjantami każde mieszkanie, każdy strych i piwnicę. Pozostał w getcie i służył Niemcom aż do powstania w kwietniu 1943 roku.
„Tak. Już wiedziano. Wysiedlenie. Jakie wysiedlenie? Kogo? Dokąd? Zatrzymany policjant żydowski był tak samo wystraszony. Nie miał czasu. Także pędził do domu, do swojej rodziny. – Wysiedlenie – denerwował się. – Dokąd? – Nie wiem. Z Warszawy. – Kogo? – Wszystkich. – Jak? Kiedy? – Już. Nie wiem.
(...) Ulicami przeciągają kolumny policjantów, otaczają kordonem ulicę. Osaczeni ludzie rozbiegają się. Żydzi walczą z Żydami. Ci w granatowych czapkach niecierpliwią się, krzyczą, grożą. Policja wywleka na wozy opierających się. Ulica krzyczy. Nienawiść kieruje się na policjantów. Zdegradowali jednego, który chciał ułatwić jakiejś kobiecie ucieczkę. Ich karność jest potworna. Oni mają odpowiedź: «Lepiej, że robimy to my, a nie Niemcy. Niemcy będą strzelać». Żydowska policja nie ma broni. Bije i kopie. Potrzeba ludzi do wysyłki. Wczoraj dwa tysiące. Jutro – pięć. Do wieczora brakuje półtora tysiąca”3.
Stasiek decyduje się na zorganizowanie kryjówki. Wybiera dom na rogu ulic Grzybowskiej i Marchlewskiego. Idealne miejsce. Na parterze mieściły się biura niemieckie przerobione z kawiarni. A wiadomo, że pod latarnią najciemniej. Ten paradoks później się potwierdził. Na górze było pięć pokoi, a najważniejszy był duży strych na całej powierzchni mieszkania i wysokości około dwóch metrów. W każdym razie dorosły człowiek mógł chodzić, nie schylając się, i miał jeszcze przestrzeń nad głową. Do mieszkania prowadziła z podwórza oddzielna klatka schodowa.
Byłoby zbyt podejrzane, gdyby Tadeusz wynajął mieszkanie na siebie, bo po co młodemu człowiekowi tyle metrów? Dlatego zaangażował matkę. Pożyczył jej od zamożnych znajomych piękne ubranie: garsonkę z najlepszego gatunku wełny, kapelusz, płaszcz i buty. Tak wystrojona wyglądała jak bogata dama. Poszliśmy do administratora na Grzybowską (ja też w pożyczonym ubraniu, żebym nie odstawał wyglądem od eleganckiej mamy) i zapłaciliśmy za pół roku z góry. Pieniądze dał Stasiek. Na pewno mama się bała. Każdy się boi, jeśli za to, co robi, grozi śmierć. Ale myśmy o tym nie rozmawiali. Tadeusz zapytał tylko mamę:
– Zrobisz coś dla mnie?
A matka odpowiedziała:
– Tak, synku – zanim dowiedziała się, co ma zrobić.
Tadeusz ze Staśkiem przystąpili do szykowania kryjówki. To była ogromna robota. Musieli zgromadzić materiały budowlane: cement, cegły, drewno itp. i wnieść je tak, by nikt nie zauważył. A następnie przystąpili do adaptacji poddasza. Przedzielili je ścianką na część wysoką z trójkątnymi wywietrznikami, do której prowadziło normalne wejście schodami ze służbówki, i na część niską, gdzie można było się dostać jedynie tajnym wejściem z ubikacji. W ubikacji wybili sufit i na jego miejsce zamontowali sufit wysuwany, precyzyjnie obity listwami. W razie ewakuacji wchodziło się na górę po drabince sznurowej. Potem drabinkę się wciągało, a sufit zasuwało. Nikt, kto nie wiedział, nie mógł się domyślić, że nad nim toczyło się życie. To była dobra, wygodna i bezpieczna kryjówka.
Na Grzybowskiej zamieszkał Tadeusz z Marią, oficjalnie jego żoną. Maria miała aryjskie rysy, podkreślone jeszcze przez ufarbowane na blond włosy, mówiła nienaganną polszczyzną, nie musiała siedzieć w ukryciu. Była piękną kobietą około trzydziestki. Chodziła z bratem po ulicy. Przychodzili do matki odwiedzać Rysia, a przy okazji coś zjeść. Nieraz przychodziła nawet sama. Była jedną z tych nielicznych Żydówek, po których nie można było poznać strachu. Patrzyła ludziom pewnie w oczy, jakby nie miała nic wspólnego z narodem skazanym na zagładę. Przed wojną była świetną krawcową. Szyła dla Hersego, najdroższego polskiego domu mody. Sama też była szykowna i zadbana, nawet wtedy, kiedy żyła w ukryciu.
Stasiek wpadał na Grzybowską, pogadał, dowiedział się, co i jak, powiedział, co i jak, i wracał do getta, do pracy. A mały Rysio nadal mieszkał u nas, na Grochowskiej. W maju 1943 roku, pamiętam, czerwone łuny biły od palącego się getta, bardzo wczesnym rankiem na korytarzu rozległy się kroki, a potem głośne pukanie do drzwi. Matka zobaczyła bahnschutza [strażnika kolejowego] w zielonym mundurze. Zażądał dokumentów, a potem wskazał na Rysia:
– A ten mały to kto? – zapytał.
– A to wnuczek – mówi matka.
Kędzierzawy blondynek o niebieskich oczach niczym nie przypominał żydowskiego dziecka, a jednak bahnschutz kazał go wyciągnąć z łóżka. Wystarczyło, że uchylił spodenek, i miał dowód, kim jest dziecko. Matka struchlała, wyciągnęła biżuterię i wszystkie pieniądze, jakie miała – razem około 30 tysięcy złotych, które Tadeusz zarobił na handlu. Sporo, jak na tamte czasy. To jednak nie zadowoliło bahnschutza. Powiedział, żeby na następny dzień, na godzinę pierwszą, przygotować więcej. Pobiegłem z tą wiadomością na Grzybowską, brat i Stasiek uspokoili mnie, że wszystko będzie załatwione. Tak jak kazali, przetransportowałem Rysia na Rymarską. Zwyczajnie, tramwajem. Nie było czasu na kombinacje. Następnego dnia, w poniedziałek, na pół godziny przed planowanym przyjściem Niemca, zjawiło się dwóch gestapowców w cywilu – Żydów, jak się później dowiedziałem, znajomych Staśka. Wylegitymowali się mamie i powiedzieli, że czekają na tego od okupu. Punktualnie o trzynastej na korytarzu usłyszeliśmy szczęk ładowanej broni, a po chwili pukanie. Kiedy cywile pokazali Niemcowi legitymacje, znieruchomiał, tak był przerażony. A oni: dlaczego nie zlikwidował Żyda, tylko wraca po okup, że pojedzie z nimi na Szucha itd. Zabrali mu broń. Niemiec błagał, żeby mu darowali. Wyszli, bo w domu zrobił się harmider. Sąsiedzi wyglądali przez drzwi. Sprawę rozstrzygnęli w restauracji Ambasador przy Grochowskiej. Tadeusz poszedł z nimi, dlatego wiem, że ci cywile byli znajomymi Rotholca.
Niemiec – nazywał się Emil Neubauer4 – oddał kosztowności, przysięgając, że nigdy nie będzie nas niepokoił. W zamian cywile oddali mu broń i puścili wolno. Na drugi dzień przyszedł do nas z wódką, zakąską i przeprosinami. W restauracji Niemiec przyznał się, że nasłał go nasz sąsiad Józek W., z którym miał się podzielić okupem. Józek był prawie przyjacielem domu. Ciągle u nas przesiadywał. Nasz pokój był jednym z czterech stanowiących przed wojną jedno mieszkanie. Sąsiedni zajmował właśnie Józek. Mieliśmy wspólną łazienkę i ubikację. Dzielił nas tylko wąski korytarz. Józek był dość tajemniczą osobą. Mieszkał sam. Nigdy nie wspominał o rodzinie, a i o sobie nie lubił mówić. Pracował jako malarz pokojowy. Przyznał się do wszystkiego. Pozostało pytanie, co z nim zrobić. Żydzi chcieli go zlikwidować, ale nasza mama uprosiła ich, żeby darowali mu życie. Dostał więc tylko rozkaz natychmiastowego zgłoszenia się na roboty do Niemiec. Tego samego dnia poszedł na Skaryszewską, gdzie mieścił się punkt zborny. Spotkałem Józka po wojnie na Grochowskiej. Był ciekawy dalszych losów Rotholców. O denuncjacji nie rozmawialiśmy. Minęło całe napięcie. Nie chciało się do tego wracać.
Po tej historii Rysio zamieszkał na Grzybowskiej. Doszli jeszcze siostra Marii, Ruta, kolega Staśka, też policjant, z żoną i synkiem, i dwa inne małżeństwa z dwójką dzieci w wieku od siedmiu do trzynastu lat, które Rotholc wyprowadził z getta za pieniądze. Stasiek wiedział, że sam nie utrzyma rodziny do końca wojny. Nic nie wskazywało, że wyzwolenie nastąpi rychło. Trzeba było dokooptować kogoś bogatszego, zwłaszcza że miejsca było dosyć. Czysty układ – utrzymanie za kryjówkę.
Przyprowadzaliśmy ich o świcie, gdy tylko kończyła się godzina policyjna, około piątej rano, bo wtedy nie było łapanek. Mężczyzn przebieraliśmy w ubrania robocze: pochlapany kombinezon, wiadro po farbie w rękę, albo w strój kominiarza... Kobiety, które nie miały aryjskiego wyglądu, przemieniały się w chłopki: chustka na głowę, kosz z jedzeniem... Te, które mogły uchodzić za Aryjki, przewoziło się rykszą.
