Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uwielbiały go kobiety i kochali mężczyźni.
Uwielbiały go kobiety i kochali mężczyźni, ale on mężczyzn kochać nie chciał, a kobiet nie potrafił. Trafił w środowisko ludzi, o których Maria Hłasko mówiła: „Nauczyli mego syna pić wódkę i chcieli nauczyć wielu rzeczy ohydnych, mimo że przykrytych szatą poezji”. Znalazł się też w centrum wielkiej polityki, a był tylko młodym geniuszem, który się zbuntował. Za co zapłacił wielką cenę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Mojemu mężowi – Andrzejowi Żyle
Było tak, jak napisał w opowiadaniu Pamiętasz Wanda:
„– Wanda!
Podniosła na niego oczy.
– Co?
– Nie, nic – powiedział i zaśmiał się krótko.
Śmiech zabrzmiał nieszczerze jak zgrzyt metalu po szkle. Wanda zrozumiała go. To było jak spowiedź. Odsłaniał przed nią całą zgryzotę swego życia – życia, o którym nigdy nikomu nie mówił. To wiedziała. Przeszłość jego była niejasna, pogmatwana. Był zawsze skryty, milczący, zamknięty w sobie i pił na umór, po szewsku, z dnia na dzień, do ostatniego grosza. (…) Oczy ich spotkały się na jeden krótki moment, przebiegły po sobie spojrzeniem. Całowali się wśród ulewnego deszczu, wśród gruzów”.
Wanda, kilka lat od niego starsza, była we Wrocławiu jego szkolną koleżanką. Zanim spotkali się ponownie w 1951 roku w Warszawie, zdążyła wyjść za mąż, urodzić dziecko i rozwieść się, a potem mieszkała przy rodzicach w Zielonce pod Warszawą.
Marek także przeniósł się z matką i ojczymem do stolicy. Jakiekolwiek były przyczyny przeprowadzki, oznaczały drastyczne pogorszenie warunków mieszkaniowych. Wygodny dom we Wrocławiu zamienili bowiem na pokój z kuchnią i łazienką o łącznej powierzchni 34,9 metra kwadratowego. Marek musiał spać w przedpokoju na składanym łóżku. Już rok wcześniej zrezygnował z nauki i – jak tylko skończył szesnaście lat – musiał, zgodnie z odgórnym nakazem, podjąć pracę. Miał już za sobą doświadczenia terminatora w zakładzie ślusarskim i kierowcy przy zwózce drewna w Sudetach. W Warszawie zatrudnił się w Zarządzie Gospodarki i Eksploatacji Sprzętu i Transportu „Metrobudowa” jako kierowca i starszy referent zaopatrzenia transportu. Któregoś dnia kierownik bazy wezwał Marka na rozmowę z „jakąś straszną babą”:
„– Do partii należysz? – zapytała.
– Nie.
– Do TPPR?
– Nie.
– Do związków zawodowych?
– Nie.
– To będziesz korespondentem robotniczym”.
Ta „straszna baba”, jak ją określił w Pięknych dwudziestoletnich1, była z „Trybuny Ludu”. Za rzetelne pisanie o „bolączkach i osiągnięciach” w zakładach pracy otrzymał w nagrodę powieść Anatola Rybakowa Kierowcy. „Muszę przyznać, że wpadłem w osłupienie. Tak głupio i ja potrafię, powiedziałem sobie. I zacząłem”.
Napisał Sonatę marymoncką. Powieść przeczytał przyjaciel domu, literat z Wrocławia, Stefan Łoś i wysłał ze swoją rekomendacją do Związku Literatów Polskich w Warszawie.
W tym czasie Marek często przesiadywał u ciotki, Jadwigi Oraczewskiej, bo w rodzinnym domu, z matką i ojczymem, Kazimierzem Gryczkiewiczem, nie czuł się dobrze. Siadał na kanapie i śpiewał wujostwu ruskie pieśni. „Może to śmieszne i dziecinne (dziwak straszny ze mnie) – przyznał się w jednym z listów – ale jak mi jest źle, to wyciągnę sobie jakąś «czastuszkę», pośpiewam, pośpiewam i przechodzi”. Któregoś dnia powiedział:
– Wiesz, ciotka, opowiedziałbym ci o swojej wielkiej miłości, ale ja ci ją chcę najpierw pokazać.
– To przyjdź z nią w niedzielę. Pojedziemy razem na majówkę, po mieszczańsku – zachęciła ciotka.
Było lato.
Marek przyszedł pierwszy.
– No, gdzież ona? Ta twoja ukochana – zaciekawiła się ciotka.
– Zaraz przyjdzie.
Po chwili dzwonek do drzwi. Marek popędził do przedpokoju. Kątem oka ciotka zauważyła, jak poprawia dziewczynie włosy i strój. Wyraźnie zależało mu, żeby Wanda się spodobała. Jadwiga Oraczewska zapamiętała jedynie ładne zęby i delikatną cerę. Ogólne wrażenie – przyjemne. Poszła do kuchni pakować prowiant, Marek wszedł za nią.
