Pożegnanie z Afryką - Karen Blixen - ebook + książka

Pożegnanie z Afryką ebook

Karen Blixen

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezapomniana opowieść o prawdziwej Afryce
„Biały człowiek, chcąc komuś powiedzieć coś miłego, napisałby: »Nigdy cię nie zapomnę«. Mieszkaniec Afryki mówi: »Nie wyobrażamy sobie, abyś mógł o nas kiedykolwiek zapomnieć«”.
„Pożegnanie z Afryką” to autobiograficzna i najbardziej znana powieść duńskiej pisarki. Napisana w pięknym, zmysłowym stylu, z jednej strony ukazuje niepowtarzalne piękno Czarnego Lądu, z drugiej obnaża różnice między kulturą a naturą. Jest pełna współczucia, zrozumienia i szacunku dla drugiego człowieka. Blixen utrwaliła portret Afryki, której już nie ma. Afryki czasów kolonialnych, tworzonej przez przenikające się kultury miejscowych i przyjezdnych próbujących narzucić swoje reguły, często związane z brakiem poszanowania dla lokalnej społeczności.
W nagrodzonym siedmioma Oscarami filmie Sydneya Pollacka niezapomniane kreacje stworzyli Meryl Streep i Robert Redford.

„Dzieło życia Karen Blixen nie znudzi się nigdy, ponieważ dotyczy nie tylko marzeń o dalekich podróżach czy odkrywaniu dalekich lądów. To opowieść o niezależności kobiety i otwartości na innych. A także o kolonizacji, która polega na podbijaniu ziemi i serc jej mieszkańców. Ponadczasowa klasyka literatury”.
Sylwia Chutnik

„Fascynująca opowieść o pasji i poruszający, poetycki hołd dla Afryki, której już nie ma”.
„The Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 438

Oceny
4,2 (392 oceny)
179
124
64
19
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justus68

Nie oderwiesz się od lektury

wysmienita ksiazka napisana pieknym, bardzo malowniczym jezykiem
10
maciejka1612

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca opowieść. Polecam
10
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Słuchałam "Pożegnania z Afryką" po raz pierwszy, czytałam wcześniej kilka razy i muszę stwierdzić, że nic się nie zmieniło. Wciąż jest to jedna z moich ulubionych książek.
10
AleksandraLangowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałą ponadczasowa afrykańska przygoda, dodatkowo wspaniale przeczytane przez panią Paulinę Holtz
00
Moniczka333

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca , mądra , wspaniałe się słucha polecam
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Out of Africa

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Copyright © for the Polish translation by Ewa Giebułtowicz,

Tomasz Giebułtowicz, Barbara Szymańska

Copyright © Karen Blixen & Gyldendal. Copenhagen 1937.

Published by agreement with Gyldendal Group Agency

and Book/lab Literary Agency, Poland

 

Wstęp •Joanna Cymbrykiewicz

Redaktor prowadząca • Adriana Biernacka

Redakcja • Natalia Szczepkowska

Korekta • Katarzyna Smardzewska / panbook.pl

Maria Moczko / panbook.pl

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt graficzny layoutu serii i okładki • Ula Pągowska

Grafika na okładce • © EV-DA / Shutterstock

 

Przekład • Józef Giebułtowicz

Przekład rozdziałów Drogi życia, O dumie, Milenium oraz drobnych fragmentów • Jadwiga Piątkowska

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

 

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66381-58-2

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.com

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JEŹDZIĆ KONNO, STRZELAĆ

Z ŁUKU, MÓWIĆ PRAWDĘ

 

 

 

 

 

 

Wstęp do Pożegnania z Afryką Karen Blixen

 

 

 

 

Joanna Cymbrykiewicz

 

Niewielu jest na świecie ludzi, którzy przynajmniej raz nie zetknęli się z jej nazwiskiem czy choćby z tytułem jej bodaj najpoczytniejszego dzieła, Pożegnanie z Afryką, którego wznowienie ukazuje się nakładem Wydawnic­twa Poznańskiego w reaktywowanej Serii Dzieła Pisarzy Skandynawskich. Karen Blixen (1885—1962), bo o niej mowa, wywodzi się z Danii, kraju wprawdzie niewielkiego pod względem obszaru i o skromnej, na tle innych krajów europejskich, liczbie mieszkańców, a jednak znanego na światowej mapie literackiej dzięki takim postaciom jak Hans Christian Andersen, Søren Aabye Kierkegaard czy właśnie autorka Zimowych opowieści. Jej twórczość nie ma jednak charakteru narodowego czy lokalnego, zarówno z powodu poruszanej przez nią tematyki, jak i języków, w których tworzyła (angielski i duński).

Prozę tej znanej na całym świecie pisarki, która sławę zdobyła już w dojrzałym wieku, cechuje prostota, elegancja i ponadczasowa szlachetność, zaś ekscentryczna osobowość Blixen i jej nieprzemijająca potrzeba autokreacji sprawiły, że życie i działalność artystyczna pisarki przenikały się i wzajemnie warunkowały, przyczyniając się do mitologizacji postaci baronowej (bo lubiła, by tak ją określano), zresztą zgodnie z jej własnym pragnieniem. Nieidentyfikująca się z żadnym nurtem literackim autorka funkcjonowała całe życie równolegle wobec nadających ton wydarzeń kulturalnych i stroniła od inicjatyw zrzeszających twórców czy to wokół konkretnej ideologii, czy estetyki (wyjątkiem jest tzw. krąg „Heretiki”, czasopisma wydawanego w Danii przez krótki okres po II wojnie światowej, do którego Blixen wprawdzie nigdy nie przynależała, lecz sympatyzowała z niektórymi jego przedstawicielami). Funkcjonując poza mainstreamem, była zawsze ze wszech miar osobna, zaś kreowany w jej dziełach świat ma więcej wspólnego z klasykami niż z którymkolwiek z jej rówieśników, choć Blixen przyznaje się do licznych literackich powinowactw, choćby takich jak Søren Kierkegaard czy Charlotte Brontë.

Późniejsza baronowa von Blixen-Finecke urodziła się w 1885 roku jako Karen Christentze Dinesen w rodzinnej posiadłości Rungstedlund na Zelandii. Jej rodzice, Wilhelm Dinesen i Ingeborga Westenholtz reprezentowali dwa różne światy, a zarazem temperamenty: ojca Tanne (bo tak nazywali ją bliscy), oficera, weterana bitwy z Prusami pod Dybbøl w 1864, podróżnika i pisarza, cechowały ambicja, nieustraszoność i ciekawość świata, matka z kolei, wywodząca się z purytańskiej, konserwatywnej rodziny, była osobą powściągliwą, zachowawczą i stroniącą od uciech doczesnych. Dla młodziutkiej Tanne to ojciec stanowił niedościgniony wzór, dlatego jego samobójcza śmierć, kiedy Karen miała tylko dziesięć lat, położyła się cieniem na całym jej późniejszym życiu, a liczne układy, w jakie wchodziła z mężczyznami, uznawane są za jej biografów i krytyków jej twórczości, w tym Olego Wivela, za ciągłe przepracowywanie niedokończonej relacji z ojcem. Na wychowanie i wykształcenie Tanne i jej czworga rodzeństwa miała zatem wpływ przede wszystkim rodzina matki.

Karen Dinesen od najmłodszych lat dała się poznać jako osoba chodząca własnymi ścieżkami i wysoko ceniąca wolność, a także przywiązująca dużą wagę do autokreacji. Jej zachłanność na życie i wszechstronność skłaniają ją do poszukiwań alternatywnej drogi życiowej, bowiem ramy przewidywalnego, mieszczańskiego świata szybko okazują się dla niej za ciasne, a oferowane przez nie bezpieczeństwo — nudne i trywialne. Odziedziczywszy po ojcu talent literacki, debiutuje w 1907 roku na łamach czasopisma „Obserwator (Tilskueren)”, pomimo niechęci rodziny, podejmuje studia na Akademii Sztuk Pięknych, dużo podróżuje. Dzięki małżeństwu z kuzynem Brorem von Blixen-Finecke zyskuje tytuł baronowej, ale związek ten, który rozpadnie się po jedenastu latach, przyniesie jej tyleż radości, co zmartwień. Z mężem łączy ją zamiłowanie do wolności i przygody, które doprowadza ich do założenia plantacji kawy w Kenii, a afrykańska przygoda Blixen potrwa aż siedemnaście lat, stając się inspiracją do stworzenia Pożegnania z Afryką oraz Cieni na trawie. W wyniku rozwiązłego trybu życia Bror zaraża żonę syfilisem; choroba uniemożliwi Karen macierzyństwo, którego pragnie, i stanie się przyczyną jej długotrwałych cierpień i wyniszczenia, choć przyznać należy, że Blixen nawet i tę przykrą przypadłość będzie potrafiła później wykorzystać jako narzędzie autokreacji, podkreślając, że syfilis jest schorzeniem artystów i upatrując w chorobie rodzinnego fatum (jej ojciec również był nim zarażony i prawdopodobnie właśnie z tego powodu targnął się na swoje życie). Niemniej pobyt w Afryce, później już w roli samodzielnej plantatorki kawy, otoczonej „swoimi czarnymi ludźmi”, jak ich nazywała, odciśnie w duszy pisarki trwały ślad, któremu później Blixen da wyraz w swojej afrykańskiej opowieści. Niemałą rolę odegra w jej wspomnieniach uczucie do Denysa Finch-Hattona, gruntownie wykształconego, rozmiłowanego w sztuce angielskiego arystokraty, stanowiącego pod wieloma względami przeciwieństwo nieco grubiańskiego i ceniącego proste przyjemności Brora Blixena. Literacki portret Finch-Hattona oraz wspomnienia ich romansu zamieszcza pisarka w Pożegnaniu z Afryką, zachowując jednak elegancką powściągliwość w opisie łączącej ich relacji.

Blixen nie pisze Pożegnania od razu po powrocie do rodzinnego Rungstedlund, gdzie osiedla się po bankructwie swojej farmy — zrezygnowana, bez grosza i pomysłu na dalsze życie. Jest rok 1931, pisarka ma czterdzieści sześć lat, a pozostawanie na łasce matki i duszna atmosfera rodzinnego domu sprawiają, że Blixen ucieka w świat fantazji i literatury, pisząc opowiadania po angielsku. Wydaje je w Stanach Zjednoczonych w 1934 roku pod tytułem Seven Gothic Tales pod pseudonimem Isak Dinesen, zaś rok później zbiór Siedem niesamowitych opowieści (Syv fantastiske fortællinger) ukazuje się w Danii, przy czym Blixen nie tłumaczy ich z angielskiego na duński, lecz właściwie pisze je od nowa. Odbiór czytelniczy pierwszego dzieła, które przynosi jej sukces, zaważy na późniejszym stosunku pisarki do Amerykanów i Duńczyków, bowiem tak jak w Stanach jej zbiór spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem, tak w rodzinnej Danii zderza się z falą krytyki i lekceważących głosów, zwłaszcza gdy okazuje się, że Isak Dinesen w rzeczywistości jest kobietą. Wprawdzie nastroje w dotkniętej kryzysem Danii lat trzydziestych, gdzie prym wiedzie literatura zaangażowana społecznie i psychologizująca, mogą usprawiedliwiać chłodne przyjęcie odstającego od dominujących trendów zbioru, ale tego afrontu Blixen nigdy nie wybaczy rodakom, czemu da wielokrotnie wyraz, określając się „pingwinem cesarskim pośród duńskich kaczek” (wyraźne odwołanie do Brzydkiego kaczątka H.Ch. Andersena, z którym, jak sugeruje, dzieli los) czy wyrażając się z lekceważeniem o pragmatyzmie cechującym literaturę duńską.

Siedem niesamowitych opowieści można uznać za wizytówkę stylu i estetyki autorki, dlatego zatrzymam się przy nich na chwilę. Odwołując się, jak już wspominałam, bardziej do klasycyzmu aniżeli czasów sobie współczesnych, Blixen kreuje światy i postacie w ten sposób, by stawały się wektorami uniwersalnych pytań i nośnikami odwiecznych prawd. Brzydząc się instrumentalizacją literatury i unikając jej społecznej i historycznej kontekstualizacji, Karen Blixen tworzy postacie w zaskakujący sposób pozbawione cech indywidualizujących, co bynajmniej nie odbiera im potencjału filozoficznego, jako że interesuje ją w nich to, co w człowieku niezmienne i powtarzalne. Autorka opowiada historie klasyczne, wydobywające na powierzchnię odwieczne prawdy o ludzkiej naturze i dociekające prawideł niezależnych od czasu historycznego czy szerokości geograficznej. Wiedziona słabością do arystokracji, umiejscawia akcję opowiadań właśnie w warstwie wyższej, operując eleganckim, wyrafinowanym językiem i tworząc frapujące, nieoczywiste, pełne niedopowiedzeń narracje, zaś umiejscowienie akcji w nieodległej przeszłości można poczytywać za przekorny gest odcięcia się od czasów współczesnych. Jednocześnie w jej historiach nie brak pierwiastka perwersyjności, który wyrzuca Blixen jeden z jej duńskich krytyków, Frederik Schyberg. W Siedmiu niesamowitych opowieściach uwagę zwraca też głos narratora, za którym kryje się sama autorka; gawędziarski ton, wielogłosowość i cedowanie narracji na postaci występujące w opowiadaniach, nierzadko w formie kompozycji szkatułkowej — oto zasadnicze cechy jej stylu. Blixen chętnie nazywa się Szeherezadą, przypisując tym samym szczególną wartość uprawianej przez siebie sztuce, która, jak pamiętamy z Księgi tysiąca i jednej nocy, może artystę uratować, ale też strącić w niebyt. Anegdotyczność, estetyzacja świata przedstawionego i powściągliwość stylu narracji cechować będą również jej kolejne dzieło, wydane w 1937 roku Pożegnanie z Afryką, które zapewni jej pozycję na parnasie literatury światowej.

Pożegnanie różni się od pozostałych utworów Blixen z uwagi na autobiograficzny charakter powieści, która wprawdzie nigdy nie doczekała się jednoznacznej gatunkowej klasyfikacji ze strony autorki, ale której potencjału faktograficznego i charakteru wspomnieniowego nie sposób przecież pominąć. Jednak nawet i w tym najmniej fikcjonalnym dziele Blixen nie brak cech charakteryzujących całość jej twórczości, za jakie uznać można przepełniającą jej prozę witalność i miłość do życia połączone ze swoistą melancholią, wynikającą z fatalistycznego oglądu świata.

Zgodnie z zamierzeniem Blixen Pożegnanie z Afryką miało ukazać się jednocześnie w Stanach Zjednoczonych, Anglii i Danii. Baronowa chciała w ten sposób wyrazić sympatię do amerykańskich czytelników, którzy wcześniej potraktowali ją z wielką życzliwością, entuzjastycznie przyjmując Siedem niesamowitych opowieści. Staje się jednak inaczej i książka wydana zostaje pod pseudonimem Isak Dinesen najpierw w Danii, a dopiero w 1938 roku w Stanach. Tak jak w przypadku pierwszego zbioru opowiadań, Blixen pisze powieść najpierw po angielsku (pod tytułem Out of Africa), potem zaś po duńsku (tytuł Den afrikanske farm, czyli Afrykańska farma). Tym razem zostaje ciepło przyjęta przez duńską publiczność i krytykę, przychylniej nastawioną do realistycznych, wspomnieniowych narracji niż do jej niejednoznacznych, osobliwych opowiadań.

Jak już wspominałam, autobiografię afrykańską pisze autorka dopiero kilka lat po powrocie z Czarnego Lądu. Stworzenie tej książki jest dla Blixen swego rodzaju autoterapią, pozwalającą okiełznać i do pewnego stopnia wykreować wspomnienia z czasów spędzonych na plantacji kawy. Choć w powieści bazuje na własnych doświadczeniach, wprowadza do niej autentyczne postaci i przedstawia wiele wydarzeń, które faktycznie miały miejsce, Pożegnania nie należy traktować jako źródła informacji o życiu Karen Blixen w Kenii, lecz raczej jako jego projekcję artystyczną. Dla autorki ważniejsza jest zawsze prawda tekstu aniżeli zgodność z rzeczywistymi wydarzeniami; można się o tym przekonać, porównując chociażby treść Pożegnania z listami pisanymi przez Blixen do rodziny. Autorka skupia się w swoim dziele na frapujących spostrzeżeniach, zdumieniu nad obyczajami ludności tubylczej, zabawnych anegdotach, ale przemilcza bądź bagatelizuje bolesne dla siebie wydarzenia: problemy ekonomiczne czy zdrowotne. Literacki obraz Afryki i pobytu Blixen na farmie ma pozostać dla niej i dla jej czytelników obrazem sielankowym, choć jego zasadniczym tematem jest przecież utrata — ukochanego mężczyzny, domu, pozycji i pieniędzy. Powieść pod wieloma względami odbiega zatem od klasycznej narracji biograficznej czy autobiograficznej. Układ chronologiczny nie jest tu pierwszorzędną zasadą kompozycyjną, a obecność licznych postaci odwraca uwagę od samej narratorki, czyniąc z powieści bardziej mozaikę anegdotycznych wspomnień, impresji i obserwacji aniżeli regularną autobiografię. Takiej kwalifikacji gatunkowej przeczy też fakt, że opisowi podlega tylko wycinek życia Blixen, choć akurat czas nie pełni tu roli organizującej narrację. Czyni to natomiast miejsce — Afryka, traktowana przez narratorkę z podziwem, zdziwieniem, niekiedy onieśmieleniem, zawsze zaś z fascynacją. W powieści kontynent ten jest swoistą Arkadią czy ziemią obiecaną, a Blixenowski Czarny Ląd to stan umysłu, stan — co warto podkreślić — pożądany przez nią na tyle, że po powrocie do Danii długo nie będzie potrafiła odnaleźć się w realiach europejskich. Narracja o pobycie w Afryce jest nieomal namacalnym zmysłowym doznawaniem tego kontynentu; gros tekstu stanowią opisy zapachów, barw czy dźwięków, zaś narratorka przyjmuje pozycję outsiderki, umożliwiającą jej spojrzenie na Afrykę ze zdziwieniem i ciekawością odkrywcy. Paradoksalnie, podróż do Kenii i jej późniejsza fabularyzacja na kartach powieści jest dla Blixen podróżą w głąb siebie; to właśnie na Czarnym Lądzie, tak daleko od rodzinnego gniazda, będzie sobą w najpełniejszym sensie i do tego stanu jedności i harmonii zawsze będzie tęsknić.

Warto zatrzymać się jeszcze na chwilę przy zagadnieniu, które w czasach rozliczeń wielkich mocarstw z kolonialną przeszłością musi pojawić się przy okazji powieści napisanej z pozycji, bądź co bądź, białego kolonizatora. Z perspektywy dzisiejszego czytelnika Pożegnania z Afryką w opisach relacji między białymi plantatorami a czarną ludnością miejscową można dostrzec wyraźny rys feudalny, charakterystyczny dla kolonialnego postrzegania świata. Jednak należy zauważyć, że jak na swoje czasy, Blixen wykazywała otwartość na odmienne zwyczaje i mentalność lokalnych mieszkańców Kenii, ceniąc ich, jak zauważa jej amerykańska biografka, Judith Thurman, za między innymi poczucie humoru i honor, a z niechęcią wyrażając się o angielskich osadnikach. Jest więc Pożegnanie świadec­twem niechlubnej przeszłości kolonialnej Zachodu, ale też przykładem zindywidualizowanego podejścia autorki i narratorki do czarnoskórych, naznaczonego szacunkiem i akceptacją ich odmienności.

Sukces Pożegnania z Afryką czyni z Blixen znaną pisarkę i daje jej stabilizację finansową, która pozwala na kontynuowanie pisarskiej pasji. Wkrótce po publikacji afrykańskich wspomnień autorka pisze po duńsku Zimowe opowieści (Vinter-eventyr). Wydana w 1942 roku książka jest uznawana za najbardziej duńskie dzieło w jej dorobku, co wynika również ze specyficznego, pełnego melancholii i smutku klimatu opowiadań, w których, jak zauważa jej przyjaciel i admirator jej talentu Tom Kristensen, chciała ukazać Duńczykom swoje człowieczeństwo. Z kolei wydana w 1944 roku powieść Niewinne mścicielki (Gengældelsensveje) jest przez nią pomyślana jako żart, wydany pod pseudonimem Pierre Andrézel, ale stanowi też sposób zarobienia pieniędzy. Podając się za Francuza i umieszczając w książce nazwisko tłumaczki (jest nią rzekomo Clara Svendsen, jej sekretarka), Blixen nie tylko omija panujący naówczas w Danii zakaz wydawania książek tłumaczonych z angielskiego, ale też w elegancki sposób pozwala sobie zakpić ze stosunków duńsko-niemieckich pod hitlerowską okupacją, tak bowiem interpretowana jest fabuła powieści. Baronowa nie przyznaje się jednak do jej autorstwa, a później zaczyna określać ją jako swoje „nieślubne dziecko”. Napisawszy Niewinne mścicielki, nie wróci już do gatunku powieści, podejmując na nowo tak przez siebie cenioną formę opowiadania, choć od wydania powieści do publikacji kolejnego zbioru, Opowieści ostatnie (Sidste fortællinger), minie aż trzynaście lat. W tym czasie Blixen prowadzi dość bujne życie towarzyskie, chętnie gromadząc wokół siebie młodych, obiecujących pisarzy i krytyków, prowadząc z nimi grę i wdając się w niejednoznaczne, choć platoniczne relacje. W jej kręgu znajdują się między innymi poeta Thorkild Bjørnvig, z którym pisarka zawiera tajemniczy pakt (Bjørnvig pisze o nim w swoim wydanym w 1974 roku dziele Pagten. Mit venskab med Karen Blixen [Pakt. Moja przyjaźń z Karen Blixen]) i historyk literatury Aage Henriksen. W geście autokreacji charyzmatyczna autorka twierdzi, że zawarła pakt z diabłem, który w zamian za ofiarowanie przez nią jej seksualności, obdarzył ją umiejętnością snucia historii. Wykorzystuje tu Blixen po raz kolejny swoją chorobę, która w tym czasie kosztuje ją wiele cierpienia i zmusza do długich pobytów w szpitalu, wskazując na korelację syfilisu z kreatywnością.

Równolegle z Opowieściami ostatnimi pisze Blixen Anegdoty o przeznaczeniu (Skæbne-anekdoter), wydane w 1958 roku. Zbiory te pełne są odniesień do postaci i motywów znanych z jej wcześniejszych utworów, a także do pseudonimów używanych przez baronową. Część z utworów zawartych w Opowieściach ostatnich ukazało się już wcześniej na rynku amerykańskim i szwedzkim, ale w zbiorze znalazły się też zupełnie nowe opowiadania. Z kolei Anegdotyo przeznaczeniu to praktycznie kolekcja dzieł już wcześniej opublikowanych, które łączy zagadnienie relacji między sztuką a życiem.

W roku 1960 ukazują się w Danii Cienie na trawie (Skygger på græsset), będące swego rodzaju gestem pożegnania z afrykańskim snem Blixen. Dwa lata później autorka umiera w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, wyniszczona chorobą, której jednak nie chciała się poddać aż do samego końca. Pozostałe jej utwory, jak na przykład Dagerotypy (wydane w 1979 w Stanach Zjednoczonych), zostają opublikowane pośmiertnie.

 

*

 

Pożegnanie z Afryką jest znane polskiemu czytelnikowi w przekładzie Jerzego Giebułtowicza (1915—1968), tłumacza z języka norweskiego, ale i angielskiego. Przyswoił on powieść polszczyźnie w 1962 roku, a jego tłumaczenie było potem wielokrotnie wznawiane. Niniejsza edycja również opiera się na jego tekście, tym bardziej warto powiedzieć kilka słów na temat jego translatorskiego oeuvre. Jedna z obiegowych prawd dotyczących sztuki tłumaczenia mówi, że przekład starzeje się szybciej niż oryginał. Takie postawienie sprawy jest oczywiście efektownym uproszczeniem, nie ma w nim bowiem miejsca na zniuansowanie tak skomplikowanej materii, jaką jest przekład. W przypadku tłumaczenia Pożegnania na język polski owa prawidłowość nie znajduje jednak potwierdzenia. Być może jest tak z powodu relatywnej „młodości” translacji Giebułtowicza, być może język, którym się posługuje tłumacz, jest równie ponadczasowy, co język duńskiej pisarki. Dość powiedzieć, że spolszczenie jego autorstwa czyta się po blisko sześćdziesięciu latach z prawdziwą przyjemnością, tym bardziej że Giebułtowicz wykazuje się ogromną wrażliwością nie tylko językową, lecz przede wszystkim zwyczajnie ludzką, co przejawia się chociażby w poczynionych przez niego zabiegach mających na celu „wyciszanie” treści, których wydźwięk mógłby współczesnego czytelnika razić. Dzieje się tak na przykład w przypadku używanego przez tłumacza neutralnego słowa „Afrykanin” w miejscach, gdzie w oryginale (i angielskim, i duńskim) Blixen operuje terminem „negeren” czy „the Negro” („Murzyn”), które w czasach autorki nie miały jednak wydźwięku rasistowskiego. Udaje się również Giebułtowiczowi oddać po polsku specyficzną, pełną podskórnego humoru duńską frazę, którą Blixen mistrzowsko się posługuje. Oczywiście nieliczne elementy leksykalne i stylistyczne tłumaczenia postarzały się, jednak nie na tyle, by stały się niezrozumiałe. Ma to na przykład miejsce w przypadku niektórych używanych przez tłumacza określeń „dla ulżenia sercu” czy „łożnica”, zwroty te jednak przydają tłumaczeniu uroku.

Nie zachowuje Giebułtowicz natomiast cechującej oryginał ambiwalencji dotyczącej płci narratora powieści, co nie jest bynajmniej zarzutem, lecz zwykłą konstatacją. Narracja Pożegnania prowadzona jest w czasie przeszłym, a zatem płeć narratora w polskim tłumaczeniu zdeterminowana zostaje już na samym początku przez formy czasownikowe, których w polszczyźnie nie sposób inaczej obejść. Tymczasem immanentną cechą oryginału jest pewna dwuznaczność w kreowaniu postaci narratora, wzmocniona jeszcze przez motto „Jeździć konno, strzelać z łuku, mówić prawdę”. Jak donosi Lasse Horne Kjældgaard w krytycznym duńskim wydaniu Pożegnania z Afryką z 2007 roku, zostało ono zaczerpnięte z Friedricha Nietzschego lub rodaka Blixen, Meira Arona Goldschmidta, którzy zapożyczyli je z kolei od Herodota, opisującego w ten sposób wytyczne, jakimi w wychowaniu kierowali się Persowie. Dla autorki ta sentencja stanowiła egzemplifikację idealnego życia, które wiodła w Afryce (choć jej brat Thomas wyznał później żartem, że jego siostra nie potrafiła ani jeździć konno, ani strzelać z łuku, ani mówić prawdy), ale wymienione w niej aktywności, oprócz mówienia prawdy, wpisują się w fantazmat stereotypowej, nieokiełznanej męskości. Tak bowiem narratorka Pożegnania z Afryką chce być postrzegana: jako równa męskiemu osadnikowi, niezależna i odważna kobieta. Aspekt ten zanika w tłumaczeniu na język polski (i zapewne wszystkie języki słowiańskie); wojownicza i dzielna plantatorka, jaką znamy z oryginału, staje się w polskim przekładzie po prostu msabu, białą kobietą, której płeć na każdym kroku jest podkreślana przez używany przez nią język. Tłumaczenie jest jednak prawie zawsze wynikiem kompromisu i przestrzenią, w której pewne treści muszą zostać poświęcone, by dzieło w ogóle mogło zaistnieć w języku docelowym. W przypadku tłumaczenia Giebułtowicza warto było zapłacić tę cenę.

 

 

 

 

 

 

Kamante i Lullu

 

 

 

 

Farma Ngong

 

Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. Sto sześćdziesiąt kilometrów dalej na północ wyżynę przecinała linia równika, farma zaś leżała prawie dwa tysiące metrów nad poziomem morza. W południe odczuwało się tę wysokość tak, jak gdyby człowiek znalazł się blisko słońca. Ranki i wieczory były jednak przejrzyste i orzeźwiające, a noce chłodne.

Połączenie wysokości z położeniem geograficznym sprawiało, iż krajobraz nie miał sobie równego na całym świecie. Był surowy, pozbawiony bujnej roś­linności — Afryka przedestylowana przez dwa tysiące metrów atmosfery, mocno skoncentrowana treść kontynentu. Mdłe, przypalone kolory przypominały barwą ceramikę. Listowie drzew, lekkie i delikatne, rosło zupełnie inaczej niż na europejskich drzewach. Nie tworzyło okrągławych kopuł, lecz układało się w poziome i równoległe względem siebie warstwy, dzięki czemu pojedyncze drzewa przypominały palmy albo sylwetki romantycznych okrętów bohatersko płynących pod pełnymi żaglami. Z tego powodu skraj lasu sprawiał takie wrażenie, jakby się nieustannie lekko kołysał. Na rozległych równinach tu i tam sterczały stare, powykręcane kikuty cierniowców, trawa wyglądała jak posypana tymiankiem i mirtem; miejscami zapach był tak silny, że kręciło w nosie. Kwiaty spotykane na stepie lub na pnączach i lianach w dziewiczej dżungli były drobniutkie; tylko na początku pory deszczowej sawanna pokrywała się dużymi, ciężkimi i mocno pachnącymi liliami. Widoki roztaczały się niezmiernie daleko. Wszystko przed oczami świadczyło o wielkości, wolności i niezrównanej szlachetności.

Najważniejsze było powietrze — i dla krajobrazu, i dla człowieka. W moich wspomnieniach z pobytu na afrykańskim płaskowyżu dominuje zawsze wrażenie, iż przez jakiś czas życie toczyło się jak gdyby wysoko w powietrzu. Niebo było zwykle jasnoniebieskie lub bladoliliowe, bardzo rzadko nieco ciemniejsze, pełne potężnych i nieważkich chmur, zmieniających się ciągle i żeglujących we wszystkich kierunkach. Miało jednak ukrytą moc błękitu, którego głęboki, świeży odcień nakładało na pasma wzgórz i na lasy. W południe powietrze nad ziemią ożywało jak płonący ogień; iskrzyło się, falowało i błyszczało jak wodne kaskady, na kształt zwierciadła odbijało i podwajało wszystkie przedmioty, tworzyło przeróżne fatamorgany. Na tej wysokości oddychało się łatwo, płuca wciągały ożywczą lekkość, tchnienie optymizmu. Na tej wysokości człowiek budził się rankiem i myślał: „Jestem tu, gdzie powinienem być”.

 

*

 

Długie pasmo gór Ngong ciągnie się z północy na południe, ukoronowane czterema szlachetnymi szczytami, które jak znieruchomiałe fale odcinają się głębszym błękitem od tła nieba. Góry wznoszą się blisko dwa tysiące siedemset metrów ponad poziom morza, po wschodniej stronie ich krawędź piętrzy się sześćset metrów nad okolicą. Zachodnia krawędź jest wyższa i bardziej stroma — opada pionowo do rozległej doliny zwanej Wielkim Rowem Wschodnim, będącej częścią Great Rift Valley.

Na wyżynie wiatr wieje zawsze i niezmiennie z kierunku północno-wschodniego. Jest to ten sam wiatr, który na wybrzeżu Afryki i Arabii nazywają monsunem, Wschodnim Wiatrem, tak jak zwał się ulubiony koń króla Salomona. Tutaj odczuwa się go tak, jakby był tylko oporem powietrza przy ruchu Ziemi w przestrzeni. Uderza wprost w zbocze gór Ngong, dzięki czemu byłby tam prawdziwy raj dla szybowców, które prąd powietrza lekko przenosiłby ponad szczytem. Chmury wędrujące z tym wiatrem przylepiały się do zboczy albo zaczepiały o szczyty i opadały deszczem. Te zaś, które żeglowały wyżej i omijały grzbiet, znikały za górami Ngong nad spaloną pustynią Wielkiego Rowu. Z mego domu często obserwowałam potężne procesje nadciągających chmur i widziałam, jak ich głębokie i groźne pokłady, zaledwie przemknęły ponad górami, zaraz gwałtownie rzedniały i rozpływały się bez śladu w błękitnym powietrzu.

Góry widziane z farmy zmieniały charakter kilkakrotnie w ciągu dnia, czasem wydawały się bardzo bliskie, czasem bardzo odległe. Wieczorem, gdy patrzyło się na nie o zmierzchu, widziało się srebrną linię obramiającą sylwetkę całego ciemnego pasma; potem, po zapadnięciu nocy, cztery szczyty wydawały się spłaszczone i wygładzone, jakby pasmo górskie rozciągnęło się i wygodnie ułożyło.

Niezrównany jest widok z gór Ngong. Na południu rozległe równiny, królestwo zwierząt, sięgające aż po Kilimandżaro; na wschodzie i na północy podgórski krajobraz podobny do olbrzymiego parku, za nim lasy, a jeszcze dalej falisty teren rezerwatu Kikujusów, ciągnący się aż do góry Kenii, odległej o prawie sto pięćdziesiąt kilometrów. Ten teren stanowi prawdziwą mozaikę poletek kukurydzy, gajów bananowych i łąk; gdzieniegdzie widać niebieską smużkę dymu nad tubylczą wioską, skupiskiem stożkowatych kretowisk. Na zachodzie, głęboko w dole, leży wysuszona księżycowa kraina — afrykański niż. Brązowa pustynia jest nieregularnie nakrapiana kępami kolczastych krzaków, kręte koryta rzek podążają za nierównymi pasami ciemnej zieleni. To lasy mimozowe, złożone z potężnych drzew o rozległych konarach i kolcach jak gwoździe. Tutaj rosną kaktusy, tutaj mieszkają żyrafy i nosorożce.

 

*

 

Góry Ngong, gdy dotrze się do ich serca, są ogromne, malownicze i tajemne, urozmaicone długimi dolinami, gęstymi chaszczami, zielonymi zboczami i skalistymi urwiskami. Wysoko pod jednym ze szczytów rośnie nawet bambusowy gaj. Źródeł i strumieni nie brakuje, nieraz przy nich obozowałam.

Za moich czasów żyły w górach Ngong bawoły, elandy i nosorożce — bardzo starzy tubylcy pamiętali tam nawet słonie. Zawsze żałowałam, że tego całego obszaru nie włączono do rezerwatu zwierzęcego. Tylko niewielka część Ngong należała do rezerwatu, jego granicę znaczył wierzchołek Południowego Szczytu. Dla rozwijającej się kolonii i dla jej stolicy, Nairobi, rozrastającej się do rozmiarów dużego miasta, góry Ngong mogłyby stanowić wspaniały park zoologiczny. Zamiast tego w ostatnich latach mego pobytu w Afryce wielu młodych mieszczuchów, kupców, przedsiębiorców i urzędników przyjeżdżało w niedziele na motocyklach w góry i strzelało do wszystkiego, co znalazło się na muszce. Jestem pewna, że zwierzyna opuściła góry i przez kolczaste gąszcze i pustynie powędrowała na południe.

Łatwo było chodzić grzbietem całego łańcucha górskiego, nawet po czterech szczytach. Trawa rosła tak nisko jak na strzyżonych trawnikach, a gdzieniegdzie spod murawy przezierał szary kamień. Wzdłuż całego grzbietu biegła wąska ścieżka wydeptana przez zwierzynę; gdy wiodła w górę po zboczach szczytów albo prowadziła w dół, wiła się łagodną serpentyną. Pewnego ranka, w czasie obozowania w górach, szłam po tej ścieżce i znalazłam na niej świeże tropy stada elandów i świeże łajno. Potężne, spokojne zwierzęta musiały odwiedzić szczyt o samym świcie, a szły długim rzędem. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż wędrują jedynie po to, aby popatrzeć na krainę rozciągającą się po obu stronach u stóp gór.

Na farmie uprawialiśmy kawę. Prawdę mówiąc, teren leżał zbyt wysoko dla drzew kawowych, wobec czego uprawa wymagała ciężkiej pracy. Nigdyśmy się na tym nie wzbogacili. Plantacja kawy ma jednak to do siebie, że człowiek mocno się do niej przywiązuje i nie potrafi z nią zerwać. Zawsze zaś trzeba się koło niej krzątać, a przeważnie nie nadąża się nigdy z robotą.

Taki kawał pola, rozplanowany i zagospodarowany według wszelkich reguł, sprawiał przyjemne wrażenie na tle dzikiego otoczenia, ukształtowanego tylko przez naturę. Później, gdy latałam nad Afryką samolotem i poznałam swoją farmę z powietrza, byłam pełna podziwu i zachwytu nad moją plantacją. Odcinała się jasną zielenią od szarozielonego krajobrazu, a jej kontury pozwoliły mi zrozumieć, jak bardzo umysł ludzki lubuje się w figurach geometrycznych. Cała okolica Nairobi, szczególnie na północ od miasta, jest podobnie zagospodarowana i ludzie tam mieszkający nieustannie myślą i mówią o uprawie, o przycinaniu drzewek i o zbiorze kawy, nocami zaś leżą i medytują nad ulepszeniami w tych swoich fabrykach kawowych ziaren.

Uprawa kawy wymaga mozolnej pracy. Nie wszystko układa się tak, jak to sobie wyobraża młody zapaleniec, gdy pełen nadziei dźwiga w ulewnym deszczu skrzynki młodych, błyszczących sadzonek z inspektów i potem patrzy, jak robotnicy — a w takim dniu wszyscy wychodzą na pola — sadzą nikłe roślinki w dołkach wykopanych równymi rzędami w wilgotnej ziemi, w której mają rosnąć, i osłaniają je dokładnie przed słońcem gałęziami wyłamanymi z buszu, bo przywilejem młodości jest prawo do cienia. Cztery lub pięć lat upływa, zanim drzewka zaczną owocować, tymczasem zaś plantację może nawiedzić posucha albo choroba, a uparte afrykańskie chwasty wytrwale atakują pole; szczególnie oset z długimi drapiącymi owocniami, które przyczepiają się do odzieży i pończoch. Niektóre drzewka posadzono źle, z zagiętymi korzeniami; te zginą, gdy tylko zaczną kwitnąć. Na jednym hektarze sadzi się ponad tysiąc pięćset drzewek, moja plantacja obejmowała zaś dwieście czterdzieści hektarów. Woły ciągnęły kultywatory między drzewkami tam i z powrotem po całym polu, robiły tysiące kilometrów, zawsze cierpliwie, tak jak my cierpliwie czekaliśmy na pokaźne zbiory.

Czasami plantacja kawy przedstawiała przepiękny widok. Gdy okryła się kwieciem na początku pory deszczowej, zdawało się, że to kredowa chmura osiadła wśród mgły i deszczu na dwustu czterdziestu hektarach ziemi. Kwiat drzewa kawowego ma delikatny, gorzkawy zapach, przypominający tarninę. Skoro pole zaczerwieniło się od dojrzałych owoców, wszystkie kobiety i dzieci — zwane toto — stawały, obok mężczyzn, do zbioru; mniejsze i większe wozy dostarczały zbiory do łuszczarni nad rzeką. Maszyny i inne urządzenia tej łuszczarni nigdy nie były nowoczesne, lecz wszystko zaplanowaliśmy i zbudowaliśmy sami, bardzo więc byliśmy z niej dumni. Raz nasza „fabryka” spłonęła i musieliśmy ją budować na nowo. Wielki bęben do suszenia owoców obracał się bez przerwy, ziarna wydawały w jego brzuchu taki chrzęst jak kamyczki podrzucane falą na brzegu morza. Czasami ziarno było suche i gotowe do wyjęcia z bębna w środku nocy, musieliśmy się wtedy bez zwłoki zabierać do roboty. Wyglądało to bardzo malowniczo. Mnóstwo latarni paliło się w ciemnym pomieszczeniu suszarni, pajęczyna obsypana łuskami ziaren kawowych tworzyła na ścianach tajemnicze ornamenty, wokół bębna skupiały się podniecone, czarne twarze, błyszczące w świetle latarni. Nasza „fabryka”, takie miało się uczucie, tkwiła w wielkiej afrykańskiej nocy jak błyszczący klejnot w uchu mieszkańca Czarnego Lądu. Później wyłuszczoną kawę sortowało się według jakości i pakowało w worki zaszywane rymarską igłą.

Wreszcie wczesnym rankiem, gdy jeszcze panował mrok, słyszałam, leżąc w łóżku, jak wozy wyładowane worami kawy ruszały na stację kolejową w Nairobi. Każdy wóz zaprzężony był w szesnaście wołów i zabierał pięć ton ładunku. Pierwszy odcinek drogi, tuż obok łuszczarni, wiódł pod górę; rozlegały się więc głośne pokrzykiwania woźniców biegnących przy zaprzęgach. Z przyjemnością myślałam, że to jest jedyne wzniesienie na całej drodze, bo farma leżała tysiąc metrów wyżej niż miasto. Wieczorem wychodziłam na spotkanie wracającej procesji. Zmęczone woły, prowadzone przez równie zmęczonych małych toto, kroczyły z opuszczonymi łbami, a znużeni woźnice wlekli biczyska tak, że żłobili ślady w kurzu drogi. Zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli. Za dwa lub trzy dni kawa miała się znaleźć na morzu, nam pozostawało tylko cieszyć się nadzieją, że szczęście dopisze i uzyskamy dobre ceny na giełdzie towarowej w Londynie.

Miałam dwa tysiące czterysta hektarów ziemi, znacznie więcej, niż pokrywała plantacja kawy. Na części posiadłości rósł dziewiczy las, a czterysta hektarów zajmowali skwaterzy, miejscowi osadnicy, którzy swoje poletka nazywali shamba. Zwykle tacy osadnicy, okoliczni tubylcy, siedzą z rodzinami na niewielkich działkach w obrębie farmy białego właściciela i za to odrabiają określoną liczbę dni w roku. Osadnicy na mojej farmie, jak mi się zdaje, zapatrywali się na ten wzajemny stosunek zupełnie odwrotnie. Wielu z nich urodziło się na farmie, a przedtem ich ojcowie tu się urodzili, wskutek czego skłonni byli uważać mnie za coś w rodzaju osadnika wyższego rzędu na ich własnych włościach. Na działkach widziało się znacznie więcej życia niż na reszcie farmy, ich wygląd zmieniał się też wraz z porami roku. Kukurydza przewyższała wzrostem człowieka, a idąc wąskimi ścieżkami wydeptanymi między jej łanami, miało się takie uczucie, jak gdyby z obu stron stały na baczność zielone szeregi wojska. Potem zbierano kukurydzę. Dojrzałą fasolę kobiety młóciły na polach, a stosy łodyg i strąków palono na miejscu, tak że w pewnej porze roku wszędzie unosiły się cienkie strużki dymu. Kikujusi uprawiali też słodkie ziemniaki, które miały liście podobne do winnej latorośli i pokrywały ziemię jak gęsto pleciona mata, oraz przeróżne odmiany żółto i zielono nakrapianej dyni.

Gdy chodzi się po shambach Kikujusów, co krok widzi się tylną część ciała jakiejś staruszki, która kopie motyką w ziemi i sprawia wrażenie strusia z głową zagrzebaną w piasku. Każda kikujuska rodzina posiadała kilka małych, okrągłych i stożkowatych chat mieszkalnych oraz szop przeznaczonych na składy rozmaitych rzeczy. Przestrzeń między chatami, gdzie twardo ubita ziemia przypominała beton, była zawsze pełna ruchu. Tu mielono kukurydzę, tu dojono kozy, tu roiło się też od dzieci i kur. Przedwieczorną porą, przy sinawym zmierzchu, miałam zwyczaj polować na ostrożaste przepiórki na zagonach słodkich ziemniaków wokół chat osadników. Dzikie gołębie gruchały wtedy gdzieś pod niebem na wysokich, jakby obwieszonych frędzlami drzewach, które tu i ówdzie samotnie stały na shambach jako pozostałość dziewiczego lasu, pokrywającego niegdyś teren całej farmy. Do mojej farmy należało też ponad tysiąc hektarów łąk. Wysoka trawa naśladowała ruch fal morskich pędzonych silnym wiatrem, wśród niej mali kikujuscy pastuszkowie pilnowali krów. W chłodnej porze roku przynosili ze sobą wiklinowe koszyczki z rozżarzonymi węglami, co nieraz stawało się źródłem pożaru niszczącego pastwiska. W latach posuchy także zebry i elandy odwiedzały łąki przy farmie.

 

*

 

Naszą stolicą było Nairobi, odległe o niespełna dwadzieścia kilometrów i położone na równinie wciśniętej między kilka wzgórz. Tam mieściła się siedziba rządu kolonii i różne centralne urzędy.

Nigdy nie jest tak, aby sąsiednie miasto nie odgrywało roli w życiu człowieka. Niezależnie od tego, czy się je lubi, czy nie, siłą jakiegoś własnego prawa ciążenia miasto przyciąga myśli. Świetlna łuna nad Nairobi, widziana nocami z niektórych miejsc na farmie, pobudzała moją wyobraźnię i narzucała mi wspomnienia wielkich miast w Europie.

Gdy pierwszy raz przybyłam do Afryki, w Kenii nie było jeszcze samochodów. Do Nairobi jeździliśmy albo konno, albo wozami zaprzężonymi w sześć mułów, które zostawiało się w stajniach należących do przedsiębiorstwa The Highland Transport. Przez cały czas mego kontaktu z miastem cechowała je pstrokacizna. Wspaniałe, nowe, kamienne budynki, całe dzielnice sklepów i warsztatów z blachy falistej, urzędy i bungalowy — wszystko to ciągnęło się wzdłuż ulic pokrytych kurzem i obsadzonych rzędami drzew eukaliptusowych. Biura Sądu Najwyższego, Departamentu do Spraw Tubylców i Departamentu Weterynarii mieściły się w tak podłych warunkach, iż byłam pełna podziwu dla urzędników, którzy mogli pracować w takich gorących klitkach.

Mimo wszystko Nairobi było miastem. Tu można było kupić różne rzeczy, posłuchać wiadomości, zjeść śniadanie lub obiad i zatańczyć w klubie. Życie biegło wartkim strumieniem, Nairobi miało młodzieńczą prężność i zmieniało się z roku na rok. Gdy ktoś wyjechał na safari, to po powrocie z myśliwskiej włóczęgi dostrzegał zmiany, które tymczasem zaszły. Wzniesiono gmach rządu kolonii — dostojny, chłodny budynek z wytworną salą balową i pięknym ogrodem. Jak grzyby po deszczu rosły duże hotele, urządzano imponujące wystawy rolnicze i ogrodnicze, a „sfery towarzyskie” od czasu do czasu urozmaicały życie miasta szeregiem melodramatów. Nairobi mówiło: „Korzystaj ze mnie i z czasu. Nie spotkamy się już nigdy tak rozbrykani i zaborczy”. Żyłam w najlepszej zgodzie z miastem, a raz nawet, jadąc jego ulicami, pomyślałam, że chyba nie wyobrażam sobie świata bez Nairobi.

Dzielnice zamieszkane przez miejscową ludność i przybyszów z innych stron Afryki były znacznie rozleglejsze od części miasta zajętej przez Europejczyków.

Dzielnica Suahili, leżąca przy drodze do klubu Muthaiga, nie cieszyła się dobrą opinią, lecz chociaż brudna, zawsze tętniła wesołym życiem i zawsze coś się w niej działo. Stały tam przeważnie chaty sklecone ze starych puszek na naftę, wyklepanych na płask i przeżartych rdzą. Przypominało to rafę koralową, jakąś zaskorupiałą formację, z której bezustannie ulatniał się duch postępującej cywilizacji.

Dzielnica Somali leżała pod Nairobi; z tego powodu, jak mi się zdaje, że Somalijczycy przestrzegali zasady odosobnienia kobiet. W moich czasach kilka pięknych somalijskich dziewcząt, znanych po imieniu całemu miastu, usamodzielniło się i mieszkało na bazarze, wodząc za nos miejską policję; były to inteligentne i urzekające stworzenia. W mieście jednak nie spotkałeś szanujących się kobiet tej narodowości. Dzielnica Somali, niczym niechroniona przed wiatrem, niczym nieocieniona i niemiłosiernie zakurzona, musiała przypominać mieszkańcom ich ojczyste, pustynne strony. Żyjąc przez długi czas, a nawet przez kilka pokoleń na jednym miejscu, Europejczycy nie potrafią się przyzwyczaić do zupełnej obojętności, z jaką ludy koczownicze traktują otoczenie swych domostw. Chaty w dzielnicy Somali były porozrzucane bez ładu i składu na nagiej ziemi i sprawiały takie wrażenie, jakby żałowano na nie nawet gwoździ i obliczano ich trwanie najwyżej na tydzień. Ale po wejściu do takiej chaty oczekiwała gościa niespodzianka w postaci schludnego wnętrza, urządzonego z rozmysłem i smakiem. Czuło się zapach arabskich wonności, wszędzie widziało się dywany i zasłony, srebrne i miedziane naczynia, miecze o szlachetnych klingach i rękojeściach z kości słoniowej. Somalijskie kobiety odznaczały się godnym i uprzejmym sposobem bycia, gościnnością i wesołością, którą wyrażały śmiechem przypominającym głos srebrnych dzwonków. Ja czułam się w dzielnicy Somali prawie jak w domu, bo Farah Aden, mój służący w okresie całego mego pobytu w Afryce, był Somalijczykiem; dlatego też często uczestniczyłam w różnych uroczystościach w tej dzielnicy. U Somalijczyków obrządek weselny odbywa się według wspaniałego, tradycyjnego ceremoniału. Raz jako honorowego gościa zaprowadzono mnie do komnaty małżeńskiej, gdzie ściany i łożnicę pokrywały stare, mieniące się delikatnie tkaniny i hafty. Ciemnooka panna młoda przypominała sztywną laleczkę w stroju z ciężkiego jedwabiu, złota i bursztynu.

Somalijczycy zajmowali się handlem bydłem i różnymi towarami na terenie całego kraju. Do transportu trzymali masę szarych osiołków, ale nieraz widywałam też u nich wielbłąda — wyniosły, zahartowany produkt pustyni, tak wytrzymały na ziemskie trudy jak kaktus lub Somalijczyk.

Zacięte waśnie rodowe przynoszą Somalijczykom wiele kłopotów i nieszczęść. W tych jednak sprawach czują oni i rozumują inaczej niż pozostali ludzie. Farah należał do rodu Habr Yunis, więc ja stałam po stronie tego rodu. Pewnego razu w dzielnicy Somali doszło do prawdziwej wojny między dwoma rodami, Dulba Hantis i Habr Chaolo. Strzelano gęsto i podpalano sobie chaty, zginęło dziesięciu lub dwunastu ludzi, dopiero interwencja władz położyła kres krwawej rozprawie. W tych czasach Farah miał przyjaciela z własnego rodu, młodego człowieka imieniem Sayid, który bywał częstym gościem na farmie. Był to miły chłopiec, toteż zmartwiłam się wiadomością przyniesioną raz przez moich boyów, że gdy Sayid bawił z wizytą w chacie pewnej rodziny Habr Chaolo, przechodzący obok wojowniczy członek rodu Dulba Hantis wystrzelił dwa razy w ich stronę i kulą zmiażdżył biedakowi nogę. Wyraziłam Farahowi współczucie wobec nieszczęścia, które spotkało jego przyjaciela.

— Co?! Sayid?! — krzyknął Farah z gniewem. — Dobrze mu tak! Po co łaził pić herbatę w domu Habr Chaolo!

W wielkiej dzielnicy handlowej Nairobi zwanej bazarem prym wiedli Hindusi. Bogaci hinduscy przedsiębiorcy, tacy jak Jevanjee, Suleiman Virjee i Allidina Visram, mieszkali w willach tuż za miastem. Mieli zamiłowanie do kamiennych schodów, balustrad i waz dość niezgrabnie wykutych z miękkiego miejscowego kamienia. Wszystko razem wyglądało na dziecięce budowle z różnokolorowych klocków. Ci bogaci Hindusi byli ludźmi zdolnymi, obytymi i bardzo uprzejmymi. W swoich ogrodach urządzali przyjęcia, na których podawano hinduskie ciasteczka — stylem zupełnie odpowiadające willom. Tak głęboko tkwili w interesach, że w rozmowie trudno było rozróżnić, czy ma się do czynienia ze znajomym, czy tylko z głową firmy. Bywałam w domu Suleimana Virjee, gdy więc pewnego dnia zobaczyłam nad budynkami jego przedsiębiorstwa flagę opuszczoną do połowy masztu, spytałam Faraha:

— Czy Suleiman Virjee umarł?

— W połowie umarł — odpowiedział Farah.

— Czy flagę opuszczają do połowy masztu, gdy on jest na wpół umarły? — indagowałam.

— Suleiman umarł, ale Virjee żyje — brzmiała odpowiedź.

Przed objęciem zarządu farmy polowałam z wielkim zapałem i odbyłam wiele safari. Odkąd jednak zajęłam się gospodarstwem, odłożyłam broń myśliwską.

Sąsiadami farmy byli żyjący po drugiej stronie rzeki Masajowie, koczownicze plemię pasterskie. Czasami przychodzili do mnie ze skargami na lwa, który porywał im krowy. Prosili, żebym go zastrzeliła. Jeżeli mogłam, spełniałam te prośby. W niektóre soboty chodziłam na równinę Orungi upolować jedną albo dwie zebry na mięso dla robotników zatrudnionych na farmie; zwykle towarzyszył mi długi ogon optymistycznie nastrojonej młodzieży kikujuskiej. Na terenie samej farmy polowałam na ptaki, ostrożaste przepiórki i perliczki o bardzo smacznym mięsie. Przez wiele lat nie podejmowałam jednak żadnej wyprawy myśliwskiej, prawdziwego safari.

Często zaś rozmawialiśmy o tych safari, w których brałam udział. Miejsca różnych obozowisk tak potrafią człowiekowi utkwić w pamięci, jakby spędził w nich kawał życia. Ostry zakręt śladu wyciśniętego na trawie przez koła wozu pamięta się tak jak rysy twarzy przyjaciół.

W czasie jednego safari widziałam stado bawołów liczące sto dwadzieścia dziewięć sztuk. Niebo miało wtedy miedziany kolor, pod nim zaś wszystko okrywała poranna mgła. Masywne zwierzęta, z potężnymi rogami zagiętymi poziomo do tyłu, wynurzały się z tej mgły jedno po drugim tak, jakby nie nadchodziły, lecz tu na miejscu, przed mymi oczami ktoś je tworzył i wypuszczał w miarę ukończenia kolejnej sztuki. Widziałam stado słoni przedzierające się przez gęstą dżunglę, gdzie słońce prześwieca tylko małymi plamkami poprzez splątane gałęzie — kroczyły tak, jakby szły na umówione spotkanie, gdzieś na końcu świata. Zdawało mi się, że patrzę na kraj starego, przepięknego perskiego dywanu nadnaturalnej wielkości, nasyconego zielonymi, żółtymi i czarnobrązowymi barwnikami. Bardzo często obserwowałam na równinie żyrafy o przedziwnej, niedającej się naśladować gracji. Sprawiały wrażenie nie stada zwierząt, lecz kępy rzadkich, olbrzymich kwiatów na długich łodygach, powoli zbliżającej się do widza. Towarzyszyłam dwu nosorożcom w ich porannym spacerze, gdy kichały i prychały, wdychając powietrze, które o świcie jest tak zimne, że wywołuje ból w nosie. Olbrzymy wyglądały na dwa kanciaste kamienie toczące się po długiej dolinie i zachwycone własnym towarzystwem. Królewskiego lwa oglądałam tuż przed wschodem słońca, gdy wracając do domu z polowania, jeszcze z pyskiem czerwonym po same uszy, przy niknącej poświacie księżyca zostawiał za sobą szeroki ślad w srebrzystej trawie. Widziałam go też w czasie południowej sjesty, wygodnie spoczywającego wśród rodziny na krótkiej trawie, w delikatnym cieniu rozłożystych akacji, które upiększają park króla zwierząt w Afryce.

Gdy na farmie rozpoczynał się nudny okres, przyjemnie było wracać myślami do tych wspomnień. Zwierzęta przebywały jeszcze w swoich własnych stronach; gdybym chciała, mogłabym znów tam pójść i zobaczyć je wszystkie. Ich bliskość ożywiała atmosferę farmy. Farah — choć z czasem nabrał zainteresowania gospodarką — i moi dawni boye z wypraw myśliwskich wciąż żyli nadzieją nowego safari.

Przebywanie z naturą nauczyło mnie wystrzegać się gwałtownych ruchów. Wszystkie dzikie zwierzęta, z którymi ma się do czynienia, są płochliwe i czujne, potrafią wymknąć się człowiekowi w momencie, kiedy się najmniej tego spodziewa. Żadne zwierzę domowe nie umie zachować się tak cicho jak dzikie. Ludzie cywilizowani też utracili zdolność zachowywania ciszy, muszą się tego uczyć od natury, zanim zostaną dopuszczeni do obcowania z nią. Pierwszą rzeczą, do której myśliwy musi się dostosować, jest sztuka cichego posuwania się, bez nagłych ruchów — a dotyczy to tym bardziej myśliwego z aparatem fotograficznym. Myśliwi nie mogą chodzić według własnego widzimisię, muszą się stosować do wiatru, do barw i woni terenu, muszą też przybrać takie samo tempo jak całe otoczenie. Jeśli otoczenie, jak orkiestra, powtarza jakiś takt, myśliwy musi robić to samo.

Gdy człowiek raz uchwyci rytm Afryki, stwierdza potem, że powtarza się on w całej muzyce kontynentu. To, czego się nauczyłam od zwierzyny, przydało mi się także wtedy, gdy miałam do czynienia z miejscowymi ludźmi.

 

*

 

Miłość do kobiety i uwielbienie kobiecości jest rysem męskiego charakteru, miłość do mężczyzny i adoracja męskości jest czymś naturalnym dla kobiety; cechą zaś wyróżniającą mieszkańców krajów północnych jest uczucie, które żywią dla krajów południowych i południowych ludów. Owi starzy lordowie, znani z historii i powieści osiemnastowiecznych jako niestrudzeni podróżnicy po Włoszech, Grecji i Hiszpanii, nie mieli w swej naturze ani jednego rysu południowego, lecz pozostawali pod urokiem rzeczy zupełnie różnych od tego, co stanowiło ich właściwe środowisko. Starzy malarze niemieccy i skandynawscy, filozofowie i poeci z tych krajów po przybyciu do Rzymu czy Florencji padali na kolana i adorowali Południe.

Dziwna, nielogiczna cierpliwość wobec obcego świata rodziła się w tych niecierpliwych ludziach. Tak jak jest czymś właściwie niemożliwym, aby prawdziwy mężczyzna rozgniewał się na kobietę, a kobieta nigdy nie potrafi naprawdę lekceważyć mężczyzny i wyrzec się go, jak długo pozostaje on mężczyzną, podobnie twardzi i porywczy jasnowłosi ludzie z Północy wykazywali bezgraniczną wyrozumiałość wobec krajów tropikalnych i ludów je zamieszkujących. We własnych stronach i we własnym środowisku nie znieśliby przeciwności i oporów, ale ze stoickim spokojem i pokorną rezygnacją godzili się z afrykańską suszą, z porażeniem słonecznym, z zarazą bydlęcą i z niedołęstwem miejscowej służby. Ich własne poczucie indywidualności znikało w obliczu wielkich szans, jakie otwiera współdziałanie tych, którzy są zdolni tworzyć jedną siłę właśnie ze względu na dzielące ich różnice. Mieszkańcy południowej Europy i ludzie mieszanej krwi nie posiadają tej charakterystycznej cechy; nie doceniają jej zresztą i traktują ją pogardliwie, podobnie jak pewni siebie mężczyźni gardzą wzdychającym kochankiem, a trzeźwe kobiety, niemające dosyć cierpliwości dla swoich mężczyzn, obruszają się na cierpliwą Gryzeldę.

Co do mnie, już od pierwszych tygodni pobytu w Afryce poczułam wielką przyjaźń i sentyment do miejscowej ludności. Było to silne uczucie obejmujące wszystkich — bez względu na wiek i płeć. Odkrycie ludzi o ciemnej skórze wspaniale powiększyło cały mój świat. Jeżeli ktoś urodził się miłośnikiem zwierząt, lecz wzrósł w środowisku pozbawionym czworonogich przyjaciół i nawiązał z nimi kontakt dopiero w późniejszym życiu, jeżeli jakaś osoba instynktownie lubiąca drzewa i lasy pierwszy raz znajdzie się w zielonym borze w wieku dwudziestu lat albo jeżeli ktoś z muzykalnym uchem już jako dorosły człowiek po raz pierwszy słyszy muzykę — wszystkie te przykłady przypominają moje własne przeżycie. Po zetknięciu się z rodowitymi mieszkańcami Afryki dostosowałam rytm codziennego życia do taktu afrykańskiej orkiestry.

Mój ojciec, który służył w duńskiej i francuskiej armii, jako młody porucznik tak pisał z Dybbøl do domu: „W drodze do Dybbøl pełniłem służbę oficerską na końcu długiej kolumny wojska. Trudne zadanie, ale wspaniałe. Zamiłowanie do wojaczki jest namiętnością, żołnierzy można kochać tak jak młode kobiety — do szaleństwa, a jak wiedzą dziewczyny, jedna miłość nie wyklucza drugiej. Różnica polega tylko na tym, że miłość do kobiet może dotyczyć równocześnie tylko jednej osoby, podczas gdy miłością do żołnierzy da się objąć cały pułk, i to tak, że chciałoby się ten pułk jeszcze powiększyć, gdyby to było możliwe”. Podobnie było ze mną i tubylcami.

Niełatwo przychodziło ich poznać. Byli płochliwi i mieli wyostrzony słuch; przestraszeni, potrafili w mgnieniu oka ukryć się we własnym świecie, jak dzikie zwierzęta, które uciekają, widząc lub słysząc nagły ruch człowieka, po prostu znikają. Dopóki nie poznało się dobrze tubylca, żadnym sposobem nie udawało się uzyskać od niego jakiejkolwiek jasnej odpowiedzi. Na bezpośrednio zadane pytanie: „Ile masz krów?”, odpowiadał wymijająco: „Tyle samo ile wczoraj”. Europejczyka drażni taka odpowiedź, lecz prawdopodobnie samo pytanie tym bardziej drażni tubylców. Gdy staraliśmy się przyciskaniem do muru uzyskać wyjaśnienie jakiegoś postępowania, wykręcali się tak długo, jak mogli, potem zaś uciekali się do swej groteskowo-żartobliwej fantazji, aby nas naprowadzić na fałszywy ślad. Nawet małe dzieci wykazywały w podobnych sytuacjach chytrość starego gracza w pokera, któremu jest obojętne, czy przeceniasz jego karty, czy ich nie doceniasz, bylebyś tylko nie znał ich prawdziwego układu. Jeżeli kiedyś udało się nam wedrzeć w życie tubylców, ci zachowywali się jak mrówki, gdy ktoś wetknie kij w mrowisko; z niestrudzoną energią naprawiali szkody, czynili to szybko i w milczeniu — jakby zacierali ślady po czymś, co wywołuje zgorszenie.

Nie mogliśmy wiedzieć ani wyobrażać sobie, jakiego niebezpieczeństwa obawiali się z naszej strony. Mnie się zdaje, iż obawiali się nas tak, jak ktoś obawia się nagłego, piekielnego hałasu, a nie tak, jak ktoś obawia się cierpienia i śmierci. Trudno było jednak rozróżnić te rzeczy, bo tubylcy są mistrzami w sztuce udawania i mimikry. W czasie porannych przejażdżek po polach trafiałam niekiedy na przepiórkę, która biegła przed koniem, tak jakby miała złamane skrzydło, i umierała ze strachu przed psami. Nie miała jednak złamanego skrzydła, nie bała się również psów — w każdej chwili potrafiła frunąć im sprzed nosa — tylko gdzieś w pobliżu znajdowała się gromadka jej piskląt i matka chciała odwrócić uwagę od tego miejsca. Podobnie jak przepiórka, tubylcy tylko udawali strach przed nami, aby nim przykryć jakąś znacznie głębszą obawę, której natury nie mogliśmy się domyślić. A może wreszcie ich zachowanie się wobec nas było nieznanym nam rodzajem żartu, może ci zamknięci w sobie ludzie w ogóle się nas nie obawiali. Mieszkańcy Afryki znacznie mniej niż biali ludzie zdają sobie sprawę z ryzyka w codziennym życiu. Czasami na safari albo na farmie, w chwili szczególnego napięcia, mój wzrok spotykał się ze spojrzeniami otaczających mnie tubylców i wtedy odczuwałam, że dzieli nas jakaś ogromna odległość i że oni dziwią się memu niepokojowi oraz obawie ryzyka. Przychodziło mi wtedy na myśl, że może oni czują się w życiu jak we właściwym żywiole — czego my nigdy nie potrafimy osiągnąć — jak ryby w głębokiej wodzie, które nie potrafią zrozumieć naszej obawy przed utonięciem. Tę pewność siebie, tę sztukę pływania posiadają — tak myślałam — dlatego że przechowali wiedzę, którą my utraciliśmy jeszcze za pierwszych rodziców; ze wszystkich części świata szczególnie Afryka uczy nas tego, że Bóg i Szatan są jednym, majestat obu jest równie odwieczny, nie ma dwu niemających początku, lecz jest jeden tylko — mieszkańcy Afryki nie mieszali osób ani nie dzielili substancji.

W czasie safari i na farmie moja znajomość z tubylcami przerodziła się w trwały osobisty kontakt. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pogodziłam się z faktem, że chociaż sama nigdy ich nie poznałam i nie potrafiłam w pełni zrozumieć, oni przejrzeli mnie na wskroś i zawsze wiedzieli, jaką podejmę decyzję; wiedzieli już wtedy, kiedy ja sama nie byłam jeszcze pewna, co postanowię. Przez pewien czas miałam małą farmę w Gil-Gil, mieszkałam tam w namiocie i jeździłam koleją między Gil-Gil a Ngong. Gdy w Gil-Gil się rozpadało, często decydowałam się nagle na powrót do domu. Po przybyciu do Kikuju, stacji kolejowej leżącej piętnaście kilometrów od Ngong, zastawałam tam któregoś z moich ludzi czekającego na mnie z osiodłanym mułem. Na pytanie, skąd wiedzieli o moim powrocie, ludzie odwracali wzrok i wyglądali na zakłopotanych, a może przestraszonych albo znudzonych. Każdy z nas czułby się tak samo wtedy, gdy ktoś głuchy jak pień żądałby wyjaśnienia mu muzyki symfonicznej.

Gdy tubylcy czuli się bezpieczni, nie obawiając się z naszej strony żadnych nagłych ruchów lub hałasów, rozmawiali z nami szczerzej niż Europejczycy między sobą. Mimo tej wspaniałomyślnej szczerości nie można było jednak polegać na ich słowach. Dobre imię — to, co się nazywa prestiżem — znaczy wiele w świecie tubylców. Odnosiło się wrażenie, że po pewnym czasie formowali sobie zbiorową opinię o człowieku, a tej opinii nikt z nich już potem nie zmieniał.

Chwilami odczuwałam na farmie wielką samotność. Gdy w ciszy wieczora tykanie zegara przepędzało minutę za minutą, człowiek miał wrażenie, jakby życie uciekało z niego kroplami — ze zwykłej tęsknoty za rozmową z białymi ludźmi. Zawsze jednak wyczuwałam milczącą, ukrytą w cieniu obecność tubylców, żyjących obok mnie, tylko na innej płaszczyźnie. Echo odbijało się między obu płaszczyznami. Razem tworzyliśmy farmę.

Tubylcy byli Afryką z krwi i kości. Wyniosły stożek wulkanu Longonot, który wznosi się nad Rift Valley, rozłożyste drzewa mimozy wzdłuż brzegów rzek, słonie, żyrafy — to nie było bardziej Afryką niż tubylcy, małe figury na olbrzymiej scenie. Wszystko razem stanowiło różne wyrazy tej samej idei, różne wariacje na ten sam temat. To nie było ujednostajnionym zestawem różnorodnych atomów, lecz różnorodnym zestawem jednorodnych atomów, tak jak w przypadku dębowego liścia, dębowego żołędzia i jakiegoś przedmiotu z dębowego drzewa. My, biali, w butach i z naszym wiecznym pośpiechem, kontrastowaliśmy z krajobrazem. Tubylcy zgadzali się z nim, a gdy wysocy, szczupli, ciemni ludzie z ciemnymi oczami podróżują — zawsze jeden za drugim, tak że nawet najważniejsze arterie komunikacyjne w Afryce stanowią wąskie ścieżki — albo pracują na roli, albo pasą bydło, albo tworzą wielki krąg taneczny, albo opowiadają historie, wtedy sama Afryka podróżuje, tańczy lub zabawia przybysza. Na płaskowyżu wspominałam słowa poety:

 

Krajowiec

zawsze wydawał mi się szlachetnym,

przybysz

zawsze biednym.

 

W Kenii wszystko się zmienia i wiele zmieniło się od czasu, kiedy tam mieszkałam. Spisując teraz możliwie dokładnie wspomnienia z życia na farmie, notując z pamięci obraz kraju i mieszkańców tamtejszych pól i lasów, czynię to z myślą, że mogą posłużyć jako przyczynek do historii minionej epoki.

 

 

Kamante

 

Kamante był kikujuskim chłopcem, synem jednego z osadników. Dobrze znałam wszystkie dzieci skwaterów, bo po pierwsze pracowały na farmie, a po drugie stale kręciły się wokół mego domu; zwykle pasły kozy na otaczających go trawnikach i czekały na jakieś interesujące wydarzenie. Kamante stanowił jednak pod tym względem wyjątek; musiał już kilka lat mieszkać na farmie, zanim go poznałam. Przypuszczam, że żył w odosobnieniu, jak chore zwierzę.

Pierwszy raz zobaczyłam go na równinie niedaleko farmy. Odbywałam wtedy konną przejażdżkę, on zaś pasł kozy. Przedstawiał bardzo smutny widok — miał dużą głowę nad małym i chudym ciałem, łokcie i kolana sterczały mu jak sęki u kija, a nogi od ud aż do pięt pokrywały głębokie, ropiejące rany. Na tle rozległej równiny chłopiec sprawiał wrażenie jeszcze drobniejszego, nie chciało się wprost wierzyć, iż tyle cierpienia mogło się skoncentrować w tak małej istocie, na tak nikłym ciele. Gdy zatrzymałam konia i zagadnęłam chłopca, nie odpowiedział, jakby mnie nie widział. Z płaskiej, kanciastej twarzy, bardzo znękanej, lecz równocześnie zdradzającej bezgraniczną cierpliwość, patrzyły oczy pozbawione blasku i przygaszone jak u nieboszczyka. Chłopiec wyglądał tak, jakby mu nie zostało więcej niż kilka tygodni życia, jakby w rozpalonym powietrzu nad jego głową krążyły już sępy, zawsze czujnie wypatrujące na stepie każdego znaku śmierci. Kazałam mu przyjść do siebie nazajutrz, żeby spróbować go leczyć.

Niemal codziennie od dziewiątej do dziesiątej rano pełniłam funkcję lekarki. Jak wszyscy wielcy znachorzy, miałam szeroki krąg pacjentów. W godzinach przyjęć zbierało się przed domem do tuzina osób.

Kikujusi są z góry przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i przyzwyczajeni do niespodzianek. Tym różnią się od białych ludzi, którzy w większości starają się zabezpieczyć przed nieznanym i przed ciosami losu. Afrykanin żyje na dobrej stopie z przeznaczeniem, będąc przez całe życie na jego łasce; przeznaczenie jest, można powiedzieć, jego domem, dobrze mu znanym mrokiem chaty, glebą dla jego korzeni. Każdą zmianę w życiu przyjmuje z wielkim spokojem. Wśród cech, które chciałby widzieć u pracodawcy, lekarza albo Boga, jedno z pierwszych miejsc, jak mi się zdaje, zajmuje wyobraźnia. Prawdopodobnie dlatego kalif Harun ar-Raszid ciągle jeszcze jest uważany w sercu Afryki i Arabii za wzór idealnego władcy; nikt nie wiedział, czego można się po nim spodziewać ani jak do niego podejść. Gdy mieszkańcy Afryki mówią o przymiotach Boga, brzmi to jak baśnie tysiąca i jednej nocy albo ostatnie rozdziały Księgi Hioba; są zawsze pod wrażeniem tej samej cechy: bezgranicznej siły wyobraźni.

Popularność i sławę jako lekarka zawdzięczałam temu właśnie charakterystycznemu rysowi u ludzi, którzy stanowili moje otoczenie. W czasie pierwszej podróży do Afryki płynęłam na statku razem z pewnym Niemcem, wielkim uczonym, który po raz dwudziesty dziewiąty wybierał się prowadzić doświadczenia z lekiem przeciw śpiączce i miał ze sobą ponad sto szczurów i świnek morskich. Opowiadał mi, że kłopoty z afrykańskimi pacjentami nigdy nie polegały na braku odwagi — bardzo rzadko odczuwali strach przed bólem albo większą operacją — lecz na ich niechęci do regularnego i systematycznego powtarzania zabiegów, do systematyczności w ogóle, czego wielki niemiecki lekarz nie mógł zrozumieć. Kiedy zaś sama poznałam tubylców, ten właśnie rys ich charakteru najbardziej przypadł mi do gustu. Wykazywali rzeczywistą odwagę; niefałszowane zamiłowanie do niebezpieczeństwa — prawdziwą odpowiedź stworzenia na decyzję losu, echo z ziemi po tym, gdy przemówiły niebiosa. Czasami przychodziło mi na myśl, że w głębi serc najbardziej obawiali się z naszej strony pedanterii. Znalazłszy się w ręku pedanta, umierali ze zgryzoty.

Moi pacjenci czekali na brukowanym tarasie przed domem. Siedzieli tam w kucki — szkielety starych mężczyzn, rozdzierane suchym kaszlem, z kaprawymi oczami; młodzi, szczupli i zgrabni awanturnicy z czarnymi oczami i pokiereszowanymi gębami; wreszcie kobiety trzymające na rękach gorączkujące dzieci, które wisiały na matczynych szyjach jak małe zasuszone kwiaty. Często musiałam leczyć oparzenia, bo Kikujusi śpią w nocy wokół ognia palącego się na środku chaty i padają ofiarą rozżarzonych węgielków, które pryskają z ogniska, gdy zawala się stos wypalonego drewna. Po wyczerpaniu się mego zapasu lekarstw stwierdziłam, że miód wcale nie najgorzej zastępuje maść na oparzenia. Na tarasie panowała ożywiona atmosfera naładowana elektrycznością, jak w europejskich kasynach gry. Z chwilą mego ukazania się cichły podekscytowane szepty i następowało milczenie brzemienne w możliwości, bo od tego momentu należało się spodziewać różnych wydarzeń. Zawsze czekali, abym sama wybrała pierwszego pacjenta.

Niewiele wiedziałam o leczeniu, tylko tyle, ile się człowiek uczy na kursie pierwszej pomocy. Moja sława lekarska opierała się na tym, że udało mi się szczęśliwie wyleczyć kilka przypadków. Nie potrafiły jej osłabić nawet katastrofalne omyłki, które mi się zdarzały.

Gdybym mogła zagwarantować każdemu pacjentowi pomyślny wynik leczenia, to kto wie, czy ich szeregi nie zrzedłyby znacznie. Osiągnęłabym wprawdzie wtedy pełnię zawodowego prestiżu — oto niezwykle uczony doktor z Volaia — lecz czy pacjenci mieliby nadal pewność, że Pan Bóg stoi po mojej stronie? Pana Boga znali bowiem po latach suszy, po nocach, kiedy lwy buszowały na równinie, po śladach lampartów krążących wokół chat wtedy, gdy dzieci były same, po chmurach szarańczy opadającej nie wiadomo skąd na pola i niezostawiającej po sobie ani źdźbła trawy. Znali Go też z tych chwil niewiarygodnego szczęścia, kiedy chmura szarańczy przeleciała nad polem kukurydzy, ale nie siadła na nim, albo kiedy na wiosnę nadeszły wczesne i obfite deszcze powodujące rozkwit pól i łąk, zapowiadające bogate zbiory. Dlatego więc ten wielce uczony doktor z Volaia może okazać się ostatecznie, gdy idzie o sprawy w życiu istotnie najważniejsze, człowiekiem zupełnie niewtajemniczonym.

 

*

 

Ku memu zdziwieniu Kamante zjawił się przed domem nazajutrz po naszym spotkaniu na pastwisku. Stał nieco na uboczu, z dala od innych trzech czy czterech chorych, wyprostowany, z takim wyrazem na półmartwej twarzy, jakby chciał powiedzieć, że w sumie jest trochę przywiązany do życia i zdecydował się spróbować jeszcze tej ostatniej szansy utrzymania się przy nim.

Z biegiem czasu okazał się bardzo dobrym pacjentem. Przychodził wtedy, kiedy mu kazałam, nigdy nie robił zawodu, umiał nawet zachować rachubę czasu i zgodnie z poleceniem zjawiał się co drugi lub trzeci dzień — rzecz niezwykła u tubylców. Bolesne zabiegi znosił z takim stoicyzmem, jakiego nigdy nie spotkałam. Biorąc to wszystko pod uwagę, mogłabym stawiać go za wzór innym, nie czyniłam jednak tego, gdyż chłopiec budził we mnie niepokój.

Rzadko, niezwykle rzadko miałam do czynienia z tak dzikim stworzeniem, z jednostką zupełnie odizolowaną od reszty świata i odciętą od otaczającego ją życia przez coś w rodzaju śmiertelnej rezygnacji. Potrafiłam wydusić z niego odpowiedź na moje pytania, nigdy jednak z własnej inicjatywy nie wypowiedział ani słowa, nigdy też na mnie nie spojrzał. Nie miał w sobie ani śladu litości; na łzy innych chorych dzieci, które płakały podczas opatrunków, reagował pogardliwym śmiechem pełnym wyższości, nigdy jednak nie patrzył na tych małych pacjentów. Nie zdradzał ochoty na żadne kontakty z otaczającym go światem, gdyż te, które miał, pozostawiły zbyt okrutne wspomnienia. Jego hart ducha w obliczu zadawanego bólu był hartem starego wiarusa. Nie istniało nic tak złego, co by go potrafiło zaskoczyć; dzięki swemu doświadczeniu i swej filozofii był zawsze przygotowany na najgorsze.

To wszystko było w wielkim stylu i przypominało wyznanie wiary Prometeusza:

 

Męka — to żywioł mój,

jak twój — nienawiść.

Już teraz wy mię szarpiecie,

a jednak się nie skarżę.

Brnij w złem (…) Poddałem ci

pod dłoń wszechwładną wszystko[1].

 

U dziecka w jego wieku sprawiało to jednak nienaturalne wrażenie i ciężko leżało mi na sercu. I cóż sobie Bóg pomyśli — zastanawiałam się — widząc tego rodzaju postawę u tej małej istoty?