Jakiś czas żyło się nam całkiem spokojnie. Tadeusz z Marią jako żoną i Rysiem jako synkiem na dole, reszta na strychu. Rysiowi nie pozwolono kontaktować się z pozostałymi dziećmi, żeby nie utrwalał żydowskich nawyków. Uczył się żegnać i modlić po katolicku, mówić z polskim akcentem. Rotholc chciał mieć pewność, że jego syn przeżyje. Kazał mi sprowadzić lekarza, który zrobił Rysiowi i drugiemu chłopcu operację plastyczną przywracającą napletek. To nie była jednak skuteczna metoda, bo Niemcy szybko zorientowali się, w czym rzecz, i ostatecznym dowodem na aryjskość był nie napletek, a wędzidełko, którego operacyjnie nie da się przywrócić. Chirurg w każdym razie zrobił swoje, wziął po 20 dolarów od łebka, po czym odwiozłem go do jego kryjówki. Bo to również był ukrywający się Żyd.
Dzieci z poddasza schodziły na dół tylko po to, żeby się umyć, skorzystać z toalety i zjeść. Tak samo jak dorośli. Tylko kobiety pełniły dodatkowo dyżury w kuchni. Do stołu zasiadaliśmy wszyscy razem. Cała czternastka, bo na Grzybowską sprowadził się już Stasiek. I ja. Byłem głównym zaopatrzeniowcem. Zgromadzenie w wojennej, głodującej Warszawie jedzenia dla czternastu osób i niewzbudzenie przy tym podejrzeń wymagało sporo wysiłku i sprytu. Od rana do późnego popołudnia kursowałem między Halą Mirowską, bazarem a kryjówką. Z plecakiem-teczką, do którego wrzucałem zakupy, wyglądałem młodziej, niż wskazywała metryka. Wyrobiłem sobie znajomości u szmuglerów pod Halą Mirowską, bo byłem dobrym, stałym klientem. Wszystko było dla mnie naszykowane. Ojciec kolegi wybierał mi najładniejsze kawałki koniny, a potem przy stole wszyscy chwalili, jaka ta wołowina smaczna. Nie wyprowadzałem ich z błędu. Może konina by im tak nie smakowała? Chociaż Żydów wtedy nie obchodziło, co jedzą, koszerne czy niekoszerne, lepsze, gorsze, byle zapełnić żołądek.
Na poddaszu nasi lokatorzy żyli całkiem wygodnie. Każdy miał osobne łóżko, kupione naprzeciwko w fabryce Jarnuszkiewicza. Było ciepło, widno, dużo powietrza. Przez wywietrzniki w dachu mogli obserwować, co się dzieje na zewnątrz. W oficynie naprzeciwko, należącej do polskiego tłumacza zatrudnionego w biurach na dole, też mieszkali Żydzi. Lornetkowali się wzajemnie z naszymi Żydami. Tamci widocznie nie wytrzymali presji, może się wystraszyli, w każdym razie szybko się wynieśli.
Pewnego dnia jesienią 1943 roku, tuż po śniadaniu, gdy jeszcze wszyscy siedzieli na dole, rozległ się dzwonek do drzwi. Nastąpiła szybka ewakuacja na strych. Porządek był z góry ustalony, jak w wojsku. Każdy wiedział, w jakiej kolejności uciekać na górę, kto po kim. Nie wolno było tego porządku złamać, pod groźbą wyrzucenia z kryjówki. Inaczej wybuchłaby panika, przepychanka, wiadomo, że wpadlibyśmy wszyscy. Żydzi tak się wyćwiczyli, że w ciągu 30 sekund wszyscy byli na górze. W mieszkaniu zostaliśmy, jak zwykle, z Marią i Tadeuszem. Został też Stasiek. Jakoś nie zastanowiłem się wówczas, dlaczego nie uciekł z innymi na górę, zgodnie z umową. A miał czas, bo celowo opóźniałem otwarcie drzwi, wolno zszedłem klatką schodową na dół, szamotałem się z zamkiem... Trochę czasu to zajęło, ale Stasiek nie skorzystał.
Rysio był już wówczas przeniesiony do Klarysewa, gdzie pani Penczonek miała willę z ogrodem. Przeżył u niej do końca wojny. Pani Penczonek mówiła, że to jej wnuczek. I nikt się nie dziwił, bo była w takim wieku, że mogła mieć wnuki, a do Klarysewa dopiero co się wprowadziła, nikt więc nie znał jej związków rodzinnych. A Rysio, mimo swoich zaledwie trzech lat, miał silny instynkt samozachowawczy. Nieraz trzeba go było zostawić na jeden dzień u kogoś mu nieznanego. Mówiło się wtedy: Rysiu, ta pani (pan) jest twoją ciocią (wujkiem) i tylko przy niej (nim) możesz zrobić siusiu. Pamiętaj, przy nikim obcym ci nie wolno. Nigdy się nie pomylił, nie zapomniał. Jak nie mógł wytrzymać, robił w majtki. Jakby rozumiał sytuację. A może właśnie rozumiał. W wojnę dzieci szybciej dojrzewały. Jeździłem z Marią do Klarysewa, żeby choć mogła go zobaczyć. Chowała się w krzakach i patrzyła, jak się bawi na podwórku. I płakała. Strasznie płakała. Ale nie mogła podejść, przytulić go. Dla wszystkich było lepiej, żeby Rysio na razie zapomniał, kim jest, żeby dodatkowo nie cierpiał, nie tęsknił i nie zdradził siebie i nas.
Wracając do tamtego dnia 1943 roku. Kiedy otworzyłem na dole drzwi, trzej policjanci Kripo (Policji Kryminalnej) wzięli mnie pod lufę i kazali prowadzić się do mieszkania. Byli bardzo dobrze poinformowani, jeden z nich poszedł do ubikacji i wskazał kryjówkę. Zastanawialiśmy się później, kto mógł donieść. O skrytce wiedział tylko „Duży Tadeusz”, który również przechowywał Żydów przy ulicy Ceglanej. Współpracowaliśmy z nim, bo jego Żydzi i nasi Żydzi się znali. Chcieli się ze sobą kontaktować, chcieli się sami orientować w sytuacji, chcieli wiedzieć, jak stoi dolar, ile co kosztuje. Może bali się, żebym ich nie oszukał, bo to ja sprzedawałem dolary i robiłem zakupy. Nie byli rozrzutni, na jedzenie wydzielali pieniądze i dokładnie rozliczali. Tamci od „Dużego Tadeusza” przychodzili do nas i kombinowali, czyby się nie połączyć. Gdzieś miesiąc po ich wizycie przyszło tych trzech tajniaków. Wskazali kryjówkę, kazali Żydom zejść na dół, ustawili wszystkich pod ścianą i zaczęły się pertraktacje. Rozmawiał z nimi Rotholc. Najwyraźniej chodziło im tylko o pieniądze. Zachowywali się spokojnie, nie bili, nie krzyczeli, tylko straszyli, że wezwą „budę” (gestapo). Stanęło na tym, że dostaną sto dolarów, pięć złotych dwudziestodolarówek, i dadzą nam spokój. Za taką sumę mogliśmy wszyscy przeżyć rok, nie skąpiąc na jedzenie. A może nawet dłużej. Zachodziliśmy w głowę, kto mógł donieść. „Duży Tadeusz” nie wchodził w grę, gdyż jeszcze przed tym zdarzeniem został zlikwidowany. Przez kogo, nie wiemy. Pewnego dnia przybiegł do nas na bosaka, mimo zimna, roztrzęsiony młody Żyd, który się u niego ukrywał, brat Żydówki z naszego strychu. Opowiedział, jak nagle do mieszkania „Dużego Tadeusza” wtargnęło dwóch cywilów, odczytali mu wyrok i na miejscu wykonali. Twierdził, że treści wyroku z kryjówki nie słyszał. Chłopak już nie wrócił na Ceglaną, został u nas. Kto więc doniósł?
• • • •
Zapytała pani, dlaczego ja to wszystko robiłem. Dlaczego ryzykowałem życie dla kogoś, kto sam prowadził innych na Umschlagplatz? Nie ma jednej odpowiedzi. Bo byłem harcerzem, a harcerz chciał zagrać na nosie hitlerowcom. Bo z początku zaimponowała mi konspiracja. Zacząłem przez przypadek, przez brata, a później już nie mogłem się wycofać. O nie, miałem swój honor, dumę... Polacy lubią wielkie czyny. Przeczytałem kiedyś aforyzm Krzysztofa Kąkolewskiego: „Polacy w chwilach wielkich są wielcy, w chwilach małych – mali”. Tacy są.
Poza tym wychowałem się na Kamionku, na ulicy Rybnej, wśród żydowskiej biedoty. Chodziliśmy razem do szkoły, razem chodziliśmy po płotach i strzelaliśmy z procy do gołębi. Bywaliśmy u siebie w domach. Częstowali mnie macą i chałą, a ja ich polskim ciastem, a w Boże Narodzenie i Wielkanoc szynką; choć nie koszerna, ale bardzo im smakowała. W 1940 roku przyszedł do mnie jeden z tych kolegów. Kiszka się nazywał, ale przezywaliśmy go Ogórek, bo miał duży nos. Uciekł z getta. Chciał, żebym mu pomógł przedostać się nad sowiecką granicę. Zakleiłem mu nos plastrem, oczy podmalowałem na zielono, że niby podbite, i wsiadłem z nim do pociągu. W Sarnakach nad Bugiem miałem brata, który osiedlił się tam po powrocie z niewoli radzieckiej. Po trzech dniach odpoczynku, nim jeszcze świt rozjaśnił niebo, brat odprowadził go siedem kilometrów w kierunku granicy i pokazał drogę. Czy Ogórek przeszedł, czy przeżył, nie wiem.