– No i co, ciotka, i co? – Nie mógł się doczekać jej opinii.
– Nie mam nic do powiedzenia – odrzekła. – Niebrzydka dziewczyna. Ale teraz idź się nią zajmij. Nie wypada, żebyśmy ją tu obgadywali.
Przed wyjściem Wanda chwyciła koszyk z jedzeniem.
– To Marek będzie niósł – sprzeciwiła się ciotka.
A on na to:
– Dlaczego? Jeśli chce, to może nieść.
Ciotka jednak orzekła stanowczo:
– Przy mnie będziesz niósł ty.
Rozmowa się nie kleiła, bo na wszystkie pytania ciotki Wanda odpowiadała „Tak” lub „Nie”. Zjedli więc gotowane jajka, kanapki z szynką i pomidory. Potem wujostwo odpoczywali na kocu, a młodzi spacerowali po lesie i co chwila się sprzeczali. Wanda popłakiwała.
Wieczorem Oraczewscy zaprosili ich do restauracji. Po kolacji wrócili do domu, a Marek z Wandą gdzieś jeszcze poszli.
Następnego dnia Marek przyszedł do ciotki niespokojny.
– No i co, ciotka, powiedz wreszcie.
Ciotka była szczera.
– Ładna dziewczyna, ale mimo że ty nie masz matury, a ona ma, wydaje się o wiele od ciebie głupsza.
– Wiesz co, ciotka – nie zrażał się siostrzeniec – takie najlepiej nadają się na żony. Krzykniesz, a ona uszy po sobie.
I bez końca mówił, że się żeni, bo Wandzia jest śliczna.
– Marek, przysięgam ci, jeszcze tysiąc takich ślicznych spotkasz – tłumaczyła Oraczewska.
A wuj go zniechęcał:
– Co zrobisz, jeśli ona zacznie się zastanawiać, czy kolor kupki dziecka jest prawidłowy?
Marek trochę się skrzywił, ale nadal trwał w postanowieniu. Żeni się i już. Natychmiast. Przerażona ciotka, nie widząc innej rady, powiedziała:
– Jak jesteś taki zakochany, trudno, żeń się. Ale musisz najpierw skontaktować się z matką. Nie możesz ożenić się bez jej wiedzy.
Maria Hłasko przebywała w sanatorium dla nerwowo chorych w Wonieściu, ojczym był w podróży służbowej.
3 lipca 1952 roku Marek wystosował do matki list:
„Kochanie!
Nie gniewaj się na mnie, że nie piszę. Ale, Mamo, gdybyś wiedziała, co się ze mną dzieje, nie miałabyś mi tego za złe. Naprawdę, Mamusiu, jest mi tak strasznie i nie mam w Warszawie nikogo bliskiego, do kogo mógłbym pójść. Ty chyba wiesz, ile mnie to kosztuje. Musisz mi wierzyć. A tymczasem nie wiem, co mam robić. Wanda ma dziecko i Ty wiesz, jak to jest z mieszkaniem.
Piszę Ci całą prawdę. Ty wiesz, że mniej więcej od pół roku żyjemy ze sobą. Jednak ona mieszka z bratem, matką i dzieckiem w takiej norze, że nawet sobie nie wyobrażasz. I nie ma gdzie indziej mieszkania. Starała się jak mogła, ale to jest strasznie ciężko. Myśleliśmy, że nam się inaczej życie ułoży, a tymczasem wiesz, jak to jest. Ja myślałem, że będę się uczyć i za rok, dwa pobierzemy się. Mamo! Tymczasem stało się inaczej. Do niej zalecał się jakiś magister, czy ktoś taki, w każdym razie bardzo zamożny. Chce ich wszystkich zabrać do siebie, ma mieszkanie, doskonale zarabia i jest, jak na obecne warunki, bardzo zamożny. A ja, to wiesz. Mamo! Ja chodzę jak błędny. Ona chce tak zrobić, bo dziecko nie może tam dłużej mieszkać. Dla mnie to jest jasne, że ona to zrobi. Matka jej każe. Ale ja, Mamo? Ja naprawdę nie mogę sobie miejsca znaleźć. I nie mam komu tego wszystkiego powiedzieć.
