Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto zaczyna się niespokojny rok 1793…
Księżna Helena Radziwiłłowa marzy o wyswataniu córki z rosyjskim księciem, a jej przyjaciółka, Maria Czetwertyńska poślubiona hrabiemu Naryszkinowi, z utęsknieniem czeka na męża, który służy w carskiej armii. Gdy na jej drodze staje pułkownik Markow, Maria nie przeczuwa, że los rzuci ich w wir zdarzeń, które zaważą na ich życiu…
Po przegranej wojnie z Rosją Polacy z niepokojem myślą o przyszłości. Gdy wojska carskie zajmują Warszawę, a potem do stolicy przyjeżdża nowy ambasador Katarzyny II, już nikt nie wątpi, że los Polski jest przesądzony. Tymczasem w magnackich pałacach, w szulerniach, domach schadzek i kawiarniach toczy się zwykłe życie podszyte strachem.
„Pożegnanie z ojczyzną” to gorzka lekcja historii o tym, że nie wszystko jest tylko dobre albo złe, a świat nie ma wyłącznie czarnych lub białych barw. Niniejsze wydanie to zmieniona i uzupełniona wersja książki Renaty Czarneckiej „Pożegnanie z ojczyzną: rok 1793”, Warszawa, 2011.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niniejsze wydanie to zmieniona i uzupełniona wersja książki Renaty Czarneckiej
„Pożegnanie z ojczyzną: rok 1793”, Warszawa, 2011.
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Renata Czarnecka, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Joanna Fortuna
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © KathySG/Shutterstock,
© elenka1/123rf, domena publiczna
Zdjęcie autorki: © archiwum własne
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67915-73-1 (EPUB); 978-83-67915-74-8 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
– Ludzie! Ludzie! Suworow idzie!! Ryglujcie drzwi! Uciekajcie na piętra! Ratujcie się!!
Przerażający krzyk zadrgał w lodowatym porannym powietrzu i wpadł w łomot końskich kopyt.
Odpowiedziały mu turkoczące w pędzie koła umykających powozów, a także krzyki i płacz dzieci mieszające się z wrzaskiem ptactwa, które gwałtownie poderwało się do lotu i czarną chmurą zakotłowało nad miastem, by krążyć nad nim złowrogo i przeraźliwym krakaniem potęgować trwogę. Odkąd spłonęła pobliska Praga, a jej mieszkańcy zostali wycięci w pień, warszawiacy każdego dnia spoglądali na drugą stronę Wisły w oczekiwaniu na wjazd zwycięskiego wodza, który przemarsz swoich wojsk znaczył krwią wroga i pożogą. Ludzie w strachu siedzieli po domach, oczekując wieści, co spotka Warszawę. Tymczasem jeździec, który galopował od placu Zamkowego w kierunku Nowego Światu, przemknął jak błyskawica, siejąc śmiertelną ciszę. Minął jakiś kwadrans, gdy znowu rozbrzmiał tętent końskich kopyt i na Krakowskim Przedmieściu pokazała się setka Kozaków. Część z nich w okamgnieniu obstawiła ulice i zaułki. Pozostali podjeżdżali konno pod drzwi kamienic oraz pałaców i uderzali w nie bagnetami, jakby chcieli sprawdzić, czy w myśl rozkazu ich wodza mieszkańcy zaryglowali drzwi, to znowu zaglądali w okna na parterze jak wilcy wypatrujący zwierzyny. Zdawało się, że miasto w jednej chwili wymarło, gdy naraz od Podwalnej[1] dał się słyszeć rytmiczny dźwięk uderzeń. Był jeszcze tak delikatny i cichy, że tylko wprawne ucho mogło go wyłowić, lecz z każdą sekundą stawał się donośniejszy, pewniejszy i coraz bardziej budzący trwogę. To grały wojskowe werble. Naraz w ulicę zaczęła wpełzać sunąca nisko nad ziemią chmura, która kierowała się wprost ku sercu miasta i niebawem na placu Zamkowym pojawiły się pułki Kozaków, którym przewodzili oficerowie. Nad oddziałami powiewały pułkowe chorągwie. Pierwsza kolumna wojska licząca kilka tysięcy żołnierzy wlewała się rytmicznie w Krakowskie Przedmieście, rozsiewając odór krwi, dymu i spalenizny. Drzwi przyulicznych domów i pałaców zgodnie z rozkazem Suworowa były zamknięte i zaryglowane na wszystkie spusty, a okna na najniższych kondygnacjach szczelnie zasłonięte, żeby wzrok żołnierzy nawet przypadkiem nie wślizgnął się do wnętrza. Kozacy, uzbrojeni w broń palną, odkryte szable oraz piki, jechali na małych wierzchowcach, ciągnąc za sobą juczne konie z furażem i rzucając butne, ciekawskie spojrzenia, jakby chcieli przeniknąć mury i rozeznać, jakie łupy kryją te ogromne pałace polskich buntowników. Z najwyższych pięter przyglądali się im warszawiacy, a srogość wypisana na twarzach najeźdźców budziła w nich strach. Tymczasem oni łakomym okiem spoglądali na kobiety, a chmurnym obrzucali swojego wodza, nienawidząc go za to, że wzbronił im takich łupów. Mieli jeszcze nadzieję, że mimo rozkazu feldmarszałka Suworowa ktoś ukaże się na parterze, a to oznaczałoby przyzwolenie na grabież. Ale zewsząd wyzierały spokój i strach. Niepozornej postury, mały i krępy Aleksander Wasiliewicz Suworow jechał na pstrym koniu, prowadząc pierwszą kolumnę wojska. To rzucał dumnym spojrzeniem przed siebie, to znowu oglądał się do tyłu na swoich ludzi, sam ubrany w prosty żołnierski mundur. Miał powód do dumy. Oto zdławił rewolucję, ugasił pożar, który wiosną tego roku ogarnął umysły szalonych Polaków. Zwyciężył, dzięki czemu teraz wkraczał do Warszawy w najwyższej randze – feldmarszałka.
– Pułkowniku Naryszkin! – zawołał Suworow schrypniętym głosem i kątem oka spojrzał za siebie.
Oficer o poszarzałej, zmęczonej twarzy, z kilkudniowym zarostem natychmiast popędził konia i zrównał się z wodzem.
– Jak ludzie? Spokojni? – dopytywał Suworow.
– Tak, panie feldmarszałku – zapewnił pułkownik.
– Pilnujcie ich! – przestrzegł go Aleksander Wasiliewicz. – Jak mi się który rzuci do okien, odpowiecie własną głową.
Dmitrij Naryszkin poczuł grozę tych słów. To właśnie jego ludzie najgłośniej krzyczeli w dzień poprzedzający wjazd do Warszawy, mając za złe naczelnemu wodzowi, że nie pozwala im złupić warszawiaków.
– Tak jest – odparł prędko Naryszkin, dobrze wiedząc, że to nie żarty ani słowa rzucane na wiatr, bowiem Suworow był trzeźwy.
Tymczasem w głowie feldmarszałka kołatały myśli. Oto Warszawa, jeszcze tak niedawno dumna i pewna zwycięstwa, dziś korzy się przed nim i godzi na wszystkie jego warunki, byle uniknąć losu Pragi. Tam, po drugiej stronie rzeki, na przedmieściach, Suworow pozostawił kilkanaście tysięcy żołnierzy, którym kazał koczować i czekać na rozkazy. Ze zgryzoty, że musieli tam zostać, zamiast iść na Warszawę, by wziąć na niej odwet i się obłowić, popili się na umór.
– Dwadzieścia tysięcy ludzkich istnień! – grzmiał Suworow, mając w pamięci ofiary rzezi na Pradze. – Mało wam łupów?! Chcecie więcej?! Po moim trupie!!
Zagroził, że jeśli któryś w czasie przemarszu wojsk przez Warszawę rzuci się z bagnetem do okien, to strzeli mu w łeb. Spotulnieli przed tym małym człowiekiem, choć znienawidzili go i odtąd tylko czekali okazji, by rzucić się do grabieży. Naryszkin zawrócił do swojego pułku. W oddali przed sobą miał pałac Czetwertyńskich. To ożywiło wspomnienia i jakimś ciepłem rozlało się w jego sercu. Gdy przejeżdżał koło pałacu, wbił wzrok w okna na parterze, lecz te były szczelnie zasłonięte, uniósł więc głowę i spojrzał w okiennice na piętrze. Zdawało mu się, że za firanką stoi jakaś kobieta.
– Marina... – szepnął, a w oczach zakręciły mu się łzy.
W styczniu 1793 roku mrozy mocno dokuczyły warszawiakom, dlatego z niecierpliwością czekano na wiosnę. Miała ona również zrzucić z mieszkańców jarzmo utrzymania rosyjskiego wojska, które już w grudniu zeszłego roku, po przegranej wojnie Polski z Rosją, zapchało miasto. Doszło do tego, że kwaterowano wojska carskie w magnackich pałacach. Sołdaci wchodzili do domów arystokratów jak do siebie i tylko oficerowie trzymali w ryzach tę niewyżytą sforę. Postępująca drożyzna i brak pracy sprawiały, że w Warszawie przybywało nędzarzy. Wielu z nich, by przeżyć, trudniło się kradzieżą, żebractwem lub sutenerstwem. Na brak zajęcia nie narzekały prostytutki, na które sołdactwo spoglądało łakomym okiem. Domy schadzek najgorszego sortu, których najwięcej znajdowało się przy murach miejskich, pełne były Rosjan, natomiast oficerowie chętnie odwiedzali przybytki rozkoszy przy ulicach Trębackiej i Freta. Z tygodnia na tydzień Warszawie zagrażała coraz bardziej druga fala – choroba przenoszona przez prostytutki i żołnierzy, tutaj zwana warszawską. Byli jeszcze Żydzi, którzy dzięki głowie do interesów i na wojsku rosyjskim mieli zarobek. Wielu z nich udzielało drobnych albo większych pożyczek oficerom i zaopatrywało w żywność pułki, konkurując z rosyjskimi markietanami. Kto chciał żyć, musiał bić czołem przed obcymi, nadskakiwać im i choćby udawać sojusznika imperatorowej.
Na Krakowskim Przedmieściu wstał pogodny dzień. Ruch tutaj jak zwykle zaczynał się o świtaniu, kiedy otwierano liczne sklepy, a drobni handlarze rozstawiali swoje kramy, których najwięcej było wokół kolumny Zygmunta. Gwar przeróżnych języków: polskiego, francuskiego, jidysz i rosyjskiego mieszał się ze skrzypieniem fiakrów[2] i karet, tętentem końskich kopyt i muzyką kataryniarzy. Krakowskie Przedmieście było dzielnicą magnackich pałaców i składów handlowych, z których najpopularniejszym był skład wojewody kijowskiego Prota Potockiego. Najmodniejsze damy zaopatrywały się tam w najlepsze pończochy i tkaniny.