A do tego wszystkiego po raz pierwszy się zakochałem, w siostrze Marii Rotholc, Rucie. Wojna to był czas wielkich miłości. Ludzie kochali się gorliwiej niż kiedykolwiek, jakby chcieli przeżyć swój czas intensywniej, bo nie wiedzieli, jak długo im jest dane. Może jeszcze tylko dziś...? Oboje mieliśmy po siedemnaście lat. Ruta była piękną dziewczyną. Gąszcz czarnych włosów zakrywał jej pół pleców, a oczy miała duże, niebieskie. Jak się w nie patrzyło, to widać w nich było i Umschlagplatz, i jej bliskich, którzy z niego nie wrócili, i jej chłopaka, którego miała zamiar poślubić, urodzić mu dzieci... Prowadziłem ją na spacery do parku, a ona mówiła tylko o nim. Miałem nadzieję, że kiedyś zapomni i pokocha mnie. Pewnie kiedyś by się roztyła, bo już była pulchna, jej nogi okazałyby się za krótkie, ale wtedy nie przyszło mi to nawet do głowy. Byłem bardzo zakochany. Omal nie poszedłem za nią na śmierć.
Wiosną 1943 roku po Warszawie rozeszła się wieść o Hotelu Polskim przy ulicy Długiej. Niemcy ogłosili, że Żydzi mający rodzinę za granicą mogą oficjalnie wyjechać z Polski. Masowo więc kupowali za ogromne pieniądze potrzebne dokumenty i ruszali „do miejsca wybawienia”.
Otrzymałem od brata polecenie, by się kręcić wokół Hotelu i węszyć, co się święci, czy to nie zwyczajna pułapka. Polecenia brata traktowałem jak rozkazy. To on kierował konspiracją. Jeździłem na Długą codziennie od pierwszych dni akcji. Widziałem, jak podjechały eleganckie autokary, w których Żydzi zajęli tylko miejsca siedzące. Śledziłem ich na rowerze. Na Dworcu Gdańskim przesiedli się do równie ekskluzywnego pociągu z wagonami sypialnymi, kuszetkami, i odjechali. A po niedługim czasie do Hotelu przyszły listy ze Szwajcarii, pełne zachwytu i optymizmu. Wtedy na Długą ruszyły całe pielgrzymki Żydów, zabierali ze sobą, co kto miał cennego. Spali na trawnikach, w hallu, bo nie mogli się pomieścić w pokojach. Nasi Żydzi również poszli, mimo że Tadeusz im odradzał, wyczuwał podstęp. Jednak po wizycie tajniaków i okupie, jaki musieli dać, stali się nieufni, zaniepokojeni. Jakby coś podejrzewali. Zostali Maria i Rysio, który na razie był bezpieczny u pani Penczonek. Stasiek nie mógł się zdecydować, jak postąpić. Bał się ryzyka. Chodził na Długą i węszył, wierząc, że w razie zagrożenia zdąży uciec. Maria także poszła tam raz z Tadeuszem, ale tylko po to, żeby się spotkać z rodziną i znajomymi. Pogadała i wróciła. Na Długą w owym czasie szedł ten, kto miał zamiar skorzystać z oferty wyjazdu, jak również ten, kto chciał tylko „się przewietrzyć” i porajcować. Tak jak przed wojną szedł do kawiarni czy na targ. Żydów zgłaszających się do Hotelu chronił specjalny immunitet. Spacerowali bezpiecznie po ulicach, chodzili do lokali, na lody na Stare Miasto. Tajna policja aresztowała każdego szmalcownika próbującego ich zaczepić. Żydzi w Hotelu Polskim odzyskiwali swoją dumę i pewność siebie. Myśleli, że są uratowani, że skończył się dla nich czas eksterminacji. Elegancko ubrani, czyści, zadowoleni. Tam byle biedak nie poszedł. Biedak albo już dawno umarł z głodu bądź na tyfus, albo siedział w jakiejś nyży obdarty, zabiedzony. Dokumenty na wyjazd drogo kosztowały. W Hotelu byli sami bogaci. Najważniejszą osobą i koordynatorem akcji był Lolek Skosowski, Żyd gestapowiec. Przed likwidacją getta organizacja żydowska próbowała go zabić (to mówił mi Stasiek), ale zamach się nie udał, odstrzelono mu tylko małżowinę uszną. W Hotelu Żydzi pędzili do Lolka jak do cadyka. Skakali koło niego. Podkupywali się, żeby być pierwsi w kolejce do wyjazdu. A Lolek zachowywał się niczym możny władca, od którego łaski zależą ludzkie losy. Rotholc znał się z Lolkiem jeszcze z czasów getta. Teraz nosił za nim teczkę. Któregoś razu mówi do mnie: „Zdzisiu, pan Lolek chce cię wysłać z paczką”. Lolek upewniał się, czy może mi ufać, a Rotholc odpowiedział: „Masz moją głowę”. Mówili ze sobą na „ty”. Lolek wziął mnie do gabinetu i wręczył paczkę, którą miałem dostarczyć na ulicę Oleandrów 6. Na miejscu otworzył mi drugi Żyd gestapowiec, współorganizator akcji na Długiej, Adam Żurawin. Po drodze obmacałem z ciekawości paczkę. Wyczułem pieniądze i jakieś przedmioty jubilerskie. Dostałem od Żurawina parę groszy za fatygę, a kiedy wróciłem do Hotelu, Lolek poklepał mnie po plecach.
Miałem złe przeczucia, a może po prostu nie chciałem stracić Ruty, wolałem mieć ją przy sobie na Grzybowskiej. Namawiałem ją, żeby ze mną wróciła. Wahała się. Właściwie to nie miała ochoty wyjeżdżać. Mówiła, że trochę pobędzie z bliskimi, pożegna ich i wróci ze mną. A potem... potem było już za późno. Pewnego ranka zobaczyłem, że Hotel jest obstawiony żandarmami. Przeraziłem się. Dotychczas, przez cały czas trwania akcji, nie było tam widać żadnego Niemca. Zatrzymałem się w księgarni naprzeciwko i obserwowałem, co się dzieje. Żandarmi ładowali Żydów na ciężarówki, popychając ich kolbami karabinów. Ruta była w środku tego kotła. Czułem każde uderzenie kolby, jakbym to ja dostawał razy. Płakałem jak dziecko.
Pędziłem za ciężarówkami na rowerze w całkowitym zapamiętaniu, byle ich nie stracić z pola widzenia. Trzy załadowane samochody kierowały się wprost na ulicę Żelazną, do byłego getta. Wyłowiłem Rutę w trzęsącym się na wybojach tłumie jej współbraci. Patrzyła na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami, w których było widać i Umschlagplatz, i jej chłopaka... A ja chciałem w nich widzieć jeszcze siebie. Chyba domyślała się, co ją czeka. Nigdy potem w życiu nie czułem się tak bezradny. Jechałem, nie zważając, że przekraczam bramę getta, aż usłyszałem: Halt! Krzyczałem przez łzy: „Ich zusammen”. Ale Niemiec kopnął mnie, wypchnął za mur. Upadłem. W ostatniej chwili Ruta rzuciła paczkę z rzeczami osobistymi. Poderwałem się i chciałem dalej jechać za ciężarówkami, ale w tym momencie podbiegł do mnie szmalcownik i próbował wyrwać mi paczkę. To mnie otrzeźwiło. Wskoczyłem na rower i pognałem w przeciwnym kierunku. Prosto na Grzybowską. Tego samego dnia wieczorem od strony getta słyszeliśmy, jak grały karabiny maszynowe. Nietrudno było odgadnąć, w kogo były wycelowane. Nie wiedzieliśmy, czy zginął również Stasiek. Nie widziałem go na ciężarówkach. Nazajutrz pojechałem do Hotelu. Było pusto, tylko portier dawał mi tajemnicze znaki, że mam zaczekać. Po chwili zjawił się Rotholc.
W czasie wywózki zdążył się ukryć na strychu Hotelu i przeczekać do następnego dnia. Miał nadzieję, że wrócę. Zabrałem go na Grzybowską. W roztargnieniu nie myśleliśmy o żadnym przebraniu czy kamuflażu, chociaż Rotholc miał charakterystyczne żydowskie rysy i znaną twarz. Ale dotarliśmy szczęśliwie. Drugi Żyd z Grzybowskiej (też policjant), który schował się na strychu Hotelu razem ze Staśkiem, nie chciał z nami wracać. Załamał się, gdyż jego żonę i syna żandarmi wywieźli. Został w Hotelu, a po dwóch dniach zgłosił się dobrowolnie do Niemców razem z całą kasą, którą właśnie on trzymał.
Na Grzybowskiej zrobiło się... no, tak cholernie smutno. Stasiek tylko raz napomknął: „Co ten Lolek narobił?”. To jedno zdanie, a potem już nic, ani słowa. Zawsze był małomówny. Jedynie – co, jak, gdzie, kiedy... Same konkrety, żadnego filozofowania, żadnych opowieści. Nikomu nie chciało się gadać. A najmniej mnie. Nie mogłem wymazać sprzed oczu pędzącej ciężarówki z Rutą w środku.
„Trudno powiedzieć, jakimi drogami informacje o rejestracji «obcokrajowców» docierały do ukrywających się Żydów, mających przecież ograniczone kontakty, wkrótce jednak wszędzie mówiono już tylko o tym. Hotel Polski był oblężony. 21 maja pierwszy transport 64 zarejestrowanych tam osób, podróżujących w luksusowych warunkach, opuścił Warszawę w kierunku Vittel. Decyzje wyjazdowe podejmowali przede wszystkim ci, którzy znajdowali się w położeniu bez wyjścia lub mieli bardzo niepewne schronienie. Ale nie tylko oni. Z wielu pamiętników wynika, że ludzie opuszczali także dobre kryjówki i oddawali wszystko, co mieli, byle tylko móc opuścić okupowaną Polskę. Wobec panującego terroru najlepsze nawet warunki po stronie aryjskiej nie mogły złagodzić ustawicznego poczucia zagrożenia.
Osoby zarejestrowane i zgromadzone w Hotelu Polskim tworzyły przedziwny konglomerat. Obok kilkudziesięciu współpracowników gestapo i ich rodzin byli tu znani działacze polityczni, rabini, pisarze i poeci (m.in. Icchak Kacenelson), więźniowie (ok. 30) przywiezieni przez Niemców z obozu pracy w Poniatowej, członkowie Żydowskiej Organizacji Bojowej (Eliezer Geller, Izrael Kanał), a nawet partyzanci: wprost z lasów pod Wyszkowem przybyła grupa syjonistów-rewizjonistów, przekazując Niemcom posiadaną broń (za co później była sądzona przez kolegów w Bergen-Belsen). Na listy wpisywali się też Polacy-chrześcijanie, nie chcąc rozstawać się z wyjeżdżającymi żonami i dziećmi.
Członkowie żydowskiego i polskiego podziemia, żydowscy i polscy przyjaciele, ostrzegali kandydatów na wymianę przed dobrowolnym oddaniem się w ręce niemieckie, ale nie odradzali im w sposób zdecydowany kupna dokumentów. Kto mógł wówczas przewidzieć, co się okaże bardziej ryzykowne: wyjazd czy ukrywanie się na miejscu? Z Hotelu Polskiego odeszło około 5 transportów do Vittel, którymi wyjechało 300-500 osób, oraz jeden duży, liczący ponad 1200 «obcokrajowców» transport do Bergen-Belsen pod Hanowerem. Transport ostatni – 424 osoby – został 13 lipca skierowany na Pawiak. Tegoż dnia przeprowadzono tu selekcję: 262 osoby, których dokumenty – nie wiadomo dlaczego – zakwestionowano, zostały wówczas rozstrzelane, pozostałych internowano i w ciągu następnych miesięcy (do października) małymi partiami kierowano do Bergen-Belsen. Guzik, który wyszedł cało z selekcji, lecz stracił całą rodzinę, zdołał się wykupić i ukryć po stronie aryjskiej.
Vittel było luksusowym uzdrowiskiem, które Niemcy przekształcili w obóz dla internowanych z całej Europy. Wygodne pokoje w hotelach, dobre wyżywienie, swobodna korespondencja, możność poruszania się po parkach i ogrodach – wszystko to tworzyło, jak na obóz, warunki idealne. Jednakże w grudniu 1943 roku zaczęły się szerzyć niepokojące pogłoski, a wkrótce oficjalnie poinformowano Żydów z Polski, że rządy państw południowoamerykańskich odmówiły ich przyjęcia na wymianę. W obozie powstał popłoch, rozesłano setki listów z błaganiem o ratunek. Groźne wieści okazały się prawdziwe, choć początkowo nie wiedziano, co zaważyło na stanowisku Paragwaju, Peru, Ekwadoru, Hondurasu, Wenezueli, Kuby i innych państw. Jak się okazało, paszporty i zaświadczenia o przyznaniu obywatelstwa były przez konsulów tych państw wydawane nielegalnie, bez porozumienia z krajami macierzystymi, za to za opłatami sięgającymi kilkuset dolarów. Liczono prawdopodobnie, że wystawione dokumenty posłużą do umieszczenia ich posiadaczy w specjalnych niemieckich obozach, a po wojnie te sprawy przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie. Tymczasem Niemcy, dążąc do wymiany, zaczęli kontaktować się z rządami wymienionych krajów. Zaskoczone ministerstwa spraw zagranicznych postanowiły nie uznać samowolnych i niezbyt czystych posunięć swych urzędników. Nie bez znaczenia był fakt, że niektóre z tych krajów (m.in. Paragwaj, Urugwaj i Kuba) ustawowo ograniczyły przed wojną imigracje uciekinierów żydowskich, w innych zaś (np. w Peru czy Wenezueli) antysemickie nastroje znajdowały wyraz nawet w prasie. Jedynym autorytetem, który mógł skłonić państwa południowoamerykańskie do zmiany stanowiska, były Stany Zjednoczone. Toteż wszelkie naciski organizacji żydowskich poszły tą drogą. I rzeczywiście ambasady USA w Ameryce Łacińskiej otrzymały polecenie podjęcia odpowiednich rozmów. Toczono je, ale niezbyt pośpiesznie i bez nadmiernych nacisków. Jak twierdzi prof. Izaak Lewin z Nowego Jorku, który śledził wówczas z bliska ich przebieg, ważną rolę odegrały interwencje emigracyjnego rządu polskiego, któremu w dużej mierze należy zawdzięczać to, że Paragwaj uznał ważność kwestionowanych dokumentów już w styczniu 1944”56.
• • • •
Na wiosnę 1944 roku brat z Rotholcem uradzili, że trzeba stworzyć metę po stronie praskiej, bliżej nadciągającego frontu, aby być szybciej wyzwolonym. Brat wynajął parter domu w Międzylesiu i tam zamieszkali z Marią. Dla Staśka zrobiłem kryjówkę za tapczanem. Wykopałem płytki dół pod podłogą, a ziemię wyniosłem w teczce. Stasiek leżał w nim jak w grobie, nie mógł się ruszyć. W Międzylesiu, a dokładniej w Kolonii Borków, gdzie mieszkali, kręciło się pod oknami dużo ludzi. W ciągu dnia Stasiek musiał więc leżeć w tym grobie. Nie wytrzymał. Wrócił ze mną na Grzybowską.
Jeździłem do Międzylesia niemal codziennie i przywoziłem Staśkowi wieści. Pod koniec maja na dworcu zatrzymali mnie kolesie i mówią: „Nie idź do brata, bo ich aresztowała żandarmeria z Rembertowa, a dom jest pod obserwacją”. Wróciłem do Warszawy, usiedliśmy ze Staśkiem i radzimy, co tu zrobić. Było jasne, że jeśli Maria z Tadeuszem nie wytrzymają na przesłuchaniu i wszystko powiedzą, i my jesteśmy spaleni. Zupełnie niespodziewanie po trzech dniach zwolnili Tadeusza. Nie zwietrzyliśmy podstępu, choć to było oczywiste. Może po prostu chcieliśmy wierzyć, że wszystko się ułoży. Tadeusz działał jak zaślepiony. Myślał tylko, jak uwolnić Marię. Jeździłem z nim do Rembertowa szukać jakiegoś ratunku. Na dworcu podeszła do nas kobieta i przedstawiła się, że jest z AK, że wie o aresztowaniu i chce nam pomóc. Podała takie fakty, że brat jej uwierzył. Po dwóch dniach przekazała nam list od Marii. Rozpoznaliśmy charakter pisma. Wtedy kobieta powiedziała, że sprawę da się załatwić, ale to będzie kosztowało. Stasiek na to: „Tadeusz, uważaj, to może być pułapka”. Ale Tadeusz był zdesperowany. Jeszcze nie powiedziałem, że Maria i Tadeusz zakochali się w sobie. Nie wiem, co by było, gdyby wszyscy przeżyli. Pewnie by się znienawidzili z Rotholcem. W tamtej sytuacji Stasiek musiał tolerować trójkąt. Na kłótnie nie było miejsca, zbyt wiele to mogło kosztować, o czym wszyscy wiedzieli, a zwłaszcza Stasiek. Miał twarz-maskę. Emocje chował w środku. Jednak kiedy Maria kładła się do łóżka z Tadeuszem, coś w tej masce drgało, napinało się. Ale tylko tyle. Żadnego słowa wymówki, urągania. A później, kiedy siedziała w areszcie, wszyscy trzej płakaliśmy i pragnęliśmy ją ocalić.
Tadeusz poszedł pod wskazany przez kobietę adres w Alejach Jerozolimskich. Tak jak powiedziała, otworzyli ludzie ubrani w niemieckie mundury. Tadeusz nawet uwierzył, że to zakonspirowani działacze z organizacji, bo mówili świetnie po polsku. Ustalili cenę, za jaką odbiją Marię, i Tadeusz wrócił na Grzybowską. Pieniądze miał im dostarczyć następnego dnia, ale Rotholc powiedział: „Wiesz co, ty idź jeszcze raz bez pieniędzy, pogadaj z nimi”. I Tadeusz poszedł bez pieniędzy.
Około pierwszej usłyszeliśmy, że ktoś otwiera kluczem drzwi na klatkę schodową. W tamtych czasach szczęk kluczy, odgłos kroków, pukanie to były zawsze złowrogie sygnały, bo nigdy nie było się pewnym, kogo i co zwiastują. Nabyta czujność kazała mi spojrzeć przez wizjer, chociaż byliśmy przekonani, że to wraca Tadeusz, bo któż inny mógł mieć klucze. Patrzę, a tu żandarmi. Mówię do Staśka: „Chyba przywieźli Marię”. Ale on instynktownie wyczuł niebezpieczeństwo i zwiał na górę. Na szczęście, bo to była karna ósemka. Zrobiłem głupią minę i mówię: „Nareszcie”. Nie wiem, czy jeszcze się łudziłem, czy po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć.
A gestapowcy jak szatani wpadli do mieszkania, uderzyli mnie kolbą w pierś i rozsypali się po pokojach. Jeden zdjął mi pas i założył pętlę na szyję.
– Gdzie są pieniądze? – pyta.
– Nie wiem.
Cios pięścią w brzuch.
– Twój brat powiedział, że są tutaj.
– To niech przyjedzie i wam da, ja nie wiem nic o pieniądzach.
Cios rewolwerem w głowę.
– A gdzie Rotholc?
– Nie znam żadnego Rotholca.
Cios kolanem poniżej brzucha. I tak dalej. Tłukli mnie może z godzinę, może dwie. W takich sytuacjach zegar pracuje o wiele wolniej niż zwykle. Gdy jeden się zmęczył, podchodził drugi, a potem następny. Wiedziałem już, że nie zobaczę nigdy brata ani Marii. Wtedy się zawziąłem – nie zdradzę, choćby mieli mnie zabić. Zrobiłem się twardy, ciosy mniej bolały, aż przestały w końcu boleć. Nie bałem się. Pogodziłem się ze śmiercią, czego miałem się bać. Byłem raczej wściekły. Gdybym mógł się zerwać z paska, skoczyłbym na nich z gołymi rękami. Myślałem sobie: jak ginąć, to z honorem. Była z nimi ta sama kobieta, która miała nam niby pomóc. Okazała się konfidentką gestapo. To ona zadenuncjowała brata i Marię. Znała Marię z widzenia, bo obydwie pochodziły z Otwocka. Kobieta podpowiadała Niemcowi: „Zabijcie go, to też Żyd”. Chyba bała się zemsty. Niemiec sprawdził mnie raz i drugi, zrobił zdziwione oczy, a ona nadal upiera się, że jestem Żydem, tylko z trzeciego pokolenia. Uratował mnie ausweis (dowód tożsamości). Pracowałem wówczas w placówce podległej NSDAP jako pomocnik zaopatrzeniowca, czyli tania siła robocza. Rozwoziliśmy zaopatrzenie do ogródków jordanowskich pod Warszawą. Miałem prawo poruszać się po ulicach po godzinie policyjnej. Gestapowiec złagodniał, kiedy zobaczył ausweis. Powiesił mnie na drzwiach, ale tak, żebym się nie udusił.
Kiedy żandarmi odjechali, przyszedł dozorca. Zabrał mnie do siebie i opatrzył. Przesiedziałem u niego za szafą dwa dni. Martwiłem się jednak o Staśka. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje. Wyszedłem pod pretekstem drobnych zakupów. Wpadłem do mieszkania. Stasiek wyszedł z kryjówki na umówiony sygnał. Dwa dni nic nie jadł, bał się wyjrzeć ze strychu. Był wychudzony i cały roztrzęsiony. Myślał, że albo mnie zabrali, albo zabili, bo słyszał strzały. A żandarmi strzelali na postrach, celując tuż obok mnie, dosłownie kilka centymetrów. Na szczęście strzelali celnie. Dałem Staśkowi chleb, mleko i wróciłem do dozorcy. Wymykałem się tak każdego dnia. Dozorca może i wszystkiego się domyślał, ale sam działał w AK, więc wiedział, że nie należy o nic pytać i najlepiej udawać głuchoniemego. Po kilku dniach zauważyliśmy trzech tajniaków kierujących się do naszego mieszkania. Dozorca wyszedł na podwórko, a oni pytają:
– Gdzie Mańkowski?
– Panowie – zaciągnął dozorca z litewska, bo pochodził z Wilna – toż on się powiesił, wczoraj go wynieśli.
Tajniacy postali chwilę, pogadali między sobą i poszli. Siedziałem jeszcze kilka dni u dozorcy, a potem mówię: „Trudno, wracam do mieszkania, co będzie, to będzie”.
Zostaliśmy ze Staśkiem we dwóch, każdy ze swoją tragedią, on stracił żonę, ja brata. Były chwile, kiedy Stasiek miał dość. Mówił, że się powiesi. Przypominałem mu wtedy o Rysiu i zaraz brał się w garść. Trzeba było myśleć, jak żyć dalej. Pieniądze się skończyły, chodziliśmy nieraz głodni. Utrzymywaliśmy się z tego, co zarobiłem, pracując u Niemców jako zaopatrzeniowiec, i co przy okazji ukradłem. Gdy woziłem węgiel, to wysypywałem go z kosza tak, żeby zostało trochę na dnie. Na koniec dnia uzbierałem ze 200, 300 kg, dzieliłem się tym z chłopakami, z którymi razem pracowaliśmy. Gdy oni coś zwędzili, też się dzielili. Czasem podkradłem jakieś ubrania z magazynów. Sprzedawałem je i mieliśmy na jedzenie. Zrobiłem też remanent na Grzybowskiej. Rzeczy po Żydówkach wyniosłem na plac Żelaznej Bramy i za to kupowałem chleb, ziemniaki. Jeśli dostałem. Przed powstaniem w Warszawie panował taki głód, że cieszyłem się, jeśli zdobyłem kilo ziemniaków i litr zsiadłego mleka, a i to po znajomości. Musiało starczyć dla nas dwóch na cały dzień.
Pewnego dnia znowu zabrzęczał dzwonek przy drzwiach. Na jego dźwięk włosy stawały dęba, bo jak dotąd był zwiastunem najgorszych wieści. Stasiek namawiał mnie, żebym szedł z nim na górę, ale usłyszałem słowa dozorcy: „Panie Mańkowski, niech pan otworzy, swoi”. To byli żołnierze AK.
Chcieli nasze mieszkanie do celów konspiracyjnych. Rzeczywiście mieszkanie było jak forteca: 20 metrów na 10, strych, na dole pięć pokoi w amfiladzie, oddzielna klatka. Oficer o pseudonimie Maciek mówi: „Damy panu w zamian mieszkanie na Marszałkowskiej albo na Śniadeckich”. A w mojej głowie kotłują się myśli, bo wiem, kto jest na górze. Przypomniało mi się, że mam klucze od Rymarskiej. Opiekowałem się mieszkaniem pani Penczonek, odkąd zamieszkała w Klarysewie. Od czasu do czasu zaglądałem, czy wszystko w porządku, czy nie okradzione, nie zburzone, czy nikt się w nim nie osiedlił. I podlewałem kwiatki. Kwiatki w czasie wojny były wbrew pozorom bardzo ważne. Ludzie udawali, że żyją normalnie: kochali się, żenili, płodzili dzieci i pielęgnowali grządki... Mówię porucznikowi: „Dobrze, panowie, oddaję wam mieszkanie, ale dajcie mi 48 godzin na załatwienie moich spraw”. Nie chciałem żadnej rekompensaty, a nawet zgodziłem się wstąpić do AK i wziąć udział w powstaniu. Kiedy poszli, przewiozłem Staśka rykszą na Rymarską, a sam wróciłem na Grzybowską. Było tam już pełno chłopaków i broni. Uczyliśmy się ją obsługiwać, słuchaliśmy wykładów. A ja codziennie albo co drugi dzień szedłem do Staśka.
1 sierpnia rano, tuż przed godziną W, mówię: „Panie majorze, muszę jeszcze zobaczyć się z rodziną”. Pobiegłem na Rymarską, już nie wróciłem do organizacji. Nie mogłem zostawić Staśka samego. Naprawdę nigdy mi to nie przyszło do głowy. Lubiłem go, związałem się z nim, czułem się za niego odpowiedzialny. O trzeciej po południu padał drobny deszczyk, usłyszeliśmy pierwsze strzały. Na Rymarskiej powstańcy zbudowali barykadę. Zaczęła się poważna walka. Stasiek siedział w ukryciu na strychu domu pod odwróconą do góry dnem wanną, a ja krążyłem między nim a powstańcami. Usłyszałem, że w Hali Mirowskiej rozdają żywność. Pobiegłem. W hali był tłum ludzi i woda powyżej kolan. Udało mi się wyłowić konserwę i butelkę wódki. Szczęśliwy wróciłem na Rymarską. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ta zdobycz uratuje nas od śmierci głodowej.
Okolice Rymarskiej zamieniły się w kupę gruzów. Powstanie upadało. Zaczęliśmy kombinować, gdzie tu się ukryć, żeby nie trafić w ręce hitlerowców. Na rogu Rymarskiej i placu Bankowego znajdowała się restauracja Melodia, teraz zrównana z ziemią. Przeczołgaliśmy się między rozbitym szkłem i kamieniami do piwnic. W środku było pełno wody i ulatniający się z rury gaz. Ale były też krzesła i stoliki. Usadowiliśmy się na nich i tak przeczekaliśmy trzy dni. Jedliśmy po łyżeczce konserwy i popijaliśmy łykiem wódki. Jakbyśmy przyjmowali komunię. Zaraz, o czym to wtedy rozmawialiśmy? Chyba o niczym innym niż o sposobach ratunku. Czy wejść w tłum, czy zostać na bezludziu zgliszczy? Od mieszaniny wody i gazu spuchły nam głowy, oczy piekły. Konserwa się skończyła. Musieliśmy wyjść, póki starczało nam jeszcze sił.
Dom na Rymarskiej stał nie całkiem zniszczony. W piwnicy siedziało pełno ludzi. Ten płacze, tamten się modli. Ktoś ranny jęczy... A na zewnątrz kanonada. Po kilku dniach zapanowała dziwna cisza, a po jakimś czasie rozległ się tupot. Wiedzieliśmy, co to oznacza. Modliliśmy się tylko, żeby nie wpaść w ręce Ukraińców, Białorusinów albo Litwinów, bo byli gorsi od esesmanów.
„Myśmy nazywali «askarisami» ochotników do służb pomocniczych SS, którzy rekrutowali się z ludności autochtonicznej na terenach zdobytych w Europie Wschodniej. Byli to w zasadzie Łotysze, Litwini, Białorusini i Ukraińcy. Przeszkalano ich w SS-Ausbildungs-lager-Trawniki pod Lublinem. Nie najlepsi żołnierze, choć nacjonaliści i antysemici. Młodzi, bez podstawowego najczęściej wykształcenia, o kulturze dzikusów i skłonnościach do kantów. Ale posłuszni, wytrwali fizycznie i twardzi wobec wroga”7.
Niestety, to byli oni. Wrzucili granaty, a po chwili usłyszeliśmy: „Wychadzicie, Paliaki”. Wszyscy byliśmy tak brudni, że jeden drugiego nie mógł rozpoznać. Stasiek był doskonale ukryty pod maską brudu.
Na placu Bankowym stały czołgi i grupa esesmanów z popodwijanymi rękawami, dzikimi oczami. Najwyraźniej byli pijani. Ustawili nas w szeregu i kazali oddać wszystkie cenne rzeczy pod groźbą rozstrzelania. Stasiek zbladł. Mówi do mnie: „Słuchaj, ja mam 40 twardych (dwie złote dwudziestodolarówki). Co mam zrobić?”. Zdumiało mnie to bardzo, bo myślałem, że jest bez grosza. Nieraz przecież nie mieliśmy na kawałek chleba, głodowaliśmy. Wziąłem pieniądze bez słowa i schowałem pod podeszwę. Jeden z esesmanów szedł wzdłuż szeregu, patrząc nam prosto w oczy. Wybierał mężczyzn, prawdopodobnie powstańców, i natychmiast rozstrzeliwał. Staliśmy ze Staśkiem obok siebie i w duchu, na wszelki wypadek, żegnaliśmy się. W tym czasie miotacze ognia zamieniły Rymarską w wielką pochodnię. Nam kazali gołymi rękami rozbierać barykadę. Palące się kawałki domów sypały się nam na głowy, ale uciec nie było można, bo do uciekających strzelali jak do kaczek. Po czym pognali nas na ulicę Leszno. Przed Sądami wyższy rangą esesman przemówił: „Bandyci, powstania wam się zachciało. Pójdziecie do obozu”. Patrzę, a Stasiek robi się zielony i osuwa się na ziemię. Stojący obok faceci wzięli go pod ręce i wciągnęli do drugiego rzędu. Gdy już doszedł do siebie, pytam:
– Stasiek, co się dzieje?
A on mówi:
– Z esesmanem, który przemawiał, stoczyłem w 1936 w Poznaniu walkę. Zna mnie jak swoją matkę.
Zagnali nas najpierw na teren byłego getta, byliśmy pewni, że już koniec z nami, ale później zmienili zdanie. Kazali zawracać i popędzili nas do kościoła na Woli. Kto się nie zmieścił wewnątrz, nocował na dziedzińcu. Sukcesywnie odchodziły transporty do różnych obozów. Kombinowałem, żebyśmy się dostali do przejściowego obozu w Pruszkowie, a następnie do transportu do Rzeszy. Jak zaszczute zwierzę słucha instynktu, szukając drogi ucieczki, tak ja słuchałem swojej intuicji. A intuicja podpowiadała mi, że to jest bezpieczniejsza opcja.
Załadowano nas do bydlęcych wagonów, każdy z pajdą chleba i kubkiem mięty. Na dworcu w Skierniewicach miejscowi ludzie ustawili ogromne kosze z chlebem, słoniną, pomidorami. Złapaliśmy, ile kto mógł, i jechaliśmy w nieznane, jak bydło. Rotholc chciał po drodze uciekać, bał się obozu. Ja byłem przeciwny ucieczce. Nie miałem nikogo znajomego poza Warszawą, u kogo moglibyśmy się zatrzymać, a Niemcy wydali zarządzenie, żeby likwidować każdego z warszawskimi dokumentami. Oddałem więc Staśkowi 20 twardych i mówię: „Chcesz, to skacz, ja zostaję”. Wychylił się, ale zaraz cofnął i dał mi z powrotem pieniądze. Trzymałem je pod bandażem to na nodze, to na ręce. Udawałem, że jestem skaleczony albo że mam czyraki. Jechaliśmy około dwóch tygodni. W pobliżu stacji Spellen w obozie przejściowym zdezynfekowali nas i wpisali na listy. Rotholc miał oryginalną kennkartę (dowód tożsamości) na nazwisko Stanisław Domański, którą załatwił mu Tadeusz przez kontakty z „Żegotą”. Zatem tej weryfikacji się nie obawialiśmy. Ale w łaźni musiałem go zasłaniać. Tak samo podczas dezynfekcji, kiedy szliśmy szeregiem w rozkroku, a trzy Ukrainki z kubłami i szczotami na kiju odkażały nam krocza. Później skóra piekła i schodziła płatami. Robiliśmy sobie „wiatraki” – wzajemnie dmuchaliśmy na obolałe miejsca – żeby choć trochę złagodzić ból.
Dotarliśmy do Essen, do obozu pracy przy zakładach Kruppa, gdzie każdy otrzymał swój numer. Mój był 465. Poczuliśmy się jak w raju. Były łóżko, koc, szafka nocna, codziennie jedzenie: nieobrane kartofle, zupa z jarmużu i pajda chleba. To nic, że nieobrane, ale ciepłe. Boże, jak to smakowało.
Obóz nie był zmilitaryzowany. Po pracy w zakładach pozwalano nam wychodzić do miasta. Skwapliwie korzystałem, szukając dodatkowej pracy u Niemek, które niczym wdowy (pewnie wiele z nich było wdowami) borykały się z gospodarstwem. Naprawiałem dachy, nosiłem węgiel itp. W zamian dostawałem jedzenie, kartkę na chleb, papierosy. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem sobie czapkę westfalkę i nową koszulę, którą codziennie prałem i suszyłem na obozowym piecyku. Dzięki temu, że przyzwoicie wyglądałem, dostałem pracę u generałowej. Pielęgnowałem jej ogród otaczający dużą willę. Dawała mi za to pieniądze, ubrania po mężu, a przy okazji mogłem się codziennie wykąpać w dużej czystej wannie. U Kruppa pracowałem może z miesiąc. Później odbijał za mnie kartę stary Niemiec za paczkę dobrego tytoniu. Niemcy mieli małe przydziały na papierosy, i to te najgorsze. A ja szedłem do oflagu, gdzie przychodziły paczki z Czerwonego Krzyża, i kupowałem najlepsze gatunki papierosów, tytoniu, kawy. Krążyłem również między obozami, to było prawdziwie internacjonalistyczne towarzystwo z całą gamą towarów na handel. Zarobkiem dzieliłem się ze Staśkiem. Cały czas trzymaliśmy się razem. Stasiek nie ryzykował wyjścia na miasto, ktoś mógł go rozpoznać. A bokserów z podbitych krajów Niemcy traktowali jak gladiatorów. Musieli się bić w przyobozowych kasynach, aż jeden padł martwy. Poradziłem mu, żeby zapuścił wąsy, skombinowałem chłopską czapkę, żeby wyglądał jak wieśniak. Najgorzej było w łaźni, tam tylko sobą mogłem go zasłonić, dlatego mył mi plecy. Ale i tak dwóch Polaków go rozpoznało. Chodzili za nim, pomrukując: „Siapsio, Siapsio...”. Nie chodziło nawet o to, że doniosą. Gdyby mieli to zrobić, zrobiliby, nie dając żadnych sygnałów, albo próbowaliby nas szantażować. A oni tylko stroili sobie żarty, które jednak mogły się źle skończyć, gdyby ktoś niewłaściwy usłyszał. Któregoś dnia przyczailiśmy się na nich i zagroziliśmy, że zginą, jeśli nas wkopią, bo w obozie, powiedzieliśmy – co wcale nie było niezgodne z prawdą – jest około trzydziestu Żydów. Będzie więc miał kto się zemścić.
„Zawsze znajdzie się «parszywa» owca. Między nami była Polka, nazywała się Hanka. Chodziła za mną cały czas i za moimi plecami przezywała mnie złośliwie «Stefi Jude». Chcę zaznaczyć, że Niemcy nazywali mnie Stefi (Stefania). Kiedy spojrzałam na Hankę, na jej chód, jej ruchy i całą jej fizjonomię, widziałam przed sobą żydowską dziewczynę! Nie była to Hanka, tylko Hana... Nie dałam po sobie poznać, że coś podejrzewam, ale zrozumiałam, że jedziemy na tym samym koniu”8.
• • • •
No i przyszło wyzwolenie, na które tak bardzo czekaliśmy. Ale najpierw przeżyliśmy straszliwą gehennę ścierania się dwóch frontów. Niemcy, widząc swoją przegraną, zebrali jeńców z trzech obozów i poprowadzili nas do lasu pod Dortmundem, gdzie znajdowały się składy amunicji. Cel ataków lotnictwa alianckiego. Całe eskadry samolotów latały tuż nad naszymi głowami, spuszczając grad bomb i kul. Machaliśmy białymi szmatami, ale piloci nie reagowali. Widziałem ich ściągnięte w gniewie twarze i wycelowane w nas lufy karabinów. Tratata... bum... i wokół padały dziesiątki ludzi. Po nalocie została krwawa masa ciał i garstka żywych, wygłodzonych, rannych, zdziczałych ludzi. Dzięki Bogu przeżyliśmy obaj ze Staśkiem.
Miałem ochotę zapisać się na trzy lata do wojska, na okupowanie Japonii, bo była taka możliwość, ale Stasiek namawiał mnie koniecznie na powrót do kraju. Mówił: „Znajdziemy Rysia, ty swoją rodzinę, trochę się urządzimy i wtedy wyjedziemy za granicę”. Nie miałem ochoty wracać. Widziałem szansę urządzenia się na Zachodzie. W Warszawie nie miałem nic. Nie wiedziałem nawet, czy nasz pokój stoi niezburzony, czy matka, siostra i młodszy brat żyją. Nie kontaktowałem się z nimi od czasu wpadki Tadeusza i Marii. Jeśli przeżyli, to na Zachodzie przydałbym się im bardziej niż w zburzonej Warszawie. Uległem jednak namowom Staśka.
W Warszawie trafiliśmy na gorącą kartoflankę u mojej mamy, bo była pora obiadowa. Powinienem pewnie powiedzieć teraz parę górnolotnych słów o tym, jak to radość i łzy mieszały się ze sobą. Owszem, cieszyliśmy się, że żyjemy, że żyją matka, siostra i młodszy brat, że żyje Rysio. Matka myślała, że zginęliśmy obaj z Tadeuszem, i przez ten czas starała się z tą myślą oswoić. Tym większe były jej zdziwienie i radość, kiedy mnie zobaczyła. Ale tak naprawdę wojna wypaliła w nas moc przeżywania uczuć, przynajmniej na jakiś czas. Żyjemy i już. I myślimy, gdzie spać, co jeść, co robić... Jak żyć? Stasiek chciał się żenić z moją siostrą, pytał nawet matkę o zgodę, ale siostra nie rwała się do tego związku. Mówiła, że Rotholc jest dla niej za stary. Między nimi było ze dwadzieścia lat różnicy.
Stasiek przenocował, a następnego dnia pojechał do Łodzi szukać swoich krewnych. Po kilku dniach wrócił do Warszawy, żeby mnie ze sobą zabrać. Mieszkaliśmy u szwagra Staśka, Gidali, który po wojnie został pracownikiem UB.
„Liczebność Żydów była miłą niespodzianką, nawet zaskoczeniem, wszelako to, że pracując w polskiej organizacji paramilitarnej, używają polskich imion, nie dziwiło Barka wcale. On sam oświadczył, że przyjmuje nazwisko miechowskiego rzeźnika i zostanie Bolkiem Jurkowskim.
(...) Rozmawiano głównie w jidysz. Z łaski Boga, czy też jakiejś dobrej wróżki, mniej więcej trzech na czterech oficerów – dwustu zawadiackich chłopaków – w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach było Żydami. Wszyscy czuli, jak ich krew się gotuje, mięśnie prężą, a kości przenika ból wywołany nienawiścią do niemieckich morderców.
(...) Barek Eisenstein oceniał, że 90 procent Żydów w katowickim urzędzie zmieniło imiona na polskie. Twierdził, że jeden z nich został nawet pochowany na katolickim cmentarzu. Pinek Mąka, sekretarz bezpieczeństwa publicznego na obszar Śląska w roku 1945, twierdził, że 70 do 75 procent oficerów na tym terenie było Żydami... Józef Musiał, polski wiceminister sprawiedliwości w roku 1990, powiedział, że «nie lubi o tym mówić, ale większość oficerów urzędu w całej Polsce była Żydami»”9.
Gidali miał ładne trzypokojowe mieszkanie przy Piotrkowskiej, a po drugiej stronie ulicy sklep odzieżowy, który również był jego własnością. Po tygodniu Stasiek wręczył mi jednak parę groszy, mówiąc: „Wiesz, jak jest. Gidalom urodziło się dziecko. Rozumiesz...”. Rozumiałem. Przypadkiem podsłuchałem ich rozmowę. Gidali przekonywał Staśka, żeby dał mi parę złotych i odesłał do Warszawy. Opowiadał, jak on uporał się ze swoimi dobroczyńcami. Chłop, u którego się przechowywał w czasie wojny, wpadł raz z siekierą do piwnicy i kazał im się natychmiast wynosić, bo Niemcy spalili już we wsi z powodu Żydów jedno gospodarstwo i wybili całą rodzinę. Gidali jakoś jednak ubłagał gospodarza, że przechował ich do wyzwolenia. Pamiętam dobrze słowa Gidali: „Załatwiłem chłopa tak, że już nie będzie do mnie przychodził, żebym mu się odwzajemniał, jak ten tu do ciebie...”. Nie zwlekałem z wyjazdem.
Wróciłem do mamy, do naszej małej kawalerki, którą nadal zajmowaliśmy we czworo. Miałem niespełna dziewiętnaście lat i dwie klasy zawodowej szkoły samochodowej. Znalazłem pracę w fabryce farb poligraficznych, ale długo się nią nie nacieszyłem, bo zaraz zostałem aresztowany. Padło na mnie podejrzenie o współudział w napadzie na szewca, którego warsztat mieścił się w suterenie naszej oficyny. Ktoś mnie widział, jak pokazywałem nieznajomemu to miejsce, i policja wywnioskowała, że jesteśmy wspólnikami. Siedziałem na Rakowieckiej dziewięć miesięcy, do sprawy. Siostra jeździła do Łodzi prosić Staśka o pomoc, bo nie mieliśmy nawet pieniędzy na adwokata. Drzwi najczęściej otwierał ktoś z jego rodziny, mówiąc, że Staśka nie ma w domu. Nawet herbaty nie dali na rozgrzewkę przed drogą powrotną. Nie zawsze wpuścili do środka. Raz udało się jej spotkać z Rotholcem. Obiecał, że coś załatwi, ale nie zrobił nic. Nawet mnie nie odwiedził. Przyniósłby choćby bochenek chleba czy paczkę papierosów. W więzieniu wówczas panował głód. Raz zatruli całe więzienie trutką na szczury rozpuszczoną w jakichś konserwach z niemieckich magazynów. W jednej chwili więzienie spłynęło ludzkimi odchodami. Wyrwaliśmy kraty na korytarz, bo chcieliśmy się ratować. Zrobił się popłoch. Karetki z całej Warszawy przyjechały pod więzienie i robili nam płukanie żołądka. A baby stały na ulicy, waliły w bramę, w kraty w oknach i krzyczały: „Mordercy, trują nam mężów, synów, braci”. W piętnastoosobowej celi siedziało nas trzydziestu, czterdziestu. Więźniowie starsi stażem, nie wiekiem, spali na kejach, składanych na dzień na ścianę. Reszta leżała pokotem na betonie. Ja swoją koję dostałem po trzech miesiącach.
Rotholc załatwiał wówczas swoje sprawy. Pracował jako zecer w drukarni, trenował boks, powtórnie się ożenił i przygotowywał się do wyjazdu. Rysia odebrał od pani Penczonek i na pół roku umieścił w domu dziecka, a później wysłał do Francji razem z grupą innych żydowskich dzieci. Rysio po wojnie nie poznawał ojca, nie pamiętał go. Płakał, kiedy Rotholc zabierał go od pani Penczonek. Spędził u niej trzy najważniejsze lata swojego życia. Karmiła go, bawiła, uczyła mówić i poznawać świat. Uważał ją za swoją babcię, a ona jego za wnuczka. Trudno im było się rozstać. Płakali obydwoje.
Stasiek przyjechał dopiero na rozprawę sądową. Zeznał, że jestem uczciwym człowiekiem, że go przechowywałem i żywiłem w czasie wojny itp. Że niejednokrotnie ratowałem mu życie. Zostałem uniewinniony. W sobotę odbyła się rozprawa, a w niedzielę zostałem zwolniony. Dziwiłem się, że wypuszczają mnie w niedzielę, bo w podobnych przypadkach inni więźniowie czekali co najmniej do poniedziałku.
Wróciłem do pracy, dostałem odszkodowanie za dziewięć miesięcy spędzonych w więzieniu. Rzadko się później kontaktowaliśmy ze Staśkiem. Po kilku latach przysłał list z Belgii. Później paczkę ze starymi ciuchami, jedną nylonową pończochą, bo druga nie doszła, a może jej nie wysłał, nie wiem. Wymieniliśmy kilka listów. Pisał do mnie:
„Kochany Zdzisiu, Twój list otrzymałem. Bardzo mnie martwi Twój stan zdrowia. [Okupacyjna poniewierka nie wyszła mi na zdrowie, chorowałem na gruźlicę]. Rozstanie z żoną to jest bardzo bolesna sprawa, ale już Twoja prywatna. Zdzisiu, wierzaj mi, że mam na sumieniu, iż dotychczas jeszcze Ci nic nie przesłałem. Pisałem Ci w poprzednim liście, że szukam okazji, aby Ci przesłać parę złotych, na razie jeszcze nie mam, ale w najbliższym czasie coś się załatwi. Jeśli chodzi o rzeczy, to także się postaram przez Polski Czerwony Krzyż, ale to wszystko musi trochę potrwać, gdyż transporty wyjeżdżają od czasu do czasu. Zdzisiu, jak Ci powyżej zaznaczyłem, doskonale pamiętam o Tobie i często Ciebie wspominam. Żałuję bardzo, że Ci się tak źle układa w życiu. Doskonale także pamiętam, co Ty dla mnie zrobiłeś. Wiedz o tym, że za granicą nie jest wcale tak łatwo, a tym bardziej że jeszcze myślę o dalszej emigracji. Dokąd, to jeszcze sam nie wiem. Zdzisiu, proszę Cię, nie bądź na mnie zły, ale w najbliższym czasie załatwię Twoją prośbę.
[Prosiłem o penicylinę]. Najserdeczniej Cię pozdrawiam i życzę Ci szybkiego powrotu do zdrowia. Pozdrawiam również całą Twoją rodzinę. Twój zawsze szczery Stasiek”.
Wiodło mi się rzeczywiście fatalnie. Choroba, bieda, rozwód... Nie miałem u kogo szukać pomocy. U starej matki? Ona sama potrzebowała wsparcia. Myślałem wtedy o tych wszystkich wieczorach i nocach spędzonych na rozmowach z Żydami. Jak mi obiecywali, że po wojnie zajmą się mną jak własnym dzieckiem. Że wykształcą. Mówili: „Kamienica na Towarowej jest twoja” itp. Nie o kamienicę mi chodziło, kiedy ich ratowałem. Już jako szesnastolatek wiedziałem, że nic nie jest więcej warte niż życie. Co mojemu bratu po jakiejś tam kamienicy? Nawet nie wiemy, gdzie został pochowany. Prawdopodobnie rozstrzelano go razem z Marią w lasach Karczewskich. Tak mówili świadkowie, a ich opis zgadzał się z wyglądem brata i Marii. Na grobie rodzinnym zamieściliśmy tylko symboliczną tablicę. Myślałem, że śmierć brata nas zwiąże, że już zawsze będziemy sobie wzajemnie pomagać... Odbiegłem od faktów, a przecież tylko one są istotne.
Ostatni list od Staśka przyszedł w 1954 roku. Potem nastało długie milczenie. A wokoło słyszałem o polskim antysemityzmie. Wypowiadali się ci, którym dokuczył jakiś Jan Kowalski. Jakby zapomnieli, że w każdym narodzie byli i są szmalcownicy, gangsterzy, sprzedawczyki... O, proszę, przeczytałem w „Forum”, że Żydzi służyli w wojsku Hitlera i zajmowali nawet bardzo wysokie stanowiska.
„«Tysiące mężczyzn żydowskiego pochodzenia i setki osób określanych przez nazistów jako Żydzi służyły w wojsku niemieckim za wiedzą Hitlera – mówi Rigg. – Naziści pozwalali pełnić tym ludziom służbę wojskową, a jednocześnie uśmiercali ich rodziny». W ramach swojej misji, która zaowocowała rewelacjami zarówno osobistymi, jak i zawodowymi – dwudziestopięcioletni Teksańczyk przeprowadził wywiady z ponad trzystoma spośród tych weteranów wojennych... Rigg, który nie opublikował jeszcze wyników swoich badań, twierdzi, że udokumentował żydowskie pochodzenie ponad 1200 żołnierzy Hitlera, w tym 2 marszałków polnych i 10 generałów, «ludzi dowodzących – w niektórych wypadkach – 100 tysiącami żołnierzy». W 20 wypadkach żołnierze żydowskiego pochodzenia zostali odznaczeni Krzyżem Rycerskim, najwyższym niemieckim orderem wojskowym... Rigg natrafił m.in. na dokument sporządzony w 1944 r. przez komórkę personalną armii niemieckiej i wymieniający 77 wysokich rangą oficerów «mieszanej rasy żydowskiej lub ożenionych z Żydówką».
Na liście znajdują się nazwiska 2 generałów, 8 generałów dywizji, pięciu generałów brygady i 23 pułkowników... Rigg dokumentuje przypadek marszałka polnego Erharda Milcha, zastępcy szefa Luftwaffe, Hermana Göringa. Od dawna podejrzewany o żydowskie pochodzenie Milch rzeczywiście miał ojca Żyda, co – według ustaw nazistowskich – pozbawiało go możliwości służenia w siłach zbrojnych. Jednakże, jak pokazują badania Rigga, Göring, którego Hitler osobiście wybrał na swego zastępcę – sfałszował w 1935 r. dokumentację, aby móc udowodnić, że Milch ma aryjskie pochodzenie”10.
W 1989 r. pojechałem do pani Penczonek, żeby poświadczyła deklarację do ZBOWiD-u, że przechowywałem Żydów, że oddałem mieszkanie organizacji. Pani Penczonek już nie żyła. Rozmawiałem z jej córką Jadwigą. Pokazała mi list od Staśka Rotholca z Kanady. Pisał, że szuka jej od roku, żeby podała jakieś dowody, że ona, to ona. A o mnie ani słowa. Wziąłem od niej adres i wystosowałem do Rotholca oficjalny list, na który przysłał mi odpowiedź:
„Drogi Zdziśku. Pozwalam sobie pisać Ty, tak samo proszę tytułować listy do mnie. Bardzo ci dziękuję za ten krótki list. Wszystko, co pisałeś w tym liście odnośnie do uratowania mego życia, jest świętą prawdą, ale nie masz prawa mnie oskarżać, że o tobie zapomniałem. Otóż, drogi Zdziśku, poszukiwałem Ciebie, tak samo jak p. Penczonek, ale niestety nie miałem tego szczęścia. Dobrze chociaż, że odnalazłem jej córki i dowiedziałem się o jej śmierci. Pisałem do różnych urzędów w Polsce i podałem: Zdzisław Mańkowski zamieszkiwał w Warszawie przy ulicy Grochowskiej z matką, siostrą i bratem. Odpowiedź była: za mało danych. Tak samo było z panią Penczonek, aż wreszcie skontaktowałem się ze znajomym z Belgii, który z kolei skontaktował się z tą panią, która odszukała Jadwigę Myszkowską [córkę pani Penczonek – przyp. B.S.]. Natychmiast w odpowiedzi do p. Jadwigi prosiłem o Twój adres albo o podanie Tobie mojego adresu. Ta pani, która odszukała p. Jadwigę, pisała, że urzędy w Polsce utrudniają odnalezienie poszukiwanych osób, bo były wypadki, że ludzie się mścili. Uważam, że to był powód, iż nie mogłem Was odnaleźć. Gdyby nie ta pani, to do dziś dnia nie miałbym z Wami kontaktu. Szczegóły te piszę dlatego, żebyś mnie nie oskarżał, że o Tobie zapomniałem. Ciągle wspominałem i wspominam Ciebie i wszystkim w moim otoczeniu znane jest imię Zdziśka, który uratował moje życie. Drogi Zdziśku, jestem Ci bardzo wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, za co w ogóle nie jestem Ci się w stanie odwdzięczyć i nigdy tego w moim życiu nie zapomnę. Najważniejsze, że jestem z tobą w kontakcie. Oświadczenie, o które prosisz, chętnie natychmiast załatwię i prześlę listem poleconym. Piszę zaraz po otrzymaniu Twojego listu. O sobie nie będę pisał. Wierzę, że najważniejsze o mnie dowiedziałeś się od pani Jadwigi. O Twojej rodzinie nie pisałeś. Pozwalam sobie pozdrowić Twoją żonę, jak również Twoją siostrę i brata, których doskonale pamiętam. Jeśli chcesz być w dalszym kontakcie, to proszę o odpowiedź. Twój dawny Stasiek.
PS Piszę ten list do Zdziśka, w myślach i czasach, którego widzę teraz jak w roku 1945-46. Dlatego też pozwalam sobie pisać w tym świetle. A jeżeli ten list jest przyjęty w innym charakterze, to bardzo przepraszam i proszę przyjąć te wszystkie TY jak Pan Zdzisław Mańkowski”.
Moja matka nie zmieniła adresu do 1976 roku. Bywał tam tak często. Czy mógł zapomnieć? Oprócz listu przysłał poświadczone notarialnie zaświadczenie, że w czasie wojny razem z bratem uratowaliśmy mu życie, dzięki czemu zostaliśmy odznaczeni (brat pośmiertnie) Medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Dobre i to. Człowiekowi potrzebna jest taka moralna rekompensata. Uroczystość odbyła się w Pałacu Kultury w Warszawie. Nie miałem okazji posadzić drzewka w Jerozolimie. Ani tam być.
Stasiek Rotholc nigdy do Polski nie przyjechał, nigdy się już z nim nie widziałem, chociaż w listach wyrażałem takie życzenie. Pisywaliśmy czasem do siebie. Na przykład w 1994 roku napisał:
„Moi Drodzy, bardzo Wam dziękuję za list, który w tych dniach otrzymałem, i natychmiast piszę te kilka zdań. Bardzo mnie zmartwił wasz list z powodu tej ciężkiej grypy, ale najważniejsze, że jesteście teraz na małym chodzie. Chcę wierzyć, że będziecie uważać na siebie, żeby się nie powtórzyła. Najważniejsze, że jesteście razem. [Ożeniłem się powtórnie, tym razem szczęśliwie]. Bardzo się martwiłem, że przez tak długi czas nie otrzymuję odpowiedzi, ale zawsze byłem dobrej myśli, że u Was wszystko w porządku. Najważniejsze, proszę, napiszcie mi, czy Wy się teraz dobrze macie i czy ze zdrowiem w porządku. O sobie bardzo mało mam do pisania, prowadzę życie samotne i dość smutne. Dzieci widuję od czasu do czasu, bo są zajęte nauką. U Ryszardów wszystko dobrze i też go bardzo mało widuję. Są bardzo zajęci, ale jesteśmy w kontakcie telefonicznym. To na razie wszystko, co Wam mogę o sobie napisać. Najważniejsze, że jestem zdrów i daję sobie doskonale radę. Do usłyszenia. Wasz oddany Stasiek.
PS Proszę wybaczyć, że list taki krótki, ale naprawdę nic się nie dzieje. Przemija dzień za dniem, aby tylko być zdrowym. Ściskam Was”.
Po wojnie Żydowski Sąd Obywatelski zawiesił Rotholca w prawach społeczności żydowskiej na dwa lata oraz skazał na utratę praw wyborczych na trzy lata. W 1948 ten sam sąd darował mu resztę kary i przywrócił pełnię praw. Ale i tak był przez Żydów napiętnowany, izolowany.
„Niemców ludzie nienawidzili. Ale to była nienawiść abstrakcyjna, do wielkiej grupy umundurowanych żołnierzy, do Wehrmachtu, SS. Rzadko kiedy ktoś osobiście znał jakiegoś Niemca-mordercę. A żydowski policjant to był znajomy. Człowiek z twojego miasta, z twojej ulicy, z podwórka – drugi Żyd. Oni niegodni byli żyć. Tak myślałem wtedy i tak myślę dziś”11.
Nawet własny syn nie chciał mu tego wybaczyć, chociaż to przecież między innymi dla niego Stasiek poszedł na służbę do Niemców. Ryszard odwiedził nas w 1991 roku przy okazji podróży służbowej. Odebrałem go z hotelu Forum. Dawny Rysio z jasnymi kędziorkami stał się pięćdziesięciotrzyletnim ryżym mężczyzną. Pojechaliśmy najpierw do Klarysewa, bo tak sobie życzył. Dom, w którym mieszkał w czasie wojny, stał tak samo, jak 40 lat temu, niewykończony. Po wyzwoleniu wdowa z dwiema córkami nie miała pieniędzy. Przed wojną dobrze im się powodziło. Jej mąż pracował w banku, świetnie zarabiał, córki chodziły do gimnazjum. Okupacja wszystko zmieniła. Ryszard dał córkom Stanisławy Penczonek, Jadwidze i Zofii, 300 dolarów, żeby kupowały kwiaty na grób matki. Podarował im też po trzy pary rajstop i po kartonie papierosów.
Następnie przywiozłem Rysia do siebie. Po drodze powiedziałem mu, że mieszkam w najładniejszej dzielnicy Warszawy. Widziałem zdziwienie i zmieszanie na jego twarzy, kiedy zaprowadziłem go do małego mieszkanka (pokój z kuchnią) w podwórku przy garażu. Rozmawialiśmy przy kolacji do późnej nocy. Rysio nie przestrzegał koszernego, jadł mięsa, wędliny... Słabo mówił po polsku. Ciągle zadawał mi to samo pytanie: „Powiedz mi, Zdzisiek, dlaczego ojciec był w policji?”. Nie mógł zrozumieć, chociaż mu tłumaczyłem, że inaczej by nie przeżyli. „Nie byłoby już ciebie – mówię mu – bo byliście biedni. Jako pierwsi poszlibyście na Umschlagplatz. W tamtych ciężkich czasach pieniądze grały wielką rolę. Miałeś je, mogłeś się wykupić, załatwić sobie numerek życia, nie umierałeś z głodu. Jeśli byłeś bez grosza, nie miałeś dużych szans. Czy wiesz, jak wyglądało wtedy życie?”. Musiał wiedzieć, chociażby z książek.