Mamusiu. Ja nigdy w życiu nie przeżywałem tego, co teraz. Wiem, że byłem złym dzieckiem i tak dalej. Ale to by się wszystko dało naprawić. Mam teraz możność dostać jedną, drugą i nawet trzecią pracę, a naprawdę nic nie mogę robić. Ręce mi się trzęsą, w ogóle coś się ze mną dzieje. Nie mogę spać, nie wiem, co mam robić. Ta dziewczyna też płacze i nie wiem, jak to się w ogóle skończy. Tu ja, a tu znowu matka i dziecko, a przecież to wszystko moja wina. Ja ją bardzo kocham, Mamo, i dlaczego, kiedy chciałem naprawdę żyć jak człowiek, to mi się tak strasznie wszystko skomplikowało? Nie mam takiej sekundy wolnej, w której bym nie myślał o niej. Nie mogę w sobie zatrzeć tego wspomnienia i wiem, że to będzie mnie prześladować. A ja nie mogę sobie dać rady. I to, że jestem sam, Mamo, że nie mam do kogo iść. To jest straszne, Mamo. Nie mogę naprawdę iść w tej chwili do pracy – nie mam siły. I wiem, że mi nikt nie może pomóc. To mnie zabija.
Tak chciałbym wierzyć w to, że na świecie jest jeszcze coś pięknego i czystego, że pieniądze nie stanowią o wszystkim, a tutaj, Mamusiu… Już nie chodziłoby mi o nic, ale ona jednak była inna, a dzisiaj, Mamo, jak się patrzy wokół siebie, to naprawdę same straszne brudy. Nie wiem, jak będzie za 5 lat. Wtedy człowiek stanie się takim samym bydlęciem jak inni, i po co to wszystko, w ogóle. To jest straszne, Mamo.
Mamo!
Jeżeli możesz mi jakoś pomóc, to zrób to. Naprawdę stoję nad przepaścią i boję się, że po tym wszystkim to już chyba będzie koniec. To jest taka dobra i miła dziewczyna, naprawdę szlachetna. Niech ci Kazimierz powie. Mamusiu, ja Ci nic nie piszę, jak mi masz pomóc i w jaki sposób, ale niech Twoje serce powie Ci najlepiej. Tylko postaraj się mnie zrozumieć. Wiem, że w życiu wiele zawiniłem wobec Ciebie, ale musisz mi wierzyć, nawet jak się nie zgodzisz i nie pomożesz, to też będę się uczył i pracował dla Ciebie. Ale jestem naprawdę półobłąkany. Więc jeśli możesz coś zrobić, to zrób. Odpisz mi koniecznie, natychmiast, albo nawet zatelefonuj o swojej decyzji, bo nie mogę wytrzymać. Tylko, Mamo, proszę Cię, naprawdę zastanów się dobrze i rozważ to wszystko”.
Matka go uspokajała: „Boli mnie serce na Twoje cierpienie i zawody, ale wierzaj mi, Syneczku, przyjdą nowe przeżycia, lepsze i piękniejsze, a te zbledną i znikną. Młodość nie będzie długo na to czekała. Większość zawodów życiowych wypływa z nieumiejętnego doboru ludzi. (…) Wybór Twego serca też okazał się bardzo nieszczególny i znowu cierpisz. Bądź ostrożniejszy, nie kieruj się wyłącznie sercem, rozum w sprawach uczucia też ma coś do powiedzenia”.
Ale nie gdy ma się osiemnaście lat. Wówczas myśli się, że serce jest zdolne odwrócić sens starych prawd, uznając je za zwykłe porzekadła. Tak samo Marek wierzył w jego siłę i nie ustępował. A wtedy matka mu powiedziała: „Jesteś dorosły, żeń się. Ale pamiętaj, u nas mieszkać nie możesz. Nie pomieścimy się wszyscy. I musisz utrzymać swoją rodzinę, ponieważ mnie na to nie stać”.
Po rozmowie z matką nigdy więcej nie przyprowadził narzeczonej do ciotki Jadzi i o ślubie nie mówił, chociaż nadal stanowili z Wandą parę.
Tego samego lata Jadwiga Oraczewska umówiła się w kawiarni z dwoma siostrzeńcami: Andrzejem Czyżewskim, który przyjechał z Wrocławia, i Markiem. Na spotkanie nie przyszedł żaden. Andrzej usprawiedliwił swoją nieobecność, Marek zaś nawet nie zjawił się na kolacji. Następnego dnia zaczepił Oraczewską woźny z Zakładu Osiedli Robotniczych, gdzie pracowała. Woźny, o którym wszyscy pracownicy wiedzieli, że jest kapusiem, powiadomił ją, iż w nieczynnej bramie od strony Marszałkowskiej siedzi jej siostrzeniec. W zakładzie znano Marka, gdyż często odwiedzał ciotkę. Nazywano ją tam „ciotka Kanada”, co też miało związek z siostrzeńcem. Kiedyś bowiem powiedziała mu, że kupiła na popołudnie bilety do kina, a Marek z radości krzyknął na cały głos: „Ciotka, Kanada!!!”. I od tego czasu miała ów przydomek.
Gdy poszła pod bramę i ujrzała Marka, nie kryła rozczarowania:
– Jak ty tak mogłeś postąpić?! Nie przyszedłeś do kawiarni i nawet mnie nie powiadomiłeś?!
– Byłem na ślubie Wandy – wyznał ze smutkiem.
– Jak to na ślubie? Przecież jeszcze parę dni temu miała wychodzić za ciebie. Ale złóż ręce do Boga i podziękuj, jeśli wybrała innego.
Marek był jednak zrozpaczony, a ciotka poważnie zaniepokojona. Maria nadal bowiem przebywała w sanatorium, ojczym Marka w podróży, a ona miała wykupione bilety na wczasy w Iwoniczu-Zdroju. Wychodziło na to, że Marek miałby zostać sam w Warszawie. I to w takim stanie. A ciotka wiedziała, że zawsze był narwany. Poprosiła więc Andrzeja Czyżewskiego, żeby został z kuzynem kilka dni. Markowi zaś zaproponowała, dając kieszonkowe: „Weź urlop i przyjedź do nas do Iwonicza”.
Marek wziął radę zbyt dosłownie. Zwolnił się z pracy, jednak do Iwonicza nie pojechał. Ciotka miała zmarnowany urlop. Martwiła się, co też siostrzeńcowi strzeli jeszcze do młodej głowy. Po raz pierwszy ucieszyła się, kiedy mąż otrzymał w czasie urlopu wezwanie do biura. Nakazała mu: „Dowiedz się koniecznie, co się dzieje z Markiem”. Po powrocie wuj oznajmił: „Nic się nie dzieje, siedzą sobie z Wandzią jak dwa gołąbki”. Nie było żadnego ślubu. Wanda chciała tylko Marka postraszyć.
Jesienią Jadwiga Oraczewska znowu usłyszała w pracy o swoim siostrzeńcu. Tym razem koleżanki donosiły, że widują Marka w Ogrodzie Saskim, jak spaceruje zmarznięty z jakąś dziewczyną. To była ta sama Wanda. Wszystkim zrobiło się żal bezdomnej pary.
Matka Marka wprawdzie nie chciała, by syn się żenił, ale nie miała zamiaru wyrzucać jego dziewczyny za drzwi. Powiedziała więc: „Nie masz pieniędzy, ale masz mieszkanie. Dlaczego nie zaprosisz jej do domu? Zrobię wam kawę, a na karku siedzieć nie będę”.
I Wanda zaczęła przychodzić na Mickiewicza. Wiele lat później Maria Hłasko opowiadała: „Nie była to odpowiednia partnerka dla niego. Marek dopiero rozpoczynał, dopiero wchodził w pisanie. Owszem, była ładna. Ale to wszystko. Na szczęście szybko mu przeszło”.
W grudniu 1952 roku Hłasko otrzymał list od Bohdana Czeszki, w owym czasie uznanego pisarza, któremu Stefan Łoś przesłał do oceny debiutancką powieść swego podopiecznego – Sonatę marymoncką. Marek z niepokojem czekał na ten list. Codziennie pytał: „Matka, nic dla mnie nie było? Nic nie było?”. Marię Hłasko zmęczyło już to wyczekiwanie. Aż wreszcie przyszedł gruby pakiet.
Czeszko pisał: „Kolego Hłasko! (…) Zdolności pisarskie macie – inaczej nie pisałbym do Was, nienawidzę bowiem natrętnych grafomanów (…). To, że macie zdolności, o niczym nie świadczy – pisarzem jeszcze nie jesteście, i jeszcze długo nie będziecie. Jak długo nie będziecie – od Was zależy”. Po czym Czeszko wyłożył, na czym polega pisanie. Co pisać i jak pisać, co i jak czytać. Na koniec zachęcił: „Kontaktujcie się ze mną. Piszcie i przesyłajcie (w małych ilościach) rzeczy Wasze na adres: B. Czeszko, Warszawa, Iwicka 8a m. 5. W następnej korespondencji przekażę Wam numer telefonu. Może się wtedy umówimy. Piszcie bez lipy Wasz list”.
Uradowani, czytali słowa Czeszki kilkanaście razy, a kiedy przyszła Wanda, Marek pokazał jej list, licząc, że podzieli jego radość. Wanda przeczytała obojętnie i bez słowa komentarza zmieniła temat: „A wiesz, Marek, mamie udało się kupić sześciokilogramową szynkę na święta”. Marek na chwilę zaniemówił. To jedno zdanie wystarczyło, żeby się wstydził, iż kiedykolwiek wspominał, że ją kocha. Natomiast list Czeszki przechowywał do końca życia.
Kilka miesięcy później, już w 1953 roku, otrzymał ze Związku Literatów Polskich trzymiesięczne stypendium twórcze, przedłużone o następne kilka miesięcy. W maju wyjechał do Wrocławia, gdzie miał się zająć wyłącznie pisaniem. I stracił zainteresowanie Wandą. Ona zaś nachodziła jego matkę, mając nadzieję, że dowie się od niej, gdzie jest narzeczony. Maria Hłasko wspomniała o tym w liście do syna, a on odpowiedział: „Jeżeli chodzi o Wandę, to niech Mamusia poda jej mój adres. Ja nawet bardzo proszę. Mam do niej jedną prośbę i nie wiem, jak jej szukać. A co do rad, to niech Mama jej żadnych rad nie udziela. Niech idzie do wróżki. Po co ma mieć potem do Mamy pretensje? Ale adres niech jej Mama poda. A jak będzie chciała rad, to niech Mama jej powie, żeby poszła pod latarnię. To dla tego rodzaju kobiet najwłaściwsze miejsce”.
Wanda rzeczywiście odwiedziła go we Wrocławiu na początku czerwca 1953 roku. Po jej wizycie Marek zwierzał się matce: „Oczywiście sceny, płacz, łzy. Chciała jeszcze raz zaczynać od początku, ale ja już miałem dosyć. Pojechała więc, tylko nie wiem dokąd”.
Następnym razem Wanda wysłała do Wrocławia znajomego, aby ustalił nowy adres Marka, który zdążył się przenieść od ciotki, Teresy Czyżewskiej, do Stefana Łosia. Sama więcej do Wrocławia nie przyjechała, tylko wysyłała listy. A Marek pytał matkę: „Czy Wanda przychodzi do Ciebie? Pisze mi, że krzywo jej się palą papierosy, co oznacza, że ją zdradzam (!). To mnie jeszcze bardziej utwierdza w przekonaniu, że należy wierzyć we wszystkie przesądy, bo robię to z całą przyjemnością, czekając tylko tragicznych konsekwencji. (Mówić jej o tym nie potrzebujesz!)”.
Miał wówczas romans z Hanką Kruszewską-Kudelską, sekretarką z wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich.
Kiedy zaś Wanda odwiedziła kolejny raz Marię Hłasko, usłyszała, co trzeba, i więcej się nie odezwała ani do Marii, ani do jej syna. A rodzina Hłaski zapomniała nawet, jakie Wanda nosiła nazwisko.
O wrocławskim oddziale Związku Literatów Polskich lat pięćdziesiątych Zbigniew Kubikowski2 napisał, że „(…) był to mechanizm martwy. Jedynym bez zastrzeżeń sympatycznym elementem struktury organizacyjnej Związku pozostała jego urocza sekretarka, Hanka Kruszewska”.
Anna, nazywana Hanką, była niewątpliwie dziewczyną ładną – wysoką, zgrabną, o figlarnych oczach i zalotnym uśmiechu, który wiele obiecywał. W upalny dzień sierpnia 1953 roku wystukiwała na maszynie jakiś protokół ze spotkania literackiego – papieros dopalał się obok w popielniczce – i cieszyła się na myśl, że za kilka dni będzie pływać w chłodnej wodzie Bałtyku. Prezes wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich, Stefan Łoś, obiecał jej załatwić zastępstwo. Powiedział: „Jest tu taki młody, początkujący literat, Marek Hłasko się nazywa, on cię zastąpi”. Pewnego dnia wszedł wysoki blondyn w bateldresie. Miał duże zielone oczy i wykrzywioną na wzór Bogarta twarz.
– Czy jest pan Łoś? – zapytał.
– Nie, nie ma – oznajmiła zgodnie z prawdą.
Odrzekł, że w takim razie poczeka. Usiadł obok i zaczął przeglądać leżącą na biurku pracę magisterską Kruszewskiej. Hanka była właśnie w trakcie jej pisania, pracując bowiem, studiowała. Powiedział, że praca jest bardzo interesująca, a jej w tym momencie zacięła się maszyna. „Naprawię” – zaproponował, Hanka zaś zobaczyła, jak strasznie trzęsą mu się ręce. Długie, smukłe, działające na wyobraźnię; ręce erotyczne. „To hektolitry wódki, które wypiłem za kierownicą” – wyjaśnił jak starzec wspominający długie, ciężkie życie.
Hanka wyjechała na wczasy, a kiedy wróciła, Marek odprowadził ją z placu Nankiera, gdzie mieściła się siedziba związku, okrężną drogą przez park pod jej dom przy ulicy Ołtaszyńskiej. Do środka jednak nie wszedł, aby nie spotkać się z mężem Hanki, Aleksandrem Kudelskim, i ich roczną córeczką Marzenką.
Małżeństwo Hanki to był mezalians i nieporozumienie. Pochodziła ze starych rodów ziemiańsko-inteligenckich: Kruszewskich po mieczu i Naramowskich po kądzieli. Według przekazów rodzinnych ojciec był spokrewniony z generałem Ignacym Kruszewskim, jednym z wielkich dowódców powstania listopadowego. Hanka przechowuje jego opublikowany w 1890 roku pamiętnik z tamtego okresu. Brat matki, doktor Mieczysław Naramowski, był znanym przed wojną psychiatrą i neurologiem wojskowym. Rodzice Hanki również pokończyli wyższe studia i pracowali jako nauczyciele gimnazjalni. W Lublinie, gdzie się osiedlili, należeli do ścisłej elity. Nic więc dziwnego, że to właśnie matka Hanki, Zofia, razem ze swą przyjaciółką, pisarką Ewą Szelburg-Zarembiną, witały Józefa Piłsudskiego, kiedy 30 lipca 1915 roku wjechał do Lublina.
We wrześniu 1939 roku ojciec cudem uniknął losu oficerów wywiezionych do Kozielska, Ostaszkowa, Katynia… Kiedy usłyszał od kolejarza, dokąd jadą, zaryzykował ucieczkę. Wraz z czterema kolegami wyrwał deski w podłodze wagonu i wyskoczył z pędzącego pociągu. Po wojnie poczuł się kolonizatorem Ziem Zachodnich. Przyjechał z rodziną do Wrocławia i tam dalej pracował jako pedagog na stanowisku dyrektora technikum dentystycznego. A Hanka i Renia zdały na polonistykę.
To właśnie na studiach Hanka poznała przyszłego męża. Redagował dodatek do „Słowa Polskiego”, a ona chciała zostać dziennikarką. Elegancki Sasza vel Olek Kudelski kłaniał się jej regularnie. Pod koniec studiów spotkała go przypadkiem w restauracji „Pod Siódemką”. Jadł zupę pomidorową i flaki, Hanka zamówiła to samo. Tydzień później poszli na spacer z jego psem Rolfem, potem do kawiarni na truskawki z bitą śmietaną i wtedy Sasza jej się oświadczył. Z perspektywy czasu, zastanawiając się, dlaczego z zastępu adoratorów wybrała właśnie jego, powiedziała: „Z głupoty”. Była rozpuszczoną, beztroską panienką z dobrego domu, przyzwyczajoną do wygód i dostatniego życia. Obydwie z siostrą wychowywane były na damy, w atmosferze literackiego salonu (matka była polonistką) i w towarzystwie bon. Młodsza – brzydsza i nieśmiała Renusia – kryła się pod stół, kiedy przychodzili goście. Za to Hania, od dziecka pewna swego uroku, zalotna i kokieteryjna, brylowała z wdziękiem.
A na czwartym roku studiów profesor historii, wierna córa stalinizmu, powiedziała: „Nie myślcie sobie, że będziecie pracować we Wrocławiu. Pójdziecie tam, gdzie partia was pośle. A partia pośle was na wieś”. Dla wytwornej Hanki oznaczało to tyle samo, co zsyłka na Sybir. Wolała małżeństwo z Kudelskim.
Jej rodzice wpadli w rozpacz; zbojkotowali ślub, znajomi bowiem powiedzieli im: „Co wy robicie, przecież to ubek, który trzęsie Wyższą Szkołą Handlową”. Oficjalnie był tam dyrektorem biblioteki. O przynależności do tajnych służb Hance nie wspomniał, tak jak nie przyznał się, że ma zaawansowaną gruźlicę. Dowiedziała się wszystkiego, kiedy była jego żoną. Że szantażował donosami studentki, w związku z czym mało która nie przeszła przez jego łóżko. Że osobiście zrywał i deptał krzyże w siedzibie Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Aż partia uznała, że przesadza, i udzieliła mu nagany. Przed ślubem Sasza mówił, że za walkę w wileńskiej AK siedział w 1944 roku na Łubiance. I rzeczywiście, przechowywał na pamiątkę pasiak więzienny. Nie dopowiedział tylko, że został stamtąd oddelegowany do Białegostoku, już jako komunista. I że w łagrach nabawił się gruźlicy. Zamiast miodowego miesiąca były więc szpitale i sanatoria.
Kiedy Marzenka skończyła roczek, Hanka wróciła na studia i rozpoczęła pracę w Związku Literatów Polskich. Wtedy, pod koniec lata, zjawił się tam Marek. A pewnego dnia po wakacjach odprowadził ją do domu. I odprowadzał tak codziennie przez kilka miesięcy. To była ich jesień, piękna, ciepła, złota. Lasek, wzgórze, łąka nad Odrą. Pasowali do siebie o tyle, że obydwoje chcieli kształtować swe życie na wzór literatury. Marek miał dopiero dziewiętnaście lat, Hanka dwadzieścia pięć, ale to nie miało znaczenia.
Jak Agnieszka i Pietrek z Ósmego dnia tygodnia szukali miejsca, gdzie mogliby być tylko we dwoje. Z tą jednak różnicą, że Hanka – w przeciwieństwie do czystej, nietkniętej Agnieszki – miała już dwóch narzeczonych, męża i przeżyła romans z Janem Kottem, który „wyszlifował ją intelektualnie”. Była bliższa postaci Weroniki z Sowy, córki piekarza. Do niej pasowałyby słowa: „Teraz ty połóż się na mnie. (…) Jeśli to już wszystko ma się stać, to niech to stanie się teraz i tak. Chcę widzieć gwiazdy i te drzewa po drugiej stronie rzeki, kiedy odwrócę głowę. I czuć ziemię pod sobą, a nie jakiś skrzeczący tapczan czy łóżko. Twardą i ciepłą ziemię.
Wzięła liść, który zerwała uprzednio, i trzymała go w ustach, a potem leżałem koło niej i całowałem jej usta gorzkie od zieleni, i paląc papierosa, patrzyłem na chwiejące się po drugiej stronie rzeki srebrne teraz trzciny”.
To, co przeżywała z Markiem, to był szał, całkowite zapomnienie. Najpiękniejsza jesień jej życia. Wystarczyło, że Marek trzymał ją za rękę – i już była szczęśliwa. Kudelski wyjechał kolejny raz do sanatorium, a wtedy Hłasko wszedł z nią do mieszkania i pozostał tam do powrotu jej męża. Klął dosadnie, nosił dziurawe skarpetki, że pięty wychodziły, był bez grosza.
Przy niej nie pił. Tylko raz widziała go nietrzeźwego.
Krótko się jednak na niego złościła, był taki uroczy; czuły kochanek, romantyk, marzyciel. Chciał się z nią żenić. Przyrzekał, że jak rodzony ojciec zaopiekuje się Marzenką. Ale Hanka wiedziała, że do małżeństwa Marek się nie nadaje. Wtedy on pytał: „I co, zostaniesz z tym Kudelskim? Przecież wasze małżeństwo jest już spieprzone”. Nie chciała zostać z mężem. Po tym, co przeżyła z Markiem, wydawało się jej, że nie będzie w stanie. Wzięła więc Marzenkę i przeprowadziła się do rodziców. A Hłasko podpisał umowę z Wydawnictwem Iskry na druk Sonaty marymonckiej i udał się do Warszawy. Hanka też tam po jakimś czasie pojechała, na szkolenie dla sekretarek. Marek zaprosił ją do rodzinnego domu. Przyszedł po nią do hotelu ubrany w długi brązowy płaszcz niepasujący do jego stylu. Zwykle nosił wojskowe ciuchy z demobilu albo kanadyjki i swetry. Zazdrościł Markowi Porębowiczowi, siostrzeńcowi ojczyma, oryginalnych dżinsów, na jakie go nie było stać. Musiał się zadowolić podróbkami, ale za pierwszą pensję w „Po prostu” kupił sobie na ciuchach najprawdziwsze wranglery. Tymczasem w hotelu „wyglądał jak ostatnia oferma”. Widocznie odczytał to z wyrazu twarzy Hanki, bo zmieszał się i stracił humor. Powiedział, że to matka kazała mu włożyć płaszcz Kazimierza. Na Mickiewicza odzyskał dobry nastrój. Radośnie dokonał prezentacji: „Haneczko. Mamo”. Ta kolejność uraziła matkę i rozmowa przy kawie była dość sztywna. O wiele milej Hanka wspomina późniejsze chwile, kiedy włóczyli się we dwoje po mieście. Znowu szukali miejsca, gdzie mogliby być sami, i rozmawiali jak Weronika z Rackmanem w Sowie, córce piekarza:
„– Powiedz coś, na litość boską – powiedziała.
– Przecież mówię przez cały czas.
– Powiedz coś, czego nie mogłabym zapomnieć.
– Nie znam takich słów. (…)
– Żebyś był przynajmniej szalonym człowiekiem – powiedziała. – Może byłoby potem łatwiej. Ale powiedz mi, co mam właściwie pamiętać? Twoją twarz? Twoje słowa? Chcę pamiętać. Jestem tak samo marna jak i ty. Więc co zostanie? I jak to właściwie będzie?
– Z początku będziesz płakać – powiedział. – Potem przez jakiś czas będziesz mieć miłosne afery. Potem spotkasz takiego samego idiotę jak ja i zmusisz go, aby się ożenił z tobą, aby po jakimś czasie zacząć dręczyć go opowieściami o tym, jak wspaniałym człowiekiem byłem ja, i będziesz wypominać mu jego marność. Koniec.
– To nie będzie tak.
– Będzie zupełnie inaczej. Po prostu nic się nie stanie. Po prostu mnie zapomnisz i to wszystko. Dlaczego miałbym prawo myśleć, że będzie inaczej?”.
Hanka wróciła do męża ze względu na córkę, ale nie zapomniała. Ani ona, ani jej mąż. Dwoje najbardziej niepasujących do siebie ludzi dzieliło dach, łoże i wspomnienie tego samego zdarzenia, które dla niej było niezapomnianą przygodą, dla niego upokorzeniem.
Hanka kilka lat siedziała w domu, bo dziecko gruźlika wymagało opieki, lecz gdy tylko mogła, wróciła do pracy. Przez pewien czas była urzędniczką „Społem”. Któregoś dnia do biura niespodziewanie wszedł Marek.
– Co ty tu robisz? – zdziwili się jednocześnie.
Hłasko nie nosił już dziurawych skarpetek, nie liczył, że ktoś postawi mu obiad. Jego książki wychodziły w dużych nakładach, według jego scenariuszy realizowane były filmy. Miał pieniądze i hojnie je wydawał – stawiał kolegom, kelnerom przyklejał do czoła stuzłotówki i rozdawał banknoty sierotom pod domem dziecka. Przeżyli krótką powtórkę jesiennej miłości z 1953 roku.
Z Kruszewską spotkał się jeszcze raz, ostatni, kiedy przyjechał do Wrocławia na plan filmu według swego opowiadania Ósmy dzień tygodnia. Na spotkanie przyszedł w towarzystwie Soni Ziemann, która grała rolę Agnieszki. Powiedział: „Haneczko, to jest Sonia. Ale ty zostaniesz najpiękniejszą kartą mojego życia”.
Rackmanowi w Sowie, córce piekarza na zakończenie włożył w usta inne słowa: „O Weronice i jej mężu nie słyszałem niczego i postanowiłem o nich nigdy nie mówić, i nigdy nie myśleć. Nie było zresztą po co, tak czy inaczej, czekało ich jeszcze jakieś dwadzieścia lat nudy”.
Nie dwadzieścia, tylko trzy, licząc od ich ostatniego spotkania. I nie nudy, ale zgryzoty. Kudelski skupował starodruki, obrazy, jeździł po świecie, handlował i zarabiał, a jej wmawiał, że jest niczym. Zaczynała prawie w to wierzyć. Tak jak chciał, wstąpiła do PZPR-u i otrzymała legitymację nr 2440198. Została pierwszym sekretarzem POP przy szkole podstawowej, potem przy studium nauczycielskim. A kiedy nastał czas odwrotu, najpierw odeszła od Kudelskiego, a dopiero dziewiętnaście lat później zerwała z partią.
Na dobre wróciła do rodzinnego domu z ogrodem. Minął czas świetności salonu na Krzyckiej, w którym zaraz po wojnie gromadziła się stara i nowa inteligencja wrocławska. Parweniusze zdobywali tam kulturalne ostrogi, a gospodarze, zamiast wdzięczności, zapewnili sobie ich niechęć. Jak to niezręczni świadkowie. Kiedy dawni salonowi bywalcy objęli uniwersyteckie stanowiska, nie chcieli widzieć sióstr Kruszewskich jako swoich podwładnych. Młodsza, Renia, uciekła więc do Warszawy, gdzie została profesorem językoznawstwa. A Hanka zrobiła doktorat i znalazła sobie miejsce w liceum ogólnokształcącym jako nauczycielka języka polskiego. Z byłymi uczniami przyjaźni się o wiele bardziej niż z córką, bo ta odziedziczyła urodę i charakter po ojcu i jakoś trudno jest im się porozumieć. Hanna sprzedała dom przy Krzyckiej. Rodzinne meble i pamiątki upchnęła w małym mieszkaniu w mrówkowcu. Teraz ma czas, by wspominać te wszystkie lata, w których szukała Marka w innych mężczyznach, ale znajdowała jedynie gorsze podobizny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Marek Hłasko, Piękni dwudziestoletni, Da Capo, Warszawa 1994. [wróć]
Zbigniew Kubikowski, związany z Wrocławiem prozaik i krytyk literacki, w latach 1972–1976 redaktor naczelny miesięcznika „Odra”, prezes wrocławskiego oddziału ZLP (1961–1968), od 1980 do 1983 roku sekretarz generalny Zarządu Głównego ZLP. Autor cytowanej książki Wrocław literacki. [wróć]
Copyright © by Barbara Stanisławczyk 2009
All rights reserved
Agnieszka Osiecka, Konieczny, Na zakręcie, Co się nażyłam
© Agata Passent by arrangement with Syndykat Autorów i Fundacja Okularnicy www.okularnicy.org.pl
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2009, 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce: Archiwum Marka Hłaski
Zdjęcia w książce ze zbiorów i archiwów rodzinnych Wandy Biernackiej, Andrzeja Czyżewskiego, Hanny Kruszewskiej-Kudelskiej, Wandy Kucharskiej, Marka Łebkowskiego, Barbary Stanisławczyk
Zdjęcia w rozdziale Panna „Czaczkes” z Archiwum Agnieszki Osieckiej/Fundacja Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Miłosne gry Marka Hłaski, wyd. III, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-818-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer