Miłosne gry Marka Hłaski - Barbara Stanisławczyk - ebook

Miłosne gry Marka Hłaski ebook

Barbara Stanisławczyk

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uwielbiały go kobiety i kochali mężczyźni.

Uwielbiały go kobiety i kochali mężczyźni, ale on mężczyzn kochać nie chciał, a kobiet nie potrafił. Trafił w środowisko ludzi, o których Maria Hłasko mówiła: „Nauczyli mego syna pić wódkę i chcieli nauczyć wielu rzeczy ohydnych, mimo że przykrytych szatą poezji”. Znalazł się też w centrum wielkiej polityki, a był tylko młodym geniuszem, który się zbuntował. Za co zapłacił wielką cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojemu mężowi – Andrze­jowi Żyle

Ona jest taka śliczna

Było tak, jak napi­sał w opo­wia­da­niu Pamię­tasz Wanda:

„– Wanda!

Pod­nio­sła na niego oczy.

– Co?

– Nie, nic – powie­dział i zaśmiał się krótko.

Śmiech zabrzmiał nie­szcze­rze jak zgrzyt metalu po szkle. Wanda zro­zu­miała go. To było jak spo­wiedź. Odsła­niał przed nią całą zgry­zotę swego życia – życia, o któ­rym ni­gdy nikomu nie mówił. To wie­działa. Prze­szłość jego była nie­ja­sna, pogma­twana. Był zawsze skryty, mil­czący, zamknięty w sobie i pił na umór, po szew­sku, z dnia na dzień, do ostat­niego gro­sza. (…) Oczy ich spo­tkały się na jeden krótki moment, prze­bie­gły po sobie spoj­rze­niem. Cało­wali się wśród ulew­nego desz­czu, wśród gru­zów”.

Wanda, kilka lat od niego star­sza, była we Wro­cła­wiu jego szkolną kole­żanką. Zanim spo­tkali się ponow­nie w 1951 roku w War­sza­wie, zdą­żyła wyjść za mąż, uro­dzić dziecko i roz­wieść się, a potem miesz­kała przy rodzi­cach w Zie­lonce pod War­szawą.

Marek także prze­niósł się z matką i ojczy­mem do sto­licy. Jakie­kol­wiek były przy­czyny prze­pro­wadzki, ozna­czały dra­styczne pogor­sze­nie warun­ków miesz­ka­nio­wych. Wygodny dom we Wro­cła­wiu zamie­nili bowiem na pokój z kuch­nią i łazienką o łącz­nej powierzchni 34,9 metra kwa­dra­to­wego. Marek musiał spać w przed­po­koju na skła­da­nym łóżku. Już rok wcze­śniej zre­zy­gno­wał z nauki i – jak tylko skoń­czył szes­na­ście lat – musiał, zgod­nie z odgór­nym naka­zem, pod­jąć pracę. Miał już za sobą doświad­cze­nia ter­mi­na­tora w zakła­dzie ślu­sar­skim i kie­rowcy przy zwózce drewna w Sude­tach. W War­sza­wie zatrud­nił się w Zarzą­dzie Gospo­darki i Eks­plo­ata­cji Sprzętu i Trans­portu „Metro­bu­dowa” jako kie­rowca i star­szy refe­rent zaopa­trze­nia trans­portu. Któ­re­goś dnia kie­row­nik bazy wezwał Marka na roz­mowę z „jakąś straszną babą”:

„– Do par­tii nale­żysz? – zapy­tała.

– Nie.

– Do TPPR?

– Nie.

– Do związ­ków zawo­do­wych?

– Nie.

– To będziesz kore­spon­den­tem robot­ni­czym”.

Ta „straszna baba”, jak ją okre­ślił w Pięk­nych dwu­dzie­sto­let­nich1, była z „Try­buny Ludu”. Za rze­telne pisa­nie o „bolącz­kach i osią­gnię­ciach” w zakła­dach pracy otrzy­mał w nagrodę powieść Ana­tola Ryba­kowa Kie­rowcy. „Muszę przy­znać, że wpa­dłem w osłu­pie­nie. Tak głu­pio i ja potra­fię, powie­dzia­łem sobie. I zaczą­łem”.

Napi­sał Sonatę mary­moncką. Powieść prze­czy­tał przy­ja­ciel domu, lite­rat z Wro­cła­wia, Ste­fan Łoś i wysłał ze swoją reko­men­da­cją do Związku Lite­ra­tów Pol­skich w War­sza­wie.

W tym cza­sie Marek czę­sto prze­sia­dy­wał u ciotki, Jadwigi Ora­czew­skiej, bo w rodzin­nym domu, z matką i ojczy­mem, Kazi­mie­rzem Grycz­kie­wi­czem, nie czuł się dobrze. Sia­dał na kana­pie i śpie­wał wujo­stwu ruskie pie­śni. „Może to śmieszne i dzie­cinne (dzi­wak straszny ze mnie) – przy­znał się w jed­nym z listów – ale jak mi jest źle, to wycią­gnę sobie jakąś «cza­stuszkę», pośpie­wam, pośpie­wam i prze­cho­dzi”. Któ­re­goś dnia powie­dział:

– Wiesz, ciotka, opo­wie­dział­bym ci o swo­jej wiel­kiej miło­ści, ale ja ci ją chcę naj­pierw poka­zać.

– To przyjdź z nią w nie­dzielę. Poje­dziemy razem na majówkę, po miesz­czań­sku – zachę­ciła ciotka.

Było lato.

Marek przy­szedł pierw­szy.

– No, gdzież ona? Ta twoja uko­chana – zacie­ka­wiła się ciotka.

– Zaraz przyj­dzie.

Po chwili dzwo­nek do drzwi. Marek popę­dził do przed­po­koju. Kątem oka ciotka zauwa­żyła, jak popra­wia dziew­czy­nie włosy i strój. Wyraź­nie zale­żało mu, żeby Wanda się spodo­bała. Jadwiga Ora­czew­ska zapa­mię­tała jedy­nie ładne zęby i deli­katną cerę. Ogólne wra­że­nie – przy­jemne. Poszła do kuchni pako­wać pro­wiant, Marek wszedł za nią.