Naraz w uliczny gwar wpadło rżenie koni. Przy placu Zamkowym pojawiło się kilkudziesięciu jeźdźców, którym przewodził oficer. Byli to Kozacy o butnym spojrzeniu przekrwionych oczu, w długich, ciemnoniebieskich kaftanach i futrzanych czapkach, z pistoletami u boku i obnażonymi szablami. Warszawiacy w popłochu ustępowali im z drogi, dając przejazd ku Krakowskiemu Przedmieściu, przez które kawalkada przemknęła niczym burza, po czym zatrzymała się przed pałacem Potockich. Jeden z Kozaków zeskoczył z konia i wbiegł na schody. Uderzył w drzwi lufą pistoletu, aż donośny dźwięk rozerwał powietrze. Otworzył mu lokaj, który na widok intruza pobladł i natychmiast się cofnął, gotów zamknąć mu drzwi przed nosem, lecz Kozak wepchnął go do środka i nogą zastawił podwoje. Na to tylko czekał oficer, który wraz z resztą swych ludzi pewnie wkroczył do środka, a następnie bacznie się rozejrzał. Po chwili dostrzegł na schodach prowadzących na piętro starą kobiecinę. Była to Katarzyna Kossakowska, z domu Potocka, ciotka hrabiego Ignacego Potockiego, wdowa po kasztelanie kamieńskim. Stanąwszy w świetle budzącego się dnia, w ciemnej sukni, wysoka i całkiem posiwiała, hardo wpatrywała się w rosyjskiego oficera, który zbliżył się, skłonił głowę i powiedział po rosyjsku:
– Madame, stoi przed panią pułkownik Aleksiej Iwanowicz Markow. Przyprowadziłem wojsko do kwaterunku – trzydziestu ośmiu ludzi.
Pani Kossakowska spiesznie zbierała myśli. Wreszcie spojrzała na młodego oficera i odparła po polsku:
– To pomyłka, oficerze, pan jesteś w pałacu hrabiego Ignacego Potockiego.
– Buntownika Potockiego – powtórzył twardo.
Gospodyni dostrzegła jego ponure spojrzenie.
– Oto rozkaz rozkwaterowania wojska i jego zaprowiantowania – powiedział, po czym wyciągnął bilet i podał kasztelanowej, która z mocnym biciem serca odczytała go w milczeniu. Dokument był wystawiony przez Deputację Kwaterniczą, przez którą całe miasto zapchane było rosyjskim wojskiem. Z tego, co wiadomo było pani Kossakowskiej, nawet księżna Branicka, siostra króla, utrzymywała w swoim pałacu na Podwalnej pięćdziesięciu Rosjan.
Szelest dochodzący z piętra zmącił myśli kasztelanowej, która spojrzała w tamtym kierunku. Wysoko, na antresoli, pojawiła się Krystyna, córka hrabiego Potockiego, szesnastoletnia panna o kasztanowych, rozpuszczonych włosach, jakby dopiero wstała z łóżka i nie zdążyła ich upiąć. Z lękiem przyglądała się nieproszonym gościom, a jej osoba nie umknęła uwagi Markowa i stojących za nim Kozaków, którzy wlepili w nią łakome spojrzenia. Tymczasem pułkownik skinął głową pannie i dopiero słowa pani Kossakowskiej odwróciły jego uwagę od młodej damy.
– Proszę poczekać, oficerze, lokaj zaprowadzi pana na kwatery – powiedziała, aż powiało chłodem. Wiedziała, że opór może jedynie rozsierdzić żołdactwo, dla którego nie było świętości.
Niebawem Kozacy zajęli jedno ze skrzydeł pałacu wychodzące na ulicę, natomiast koniom zrobiono miejsce w pałacowej stajni. Markow zajął przestronny pokój na piętrze. Gdy rozgościł się w nowej kwaterze, przyszedł Danyło, żeby donieść o rozlokowaniu ludzi.
– Dziś nie wychylajcie nosa z pałacu, jutro wydam rozkazy – powiedział pułkownik, ale Danyło dalej stał na baczność, jakby na coś czekał. Markow spojrzał na jego zarośniętą i pooraną bliznami gębę, po czym spytał:
– No, co tam jeszcze, Danyło?
– Pułkowniku, ludzie chcą jeść.
– Pani Kossakowska nas nakarmi – powiedział Markow.
– Kasztelanowa opuściła pałac podczas zakwaterowywania naszych ludzi. Sami możemy to zrobić, pułkowniku, tylko czekamy rozkazu, żeby się rozgościć – rzekł z zapałem i wykrzywił usta w chytrym, szczerbatym uśmiechu.
– Nie! – uciął pułkownik. – Poczekamy na kasztelanową, choćby do nocy. A ta młoda dama, którą widzieliśmy na schodach, została?
– Nie, pojechała razem z tą starą.
– A więc obie uciekły... Ale wrócą. – Markow był tego pewien.
– Pułkowniku, jak nie prowiant, to choćby wódki się napić. – Kozak zmącił mu myśli i oblizał wargi na samą myśl o mocnym trunku.
– Wódki?? – powtórzył oficer. – Gorzałką czuć od was w całym pałacu, wypłoszyliście obie damy i jeszcze wam mało?
Kozak zamilkł.
– Odmaszerować! – wrzasnął Markow, a gdy został sam, rzucił się na łóżko i zaczął rozmyślać. Udało mu się nająć dobrą kwaterę w mieście, wygodną, blisko Zamku Królewskiego i niedaleko rosyjskiej ambasady. Teraz czekał już tylko rozkazów generała Kochowskiego, pod którym służył.
Tymczasem Katarzyna Kossakowska z Krystyną zmierzały do pałacu księstwa Czartoryskich, na Senatorską. Właśnie mijały ulicę Kozią, wzdłuż której aż do Senatorskiej rozciągały się przestronne ogrody, teraz uśpione pod śnieżną pierzyną, i dalej rezydencja księcia prymasa. Izabela Czartoryska przyjęła gości serdecznie, choć nieco zaskoczona tą niezapowiedzianą wizytą, za to z uśmiechem, którego tym razem kasztelanowa nie odwzajemniła, lecz od razu opowiedziała przyjaciółce, jakie nieszczęście je dziś spotkało: musiała przyjąć na kwaterę kilkudziesięciu Kozaków.
– I pomyśleć, że przyjęłam stado baranów pod dach domu biednego Ignasia... – ubolewała gorzko.
– Nie mogłaś odmówić, Katarzyno, ale trzeba mieć nadzieję, że wiosną znaczna część rosyjskich wojsk opuści Warszawę i rozkwateruje się na prowincji – odparła księżna Czartoryska, chcąc ją pocieszyć.
Katarzyna westchnęła ciężko, jakby te słowa wcale jej nie pomogły, i zaraz, żeby zapomnieć o przykrościach, księżna Izabela zaproponowała grę w mariasza, a niebawem zeszła do nich Maria Anna, córka księżnej, będąca w trakcie rozwodu z księciem Wirtembergii Ludwikiem, który w wojnie z Rosją zdradził Polskę i przeszedł na stronę wroga. Damy grały do wieczora, zapominając o upływie czasu. Dopiero gdy wybijała siódma, kasztelanowa wraz z Krystyną zebrały się do powrotu, choć czyniły to niechętnie, wiedząc, że w pałacu mają nieproszonych gości.
Tymczasem Markow, znudzony oczekiwaniem na powrót uciekinierek, uciął sobie drzemkę. Obudził go głód. Wezwał Danyłę i dopytywał, czy wróciła kasztelanowa. Okazało się, że ciągle jej nie ma, choć za oknem już dawno zapadł zmrok.
– Gdy wróci, natychmiast chcę o tym wiedzieć – zaznaczył oficer, po czym podszedł do lustra zawieszonego nad komodą, na której stała misa z wodą do mycia. Nabrał wody w dłonie i ochlapał sobie twarz.
Człowieku, jak ty wyglądasz? – zdawały się pytać jego oczy. – Tu nie dzikie stepy, tutaj nie spojrzy na ciebie żadna dama, tylko dziwki same będą pchały ci się w ręce, jak muchy do lepu, skoro tylko poczują ruble i dukaty.
Już sięgał po brzytwę, kiedy znów wpadł Danyło, wielce uradowany, z uśmiechniętą gębą, donosząc, że wróciła gospodyni. Już chciał natychmiast biec do niej i dopytywać o prowiant.
– Czekaj! – ryknął Markow, zawracając go w pół drogi. – Sama przyniesie.
– A jak nie? Z głodu pomrzemy – odparł Danyło.
– O to się nie martw. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby pułkownik Markow dał ukrzywdzić swoich ludzi. A teraz, powiedz mi, Danyło, kiedy ostatni raz widziałeś swoją gębę w lustrze?
Kozak wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc ani na jotę pytania.
– Nie wiesz, bo i do czego ci lustro – rzucił z drwiną Markow. – To spójrz! Czy tak wygląda carski żołnierz?
Kozak wbił wypłoszone, ponure spojrzenie w swoje lustrzane odbicie.
– Nie, Danyło, tak nie wygląda żołnierz pułku Kozaków, ale zarośnięta małpa. Ogolić się i umyć! Wszyscy!
Spłoszony Danyło uciekł z pokoju. Minęła godzina, dla Aleksieja długa, bo bezczynna. Ogolony i umyty, leżał na łóżku, a ssanie w żołądku stało się tak dokuczliwe, że nie mógł zmrużyć oka, lecz naraz donośne pukanie do drzwi zmąciło ciszę. Okazało się, że to kamerdyner, który przyniósł chleb i jakąś pieczeń, na której widok ślina pociekła oficerowi. Przełknął ją i kazał postawić tacę, potem odesłał lokaja i usiadł do stołu. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczął rozmyślać. Liczył na to, że gospodyni zaprosi go na kolację w towarzystwie swoim i młodej damy, która choć jest córką polskiego buntownika, to wartą uwagi, on zaś rad by popatrzyć na jej ładną buzię i zamienić z nią parę słów. Ale pani Kossakowska wyraźnie dała mu odczuć, jak bardzo jego obecność tutaj wraz z Kozakami jest jej niemiła.
Dochodziło południe, gdy w pałacu Radziwiłłów przy Miodowej księżna Helena właśnie zdążyła wstać z łóżka, ubrać się w dezabilkę[3] i zająć miejsce przed toaletką. Zwykle budziła się wcześniej, lecz teraz, kiedy prawie każdą styczniową noc karnawału spędzała na redutach[4], balach albo asamblach[5], wracała do pałacu grubo po północy, a potem odsypiała noc. Wzrok księżnej kierował się to ku pokojowej, która układała jej włosy, to znów biegł ku białemu pudlowi wylegującemu się na atłasowej pościeli.
– No, już dość – rzekła księżna i machnęła na służącą, po czym podeszła do pupilki i przeczesała jej sierść bursztynowym grzebieniem. Obsypała ją pocałunkami niczym najtroskliwsza matka, szczebiocząc przy tym po francusku jakieś pieszczotliwe słówka. Pukanie do drzwi przerwało czułości. Wszedł kamerdyner, by powiadomić, że generałowa Witt z Petersburga prosi o rozmowę. Gospodyni nie skojarzyła nazwiska, więc dopytała:
– Kto taki? Skąd?
– Generałowa Witt z Petersburga, jaśnie pani.
– Nie znam – odparła, lecz nagle doznała olśnienia, gdyż skojarzyła to nazwisko z nieżyjącym już księciem Potiomkinem. Teraz była pewna, że chodzi o jego kochankę, która kilka dni temu posłała jej bilecik, w którym w istocie anonsowała się z wizytą.
– Prowadź gościa do salonu i przeproś za zwłokę. Biedaczka wymarzła się, stojąc pod bramą w taki mróz – zakomenderowała Helena.
Służący w mig umknął z pokoju, tymczasem księżna jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Zarwana noc odbiła się na jej urodzie, oczy były podkrążone, bez blasku, a cera szarawa. Helena pomyślała, że należy skończyć z nocnym życiem, po czym wziąwszy psa na ręce, zeszła do salonu. Ale w środku nikogo nie było, co oznaczało, że pani Witt jeszcze nie zdążyła tu dotrzeć. Gospodyni minęła okrągły stół nakryty ażurową serwetą oraz kilka wygodnych foteli wyścielonych karmazynowymi poduszkami i zajęła miejsce na wygodnym szezlongu nakrytym kapą haftowaną połyskującą nicią. Upłynęła ledwo chwila, gdy lokaj zaanonsował panią Witt.
Księżna przyjrzała się gościowi uważnie. Generałowa twarz miała piękną, o delikatnie wykrojonych ustach i dużych oczach, spod kapelusza wystawały kosmyki ciemnych włosów. Ubrana była wytwornie i na przekór temu, co dawnej mówiono o jej przeszłości, wyglądała na damę o nie byle jakim pochodzeniu. Helena pamiętała, że parę lat temu kochał się w niej co drugi mężczyzna, a generał Witt chodził dumny jak paw, że ma tak piękną żonę. Rogów przyprawianych mu przez ową piękność nie chciał widzieć do dnia, kiedy Zofia uciekła od niego do księcia Potiomkina. Teraz Helena, ze skrywaną zazdrością, musiała w duchu przyznać, że pani Witt zachowała dawną urodę, a nawet była jeszcze ładniejsza, jakby czas działał na jej korzyść. Tymczasem generałowa miała przed sobą kobietę czterdziestoletnią, o siwych, opadających na ramiona lokach i ciemnych, wesołych oczach. Pani Witt, pamiętając serdeczne przyjęcie księżnej parę lat temu, nie zawahała się odwiedzić ją teraz, kiedy przybyła do Warszawy.
– Witam panią, generałowo – powiedziała gospodyni i uśmiechnąwszy się życzliwie, ucałowała policzki gościa. Zofia, wzruszona serdecznością, zajęła miejsce w fotelu. Księżna usiadła wygodnie na szezlongu, sadzając obok siebie psa zwanego Katinką. Pudel poczuł wolność, zerwał się z miejsca i skoczywszy na podłogę, obszczekiwał damę z wielkim zapałem, Zofia zaś nie miała odwagi się poruszyć.
– Proszę się nie bać, nie ugryzie, to taka mała bestia, całkiem niegroźna... – rzekła gospodyni do gościa, po czym zagroziła pupilce po francusku: – Bądź grzeczna, bo pani da ci w dupcię, małpiszonie.
Helena schwyciła psa i powróciwszy na szezlong, posadziła go sobie na kolanach, a potem spytała generałową, co ją tu sprowadza, lecz Zofia milczała jak zaklęta, co też wzbudziło w księżnej zakłopotanie.
– Nie mówię dobrze po francusku – wyznała w końcu.
– Putain. – Księżna wyraźnie się zmartwiła, lecz zaraz dopytała z uśmiechem: – Ale włada pani rosyjskim? Była pani w Petersburgu. Możemy mówić po polsku, ale to takie prowincjonalne, passé.
Zofia zapewniła, że zna rosyjski i mogą mówić w tym języku, co uradowało Helenę. Jej twarz pojaśniała. Tymczasem pies nie chciał siedzieć na kolanach księżnej i próbując się wyrwać z objęć swojej pani, zmoczył jej suknię.
– Ty niesforny małpiszonie! – Helena rzuciła po francusku, próbując się uśmiechać, choć najchętniej zadusiłaby Katinkę własnymi rękami. Przed owym okrucieństwem powstrzymywała ją jedynie złota obroża zdobiąca psią szyję, a na niej wygrawerowany po francusku napis: „Katarzyna Aleksiejewna Helenie Radziwiłłowej w dowód przyjaźni”.
– Pani wie, że to prezent od imperatorowej? – spytała księżna, gładząc psią sierść.
– Wyjątkowy podarunek – przyznała generałowa.
– O tak, wszystko, co pochodzi od carycy, jest wyjątkowe – pochwaliła. – À propos, jak ma się najjaśniejsza imperatorowa?
– Bardzo dobrze – zapewniła pani Witt, starając się skryć w tonie kłamstwo, gdyż prawda wyglądała inaczej. Caryca starzała się szybko i każdy rok mocno odznaczał się na jej twarzy, do tego się roztyła. Nic nie pozostało z jej dawnego uroku, którym kiedyś czarowała mężczyzn, a oni nie bez przyjemności wchodzili do jej sypialni. Teraz młodzi i przystojni adiutanci niechętnie udawali się do Małego Ermitażu, żeby swoim towarzystwem zabawiać zwiędłą carycę. Poza tym siedzenie przy jednym stole z imperatorową i jej faworytem Płatonem Zubowem było niebezpieczne. Wystarczyło podnieść na niego wzrok, w którym, nie daj Boże, zadrgała jakaś iskra, albo nawet blado uśmiechnąć się do niego, by wydać na siebie wyrok. W tak śmiałej kobiecie Katarzyna od razu widziała rywalkę do serca kochanka. I wystarczyło że on, sam Płaton, szepnął słówko imperatorowej, by ktoś mógł popaść w jej niełaskę. Któż teraz gotów byłby bronić Zofii pozbawionej swojego wszechpotężnego opiekuna, księcia Potiomkina, przed którym respekt czuła sama imperatorowa?
– Długo pani zabawi w Warszawie? – Księżna Radziwiłłowa wytrąciła gościa z rozmyślań.
– Zatrzymam się tutaj jakiś czas, zapewne do lata – odparła generałowa.
– Cudownie! A czy miała pani już okazję być na redutach?
– Nie, księżno.
– W takim razie musi to pani szybko nadrobić, droga pani Witt. Taki dziś piękny dzień. Co by pani powiedziała na kulig? Pojedziemy do kawiarni? Nie może mi pani odmówić.
– Nie odmówię – odparła Zofia z uśmiechem.
– W takim razie jutro, w samo południe. Pozna pani moją córkę Christine, a także Marię Antonownę Naryszkinę, żonę rosyjskiego oficera. Hrabia Naryszkin stacjonuje teraz na Podolu pod generałem Kretecznikowem, a Marina zimę spędza w Warszawie u swojego ojca, księcia Czetwertyńskiego. Przemiła osoba. Żałuję, że nie zobaczy się pani z moim mężem, gdyż z młodszymi dziećmi jest na Litwie, lecz spodziewam się, że jeszcze nadarzy się ku temu okazja.
Naraz ze schodów doszły kroki, więc obie damy tam skierowały uwagę.
– Mój młodszy syn, Antoni... Przed Bożym Narodzeniem przybył z Getyngi.
Gdy książę skłonił głowę przed Zofią, Radziwiłłowa zaproponowała:
– Antoni, może zagrasz nam coś wesołego? Mój syn wspaniale gra na wiolonczeli, a nauki pobierał u samego mistrza Beethovena, z którym się przyjaźni. Zagraj nam, proszę, kochany.
– Z wielką chęcią, lecz nie teraz, mamo – odparł i wbił przenikliwe spojrzenie w piękną generałową. Jeszcze raz jej się ukłonił i powiedział jakieś zdawkowe słowo, że to zaszczyt poznać tak uroczą damę. Potem podszedł do matki i ująwszy jej dłoń, pocałował ją. – Niech mama wybaczy, ale spieszę się – powiedział.
– A to dokąd? Jeszcze wcześnie, porządni ludzie o tej porze siedzą w domu – odparła po francusku i w tym języku prowadzili dalszą rozmowę.
– Mam sprawę na mieście.
– Mam nadzieję, że to nie karty, mój drogi – uśmiechnęła się kwaśno.
– Niech mama będzie spokojna – zapewnił i ucałował jej policzek.
Uspokojona Radziwiłłowa czule pożegnała syna, a kiedy została sama z gościem, odezwała się:
– Teraz karty to zaraza. Słyszała pani? Syn Szczęsnego Potockiego, Jerzy, długów narobił na dziesiątki tysięcy dukatów. Groziło mu więzienie, lecz ojciec wykupił weksle. W Warszawie są jakieś tajemne szulernie, gdzie w jedną noc głupcy tracą fortuny.
– To smutne – odparła Zofia, nie wiedząc, co powiedzieć. Lokaj, który stanął w drzwiach, przerwał ich rozmowę i powiedział coś do księżnej po francusku. Twarz Heleny poczerwieniała z gniewu.
– Putain, sprowadź go natychmiast! – wycedziła.
Lokaj odszedł, a po chwili w progu stanął średniej postury mężczyzna. Był to Ludwik, starszy syn księżnej, całkiem do niej niepodobny, o szarych włosach i przenikliwym spojrzeniu brązowych oczu – zupełne przeciwieństwo przystojnego Antoniego.
– Podejdź, proszę, Ludwiku – odezwała się księżna po francusku lodowatym głosem, równie zimnym spojrzeniem przeszywając syna. – Podobno wychodzisz – powiedziała, gdy stanął przy niej.
– Tak, mamo.
– Antoni również wyszedł, może razem spędzicie popołudnie?
– Niech mama wybaczy, ale mój brat niewiele mnie obchodzi – rzekł z przekąsem.
– Ale mnie obchodzi, z kim się łajdaczysz! – uniosła się. – Już po Warszawie rozeszła się plotka, że spałeś ze wszystkimi aktorkami z Marywilu.
– To nie plotka. Spałem. Lecz żadna z nich nie była rosyjskim agentem – odparł zgryźliwie, lecz całkiem spokojnie, i pochylił się, żeby pożegnać matkę ucałowaniem dłoni.
Radziwiłłowa uderzyła księcia w twarz i w tym momencie ujrzała zmieszanie w oczach pani Witt i wściekłość Ludwika, który jednak stłumił gniew. Ukłonił się matce oraz generałowej i odszedł bez słowa. Gdy ucichły jego kroki, Helena nabrała animuszu i powiedziała do Zofii, na której bladej twarzy ciągle malowało się zakłopotanie sceną, której świadkiem mimowolnie się stała:
– Droga generałowo, czy nigdy nie spoliczkowała pani mężczyzny?
– Nigdy.
– Putain! Proszę kiedyś spróbować, niektórzy są tego warci.
Pani Witt uśmiechnęła się, a wtedy gospodyni podniosła się z szezlonga. Był to sygnał, że wizyta dobiegła końca. Zofia zerwała się na równe nogi.
– Pamięta pani o naszym jutrzejszym spotkaniu? – spytała na odchodne Helena.
– Tak, księżno, pamiętam.
Pani Witt, odprowadzona przez lokaja, opuściła pałac, by zaraz zniknąć w karocy. Kazała stangretowi wieźć się na Krakowskie Przedmieście. Powóz zatrzymał się przy kościele Świętego Krzyża, gdzie nieopodal była mydlarnia. Potem generałowa chciała kupić jedwabne rękawiczki w składzie wojewody kijowskiego Prota Potockiego. Miła wizyta u księżnej Radziwiłłowej i zaproszenie nazajutrz w dobrym towarzystwie do kawiarni nastrajały generałową radośnie. Wiedziała, że tkwiąc u boku księżnej wojewodziny i pokazując się wraz z nią w publicznych miejscach, prędzej czy później znajdzie mężczyznę godnego swojej urody. Ale tym razem będzie mierzyć wyżej, by stać się kochanką, a potem prawowitą małżonką człowieka, który da jej nazwisko i tytuł, przez co zapewni dostatnią przyszłość. Dotąd tytuł generałowej Witt otwierał przed nią jedynie dwory szlachty podolskiej, gdy tymczasem tutaj, w Warszawie, boleśnie się przekonała, jak trudno wejść w krąg zamkniętej i snobistycznej arystokracji.
Wychodząc z mydlarni z kostkami mydła zawiniętymi w papier, Zofia wyniosła stamtąd zapachy kwiatów. Niewielki odcinek drogi do sklepu przebyła pieszo. Czerpała niebywałą przyjemność z tego spaceru, który szybko dobiegł końca, bo oto ujrzała wiszący w oddali szyld z napisem Skład towarów Prota Potockiego. Podobała jej się Warszawa, to gwarne i rojne miasto, przesycone tysiącem zapachów, zapełnione barwnymi postaciami i powozami przemykającymi co chwila przed jej oczami.
– Lulu!
Chrapliwy głos zmącił jej myśli i zmiótł w jednej chwili uśmiech z twarzy. Na samo brzmienie imienia Lulu, Zofia zesztywniała. Tak wołano na nią w Stambule, kiedy była na usługach każdego, kto dobrze zapłacił, ale tu znano ją jako generałową Witt i pragnęła, by tak zostało. Tylko przez moment wahała się, co robić. Przyspieszyła, nie oglądając się i pragnąc czym prędzej zniknąć w sklepie Potockiego. Nagle jakiś powóz ją wyprzedził i zatarasował drogę. Omal nie wpadła pod rozpędzone koła karety, która gwałtownie się zatrzymała, a konie zarżały przeraźliwie, prawie przysiadając na zadach. Drzwi powozu się otworzyły i pani Witt ujrzała starszego mężczyznę w peruce, którego podpuchniętą czerwoną twarz wykrzywiał uśmiech.
– Zapraszam do karety, Lulu – powiedział.
Gdy Zofia uparcie tkwiła na ulicy, rozkazał srogo:
– Wsiadaj!
Jego stanowczy, nieznoszący sprzeciwu ton rozbił upór generałowej. Rozejrzała się dyskretnie, po czym nakryła głowę kapturem i prędko wsiadła do powozu, który natychmiast pomknął przed siebie.
– Jak mnie odnalazłeś? – spytała, spoglądając na siedzącego naprzeciw mężczyznę.
– To nie było trudne – odparł pewnie, mierząc ją przenikliwym wzrokiem, jakby chciał doszukać się odpowiedzi, czy czas nie zaznaczył piętna na jej twarzy. – Powiedzmy, że odkąd w gazetach ukazała się wiadomość o śmierci księcia Potiomkina, miałem przeczucie, że wrócisz do Warszawy.
– Ty również wróciłeś – zauważyła. – Mówią, że w czasie wojny z Rosją musiałeś stąd uciekać przed gniewem ludu.
– To tylko złośliwe plotki! – żachnął się, gdyż pomówienie o tchórzostwo dotkliwie go zapiekło.
Jednak powszechnie wiedziano, że ci, którzy wyjechali z Polski skazani przez Sejm Czteroletni za zdradę ojczyzny, teraz, po przegranej wojnie z Rosją, wracają pod opiekuńczymi skrzydłami carycy. Jednym z nich był właśnie Karol Boscamp, który robił interesy z Żydami, handlował bursztynem, parał się lichwą i był rosyjskim jurgieltnikiem[6].
– Wyjechałem, ale nie uciekłem – uśmiechnął się jak dawniej, kiedy byli kochankami, i położył rękę na jej dłoni, którą natychmiast wysunęła. Rozsierdziło go to, bo pamiętał, że kiedyś była mu posłuszna i we wszystkim uległa.
– Droga Zofio, złóżmy broń, ja jestem gotów zapomnieć zdradę.
– Jesteś wspaniałomyślny, Karolu – odparła chłodno, chcąc skryć w głosie prawdziwe intencje. Nie chciała rozdrapywać dawnych ran ani wracać do przeszłości, tym bardziej teraz, kiedy straciła silnego protektora w osobie Potiomkina, ale nie zamierzała też wiązać się z takim człowiekiem jak Boscamp, gdyż mu nie ufała. To on, dowiedziawszy się, że poślubiła szlachcica, pana de Witt, w akcie desperacji rozpuścił po Warszawie wieść, że była stambulską prostytutką, którą on kupił od jej ciotki, pani Glavani. I choć było to prawdą, fama ta kosztowała ją wiele nerwów i zamknęła drzwi pałaców polskich arystokratek. Nawet zapewnienie, że pochodzi z książęcej rodziny Glavanich, nie wszystkim zamknęło usta. Są tacy, którzy dalej wierzą w ową historię rozgłoszoną przez Boscampa, i tego nie mogła mu darować. Z drugiej strony wolała zachować pozory sojuszu, bo chociaż miała męża, to nie mogła liczyć na jego pomoc.
– Pomyślałem, że skoro oboje jesteśmy w Warszawie, możemy odnowić naszą znajomość – zmącił jej myśli. – Może wybierzemy się do teatru? Grają Don Giovanniego. Pojutrze o ósmej.
– Dobrze – zgodziła się, gdyż powiedział to z taką pewnością, że nie wątpiła, iż nie wymknie mu się z rąk.
Boscamp, zadowolony, że się dogadali, kazał woźnicy zawrócić i wkrótce powóz zatrzymał się pod składem Potockiego. Karol chciał pożegnać znajomą pocałunkiem w usta, lecz odchyliła głowę. Wtedy obrzucił ją ponurym spojrzeniem i skwitował:
– Dziwki nie pozwalają całować się w usta. Zmień to, bo to wiele mówi o twojej przeszłości.
Spojrzał w jej chmurne oblicze i z cynicznym uśmiechem pchnął drzwi karety. Zofia mocniej naciągnęła na głowę taftowy kaptur, wysiadła z powozu i spiesznie zniknęła w pobliskim składzie handlowym.
Minęło południe, kiedy sanie księżnej Radziwiłłowej wjechały na plac Zamkowy. Powoził sam książę Antoni. Konie nakryto srebrzystymi derkami, a czubki ich głów udekorowano białymi pióropuszami, które powiewały na wietrze. Helena Radziwiłłowa siedziała na wyłożonej poduszkami ławce, a towarzyszyły jej dwie młode damy. Jedną z nich była jej córka Krystyna, zwana przez matkę z francuska Christine. Cała Warszawa plotkowała, że to córka byłego rosyjskiego ambasadora Stackelberga, z którym księżna zapomniała się podczas jego pobytu w Arkadii. Księżniczka odziedziczyła po matce urodę. Jasne jak pszenica włosy czyniły jej twarz anielską, do tego miała w sobie coś z dziecka, choć skończyła już szesnaście lat. W spojrzeniu orzechowych oczu był jakiś zalotny błysk. Zofia Witt, siedząca naprzeciw księżniczki, była pod wrażeniem jej urody, która zdawała się ciągle rozkwitać. Obok Christine siedziała ciemnowłosa Maria Naryszkina o zamyślonym spojrzeniu fiołkowych oczu. Obie damy podobne były diamentom, przy czym Maria blaskiem przyćmiewała Christine. Mówiono o niej, że jest najpiękniejszą kobietą w Koronie i na Litwie, a gdziekolwiek się pojawiała, tam przyciągała pełne podziwu spojrzenia mężczyzn i budziła zazdrość kobiet. Wkrótce ukazał się jak zwykle tłumny Marywil[7]. Podczas gdy na generałowej ten widok nie robił żadnego wrażenia, w księżnej Radziwiłłowej budził to niesmak i zgorszenie, to znowu wyzwalał tęsknotę za dawnymi latami. Pamiętała czasy, kiedy bywała w Marywilu na redutach w gronie pierwszych osobistości Korony i Litwy.
– Co się porobiło z tym Marywilem – westchnęła Helena, przyglądając się biedocie uwijającej się przy swoich codziennych pracach i spoglądając na drobnych kupców, pośród których najwięcej było Żydów. – Ci ludzie, lęgnący się bezmyślnie, dla których liczy się tylko pełny brzuch...
– Ach, są niegroźni – skwitował Antoni, oglądając się na matkę.
– Czyżby? A czy puste brzuchy paryskiego ludu nie przyczyniły się do uwięzienia króla i królowej Francji? – odparła i zwróciła się do Zofii: – A pani słyszała, generałowo, że w ręce tych oprawców dostała się Rozalia Lubomirska[8] wraz ze swą kilkuletnią córeczką? Pisały o tym wszystkie gazety.
– Mamo, to ma być przyjemny dzień – napomniał ją Antoni.
– Tak, tak – przyznała. – Nie będziemy go psuć.
Sanie minęły kolumnę Zygmunta i wjechały w tłumne Krakowskie Przedmieście. Mimo dotkliwego mrozu ulica tętniła życiem, a witryny sklepów kusiły najlepszymi towarami. Księżna Radziwiłłowa lekko i dystyngowanie odkłaniała się damom w mijających ją saniach. Naraz ukłoniła jej się pewna niemłoda kobieta.
– Generałowa Grabowska... – powiedziała księżna, gdy sanie znajomej się oddaliły.
Zofia dyskretnie obejrzała się za bardzo wytwornie ubraną damą, w peruce i wielkim barwnym kapeluszu, siedzącą w saniach wyścielonych białym futrem.
– O nie, proszę się nie oglądać! Ona uwielbia plotki. – Helena natychmiast zbeształa Zofię, po czym nastało krótkie milczenie.
– Moją Christine chcę wysłać do Petersburga. Barbara, księżniczka Czetwertyńska, a siostra Marii Naryszkiny, już tam jest – spojrzała na Marię z dumą. – Tylko tytuł frejliny wielkiej imperatorowej otworzy Christine drogę do korzystnego małżeństwa z rosyjskim księciem – dodała Radziwiłłowa i zamilkła, bo sanie zatrzymały się przed pałacem wojewody kijowskiego Prota Potockiego, również wziętego bankiera. Po chwili z pałacu wyszła młoda dama w błękitnej sukni i w białym futerku narzuconym na ramiona. Była to Marianna Potocka, za którą pojawił się jej małżonek. Hrabia przywitał damy i pomógł żonie zająć miejsce w saniach obok pani Witt. Potocki, przystojny, wysoki mężczyzna, podobał się kobietom i choć nie stronił od ich towarzystwa, to unikał flirtów i widać było, że na zabój zakochany jest w żonie.
– Proszę jej strzec, księżno – powiedział Prot do Heleny, po czym ucałował dłoń Marianny i konie ruszyły.
Powóz mijał liczne składy handlowe i pałace na Krakowskim Przedmieściu, gdy księżna Radziwiłłowa zawołała z entuzjazmem:
– Putain...! Książę Pepi!
Helena kazała zatrzymać sanie, po czym wstała i pomachała ręką w kierunku gustownie ubranego młodzieńca. Książę Józef, zwany Pepim, bratanek polskiego króla, dostrzegłszy ją, przemknął na drugą stronę ulicy i po chwili skłonił głowę przed damami.
– Drogi książę, jeśli tylko masz pan trochę czasu, zapraszamy do sań na przejażdżkę do Ujazdowa na wyśmienitą kawę – zaproponowała Helena.
– Z przyjemnością skorzystałbym z zaproszenia, mając tak miłe towarzystwo, lecz proszę wybaczyć, księżno, pilne sprawy mi nie pozwalają...
– Ach, jestem niepocieszona pańską odmową. – Radziwiłłowa spoczęła na ławce. – W takim razie proszę nie omijać mego pałacu, skoro znajdziesz pan trochę czasu.
– Z przyjemnością odwiedzę księżną – odparł.
– Tak więc czekam – powiedziała z zalotnym uśmiechem.
Józef Poniatowski zaraz pożegnał towarzystwo i udał się w kierunku karety, która na niego czekała. Wtedy księżna dostrzegła w oknie twarz jakiejś damy.
– Te pilne sprawy to kobiety i hulanki – rzekła z sarkazmem i kazała Antoniemu ruszać dalej. Sanie pomknęły w kierunku Nowego Światu, gdy rozległ się rozbawiony głos Christine:
– Niech mama tylko spojrzy!
Radziwiłłowa obejrzała się. Za nimi mknęły sanki, które dwójka dzieci doczepiła do sań księżnej, kiedy Helena kazała się zatrzymać, by pomówić z księciem Poniatowskim.
– Stój, Antoni! – krzyknęła teraz do syna. – Utrapienie z tymi dziećmi, pozbądź się ich!
Książę zatrzymał sanie i skoczył zwinnie, lecz nim zdążył przegnać nieproszonych gości, dzieci odczepiły sanki i uciekły. Ruszono dalej wśród ulicznego gwaru, pokrzykiwań stangretów, przekleństw i muzyki wygrywanej przez kataryniarzy.
Warszawska arystokracja uwielbiała przejażdżki do podwarszawskich kawiarni, które zapełniały się dopiero po południu. Kawiarnia w Ujazdowie należała do najlepszych i można tam było wypić wyśmienitą kawę, a oprócz tego zagrać w bilard albo w karty, częstokroć licząc na towarzystwo znajomych, a także oficerów, którzy bywali tu częstymi gośćmi, gdyż w pobliżu znajdowały się koszary. Właścicielka, zauważywszy księżną, natychmiast wyszła do niej i poprowadziła do stolika przy oknie, gdzie było najwidniej, a w oknach wisiały ażurowe firanki. Od razu pojawiła się służba, żeby odebrać futra, które odsłoniły wytworne suknie dam i ich nagie, upudrowane dekolty. Towarzystwo zajęło miejsca wokół stołu. Zaraz podano kawę, której intensywny zapach czuć było już na ulicy. Radziwiłłowa rozejrzała się w poszukiwaniu znajomych, lecz nie dostrzegła nikogo oprócz kilku rosyjskich oficerów, więc sięgnęła po filiżankę z gorącą kawą.
– Może zagramy w karty? – zaproponował Antoni i zwrócił się do generałowej: – Pani nam nie odmówi, madame.
Zofia spojrzała na księcia. W jego oczach dostrzegła błysk, w którym więcej było jednak nieśmiałości niż próby uwiedzenia jej.
– Tak, książę, możemy zagrać w mariasza – zgodziła się, na co Christine z radości aż klasnęła.
– Ależ do mariasza jest nas o jedną osobę za dużo – zauważyła Helena.
– W takim razie zagrajmy w faraona. Jest nas dokładnie tyle, ile potrzeba – rzucił Radziwiłł.
Księżna poprosiła właścicielkę kawiarni o talię kart, po czym sama ją przetasowała i zaczęto grę. Po pewnym czasie, kiedy Maria była bliska wygranej, księżna dostrzegła przez firankę w oknie jakąś małą postać. Wkrótce do kawiarni wszedł człowiek, którego dobrze znała.
– Joujou![9] – zawołała Helena, machając ręką w kierunku mężczyzny. Karzeł, ubrany bardzo elegancko na modłę angielską, w peruce, dostrzegłszy księżną, podszedł do niej i ukłonił się. – Jaka niespodzianka, zapraszamy do nas, drogi Józefie – poprosiła i poleciła, by Antoni dostawił krzesło. Karzeł nie dał się prosić i zasiadł na krześle bardzo sprawnie jak na jego niski wzrost.
– Jak się ma pańska piękna żona, panie Borusławski? Czy również jest w Warszawie?
– Tak, księżno. – Karzeł odpowiadał po francusku, podczas gdy Helena mówiła po polsku.
– To cudownie! Tak chciałabym ją zobaczyć, ale pan wybaczy, moja przyjaciółka, pani Witt, nie mówi biegle po francusku, zechciej więc pan mówić w naszym języku.
– W takim razie, przy sprzyjającej pogodzie, zapraszam za trzy tygodnie na Vauxhall[10] – odparł już po polsku, gdy tymczasem generałowa zdała się być mile połechtana, kiedy księżna nazwała ją przyjaciółką.
– A cóż to znaczy? – spytała zaintrygowana Helena, a zawtórowała jej Christine, dopytując się:
– I co tam będzie?
– Niebawem przeczyta pani w gazetach, księżno.
– Jest pan bardzo tajemniczy – zauważył Antoni i zaczął nalegać: – Proszę uchylić choć rąbka sekretu.
– Dobrze, mili państwo, nieprzypadkowo znalazłem się tutaj, gdyż jestem umówiony z moim przyjacielem Janem Potockim w sprawie wspólnego przedsięwzięcia.
– Jakiś korzystny interes? – dociekał Antoni.
– Niewymierny – zapewnił Józef. – Otóż pan Potocki wraz ze mną zamierza powtórzyć wyczyn Blancharda i wznieść się balonem nad Warszawę[11].
– Brawo! Słyszałeś, Antoni?! – Księżna zdawała się podniecona tą wieścią. – Czy zamierza pan zabrać małżonkę?
– Nie, księżno, i bez niej balon będzie miał duży balast.
– Ale to żadna tajemnica, o tym mówi już cała Warszawa – wtrąciła Maria, czym przyciągnęła spojrzenia zgromadzonych i uwagę karła, który odparł:
– W istocie, madame. Mamy nadzieję, że warszawiacy tłumnie przybędą, by stać się świadkami tego niezwykłego wydarzenia.
Uwaga karła zmąciła się, gdy do kawiarni wpadł około trzydziestoletni roztrzepany człowiek. Był to Jan Potocki. Borusławski ujrzawszy go, pożegnał znajomych, lecz księżna powiedziała, by poprosił swojego przyjaciela o poświęcenie im chwilki. Józef oddalił się i zaraz szepnął coś do Potockiego, który wzrokiem odnalazłszy Helenę, podszedł do stolika i powitał panie ukłonem.
– Drogi panie Potocki. – Księżna podała mu dłoń, którą pocałował, po czym powiedziała z uznaniem: – Gratuluję zapału i odwagi! Pan będziesz bohater, gdy wzniesiesz się machiną nad miasto.
– Dziękuję, księżno, ale pani mnie przecenia, jestem tylko nieszkodliwym wariatem.
– Pan musisz nas odwiedzić – zażądała dobrodusznie Radziwiłłowa. – Masz tyle wrażeń z dalekich krajów.
Jan zapewnił, że kiedy tylko upora się z pilnymi sprawami, zajrzy do pałacu na Miodową. Na pożegnanie skinął wszystkim głową, a wtedy Antoni wyciągnął do niego dłoń i uścisnąwszy jego rękę, zapewnił: – Gdybyś pan potrzebował pomocnika, służę panu.
Jan podziękował i oddalił się do drugiego stolika. Dysputy z Borusławskim pochłonęły go do tego stopnia, że świat przestał dla niego istnieć. W końcu wyciągnął gazetę i wskazał rozmówcy jakiś artykuł. Borusławski przebiegł po nim wzrokiem, po czym doszło między nim a Janem do jakiejś mocnej wymiany zdań. Tymczasem towarzystwo zgromadzone przy karcianym stoliku pod oknem wróciło do gry.
– Jan poślubił piękną Julię Lubomirską dla jej wielkiego posagu, który teraz trwoni na swoje wojaże. Nieszczęsna kobieta – użaliła się Radziwiłłowa.
– Ależ, maman, panią Witt nie zajmują plotki – wtrącił zniesmaczony Antoni.
– Przeciwnie – odparła generałowa.
– Widzisz, Antoni?? – rzekła Helena. – Która kobieta nie uwielbia plotek przy kawie? A o tym, że Potocki zaniedbuje swoją uroczą Giuliettę, mówi już cała Warszawa.
Księżna zamilkła, gdyż obaj znajomi poderwali się z krzeseł i opuścili kawiarnię, pozostawiwszy na stoliku gazetę. Jedna z usługujących tu kobiet podeszła, żeby zabrać filiżanki po kawie i przy okazji pismo, lecz księżna skinęła, prosząc, by przyniosła jej tę gazetę.
– Ciekawe, o czym tak rozprawiali... – rzekła Radziwiłłowa, gdy już trzymając w ręku pismo, przerzucała kartki.
Gazeta „Zabawy przyjemne i pożyteczne” zawierała wiadomości ze świata i z europejskich dworów, do tego trochę polityki, nowin dotyczących mody i najróżniejsze ogłoszenia.
– O, proszę, tu jest anons krewnego Jana, pana Stanisława Szczęsnego Potockiego: „Za długi mojego syna, Jerzego Potockiego, nie odpowiadam”.
Antoni wziął gazetę i wbił wzrok w ogłoszenie.
– Istotnie – przyznał, kręcąc głową, jakby z niedowierzaniem. – A tu jest napisane, że w piątek grają w teatrze DonGiovanniego Mozarta.
– Pójdźmy do teatru, mamo – poprosiła Christine i zaraz zwróciła się do Marii, prosząc, by i ona wybrała się z nimi.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł, chéri Christine. – Radziwiłłowa prędko zgasiła jej zapał i pochyliwszy się w stronę generałowej, przesłoniła usta dłonią i szepnęła: – Początek opery brzmi: Cudzołożnik ukarany...
– Ależ, mamo – ofuknął ją Antoni, który dosłyszał, o czym Helena szepcze do ucha pani Witt. Widocznie i Krystyna dosłyszała, bo zarumieniła się, a Maria się uśmiechnęła.
– To świetna edukacja dla panien – przekonywał książę. – Pani Witt, niechże pani coś powie, przekona mamę.
Zofia zmieszała się, lecz w końcu odrzekła:
– Czy nie lepiej uczyć się na cudzych błędach, a jeszcze lepiej na sztuce?
– Brawo! – zawołał Antoni, zachwycony ripostą.
– Dobrze, ale pod warunkiem, że będzie nam pani towarzyszyć – zgodziła się Helena.
– Będę w teatrze, lecz proszę wybaczyć, księżno, jestem już umówiona – odparła Zofia zakłopotana, że musi odrzucić propozycję.
Helena poczuła się niepocieszona, ale w końcu przebolała odmowę.
– O, a tu jest napisane, że księżna Czartoryska z dziećmi wróciła do Warszawy. – Antoni wskazał na informację.
Na tę wieść Helena sposępniała.
– To zła wiadomość? – odezwała się Zofia, gdy zobaczyła nagły smutek Heleny.
Księżna zabrała gazetę z rąk syna i wbiła wzrok w treść wiadomości, po czym westchnęła ciężko i powiedziała:
– Trzeba pani wiedzieć, generałowo, że księżna Izabela Czartoryska jest moją serdeczną przyjaciółką. Cała jej rodzina znalazła się w niełasce najjaśniejszej imperatorowej, a przyczynił się do tego jej małżonek, książę Adam.
– Dość już tych smutnych wieści – uciął Antoni i zaproponował dalszą grę, na co damy chętnie przystały.
W kawiarni przybywało gości, lecz pośród nich Helena nie dostrzegła nikogo, z kim można by spędzić czas albo wymienić się plotkami z miasta i dworu królewskiego. Z oddali słychać było uderzenia kul bilardowych, którymi zabawiali się rosyjscy oficerowie, hałasując przy tym tak, jakby byli sami w kawiarni, i co chwila zerkając w stronę dam. Po jakimś czasie księżna Radziwiłłowa uznała, że robi się tutaj nieciekawie, więc postanowiła wracać do pałacu. Sanie wjechały w Krakowskie Przedmieście, gdy naraz księżna dostrzegła oficera, który właśnie miał dosiadać konia. Rozpoznała, że jest to pułkownik Markow, którego miała sposobność poznać ubiegłego lata w Grodnie. Poleciła wstrzymać konie i posłała do niego stangreta. Markow odwrócił się, a ujrzawszy znajomą damę, ruszył konno w jej stronę, zatrzymał się przy saniach i powiedział, kłaniając się uprzejmie:
– Witam księżną wojewodzinę.
– Witam pana, hrabio – odparła z życzliwym uśmiechem. – Nie spodziewałam się widzieć pana w Warszawie.
– Taka żołnierska dola – rzekł. – Mój pułk, który stacjonował w Grodnie, w grudniu przyprowadziłem pod Warszawę, a teraz dostałem rozkaz rozkwaterunku w mieście.
– To gdzie pan kwaterujesz? – dopytywała.
– W pałacu Ignacego Potockiego.
– A pod kim pan służysz?
– Pod generałem Kochowskim.
– Racz więc pan, hrabio, odwiedzić mnie któregoś wieczoru w pałacu na Miodowej.
– Z radością, madame.
Helena dostrzegła, jak Markow łakomym okiem spogląda na młode damy, a następnie wbija wzrok w Naryszkinę. Nie omieszkała więc przedstawić damom oficera i zaraz powiedziała, spoglądając to na Marię, to na Aleksieja:
– A czy wiesz, oficerze, że mąż Marii Antonowny Naryszkiny służy pod Kretecznikowem? Pan może go znasz?
Na te słowa Maria wyraźnie się ożywiła.
– Miałem sposobność widzieć pułkownika w zeszłym roku w Petersburgu. Nie wiedziałem, że się ożenił... – odparł, nie odrywając spojrzenia od Naryszkiny.
– Widzisz, Marina – rzekła Helena, która zwykła tak zwracać się do hrabiny, idąc za przykładem jej męża – jaki ten świat mały!
Markow pożegnał damy, dosiadł konia i ruszył przed siebie. Nieoczekiwanie obejrzał się i zaraz pognał do rosyjskiej ambasady w kierunku ulicy Miodowej. Tymczasem sanie podążyły dalej i niebawem zatrzymały się przed pałacem Czetwertyńskich, którego fasada zwieńczona była dwiema figurami koni. Maria wysiadła z sań i zniknęła w środku.
Karety mijały pogrążone w mroku ulice miasta, gdzie ciemności rozpraszały jedynie lampy biegnących przed powozami laufrów, by wjechać na rozjaśniony latarniami plac Krasińskich. Jedna z nich, którą jechał Boscamp, właśnie zatrzymała się przed teatrem. Karol wysiadł i podał ramię pani Witt, po czym oboje niespiesznie skierowali się do budynku, gdyż do spektaklu pozostał kwadrans. Parter był już zajęty przez średniozamożnych mieszczan, szlachtę oraz rosyjskich oficerów, natomiast służba i rzemieślnicy zajęli miejsca w lożach trzeciego piętra, skąd widok był najlichszy. Karol i Zofia udali się na pierwsze piętro, gdzie Boscamp zarezerwował dla nich lożę. Generałowa usiadła w wygodnym fotelu i dyskretnie omiotła wzrokiem miejsca naprzeciwko. Prędko dostrzegła, że wiele oczu skupiło się na niej, a z ruchu warg obserwujących odczytywała słowa: kochanka księcia Potiomkina... Żona generała Witta – zdrajcy dezertera. Zofia odwróciła głowę w drugą stronę. Jej uwagę przyciągnęła jedna z lóż, ciągle pusta, jakby ktoś umyślnie zwlekał z przybyciem, a może nawet zrezygnował z przyjścia. Tymczasem minuty biegły nieubłaganie. Zbliżała się ósma.
– Król jeszcze się nie pojawił – rzekł do towarzyszki Karol, zobaczywszy, na którą lożę zerka. Naraz w loży sąsiedniej pokazała się dama w ciemnej sukni i czarnym koronkowym welonie zasłaniającym włosy. Mocna czerwień ust wybijała się z bieli cery oprószonej pudrem. Nieoczekiwanie obie damy spojrzały na siebie w tym samym momencie.
– Kto to? – Pani Witt nie omieszkała spytać Karola.
– Madame Lullier. Ukłoń się – poinstruował Zofię, która jak na rozkaz skinęła głową w stronę kobiety.
Henrietta de Puget Lullier, zwana przez lud Warszawy mamselle Lulli, a jeszcze częściej Lullierką, odwzajemniła ukłon i uśmiechnęła się do generałowej, po czym ukryła twarz za wachlarzem, zza którego błyszczały tylko jej szmaragdowe, przenikliwe oczy. Po chwili pojawił się przy niej starszy mężczyzna w peruce, ubrany bardzo wytwornie. Kamizelka opinała jego zaokrąglony brzuch. Powitanie obojga zaintrygowało panią Witt. Mężczyzna pocałował damę w rękę, ona zaś uśmiechnęła się, lecz zachowała dystans.
– Król. – Boscamp uprzedził ciekawość Zofii.
– Widzę między nimi pewną zażyłość – skwitowała Zofia.
– Nawet głęboką. Kiedyś byli kochankami. Teraz ona trudni się stręczycielstwem.
Zofia spojrzała na Boscampa, nie rozumiejąc, co ma na myśli, i rzekła:
– Nie rozumiem, Karolu.
– To ona naraiła królowi Grabowską. Ma u siebie w kamienicy dom schadzek i szulernię.
Boscamp nie powiedział Zofii całej prawdy. Lullierka słynęła i z tego, że była znaną w całej Warszawie kabalarką. Mieszkała na Trębackiej, gdzie miała kilkupiętrową kamienicę, w której nieraz gościła króla i inne osobistości Warszawy. Stanisław August pożegnał znajomą i przeszedł do sąsiedniej loży, a niebawem u jego boku pokazała się dama w średnim wieku, którą Zofia omiotła dociekliwym wzrokiem.
– Oto i pani Grabowska – szepnął Boscamp, skinąwszy głową królowi i jego towarzyszce.
Zofia rozpoznała w niej damę, którą mijały podczas przejażdżki saniami z księżną Heleną. W ciągu kilku minut loża królewska zapełniła się Grabowskimi. Pierwszy pojawił się Michał, syn Grabowskiej i prymasa Poniatowskiego, brata króla. Michał robił karierę u boku Stanisława Augusta jako jego adiutant. Zaraz przybyły też Konstancja i Izabela. Również im generał Grabowski dał swoje nazwisko, nie czyniąc żonie wymówek, że sypia ze wszystkimi Poniatowskimi. Sam nawet, upatrując w tym korzyści, posyłał ją do sypialni króla, a gdy parę lat temu zmarł, Elżbieta sprowadziła się na zamek jako wdowa po generale wojsk litewskich. Stanisław przyjął kochankę serdecznie, rad, że ma pod bokiem kobietę, do której był przywiązany i z którą miał gromadę dzieci. W międzyczasie Elżbieta zdobyła tak wielki wpływ na kochanka, że nawet rosyjscy ambasadorowie, chcąc przemówić królowi do rozumu, czynili to przez Grabowską.
Lożę sąsiadującą z królewską zajęła siostra Stanisława Augusta, księżna Izabela Branicka, u której pojawił się prymas. Książę ucałował dłoń siostry i zamieniwszy z nią parę słów, wrócił na swoje miejsce. Rozbrzmiał gong, który uciszył rozmowy. Podniesiono kurtynę i wtedy ukazała się mocno oświetlona scena, a na niej don Giovanni. Damy z wypiekami na twarzy wpatrywały się w owego słynnego na całą Europę uwodziciela panien i mężatek, i co rusz chłodziły się najdroższymi wachlarzami. Gdy rozbrzmiał śpiew, zawtórowały mu ich roznamiętnione westchnienia. Z czasem publiczność podzieliła uwagę między słuchanie arii a obserwowanie, kto i z kim przybył, wymieniano się też najświeższymi plotkami. W ruch poszły małe lornetki, za pomocą których śledzono najodleglejsze zakamarki sali. Przed okiem wścibskich nic się nie ukryje. Loże w pobliżu królewskiej, jak zawsze, zajęli sympatycy carycy. W jednej z nich siedział blady i smutny Jakob Bułhakow, jakby arie zamiast sprawiać mu radość – przysparzały udręki. Przy rosyjskim ambasadorze tkwił szef tajnej carskiej policji Karol Bauer, najbardziej znienawidzony przez lud Warszawy. Jego głowa ledwo sięgała ponad balustradę, był bowiem miernego wzrostu. Z twarzy usianej po ospie bruzdami spoglądały sępie, czujne oczy. Obok nieobecnym wzrokiem rzucał Josif Igelström, naczelny dowódca wojsk rosyjskich w Koronie i na Litwie. Nie był sam. Towarzyszyła mu młoda i piękna Honorata Załuska, o której cała Warszawa huczała, że to jego kochanka. Ona zaś nic sobie nie robiła z plotek, gdyż mając przyzwolenie męża, czuła się rozgrzeszona z romansowania z Rosjaninem. I tak oto Josif, szorstki w obyciu i bezwzględny dla podwładnych, łagodniał u boku kochanki niczym baranek. I tylko małżonek Honoraty, który zjawił się na moment, przegnał dobry humor Igelströma, jakby ten nie chciał się dzielić kochanką nawet z jej mężem. Pan Załuski ucałował żonine ręce i ulotnił się niczym poranna mgła, jeszcze tylko zdążył dostrzec księżną Radziwiłłową, a przy niej Antoniego, księżniczkę Christine i Marię Naryszkinę. Helena odwzajemniła ukłon, który jej złożył, i znowu przyłożyła lornetkę do oczu. Po przeciwnej stronie lożę zajmowała młoda dama, która była pod opieką suchej, kostycznej matrony ubranej w czerń od stóp do głów.
– Piękna. – Helena westchnęła z zachwytem.
Antoni, który siedział blisko matki, spytał zaintrygowany:
– Kogo mama ma na myśli?
– Córkę hrabiego Potockiego – wyjaśniła.
Antoni uniósł lornetkę i przez chwilę przyglądał się Krystynie, której uroda słynna była w całej Warszawie. Tymczasem opiekunka panny, Katarzyna Kossakowska, strzegła dziewczyny lepiej niż królewska gwardia strzeże króla. Zeszłego roku, po przegranej wojnie z Rosją, Ignacy Potocki musiał uciekać za granicę. Skrył się w Dreźnie, a nad rodowym majątkiem zawisło widmo sekwestru za jego antyrosyjską działalność. Katarzyna Kossakowska, od wielu lat wdowa, do tego bezdzietna, zamieszkiwała w pałacu Potockich na Krakowskim Przedmieściu, czekając na rozwój wypadków i sprawując pieczę nad krewną. Nieoczekiwanie w ich loży zjawił się książę Józef Poniatowski i naraz dziesiątki lornetek skierowały się w ich stronę. Krystyna poczuła się skrępowana, więc szepnęła ciotce do ucha, iż chce opuścić teatr, lecz pani Kossakowska ani myślała wychodzić. Zbliżyła lornetkę do oczu, obiegła wzrokiem loże po drugiej stronie, sąsiadujące z królewską, po czym powiedziała dobitnie do podopiecznej:
– Spójrz, moja droga Krysiu, tu siedzą patrioci, a po drugiej stronie rosyjscy jurgieltnicy i królewskie kurwiszony. Nie masz się więc czego wstydzić, gdyż jesteś na właściwym miejscu.
Krystyna zarumieniła się, tymczasem książę Józef udał, że niczego nie słyszał, i zaraz zaproponował damom, że dotrzyma im towarzystwa przez całą operę. Kasztelanowa chętnie na to przystała, bowiem obecność u ich boku mężnego kawalera, który z takim oddaniem walczył przeciwko Rosji, była powodem do dumy. Pani Kossakowska wsłuchała się w śpiew, przerywany co rusz przez motłoch w paradyzie[12]. Zdawało się, że tłum, który nigdy dotąd tak licznie nie przybywał na opery, lubując się w komediach, tego wieczoru zmienił upodobania.
Wzrok Antoniego Radziwiłła dalej krążył po publiczności. Książę dostrzegł Franciszka Ksawerego Branickiego wraz z małżonką Aleksandrą Engelhardt, siostrzenicą nieżyjącego już Potiomkina. Dwie loże dalej zobaczył Józefinę Potocką, żonę Szczęsnego Potockiego, której suknia nie mogła już ukryć zaawansowanej ciąży. Był przy niej dorosły syn, Jerzy. Siedzący w loży opodal bankier Piotr Tepper Fergusson także przyszedł do teatru, jakby chciał udowodnić, że interesy wcale nie idą tak źle, jak huczała o tym cała Warszawa. Naraz Antoni spostrzegł panią Witt, a obok niej Boscampa. Uznawszy to za sensację, rzekł do matki:
– Niech mama zgadnie z kim przyszła pani Witt.
– Nie mam pojęcia – odparła, a wtedy książę podał matce lornetkę. Radziwiłłowa powiodła oczami we wskazanym kierunku.
– Nie sądziłam, że generałowa ma tak zły gust – skwitowała Helena. – Do tego Boscamp to bankrut.
– Ale jest lojalny wobec carycy – rzekł Antoni. – A czy to nie najlepsza inwestycja?
– Gdyby tak było, zostałby zaproszony do loży rosyjskiego ambasadora... Należałoby przestrzec panią Witt przed tym człowiekiem – zasugerowała Helena.
– To nietaktowne – zripostował Antoni, a kiedy matka próbowała coś tłumaczyć, uciął: – Co nas obchodzą cudze sprawy?!
Księżna zerknęła najpierw na córkę, później na Marię, która zdała jej się osowiała i nieobecna, więc ją spytała:
– Marino, źle się czujesz? – dotknęła jej ręki. – Masz gorączkę! Lepiej będzie, jak wrócisz do pałacu. Widocznie wczorajsza przejażdżka do kawiarni nie wyszła ci na dobre.
Radziwiłłowa niecierpliwie rozglądała się za ojcem Marii, który miał się pojawić lada moment. Kiedy wreszcie przyszedł, rzekła do niego, gdy całował jej dłoń:
– Drogi książę, zabierz pan córkę do pałacu, gdyż nie wygląda najlepiej.
Wiadomość o nagłej niedyspozycji Marii zatroskała księcia Czetwertyńskiego, który zaraz wraz z Naryszkiną pożegnał towarzystwo i opuścił teatr.
– Nie chcę ci psuć wieczoru, ojcze – rzekła Maria, gdy chwilę potem wsiadała do karocy, i poprosiła: – Odwieź mnie do domu i wróć do teatru.
Zgodził się na to i niebawem, odstawiwszy Marię do pałacu, powrócił do towarzystwa. Nie omieszkał zapewnić Heleny, że jego córka jest już w domu i obiecała położyć się do łóżka.
– To rozsądne. Nic tak nie stawia na nogi jak sen – skwitowała księżna i zagaiła o drugą córkę księcia, Barbarę, która była damą dworu carycy Katarzyny.
– Niebawem się zaręczy – powiedział książę.
– Gratuluję! Kimże jest przyszły narzeczony? – indagowała, nadstawiając ucha.
– Generał Korsakow, ale będzie sposobność pomówić o tym jeszcze, księżno, a teraz pożegnam panie. – Czetwertyński skłonił się i odszedł, pozostawiając po sobie milczenie.
– Putain! Generał, mój Boże! Wielka imperatorowa wydaje polskie księżniczki za jakichś tam pułkowników, generałów, a w najlepszym razie hrabiów, i każe się cieszyć, wmawiając nam, matkom, że to świetna partia – skwitowała zdegustowana.
– Nie pojadę do Petersburga, mamusiu? – wtrąciła z niepokojem Krystyna.
Matka pogładziła ją po policzku i powiedziała z ciężkim sercem:
– Ależ pojedziesz, chéri Christine, pojedziesz. Dopóki żyje carowa, jest jeszcze jakaś nadzieja na lepszą przyszłość.
Helena wierzyła, że może nakłonić Katarzynę do korzystnego wyswatania córki. Marzył jej się rosyjski książę na miarę Potiomkina.
Po chwili młody książę Radziwiłł ujrzał Czetwertyńskiego w loży Bułhakowa, a potem wbił spojrzenie w widownię na parterze. Rosyjscy oficerowie zdawali się znużeni śpiewem. Gdy aria osiągała wysokie tony, co poniektórzy budzili się z drzemki, jakby na rozkaz. Antoni przylepił wzrok do młodej kobiety, która siedziała na widowni. Nieraz widział ją w komediach. Towarzystwa dotrzymywał jej elegancko ubrany mężczyzna, który odwrócił głowę, a wtedy okazało się, że to jego starszy brat Ludwik.
– No, pięknie, niech mama spojrzy! – powiedział Antoni, podając księżnej lornetkę i wskazując, gdzie ma patrzeć. Radziwiłłowa potrzebowała chwili, żeby odnaleźć syna, po czym ściągnęła wargi, na które cisnęły się przekleństwa. Jednak opanowała gniew i spytała, cedząc słowa:
– Kto to?
– Niejaka Katarzyna Przybyszewska. Aktorka.
Antoni szepnął matce do ucha jeszcze parę słów, na co ona poczerwieniała i powiedziała:
– Putain, proszę cię, Antoni, nie wspominaj bratu, żeśmy widzieli go z tą kobietą. Zostaw to mnie.
Radziwiłłowa, powróciwszy do pałacu przed północą, oczekiwała na Ludwika, lecz książę nie wrócił do domu na noc. Nazajutrz, skoro się zbudziła, dopytywała o syna, ale nikt go nie widział. Dopiero kiedy pokojowa nawijała jej włosy na papiloty, wszedł kamerdyner, by powiadomić, że karoca księcia Ludwika zajechała na dziedziniec.
– Powiedz księciu, że chcę go widzieć. – Helena rzekła do służącego i niedługo potem dostrzegła w lustrze odbicie syna.
– Nie przywitasz się ze mną? – spytała po francusku, w którym to języku zwykła była rozmawiać ze swoimi dziećmi.
Ludwik zbliżył się do matki i ująwszy jej dłoń, pocałował ją, na co Helena nadstawiła policzek, by i ten ucałował. Książę uczynił to obojętnie, a księżna wyraźnie wyczuła od niego odór nawet nie wina, lecz wódki.
– Gdzie byłeś? – spytała, tłumiąc gniew. Całą siłą woli zmusiła się, by okazać opanowanie i spokój.
– W teatrze – odparł po polsku, jakby jej na przekór.
– Całą noc...? – drążyła po francusku.
– Nie.
– Z kim? – wbiła w niego przenikliwy wzrok, a kiedy milczał, dodała: – Nie chcesz mówić... Tak więc ja ci powiem! Włóczyłeś się z jakąś podrzędną aktorką, która dla teatru porzuciła męża.
– Ta podrzędna aktorka jest szlachcianką – poprawił ją.
– Tym gorzej! Tym większa hańba dla jej rodziny! Szaleństwo ludzi niskiego stanu można jakoś wytłumaczyć: brakiem wykształcenia, wreszcie popędem, lecz my, szlachta, nie jesteśmy podobni do zwierząt, które idą za głosem chuci.
– Czymże różni się według mamy cudzołóstwo między kastami a w kaście? To drugie jest usprawiedliwione, pierwsze zaś zasługuje na potępienie?
– Właśnie tak! – wpadła mu w słowo.
– Niech mama wybaczy, ale to jest pozbawione sensu. Bo czym jest arystokracja? Lepszym gatunkiem człowieka? I z czego to wynika? Z urodzenia? A więc niech mama łaskawie spojrzy, do czego to doprowadziło we Francji. Prosty lud powiedział dość tyranii!
Helena nagle wyszarpnęła głowę z rąk fryzjerki, a papiloty zawisły na kosmykach włosów. W tej oto chwili wojewodzina dostrzegła większe niebezpieczeństwo, jakie groziło Ludwikowi, niż romans z aktorką. Sprzyjanie ludowi Francji niosło za sobą ryzyko narażenia się na gniew imperatorowej.
– Nie rób głupstw, Ludwiku. Pamiętaj, że nazwisko Radziwiłłów zobowiązuje – przestrzegła go.
– Pamiętam – odparł i w tej chwili w jego głowie zakotłowało się od ponurych myśli. Właśnie nazwisko mu ciążyło, otwierało przed nim pałace całej Europy i dwór petersburski, ale było zarazem przekleństwem, sidłami, z których nie mógł się wyplątać, żeby wreszcie poczuć się wolnym. Nagle Ludwika przeniknął tępy ból głowy po nieprzespanej nocy, a posmak wódki, jaki ciągle miał w ustach, przyprawił go o mdłości.
– Idę spać – powiedział i zniknął za drzwiami, zostawiając matkę z własnymi myślami. Zasiał w jej sercu niepokój. Helena nie była pewna, czy rozsądek weźmie u księcia górę nad przekonaniami, które być może są już tak głęboko zakorzenione, że nie sposób uratować zdrowych części organizmu, niezainfekowanych gangreną rewolucji. Radziwiłłowa westchnęła, przytłoczona rozterkami. W głowie nieustannie kołatała jej myśl, żeby zapewnić jak najlepszą przyszłość Christine, a do tego w pamięci miała twarz małego, jasnowłosego chłopca, księcia Dominika Radziwiłła, który po ojcu odziedziczył fortunę, po którą chciwie wyciągały się dłonie krewnych i powinowatych. Był to wyścig o wielkie dochody i trzeba było nie lada sprytu i starań, by dostać opiekę nad chłopcem. A teraz jeszcze te jakobińskie poglądy Ludwika.
– Jestem gotowa, mamo. – Piskliwy głos Krystyny wytrącił Helenę z rozmyślań. Księżna, ujrzawszy córkę w błękitnej sukni i srebrzystym futerku okrywającym ramiona, piękną jak zawsze, uśmiechnęła się. Spiesznie dokończywszy toaletę, wraz z księżniczką opuściła pałac. Kareta czekała już na dziedzińcu zaprzężona w sześć białych klaczy przystrojonych pióropuszami.
Z przestronnego salonu pałacu Czartoryskich przy Senatorskiej dochodziły dźwięki klawikordu. Smukłe palce pewnie uderzały w klawisze, wydobywając skoczną melodię. Na instrumencie grała młodsza córka księżnej Izabeli Czartoryskiej, Zofia. Księżniczka skończyła już czternaście lat i nie mogła się doczekać dnia, kiedy będzie mogła brać udział w balach i redutach, chodzić do teatru i odwiedzać kawiarnie. Pod oknem, przy małym stoliku, siedziała jej starsza siostra, ciemnowłosa Maria Anna i coś szkicowała. Tymczasem ich matka, księżna Izabela, w zamyśleniu haftowała serwetę. Po latach bujnej młodości i wielu porodach dojrzała do roli matki i osiadła wraz z rodziną w Warszawie, żeby cieszyć się tym, czego jeszcze nie utraciła. Dzieci, które urodziła, zaczęła dostrzegać i kochać późno. Teraz wypełniały cały jej czas, a każde z nich przypominało o kochanku, który miał udział w ich istnieniu. Matka rzuciła wzrokiem na córkę. Maria Anna nie miała urody, która mogłaby oczarować mężczyznę, zniewolić, doprowadzić do szaleństwa. Ale pełna wdzięku i łagodności, zjednywała sobie sympatię otoczenia, a delikatny uśmiech nadawał jej osobie tajemniczości. Tymczasem Zofia po matce wzięła swobodę, urok czarowania i zalotność. Spod czarnych rzęs co i raz rzucała wesołe, figlarne spojrzenia.
Naraz Maria Anna oderwała oczy od kartki i spojrzała w okno, gdyż coś ją zaintrygowało.
– Zajechała jakaś kareta – powiedziała, na co Zofia przerwała grę i zaciekawiona podbiegła do okna, by zaraz zawołać radośnie:
– Księżna Radziwiłłowa z księżniczką Krystyną!
– Do diabła! – wyrwało się księżnej Czartoryskiej, która natychmiast odłożyła serwetę na stolik. Wiadomość o odwiedzinach dawno niewidzianego gościa wyraźnie ją zaskoczyła. – Pod żadnym pretekstem nie zostawiajcie księżnej samej i uważajcie, żeby czegoś nie ukradła – napomniała Izabela córki, pamiętając, że po ostatniej wizycie Heleny w zeszłym roku zniknęła przepiękna filiżanka, już nie do skompletowania, bo farfurnia[13] w pałacu belwederskim upadła dawno temu.
– Droga Beluniu, musisz mi darować to niezapowiedziane najście – powiedziała Helena, ledwo lokaj zdążył ją zaanonsować. Potem śmiało weszła do salonu i ucałowała policzki przyjaciółki. – Myślałam, że zobaczę cię w teatrze, lecz na próżno was wypatrywałam.
– Nie miałam ochoty się tam wybierać – odparła Izabela.
– Rozumiem. W tej sytuacji... – Radziwiłłowa sprawiała wrażenie bardzo zatroskanej. – Nie gniewaj się, moja droga Beluniu, ale kiedy się dowiedziałam, że jesteś w Warszawie, chciałam cię jakoś pocieszyć. Może nie wszystko stracone, imperatorowa nie potrafi długo się gniewać. Wiesz, że jestem z nią w bardzo dobrych stosunkach.
– Tak, wiem, ale nie mówmy o tym, Heleno – odparła gospodyni i zaprosiła gości do stolika, po czym zadzwoniła na służbę, by poprosić o podanie ciastek i kawy. Księżna wojewodzina zajęła miejsce na krześle, tymczasem Krystyna, zaproszona przez Zofię, przyłączyła się do gry na klawikordzie.
– Myślałam, że księżniczka Krystyna już w Petersburgu. – Głos Marii Anny przerwał ciszę.
Helena skierowała uwagę na księżną Wirtembergii i wyjaśniła:
– Gdyby nie wojna, tak by się stało. Ale nic straconego. Na jesieni Christine wyjedzie z Warszawy.
Radziwiłłowa zdała Izabeli relację z wczorajszego pobytu w teatrze, jednak gospodyni sprawiała wrażenie nieobecnej myślami, w końcu wyznała Helenie, że powodem jej frasunku jest sytuacja pani Kossakowskiej i jej podopiecznej, które, kwaterując Kozaków, mają przez nich sporo kłopotów. Ostatniego wieczoru, kiedy były w teatrze, pijani żołnierze powybijali okna w pokojach pałacu i poturbowali służbę. Dodała, że strach zostawiać pałac na pastwę dzikich ludzi i mieszkać z nimi pod jednym dachem. Helena, słysząc o wyczynach podkomendnych hrabiego Markowa, obiecała, że zrobi wszystko, żeby zdjąć ten uciążliwy kwaterunek. Dochodziła pierwsza, gdy Radziwiłłowa zaczęła zbierać się do wyjścia. Wtedy to kamerdyner zaanonsował barona Schulza. Gospodyni kazała prosić gościa, a gdy ten się pojawił, przywitał ją serdecznie ucałowaniem dłoni i skinął głową przed wojewodziną wileńską oraz młodymi damami, żałując, że księżna już odchodzi.
– Będzie jeszcze sposobność pana widzieć, baronie – zapewniła Radziwiłłowa i zagaiła, gdyż dawno go nie widziała: – A jak pan spędzasz czas w Warszawie?
– Wybornie, księżno. Zdążyłem już być na obiedzie u króla i u Potockich, byłem także na hecy[14], na którą wybrałem się z ciekawości, chcąc zobaczyć, jakaż widownia żądna jest takich igrzysk.
– I?? – Helena spojrzała na niego wyczekująco.
– Odczułem ulgę, nie spotkawszy tam nikogo znajomego.
Radziwiłłowa pożegnała przyjaciółkę i wraz z Christine opuściła pałac. Izabela poprosiła córki, aby odprowadziły gości do karety. Chwilę potem księżna Czartoryska zobaczyła przez okno, jak przyjaciółka znika w powozie.