– No i co, ciotka, i co? – Nie mógł się docze­kać jej opi­nii.

– Nie mam nic do powie­dze­nia – odrze­kła. – Nie­brzydka dziew­czyna. Ale teraz idź się nią zaj­mij. Nie wypada, żeby­śmy ją tu obga­dy­wali.

Przed wyj­ściem Wanda chwy­ciła koszyk z jedze­niem.

– To Marek będzie niósł – sprze­ci­wiła się ciotka.

A on na to:

– Dla­czego? Jeśli chce, to może nieść.

Ciotka jed­nak orze­kła sta­now­czo:

– Przy mnie będziesz niósł ty.

Roz­mowa się nie kle­iła, bo na wszyst­kie pyta­nia ciotki Wanda odpo­wia­dała „Tak” lub „Nie”. Zje­dli więc goto­wane jajka, kanapki z szynką i pomi­dory. Potem wujo­stwo odpo­czy­wali na kocu, a mło­dzi spa­ce­ro­wali po lesie i co chwila się sprze­czali. Wanda popła­ki­wała.

Wie­czo­rem Ora­czew­scy zapro­sili ich do restau­ra­cji. Po kola­cji wró­cili do domu, a Marek z Wandą gdzieś jesz­cze poszli.

Następ­nego dnia Marek przy­szedł do ciotki nie­spo­kojny.

– No i co, ciotka, powiedz wresz­cie.

Ciotka była szczera.

– Ładna dziew­czyna, ale mimo że ty nie masz matury, a ona ma, wydaje się o wiele od cie­bie głup­sza.

– Wiesz co, ciotka – nie zra­żał się sio­strze­niec – takie naj­le­piej nadają się na żony. Krzyk­niesz, a ona uszy po sobie.

I bez końca mówił, że się żeni, bo Wan­dzia jest śliczna.

– Marek, przy­się­gam ci, jesz­cze tysiąc takich ślicz­nych spo­tkasz – tłu­ma­czyła Ora­czew­ska.

A wuj go znie­chę­cał:

– Co zro­bisz, jeśli ona zacznie się zasta­na­wiać, czy kolor kupki dziecka jest pra­wi­dłowy?

Marek tro­chę się skrzy­wił, ale na­dal trwał w posta­no­wie­niu. Żeni się i już. Natych­miast. Prze­ra­żona ciotka, nie widząc innej rady, powie­działa:

– Jak jesteś taki zako­chany, trudno, żeń się. Ale musisz naj­pierw skon­tak­to­wać się z matką. Nie możesz oże­nić się bez jej wie­dzy.

Maria Hła­sko prze­by­wała w sana­to­rium dla ner­wowo cho­rych w Wonie­ściu, ojczym był w podróży służ­bo­wej.

3 lipca 1952 roku Marek wysto­so­wał do matki list:

„Kocha­nie!

Nie gnie­waj się na mnie, że nie piszę. Ale, Mamo, gdy­byś wie­działa, co się ze mną dzieje, nie mia­ła­byś mi tego za złe. Naprawdę, Mamu­siu, jest mi tak strasz­nie i nie mam w War­sza­wie nikogo bli­skiego, do kogo mógł­bym pójść. Ty chyba wiesz, ile mnie to kosz­tuje. Musisz mi wie­rzyć. A tym­cza­sem nie wiem, co mam robić. Wanda ma dziecko i Ty wiesz, jak to jest z miesz­ka­niem.

Piszę Ci całą prawdę. Ty wiesz, że mniej wię­cej od pół roku żyjemy ze sobą. Jed­nak ona mieszka z bra­tem, matką i dziec­kiem w takiej norze, że nawet sobie nie wyobra­żasz. I nie ma gdzie indziej miesz­ka­nia. Sta­rała się jak mogła, ale to jest strasz­nie ciężko. Myśle­li­śmy, że nam się ina­czej życie ułoży, a tym­cza­sem wiesz, jak to jest. Ja myśla­łem, że będę się uczyć i za rok, dwa pobie­rzemy się. Mamo! Tym­cza­sem stało się ina­czej. Do niej zale­cał się jakiś magi­ster, czy ktoś taki, w każ­dym razie bar­dzo zamożny. Chce ich wszyst­kich zabrać do sie­bie, ma miesz­ka­nie, dosko­nale zara­bia i jest, jak na obecne warunki, bar­dzo zamożny. A ja, to wiesz. Mamo! Ja cho­dzę jak błędny. Ona chce tak zro­bić, bo dziecko nie może tam dłu­żej miesz­kać. Dla mnie to jest jasne, że ona to zrobi. Matka jej każe. Ale ja, Mamo? Ja naprawdę nie mogę sobie miej­sca zna­leźć. I nie mam komu tego wszyst­kiego powie­dzieć.

Mamu­siu. Ja ni­gdy w życiu nie prze­ży­wa­łem tego, co teraz. Wiem, że byłem złym dziec­kiem i tak dalej. Ale to by się wszystko dało napra­wić. Mam teraz moż­ność dostać jedną, drugą i nawet trze­cią pracę, a naprawdę nic nie mogę robić. Ręce mi się trzęsą, w ogóle coś się ze mną dzieje. Nie mogę spać, nie wiem, co mam robić. Ta dziew­czyna też pła­cze i nie wiem, jak to się w ogóle skoń­czy. Tu ja, a tu znowu matka i dziecko, a prze­cież to wszystko moja wina. Ja ją bar­dzo kocham, Mamo, i dla­czego, kiedy chcia­łem naprawdę żyć jak czło­wiek, to mi się tak strasz­nie wszystko skom­pli­ko­wało? Nie mam takiej sekundy wol­nej, w któ­rej bym nie myślał o niej. Nie mogę w sobie zatrzeć tego wspo­mnie­nia i wiem, że to będzie mnie prze­śla­do­wać. A ja nie mogę sobie dać rady. I to, że jestem sam, Mamo, że nie mam do kogo iść. To jest straszne, Mamo. Nie mogę naprawdę iść w tej chwili do pracy – nie mam siły. I wiem, że mi nikt nie może pomóc. To mnie zabija.

Tak chciał­bym wie­rzyć w to, że na świe­cie jest jesz­cze coś pięk­nego i czy­stego, że pie­nią­dze nie sta­no­wią o wszyst­kim, a tutaj, Mamu­siu… Już nie cho­dzi­łoby mi o nic, ale ona jed­nak była inna, a dzi­siaj, Mamo, jak się patrzy wokół sie­bie, to naprawdę same straszne brudy. Nie wiem, jak będzie za 5 lat. Wtedy czło­wiek sta­nie się takim samym bydlę­ciem jak inni, i po co to wszystko, w ogóle. To jest straszne, Mamo.

Mamo!

Jeżeli możesz mi jakoś pomóc, to zrób to. Naprawdę stoję nad prze­pa­ścią i boję się, że po tym wszyst­kim to już chyba będzie koniec. To jest taka dobra i miła dziew­czyna, naprawdę szla­chetna. Niech ci Kazi­mierz powie. Mamu­siu, ja Ci nic nie piszę, jak mi masz pomóc i w jaki spo­sób, ale niech Twoje serce powie Ci naj­le­piej. Tylko posta­raj się mnie zro­zu­mieć. Wiem, że w życiu wiele zawi­ni­łem wobec Cie­bie, ale musisz mi wie­rzyć, nawet jak się nie zgo­dzisz i nie pomo­żesz, to też będę się uczył i pra­co­wał dla Cie­bie. Ale jestem naprawdę pół­obłą­kany. Więc jeśli możesz coś zro­bić, to zrób. Odpisz mi koniecz­nie, natych­miast, albo nawet zate­le­fo­nuj o swo­jej decy­zji, bo nie mogę wytrzy­mać. Tylko, Mamo, pro­szę Cię, naprawdę zasta­nów się dobrze i roz­waż to wszystko”.

Matka go uspo­ka­jała: „Boli mnie serce na Twoje cier­pie­nie i zawody, ale wie­rzaj mi, Syneczku, przyjdą nowe prze­ży­cia, lep­sze i pięk­niej­sze, a te zbledną i znikną. Mło­dość nie będzie długo na to cze­kała. Więk­szość zawo­dów życio­wych wypływa z nie­umie­jęt­nego doboru ludzi. (…) Wybór Twego serca też oka­zał się bar­dzo nie­szcze­gólny i znowu cier­pisz. Bądź ostroż­niej­szy, nie kie­ruj się wyłącz­nie ser­cem, rozum w spra­wach uczu­cia też ma coś do powie­dze­nia”.

Ale nie gdy ma się osiem­na­ście lat. Wów­czas myśli się, że serce jest zdolne odwró­cić sens sta­rych prawd, uzna­jąc je za zwy­kłe porze­ka­dła. Tak samo Marek wie­rzył w jego siłę i nie ustę­po­wał. A wtedy matka mu powie­działa: „Jesteś doro­sły, żeń się. Ale pamię­taj, u nas miesz­kać nie możesz. Nie pomie­ścimy się wszy­scy. I musisz utrzy­mać swoją rodzinę, ponie­waż mnie na to nie stać”.

Po roz­mo­wie z matką ni­gdy wię­cej nie przy­pro­wa­dził narze­czo­nej do ciotki Jadzi i o ślu­bie nie mówił, cho­ciaż na­dal sta­no­wili z Wandą parę.

Tego samego lata Jadwiga Ora­czew­ska umó­wiła się w kawiarni z dwoma sio­strzeń­cami: Andrze­jem Czy­żew­skim, który przy­je­chał z Wro­cła­wia, i Mar­kiem. Na spo­tka­nie nie przy­szedł żaden. Andrzej uspra­wie­dli­wił swoją nie­obec­ność, Marek zaś nawet nie zja­wił się na kola­cji. Następ­nego dnia zacze­pił Ora­czew­ską woźny z Zakładu Osie­dli Robot­ni­czych, gdzie pra­co­wała. Woźny, o któ­rym wszy­scy pra­cow­nicy wie­dzieli, że jest kapu­siem, powia­do­mił ją, iż w nie­czyn­nej bra­mie od strony Mar­szał­kow­skiej sie­dzi jej sio­strze­niec. W zakła­dzie znano Marka, gdyż czę­sto odwie­dzał ciotkę. Nazy­wano ją tam „ciotka Kanada”, co też miało zwią­zek z sio­strzeń­cem. Kie­dyś bowiem powie­działa mu, że kupiła na popo­łu­dnie bilety do kina, a Marek z rado­ści krzyk­nął na cały głos: „Ciotka, Kanada!!!”. I od tego czasu miała ów przy­do­mek.

Gdy poszła pod bramę i ujrzała Marka, nie kryła roz­cza­ro­wa­nia:

– Jak ty tak mogłeś postą­pić?! Nie przy­sze­dłeś do kawiarni i nawet mnie nie powia­do­mi­łeś?!

– Byłem na ślu­bie Wandy – wyznał ze smut­kiem.

– Jak to na ślu­bie? Prze­cież jesz­cze parę dni temu miała wycho­dzić za cie­bie. Ale złóż ręce do Boga i podzię­kuj, jeśli wybrała innego.

Marek był jed­nak zroz­pa­czony, a ciotka poważ­nie zanie­po­ko­jona. Maria na­dal bowiem prze­by­wała w sana­to­rium, ojczym Marka w podróży, a ona miała wyku­pione bilety na wczasy w Iwo­ni­czu-Zdroju. Wycho­dziło na to, że Marek miałby zostać sam w War­sza­wie. I to w takim sta­nie. A ciotka wie­działa, że zawsze był narwany. Popro­siła więc Andrzeja Czy­żew­skiego, żeby został z kuzy­nem kilka dni. Mar­kowi zaś zapro­po­no­wała, dając kie­szon­kowe: „Weź urlop i przy­jedź do nas do Iwo­ni­cza”.

Marek wziął radę zbyt dosłow­nie. Zwol­nił się z pracy, jed­nak do Iwo­ni­cza nie poje­chał. Ciotka miała zmar­no­wany urlop. Mar­twiła się, co też sio­strzeń­cowi strzeli jesz­cze do mło­dej głowy. Po raz pierw­szy ucie­szyła się, kiedy mąż otrzy­mał w cza­sie urlopu wezwa­nie do biura. Naka­zała mu: „Dowiedz się koniecz­nie, co się dzieje z Mar­kiem”. Po powro­cie wuj oznaj­mił: „Nic się nie dzieje, sie­dzą sobie z Wan­dzią jak dwa gołąbki”. Nie było żad­nego ślubu. Wanda chciała tylko Marka postra­szyć.

Jesie­nią Jadwiga Ora­czew­ska znowu usły­szała w pracy o swoim sio­strzeńcu. Tym razem kole­żanki dono­siły, że widują Marka w Ogro­dzie Saskim, jak spa­ce­ruje zmar­z­nięty z jakąś dziew­czyną. To była ta sama Wanda. Wszyst­kim zro­biło się żal bez­dom­nej pary.

Matka Marka wpraw­dzie nie chciała, by syn się żenił, ale nie miała zamiaru wyrzu­cać jego dziew­czyny za drzwi. Powie­działa więc: „Nie masz pie­nię­dzy, ale masz miesz­ka­nie. Dla­czego nie zapro­sisz jej do domu? Zro­bię wam kawę, a na karku sie­dzieć nie będę”.

I Wanda zaczęła przy­cho­dzić na Mic­kie­wi­cza. Wiele lat póź­niej Maria Hła­sko opo­wia­dała: „Nie była to odpo­wied­nia part­nerka dla niego. Marek dopiero roz­po­czy­nał, dopiero wcho­dził w pisa­nie. Ow­szem, była ładna. Ale to wszystko. Na szczę­ście szybko mu prze­szło”.

W grud­niu 1952 roku Hła­sko otrzy­mał list od Boh­dana Czeszki, w owym cza­sie uzna­nego pisa­rza, któ­remu Ste­fan Łoś prze­słał do oceny debiu­tancką powieść swego pod­opiecz­nego – Sonatę mary­moncką. Marek z nie­po­ko­jem cze­kał na ten list. Codzien­nie pytał: „Matka, nic dla mnie nie było? Nic nie było?”. Marię Hła­sko zmę­czyło już to wycze­ki­wa­nie. Aż wresz­cie przy­szedł gruby pakiet.

Czeszko pisał: „Kolego Hła­sko! (…) Zdol­no­ści pisar­skie macie – ina­czej nie pisał­bym do Was, nie­na­wi­dzę bowiem natręt­nych gra­fo­ma­nów (…). To, że macie zdol­no­ści, o niczym nie świad­czy – pisa­rzem jesz­cze nie jeste­ście, i jesz­cze długo nie będzie­cie. Jak długo nie będzie­cie – od Was zależy”. Po czym Czeszko wyło­żył, na czym polega pisa­nie. Co pisać i jak pisać, co i jak czy­tać. Na koniec zachę­cił: „Kon­tak­tuj­cie się ze mną. Pisz­cie i prze­sy­łaj­cie (w małych ilo­ściach) rze­czy Wasze na adres: B. Czeszko, War­szawa, Iwicka 8a m. 5. W następ­nej kore­spon­den­cji prze­każę Wam numer tele­fonu. Może się wtedy umó­wimy. Pisz­cie bez lipy Wasz list”.

Ura­do­wani, czy­tali słowa Czeszki kil­ka­na­ście razy, a kiedy przy­szła Wanda, Marek poka­zał jej list, licząc, że podzieli jego radość. Wanda prze­czy­tała obo­jęt­nie i bez słowa komen­ta­rza zmie­niła temat: „A wiesz, Marek, mamie udało się kupić sze­ścio­ki­lo­gra­mową szynkę na święta”. Marek na chwilę zanie­mó­wił. To jedno zda­nie wystar­czyło, żeby się wsty­dził, iż kie­dy­kol­wiek wspo­mi­nał, że ją kocha. Nato­miast list Czeszki prze­cho­wy­wał do końca życia.

Kilka mie­sięcy póź­niej, już w 1953 roku, otrzy­mał ze Związku Lite­ra­tów Pol­skich trzy­mie­sięczne sty­pen­dium twór­cze, prze­dłu­żone o następne kilka mie­sięcy. W maju wyje­chał do Wro­cła­wia, gdzie miał się zająć wyłącz­nie pisa­niem. I stra­cił zain­te­re­so­wa­nie Wandą. Ona zaś nacho­dziła jego matkę, mając nadzieję, że dowie się od niej, gdzie jest narze­czony. Maria Hła­sko wspo­mniała o tym w liście do syna, a on odpo­wie­dział: „Jeżeli cho­dzi o Wandę, to niech Mamu­sia poda jej mój adres. Ja nawet bar­dzo pro­szę. Mam do niej jedną prośbę i nie wiem, jak jej szu­kać. A co do rad, to niech Mama jej żad­nych rad nie udziela. Niech idzie do wróżki. Po co ma mieć potem do Mamy pre­ten­sje? Ale adres niech jej Mama poda. A jak będzie chciała rad, to niech Mama jej powie, żeby poszła pod latar­nię. To dla tego rodzaju kobiet naj­wła­ściw­sze miej­sce”.

Wanda rze­czy­wi­ście odwie­dziła go we Wro­cła­wiu na początku czerwca 1953 roku. Po jej wizy­cie Marek zwie­rzał się matce: „Oczy­wi­ście sceny, płacz, łzy. Chciała jesz­cze raz zaczy­nać od początku, ale ja już mia­łem dosyć. Poje­chała więc, tylko nie wiem dokąd”.

Następ­nym razem Wanda wysłała do Wro­cła­wia zna­jo­mego, aby usta­lił nowy adres Marka, który zdą­żył się prze­nieść od ciotki, Teresy Czy­żew­skiej, do Ste­fana Łosia. Sama wię­cej do Wro­cła­wia nie przy­je­chała, tylko wysy­łała listy. A Marek pytał matkę: „Czy Wanda przy­cho­dzi do Cie­bie? Pisze mi, że krzywo jej się palą papie­rosy, co ozna­cza, że ją zdra­dzam (!). To mnie jesz­cze bar­dziej utwier­dza w prze­ko­na­niu, że należy wie­rzyć we wszyst­kie prze­sądy, bo robię to z całą przy­jem­no­ścią, cze­ka­jąc tylko tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji. (Mówić jej o tym nie potrze­bu­jesz!)”.

Miał wów­czas romans z Hanką Kru­szew­ską-Kudel­ską, sekre­tarką z wro­cław­skiego oddziału Związku Lite­ra­tów Pol­skich.

Kiedy zaś Wanda odwie­dziła kolejny raz Marię Hła­sko, usły­szała, co trzeba, i wię­cej się nie ode­zwała ani do Marii, ani do jej syna. A rodzina Hła­ski zapo­mniała nawet, jakie Wanda nosiła nazwi­sko.

Jesień dla dwojga

O wro­cław­skim oddziale Związku Lite­ra­tów Pol­skich lat pięć­dzie­sią­tych Zbi­gniew Kubi­kow­ski2 napi­sał, że „(…) był to mecha­nizm mar­twy. Jedy­nym bez zastrze­żeń sym­pa­tycz­nym ele­men­tem struk­tury orga­ni­za­cyj­nej Związku pozo­stała jego uro­cza sekre­tarka, Hanka Kru­szew­ska”.

Anna, nazy­wana Hanką, była nie­wąt­pli­wie dziew­czyną ładną – wysoką, zgrabną, o figlar­nych oczach i zalot­nym uśmie­chu, który wiele obie­cy­wał. W upalny dzień sierp­nia 1953 roku wystu­ki­wała na maszy­nie jakiś pro­to­kół ze spo­tka­nia lite­rac­kiego – papie­ros dopa­lał się obok w popiel­niczce – i cie­szyła się na myśl, że za kilka dni będzie pły­wać w chłod­nej wodzie Bał­tyku. Pre­zes wro­cław­skiego oddziału Związku Lite­ra­tów Pol­skich, Ste­fan Łoś, obie­cał jej zała­twić zastęp­stwo. Powie­dział: „Jest tu taki młody, począt­ku­jący lite­rat, Marek Hła­sko się nazywa, on cię zastąpi”. Pew­nego dnia wszedł wysoki blon­dyn w batel­dre­sie. Miał duże zie­lone oczy i wykrzy­wioną na wzór Bogarta twarz.

– Czy jest pan Łoś? – zapy­tał.

– Nie, nie ma – oznaj­miła zgod­nie z prawdą.

Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska na molo w Sopo­cie w 1953 roku. Tego lata przed wyjaz­dem poznała Marka Hła­skę

Odrzekł, że w takim razie poczeka. Usiadł obok i zaczął prze­glą­dać leżącą na biurku pracę magi­ster­ską Kru­szew­skiej. Hanka była wła­śnie w trak­cie jej pisa­nia, pra­cu­jąc bowiem, stu­dio­wała. Powie­dział, że praca jest bar­dzo inte­re­su­jąca, a jej w tym momen­cie zacięła się maszyna. „Napra­wię” – zapro­po­no­wał, Hanka zaś zoba­czyła, jak strasz­nie trzęsą mu się ręce. Dłu­gie, smu­kłe, dzia­ła­jące na wyobraź­nię; ręce ero­tyczne. „To hek­to­li­try wódki, które wypi­łem za kie­row­nicą” – wyja­śnił jak sta­rzec wspo­mi­na­jący dłu­gie, cięż­kie życie.

Ignacy Kru­szew­ski

Hanka wyje­chała na wczasy, a kiedy wró­ciła, Marek odpro­wa­dził ją z placu Nan­kiera, gdzie mie­ściła się sie­dziba związku, okrężną drogą przez park pod jej dom przy ulicy Ołta­szyń­skiej. Do środka jed­nak nie wszedł, aby nie spo­tkać się z mężem Hanki, Alek­san­drem Kudel­skim, i ich roczną córeczką Marzenką.

Zofia Kru­szew­ska z Józe­fem Pił­sud­skim w cza­sie wjazdu pierw­szego patrolu beli­nia­ków do Lublina, 30 lipca 1915

Mał­żeń­stwo Hanki to był meza­lians i nie­po­ro­zu­mie­nie. Pocho­dziła ze sta­rych rodów zie­miań­sko-inte­li­genc­kich: Kru­szew­skich po mie­czu i Nara­mow­skich po kądzieli. Według prze­ka­zów rodzin­nych ojciec był spo­krew­niony z gene­ra­łem Igna­cym Kru­szew­skim, jed­nym z wiel­kich dowód­ców powsta­nia listo­pa­do­wego. Hanka prze­cho­wuje jego opu­bli­ko­wany w 1890 roku pamięt­nik z tam­tego okresu. Brat matki, dok­tor Mie­czy­sław Nara­mow­ski, był zna­nym przed wojną psy­chia­trą i neu­ro­lo­giem woj­sko­wym. Rodzice Hanki rów­nież pokoń­czyli wyż­sze stu­dia i pra­co­wali jako nauczy­ciele gim­na­zjalni. W Lubli­nie, gdzie się osie­dlili, nale­żeli do ści­słej elity. Nic więc dziw­nego, że to wła­śnie matka Hanki, Zofia, razem ze swą przy­ja­ciółką, pisarką Ewą Szel­burg-Zarem­biną, witały Józefa Pił­sud­skiego, kiedy 30 lipca 1915 roku wje­chał do Lublina.

Hanka Kru­szew­ska, gdy miała kil­ka­na­ście lat
Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska przed gma­chem uni­wer­sy­tetu
Hanna Kru­szew­ska jak zwy­kle w oto­cze­niu męż­czyzn, Lublin 1946

We wrze­śniu 1939 roku ojciec cudem unik­nął losu ofi­ce­rów wywie­zio­nych do Koziel­ska, Ostasz­kowa, Katy­nia… Kiedy usły­szał od kole­ja­rza, dokąd jadą, zary­zy­ko­wał ucieczkę. Wraz z czte­rema kole­gami wyrwał deski w pod­ło­dze wagonu i wysko­czył z pędzą­cego pociągu. Po woj­nie poczuł się kolo­ni­za­to­rem Ziem Zachod­nich. Przy­je­chał z rodziną do Wro­cła­wia i tam dalej pra­co­wał jako peda­gog na sta­no­wi­sku dyrek­tora tech­ni­kum den­ty­stycz­nego. A Hanka i Renia zdały na polo­ni­stykę.

To wła­śnie na stu­diach Hanka poznała przy­szłego męża. Reda­go­wał doda­tek do „Słowa Pol­skiego”, a ona chciała zostać dzien­ni­karką. Ele­gancki Sasza vel Olek Kudel­ski kła­niał się jej regu­lar­nie. Pod koniec stu­diów spo­tkała go przy­pad­kiem w restau­ra­cji „Pod Sió­demką”. Jadł zupę pomi­do­rową i flaki, Hanka zamó­wiła to samo. Tydzień póź­niej poszli na spa­cer z jego psem Rol­fem, potem do kawiarni na tru­skawki z bitą śmie­taną i wtedy Sasza jej się oświad­czył. Z per­spek­tywy czasu, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego z zastępu ado­ra­to­rów wybrała wła­śnie jego, powie­działa: „Z głu­poty”. Była roz­pusz­czoną, bez­tro­ską panienką z dobrego domu, przy­zwy­cza­joną do wygód i dostat­niego życia. Oby­dwie z sio­strą wycho­wy­wane były na damy, w atmos­fe­rze lite­rac­kiego salonu (matka była polo­nistką) i w towa­rzy­stwie bon. Młod­sza – brzyd­sza i nie­śmiała Renu­sia – kryła się pod stół, kiedy przy­cho­dzili goście. Za to Hania, od dziecka pewna swego uroku, zalotna i kokie­te­ryjna, bry­lo­wała z wdzię­kiem.

Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska na plaży, Sopot 1954
Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska na spa­ce­rze z Rol­fem, Wro­cław 1957

A na czwar­tym roku stu­diów pro­fe­sor histo­rii, wierna córa sta­li­ni­zmu, powie­działa: „Nie myśl­cie sobie, że będzie­cie pra­co­wać we Wro­cła­wiu. Pój­dzie­cie tam, gdzie par­tia was pośle. A par­tia pośle was na wieś”. Dla wytwor­nej Hanki ozna­czało to tyle samo, co zsyłka na Sybir. Wolała mał­żeń­stwo z Kudel­skim.

Marek Hła­sko, Wro­cław 1953
Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska na plaży, Ustka 1951

Jej rodzice wpa­dli w roz­pacz; zboj­ko­to­wali ślub, zna­jomi bowiem powie­dzieli im: „Co wy robi­cie, prze­cież to ubek, który trzę­sie Wyż­szą Szkołą Han­dlową”. Ofi­cjal­nie był tam dyrek­to­rem biblio­teki. O przy­na­leż­no­ści do taj­nych służb Hance nie wspo­mniał, tak jak nie przy­znał się, że ma zaawan­so­waną gruź­licę. Dowie­działa się wszyst­kiego, kiedy była jego żoną. Że szan­ta­żo­wał dono­sami stu­dentki, w związku z czym mało która nie prze­szła przez jego łóżko. Że oso­bi­ście zry­wał i dep­tał krzyże w sie­dzi­bie Towa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Dzieci. Aż par­tia uznała, że prze­sa­dza, i udzie­liła mu nagany. Przed ślu­bem Sasza mówił, że za walkę w wileń­skiej AK sie­dział w 1944 roku na Łubiance. I rze­czy­wi­ście, prze­cho­wy­wał na pamiątkę pasiak wię­zienny. Nie dopo­wie­dział tylko, że został stam­tąd odde­le­go­wany do Bia­łe­go­stoku, już jako komu­ni­sta. I że w łagrach naba­wił się gruź­licy. Zamiast mio­do­wego mie­siąca były więc szpi­tale i sana­to­ria.

Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska na przy­ję­ciu, Wro­cław, lata pięć­dzie­siąte

Kiedy Marzenka skoń­czyła roczek, Hanka wró­ciła na stu­dia i roz­po­częła pracę w Związku Lite­ra­tów Pol­skich. Wtedy, pod koniec lata, zja­wił się tam Marek. A pew­nego dnia po waka­cjach odpro­wa­dził ją do domu. I odpro­wa­dzał tak codzien­nie przez kilka mie­sięcy. To była ich jesień, piękna, cie­pła, złota. Lasek, wzgó­rze, łąka nad Odrą. Paso­wali do sie­bie o tyle, że oby­dwoje chcieli kształ­to­wać swe życie na wzór lite­ra­tury. Marek miał dopiero dzie­więt­na­ście lat, Hanka dwa­dzie­ścia pięć, ale to nie miało zna­cze­nia.

Jak Agnieszka i Pie­trek z Ósmego dnia tygo­dnia szu­kali miej­sca, gdzie mogliby być tylko we dwoje. Z tą jed­nak róż­nicą, że Hanka – w prze­ci­wień­stwie do czy­stej, nie­tknię­tej Agnieszki – miała już dwóch narze­czo­nych, męża i prze­żyła romans z Janem Kot­tem, który „wyszli­fo­wał ją inte­lek­tu­al­nie”. Była bliż­sza postaci Wero­niki z Sowy, córki pie­ka­rza. Do niej paso­wa­łyby słowa: „Teraz ty połóż się na mnie. (…) Jeśli to już wszystko ma się stać, to niech to sta­nie się teraz i tak. Chcę widzieć gwiazdy i te drzewa po dru­giej stro­nie rzeki, kiedy odwrócę głowę. I czuć zie­mię pod sobą, a nie jakiś skrze­czący tap­czan czy łóżko. Twardą i cie­płą zie­mię.

Wzięła liść, który zerwała uprzed­nio, i trzy­mała go w ustach, a potem leża­łem koło niej i cało­wa­łem jej usta gorz­kie od zie­leni, i paląc papie­rosa, patrzy­łem na chwie­jące się po dru­giej stro­nie rzeki srebrne teraz trzciny”.

To, co prze­ży­wała z Mar­kiem, to był szał, cał­ko­wite zapo­mnie­nie. Naj­pięk­niej­sza jesień jej życia. Wystar­czyło, że Marek trzy­mał ją za rękę – i już była szczę­śliwa. Kudel­ski wyje­chał kolejny raz do sana­to­rium, a wtedy Hła­sko wszedł z nią do miesz­ka­nia i pozo­stał tam do powrotu jej męża. Klął dosad­nie, nosił dziu­rawe skar­petki, że pięty wycho­dziły, był bez gro­sza.

Przy niej nie pił. Tylko raz widziała go nie­trzeź­wego.

Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska, Zako­pane 1997
Hanna Kru­szew­ska-Kudel­ska, Wro­cław 1998

Krótko się jed­nak na niego zło­ściła, był taki uro­czy; czuły kocha­nek, roman­tyk, marzy­ciel. Chciał się z nią żenić. Przy­rze­kał, że jak rodzony ojciec zaopie­kuje się Marzenką. Ale Hanka wie­działa, że do mał­żeń­stwa Marek się nie nadaje. Wtedy on pytał: „I co, zosta­niesz z tym Kudel­skim? Prze­cież wasze mał­żeń­stwo jest już spie­przone”. Nie chciała zostać z mężem. Po tym, co prze­żyła z Mar­kiem, wyda­wało się jej, że nie będzie w sta­nie. Wzięła więc Marzenkę i prze­pro­wa­dziła się do rodzi­ców. A Hła­sko pod­pi­sał umowę z Wydaw­nic­twem Iskry na druk Sonaty mary­monc­kiej i udał się do War­szawy. Hanka też tam po jakimś cza­sie poje­chała, na szko­le­nie dla sekre­ta­rek. Marek zapro­sił ją do rodzin­nego domu. Przy­szedł po nią do hotelu ubrany w długi brą­zowy płaszcz nie­pa­su­jący do jego stylu. Zwy­kle nosił woj­skowe ciu­chy z demo­bilu albo kana­dyjki i swe­try. Zazdro­ścił Mar­kowi Porę­bo­wi­czowi, sio­strzeń­cowi ojczyma, ory­gi­nal­nych dżin­sów, na jakie go nie było stać. Musiał się zado­wo­lić pod­rób­kami, ale za pierw­szą pen­sję w „Po pro­stu” kupił sobie na ciu­chach naj­praw­dziw­sze wran­glery. Tym­cza­sem w hotelu „wyglą­dał jak ostat­nia oferma”. Widocz­nie odczy­tał to z wyrazu twa­rzy Hanki, bo zmie­szał się i stra­cił humor. Powie­dział, że to matka kazała mu wło­żyć płaszcz Kazi­mie­rza. Na Mic­kie­wi­cza odzy­skał dobry nastrój. Rado­śnie doko­nał pre­zen­ta­cji: „Haneczko. Mamo”. Ta kolej­ność ura­ziła matkę i roz­mowa przy kawie była dość sztywna. O wiele milej Hanka wspo­mina póź­niej­sze chwile, kiedy włó­czyli się we dwoje po mie­ście. Znowu szu­kali miej­sca, gdzie mogliby być sami, i roz­ma­wiali jak Wero­nika z Rack­ma­nem w Sowie, córce pie­ka­rza:

„– Powiedz coś, na litość boską – powie­działa.

– Prze­cież mówię przez cały czas.

– Powiedz coś, czego nie mogła­bym zapo­mnieć.

– Nie znam takich słów. (…)

Marek Hła­sko, Wro­cław 1953

– Żebyś był przy­naj­mniej sza­lo­nym czło­wie­kiem – powie­działa. – Może byłoby potem łatwiej. Ale powiedz mi, co mam wła­ści­wie pamię­tać? Twoją twarz? Twoje słowa? Chcę pamię­tać. Jestem tak samo marna jak i ty. Więc co zosta­nie? I jak to wła­ści­wie będzie?

– Z początku będziesz pła­kać – powie­dział. – Potem przez jakiś czas będziesz mieć miło­sne afery. Potem spo­tkasz takiego samego idiotę jak ja i zmu­sisz go, aby się oże­nił z tobą, aby po jakimś cza­sie zacząć drę­czyć go opo­wie­ściami o tym, jak wspa­nia­łym czło­wie­kiem byłem ja, i będziesz wypo­mi­nać mu jego mar­ność. Koniec.

– To nie będzie tak.

– Będzie zupeł­nie ina­czej. Po pro­stu nic się nie sta­nie. Po pro­stu mnie zapo­mnisz i to wszystko. Dla­czego miał­bym prawo myśleć, że będzie ina­czej?”.

Hanka wró­ciła do męża ze względu na córkę, ale nie zapo­mniała. Ani ona, ani jej mąż. Dwoje naj­bar­dziej nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ludzi dzie­liło dach, łoże i wspo­mnie­nie tego samego zda­rze­nia, które dla niej było nie­za­po­mnianą przy­godą, dla niego upo­ko­rze­niem.

Hanka kilka lat sie­działa w domu, bo dziecko gruź­lika wyma­gało opieki, lecz gdy tylko mogła, wró­ciła do pracy. Przez pewien czas była urzęd­niczką „Spo­łem”. Któ­re­goś dnia do biura nie­spo­dzie­wa­nie wszedł Marek.

– Co ty tu robisz? – zdzi­wili się jed­no­cze­śnie.

Hła­sko nie nosił już dziu­ra­wych skar­pe­tek, nie liczył, że ktoś postawi mu obiad. Jego książki wycho­dziły w dużych nakła­dach, według jego sce­na­riu­szy reali­zo­wane były filmy. Miał pie­nią­dze i hoj­nie je wyda­wał – sta­wiał kole­gom, kel­ne­rom przy­kle­jał do czoła stu­zło­tówki i roz­da­wał bank­noty sie­ro­tom pod domem dziecka. Prze­żyli krótką powtórkę jesien­nej miło­ści z 1953 roku.

Z Kru­szew­ską spo­tkał się jesz­cze raz, ostatni, kiedy przy­je­chał do Wro­cła­wia na plan filmu według swego opo­wia­da­nia Ósmy dzień tygo­dnia. Na spo­tka­nie przy­szedł w towa­rzy­stwie Soni Zie­mann, która grała rolę Agnieszki. Powie­dział: „Haneczko, to jest Sonia. Ale ty zosta­niesz naj­pięk­niej­szą kartą mojego życia”.

Rack­ma­nowi w Sowie, córce pie­ka­rza na zakoń­cze­nie wło­żył w usta inne słowa: „O Wero­nice i jej mężu nie sły­sza­łem niczego i posta­no­wi­łem o nich ni­gdy nie mówić, i ni­gdy nie myśleć. Nie było zresztą po co, tak czy ina­czej, cze­kało ich jesz­cze jakieś dwa­dzie­ścia lat nudy”.

Nie dwa­dzie­ścia, tylko trzy, licząc od ich ostat­niego spo­tka­nia. I nie nudy, ale zgry­zoty. Kudel­ski sku­po­wał sta­ro­druki, obrazy, jeź­dził po świe­cie, han­dlo­wał i zara­biał, a jej wma­wiał, że jest niczym. Zaczy­nała pra­wie w to wie­rzyć. Tak jak chciał, wstą­piła do PZPR-u i otrzy­mała legi­ty­ma­cję nr 2440198. Została pierw­szym sekre­ta­rzem POP przy szkole pod­sta­wo­wej, potem przy stu­dium nauczy­ciel­skim. A kiedy nastał czas odwrotu, naj­pierw ode­szła od Kudel­skiego, a dopiero dzie­więt­na­ście lat póź­niej zerwała z par­tią.

Na dobre wró­ciła do rodzin­nego domu z ogro­dem. Minął czas świet­no­ści salonu na Krzyc­kiej, w któ­rym zaraz po woj­nie gro­ma­dziła się stara i nowa inte­li­gen­cja wro­cław­ska. Par­we­niu­sze zdo­by­wali tam kul­tu­ralne ostrogi, a gospo­da­rze, zamiast wdzięcz­no­ści, zapew­nili sobie ich nie­chęć. Jak to nie­zręczni świad­ko­wie. Kiedy dawni salo­nowi bywalcy objęli uni­wer­sy­tec­kie sta­no­wi­ska, nie chcieli widzieć sióstr Kru­szew­skich jako swo­ich pod­wład­nych. Młod­sza, Renia, ucie­kła więc do War­szawy, gdzie została pro­fe­so­rem języ­ko­znaw­stwa. A Hanka zro­biła dok­to­rat i zna­la­zła sobie miej­sce w liceum ogól­no­kształ­cą­cym jako nauczy­cielka języka pol­skiego. Z byłymi uczniami przy­jaźni się o wiele bar­dziej niż z córką, bo ta odzie­dzi­czyła urodę i cha­rak­ter po ojcu i jakoś trudno jest im się poro­zu­mieć. Hanna sprze­dała dom przy Krzyc­kiej. Rodzinne meble i pamiątki upchnęła w małym miesz­ka­niu w mrów­kowcu. Teraz ma czas, by wspo­mi­nać te wszyst­kie lata, w któ­rych szu­kała Marka w innych męż­czy­znach, ale znaj­do­wała jedy­nie gor­sze podo­bi­zny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Marek Hła­sko, Piękni dwu­dzie­sto­letni, Da Capo, War­szawa 1994. [wróć]

Zbi­gniew Kubi­kow­ski, zwią­zany z Wro­cła­wiem pro­zaik i kry­tyk lite­racki, w latach 1972–1976 redak­tor naczelny mie­sięcz­nika „Odra”, pre­zes wro­cław­skiego oddziału ZLP (1961–1968), od 1980 do 1983 roku sekre­tarz gene­ralny Zarządu Głów­nego ZLP. Autor cyto­wa­nej książki Wro­cław lite­racki. [wróć]

Copy­ri­ght © by Bar­bara Sta­ni­sław­czyk 2009

All rights rese­rved

Agnieszka Osiecka, Konieczny, Na zakrę­cie, Co się naży­łam

© Agata Pas­sent by arran­ge­ment with Syn­dy­kat Auto­rów i Fun­da­cja Oku­lar­nicy www.oku­lar­nicy.org.pl

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2009, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Bła­żej Kem­nitz

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce: Archi­wum Marka Hła­ski

Zdję­cia w książce ze zbio­rów i archi­wów rodzin­nych Wandy Bier­nac­kiej, Andrzeja Czy­żew­skiego, Hanny Kru­szew­skiej-Kudel­skiej, Wandy Kuchar­skiej, Marka Łeb­kow­skiego, Bar­bary Sta­ni­sław­czyk

Zdję­cia w roz­dziale Panna „Czacz­kes” z Archi­wum Agnieszki Osiec­kiej/Fun­da­cja Oku­lar­nicy im. Agnieszki Osiec­kiej

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Miło­sne gry Marka Hła­ski, wyd. III, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-818-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer