Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Latem 1320 roku Elżbieta Łokietkówna opuszcza Kraków, by poślubić króla Węgier Karola Roberta. Piętnastoletnia królewna, wzorem świętej Kingi, ma nadzieję na życie w ascezie u boku męża. Karol Robert szybko rozwiewa te złudzenia – królowa rodzi synów.
Tymczasem umiera następca tronu Neapolu. Wedle prawa korona należy się Węgrom. Aby uniknąć rozlewu krwi, zostaje skojarzone królewskie małżeństwo. Joanna, córka zmarłego władcy, poślubia Andrzeja, syna Elżbiety Łokietkówny i Karola Roberta. Młodych łączy krew Andegawenów, dzieli wszystko inne. Wrogość Neapolitańczyków wobec Węgrów narasta. Nad królestwem zawisa widmo wojny. Drży ziemia pod nogami wielotysięcznej węgierskiej armii. Neapol tonie we krwi. W dalekiej Budzie Elżbieta Łokietkówna modli się o pomyślne zakończenie konfliktu…
W pierwszym tomie serii Renaty Czarneckiej miłość i nienawiść, lojalność i zdrada służą jednemu – władzy, a kobiety wychodzą z cienia mężczyzn, by grać główne role.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 668
SŁOWO WSTĘPNE
W ostatnim roku przed pandemią odwiedziłam Neapol i miejsca związane z Izabelą Aragońską i jej córką Boną Sforzą, a także Joanną Andegaweńską, bohaterką powieści Dwa królestwa, jedna krew. To ekscytujące uczucie móc przekroczyć próg katedry św. Januarego oraz kościoła San Domenico Maggiore, gdzie w zielonej trumnie spoczywa Izabela Aragońska – księżna Mediolanu, której dziad, ojciec i brat władali Neapolem po Andegawenach. Ekscytujące jest własnymi oczami zobaczyć Castel Nuovo i masywną bryłę pałacu książąt Tarentu na via Tribunali, przed którego bramą rozłożono mnóstwo kramów z tutejszymi specjałami, albo spoglądać z zamku św. Elma na Wezuwiusza czy spacerując po Ischii, oczami wyobraźni widzieć przemykające po zamku Aragonów Izabelę z Boną. W klasztorze św. Klary w Neapolu mimo upływu siedmiuset lat czuć ducha przeszłości. Oczami wyobraźni widziałam starą królową Sancię spacerującą po alejkach wirydarza albo przysiadającą na ławce pod ścianą z barwnymi malowidłami. W sąsiadującym kościele św. Klary, w nawie głównej, znajdują się nagrobki króla Neapolu Roberta i jego żony Sancii, a także Marii Walezjuszki i jej męża, Karola Andegaweńskiego, oraz ich córki, Marii, tylko grobu Joanny próżno tam szukać. Poróżniona z papieżem Urbanem VI, popierająca antypapieża Klemensa VII, popadła w tak wielką niełaskę, że nikt nie odważył się pochować jej jawnie w kościele obok jej rodziny. Podobno jej szczątki są tam złożone potajemnie, gdzieś w podziemiach zakrystii.
Powieść, którą oddaję w ręce czytelników, to literacka fikcja oparta na motywach życiorysów historycznych postaci i zdarzeń. Dlatego warto nakreślić krótki rys historyczny, by wyjaśnić, w jaki sposób francuska dynastia Kapetyngów znalazła się w Neapolu oraz na Węgrzech i po kim przejęła schedę.
Neapol na przestrzeni wieków przechodził burzliwe dzieje. Założony w VIII wieku przed naszą erą przez Greków, od V wieku naszej ery znajdował się w rękach ludów barbarzyńskich, potem przybyłych z północy Longobardów i w końcu, w XI wieku, opanowali go Normanowie. Ich panowanie na południu Włoch miało się niebawem zakończyć, a stało się to za sprawą Konstancji, córki Rogera II, która poślubiła Henryka, syna cesarza Fryderyka Barbarossy z niemieckiej dynastii Hohenstaufów. Tak silne zacieśnienie więzów z Hohenstaufami nie spodobało się papiestwu, którego lennem były Sycylia i Neapol, obawiającemu się zbyt dużych wpływów Hohenstaufów w Italii. W drugiej połowie XIII wieku papież Urban IV – z pochodzenia Francuz, sprowadził do Italii Karola, jednego z synów króla Francji Ludwika VIII Lwa z dynastii Kapetyngów. W spadku po ojcu Karol dostał hrabstwo Andegawenii, a żona Karola, Beatrycze, wniosła mu w wianie hrabstwo Prowansji. Pokonawszy Hohenstaufów, Karol i Beatrycze zostali koronowani na władców Królestwa Obojga Sycylii w 1266 roku (w skład królestwa wchodziły Sycylia jako część wyspiarska oraz Neapol jako część kontynentalna; potem w wyniku nieszporów sycylijskich, antyfrancuskiego powstania w 1282 roku, Karol Andegaweński został z Sycylii wygnany przez Piotra Aragońskiego). W ten sposób Karol I dał początek linii Andegawenów neapolitańskich, potem jego syn Karol II poślubił Marię, córkę króla Węgier Stefana V, a wnuk Karola II, Karol Robert, po długich walkach objął tron Węgier i zapoczątkował linię Andegawenów węgierskich, w której orbicie znalazła się Elżbieta Łokietkówna, poślubiając Karola Roberta. Dzięki temu małżeństwu Elżbieta stała się jedną z najbardziej wpływowych władczyń ówczesnej Europy. Trafiwszy na dwór węgierski, na którym Karol Robert rządził twardą ręką, jako władca absolutny, Piastówna włączyła się czynnie w politykę, pilotując sprawy polskie i sprawy sukcesji korony neapolitańskiej. Ale los jej nie oszczędzał. Mimo że była królową bardzo płodną, bo dała Karolowi Robertowi pięciu synów, sędziwego wieku dożył jedynie Ludwik. Andrzej, młodszy o rok, został zamordowany w Neapolu w 1345 roku, prawdopodobnie za zgodą swej małżonki Joanny Andegaweńskiej. Śmierć Andrzeja przyczyniła się do dwóch wojen Ludwika o Neapol. Król Węgier tylko pozornie odniósł zwycięstwo. Nie udało mu się schwytać Joanny, którą chronił papież Klemens VI. Wojna skończyła się pokojem zawartym między Ludwikiem a Joanną, na mocy którego po śmierci Joanny Neapol miał przypaść Ludwikowi Węgierskiemu i jego potomkom. Ale traf chciał, że Joanna i Ludwik umarli w tym samym roku – 1382. Joanna została uduszona, prawdopodobnie na polecenie Karola Durazzo (bratanka Karola zamordowanego z rozkazu Ludwika w 1348). Po śmierci Ludwika Węgierskiego Karol Durazzo został królem Neapolu jako Karol III i sięgnął po więcej – po koronę Węgier. Ale o tym w następnym tomie.
ROZDZIAŁ 1
Poduszka z gęsiego puchu wydała się Elżbiecie twarda jak kamień, nie pozwalając zasnąć. W tę bezsenną noc stawał jej przed oczami obraz klasztoru klarysek w Starym Sączu. To tam wyćwiczono w królewnie posłuszeństwo, pokorę i wielką pobożność. Wyposażona w te trzy cnoty opuści jutro Kraków, by udać się do dalekiej krainy, którą włada Karol Robert z francuskiej dynastii Andegawenów. Mimo natrętnych myśli i wyobrażeń o przyszłym mężu Elżbieta w końcu przysnęła, ale nawet we śnie widziała obraz owego króla, o którym powiadano, że jest od Elżbiety starszy o siedemnaście lat i zapewne szron oprószył mu skronie. A może jest już biały jak gołąb, bo przybity żałobą po dwóch żonach. Ona, Elżbieta, córka króla polskiego Władysława, ma mu przynieść pocieszenie, umocnić Królestwo Węgier synami zrodzonymi z krwi Piastów i Andegawenów. I uczyni to, co jej rozkazano, chociaż marzyła o innym życiu, w samotni, z dala od ludzi, tak blisko Boga, jak to tylko możliwe. Skryłaby się na bezludnej wyspie na Dunaju, tak jak jej przodkini ze strony matki, królewna węgierska Małgorzata, która jako mała dziewczynka przywdziała zakonne szaty, i pozwoliłaby mijać nocom i dniom, świtom i zmierzchom, słysząc jedynie słowa szeptanej przez siebie modlitwy i czując boską obecność. Ale widać pisane jej inne życie, nie pustelnicy, lecz mężatki. Życie może wcale nie gorsze, bo w świętości u boku męża, gdy oboje, idąc za przykładem Świętej Kingi, siostry wspomnianej Małgorzaty, Bogu przysięgną czystość i wytrwają w owym postanowieniu do śmierci. I żyć będą jak brat i siostra, w których płynie ta sama krew węgierskiego króla Beli Arpada. Wszak żyjąca w Królestwie Neapolu Maria Węgierska jest babką jej przyszłego męża i wnuczką Beli, Elżbieta zaś jest jego prawnuczką. Połączą się dwa wspaniałe królewskie rody ku jeszcze większej chwale Bożej, a może jednak ku chwale Królestwa Węgier.
Aureola świętości nad głową Elżbiety i jej męża się rozmywa i zza tego obrazu wyłania się sama Elżbieta siedząca na tronie, w koronie, w płaszczu zdobnym w herb węgierskich Andegawenów. Jej siostra Kunegunda mogłaby tylko pomarzyć o takim wyniesieniu, tymczasem musiała zadowolić się tytułem księżnej świdnickiej i nikim więcej już nie będzie. I oto coś przerywa ten miły sen i spędza z powiek wizje. Ktoś gwałtownie rozsunął zasłony i potok światła zalał łoże. Elżbieta otworzyła oczy i ujrzała Katarzynę, żonę kasztelana krakowskiego Nawoja z Morawicy, matronę dojrzałą, która wraz z nią miała ruszyć na Węgry i tam przez jakiś czas jej służyć.
– Gotujcie się na prymę[1], królewno – rzekła Katarzyna.
Elżbieta wyślizgnęła się z łoża w długiej koszuli, o którą omal się nie potknęła, i boso podbiegła do okna. Otworzyła okiennice. Lipcowy poranek był gorący, a dzień zapowiadał się skwarny. Tabuny ludzi przewijały się przez dziedziniec, szykując wozy i konie do drogi. W kaplicy zamkowej już na nią czekano. Matka, królowa Jadwiga, objęła córkę i pocałowała ją w policzek, po czym wprowadziła do kaplicy. Chyba po raz pierwszy Elżbieta nie potrafiła skierować myśli ku Bogu. Modliła się, ale bez nabożności, przejęta wyjazdem, przyszłym mężem, nowym królestwem i rozłąką z bliskimi. A potem, gdy dochodziło południe i dzwony biły na Anioł Pański, orszak składający się z kilkunastu wozów i kilkuset koni opuścił Kraków. Złakniona widoku zielonych łąk i dojrzewających zbóż ciągnących się po horyzont, Elżbieta poprosiła matkę, by pozwoliła jej pospacerować między zagonami, pod szumiącymi topolami i nabrać w płuca woni kwitnącej lipy, jakby na zawsze pragnęła nasycić się obrazami rodzinnego kraju, jego zapachami i pięknem. Jadwiga nie wzbraniała córce tej radości, którą Elżbieta czerpała na równi z młodszym bratem, Kazimierzem, biegnącym przed siostrą. Starzejącą się królową Polski cieszyła miłość między rodzeństwem i prosiła Boga, by żadne niesnaski, żadne ludzkie sprawki nigdy owego przywiązania nie zniszczyły. Teraz zaś dziękowała Opatrzności za mariaż, który miał przypieczętować sojusz między dwoma królestwami przeciwko królowi czeskiemu Janowi Luksemburskiemu, bezprawnie tytułującemu się polskim królem. Zmierzch już zapadł, gdy wozy stanęły u rozstaju dróg. Pora była wracać do Krakowa. Królowa Jadwiga żegnała córkę ze łzą w oku i z sercem pełnym tęsknoty, po czym zawiesiła jej na szyi relikwiarz z drzazgami z krzyża świętego i powiedziała:
– Niech Bóg zawsze cię chroni.
Elżbieta pochyliła głowę i poczuła ciepły matczyny dotyk. Ucałowała dłonie Jadwigi, potem mocno przytuliła Kazimierza do serca i ruszyła dalej pod eskortą krakowskich panów i w towarzystwie dwórek. Po kilku dniach napotkano orszak węgierski prowadzony przez wojewodę Siedmiogrodu Tomasza Szécsényiego oraz braci pierwszej żony Karola Roberta, Marii: Bolesława, księcia toszeckiego, i Mieszka, dawnego przeora joannitów na Węgrzech. Elżbieta popatrywała na panów z dalekiego królestwa, ale wszak wcale jej nieobcych, bo i w ich żyłach płynęła krew Piastów i nieraz w czasie drogi kierowali do niej zapytania, czy czegoś jej nie potrzeba, i zagadywali, by rozwiać nudę długiej podróży. Ona zaś nieśmiało wypytywała o przyszłego męża i snuła wizje spotkania z nim. Spotkali się w Bardejowie, na skraju bukowego lasu. Przybył do jej namiotu, gdy dzień już gasł. Elżbieta pochyliła przed nim głowę i skryła w oczach zmieszanie, ale jej duszę przepełniła radość. Oto stał przed nią postawny i piękny ciemnowłosy mężczyzna, bez śladu siwizny na głowie, w połyskujących szatach, z przypasanym mieczem, o oczach szarych jak mgła, a może jak wody morza. Wiedziała, że przez wiele lat toczył zacięte boje z buntującymi się przeciwko jego władzy panami węgierskimi i walczył o koronę Świętego Stefana, którą ostatecznie włożono mu na głowę dziesięć lat wcześniej. Czyż los jej przyszłego męża nie jest podobny do losu jej ojca, którego ukoronowano tak niedawno, zimą 1320 roku? On też na własnej skórze doświadczył trudów walki i zaznał wiele strachu, gdy niczym ścigane zwierzę umykał z Krakowa, by potem powrócić po zwycięstwo. Ile krwi przelał Karol Robert, by być tu, gdzie jest teraz. Ile wytoczył jej król Władysław, by jego córka mogła patrzeć w oczy węgierskiemu królowi. Piastówna poczuła dumę. W dalekiej Francji żyje siostra Karola Roberta, królowa Klemencja, niewiasta pobożna i bardzo przez los doświadczona, a jeszcze dalej na południe, w Królestwie Neapolu, włada jego stryj Robert. Ale przecież i sam Karol Robert za przodków ma królów Francji z rodu Kapetyngów. Zdaje się Elżbiecie, że wie o przyszłym mężu wszystko, ale przyjdzie dzień, kiedy do jej uszu dotrą pogłoski o zatrutej hostii, którą podano jego ojcu i że uczynił to król Neapolu Robert...
Król Węgier podszedł do Elżbiety, omiótł ją wzrokiem, a gdy uniosła głowę, spojrzał w jej bladoniebieskie oczy. Nie był rozczarowany jej urodą, bo mu powiedziano, że nie jest piękna, za to chwalono jej roztropność, pokorę i niewieścią uległość. Dla niego liczyło się jedno – jej płodność. I teraz Piastówna, patrząc mu w oczy, dostrzegła w nich pożądanie i już wiedziała, że nie jest jej pisane życie świętej mężatki u boku równie świętego męża. Nie po taki los tu przyjechała.
Buda powitała Elżbietę bezchmurnym niebem. W dali dostrzegła wieżyce zamczyska, a w oknach na piętrze dziesiątki twarzy. Dwór królewski był ludny i barwny. Przyszłą królową otoczył rój pięknych panien, tak radosnych i pełnych życia, że zrazu zrodziły się w Elżbiecie podejrzenia. Czyż nie ma pośród nich kochanic mego męża? Zganiła się zaraz za te brudne myśli i w duchu przeprosiła Karola Roberta. Wierzę w jego prawość – mówiła sobie. Zajęła przeznaczone dla niej komnaty, przestronne i jasne, z widokiem na rzekę i ogród. Tej nocy spała kamiennym snem.
Gdy korona spoczęła na czole Piastówny, poczuła jej ciężar, lecz kiedy zwróciła głowę w bok, ujrzała uśmiech na twarzy Karola Roberta, jakby ją uspokajał, że trudy będą nieść przez życie razem.
Przez kolejne dni zadziwiał ją dwór węgierski, tak różny od polskiego, barwny, dźwięczący różnymi językami i muzyką wygrywaną na cytrach, tamburynach i surmach, roztańczony, pachnący rozmarynem i tymiankiem, oddający się radości ochoczo, jakby nie było ani Boga, ani piekła.
– To wasze zaślubiny, najjaśniejsza pani, i wesele. Każdy pragnie radośnie przeżyć ten czas i cieszy się wraz z wami – rzekła Katarzyna, gdy Elżbieta odkryła przed nią myśli. Królowa krążyła pomiędzy skrzyniami i kuframi z podarkami ślubnymi, które w dzień po koronacji złożono w jej komnatach. Były pośród nich pozłacane wazy, srebrne amfory i puchary, barwne kobierce tkane z największą zręcznością; były jedwabne zasłony i dywany oraz cenne lustra, w których za zgodą królowej przeglądały się dwórki. Oczy im się świeciły z podziwu nad wykonanymi z kunsztem przedmiotami, lecz w Elżbiecie największe uznanie wzbudził brewiarz franciszkański, który dostała w podarku od królowej Neapolu, Sancii, stryjny jej męża. Prześlizgnęła dłonią po cienkiej cielęcej skórze, w którą oprawiono księgę, przesunęła palcami po złoconych wgłębieniach liter. Ujęła brewiarz w ręce i przycisnęła do piersi z nabożnością. Poczuła ciepło rozlewające się w sercu i jakąś bliską więź z królową Neapolu. Wtedy – a był już wieczór – przyszedł do jej alkierza Karol Robert. Wszedł tak cicho, że nie spostrzegła jego obecności, tylko dwórki krzątające się po komnacie wlepiły oczy w podłogę i dygnęły przed królem. Gdy Elżbieta go zauważyła, odprawiła damy dworu. Uwagę króla przykuła książka, którą żona kurczowo przyciskała do piersi.
– Co to takiego? – spytał zaciekawiony.
– To od waszej stryjny, panie, Sancii z Neapolu – odparła. – Wyjątkowy brewiarz. – Jej źrenice iskrzyły zachwytem.
– Ten podarek najbardziej cię ucieszył – zauważył.
– Jest wyjątkowy – przyznała i w tym momencie królewskie oblicze zasnuło się nagłym smutkiem. Elżbieta natychmiast pojęła swoją niezręczność i pospiesznie dodała: – Lecz najwspanialszy jest ten, który ty mi ofiarowałeś, dałeś mi bowiem nie tylko klejnoty, ale to, co masz najcenniejsze – swoje serce.
Karol Robert podszedł do żony, wyjął z jej rąk brewiarz, odłożył go na pobliski stolik i wziął Elżbietę na ręce.
– Zatem nie zajmuj się teraz brewiarzem, bo będę zazdrosny – powiedział żartobliwie i pocałował ją w usta.
W pamięci Elżbiety odżyła noc poślubna, której się bała, a o której na Wawelu się nie mówiło, nawet matka unikała tego tematu. Lecz nie, nie była to straszna noc, jak to sobie wyobrażała.
Wraz z odjazdem ostatnich gości dwór w Budzie wcale nie zesmętniał. Choć ubyło tłumów przyjezdnych, to tutejszych dworzan było tak dużo, że Elżbieta jeszcze przez wiele tygodni nie mogła spamiętać twarzy urzędników, ich tytułów oraz imion dam dworu. Pomagała jej w tym Irma. Zastąpiła ona kasztelanową krakowską Katarzynę, która wraz z polskimi dwórkami Elżbiety powróciła do Krakowa. Z młodą królową pozostały księżniczka oświęcimska Anna do towarzystwa i jedna dwórka, Helena, by jej usługiwać.
Jesienią dwór królewski opuścił Budę i przeniósł się do pobliskiego Wyszehradu, do zamku na wzgórzu w zakolu Dunaju. Mnogość komnat pozwoliła tutaj na wygodne życie, a śliwy i jabłonie w przyzamkowym ogrodzie dawały teraz dorodne słodkie owoce, latem zaś zapewnią upragniony cień. Mimo ustanowionej przez Karola Roberta sztywnej etykiety na królewskim dworze obyczaje były zanadto swobodne i nazbyt hołdowano przyjemnościom, co budziło niechęć Elżbiety. Takie życie było zbyt odległe od tego, które wiodła w Krakowie. I raz rzekła do księżniczki Anny, pochylając się w jej stronę tak, by tylko ona ją usłyszała:
– Wpoimy na dworze większą pobożność, sprawimy, by życie tutaj było miłe Bogu, a uciechy stanowiły nagrodę za codzienny trud.
Źrenice Elżbiety pobiegły w stronę kotary, zza której wyłonił się młody dworzanin jej męża, Filip Drugeth. Urodzony na neapolitańskiej ziemi, osierocony przez oboje rodziców, pięć lat temu jako dwunastolatek został wzięty pod opiekę swego stryja Jana, palatyna Węgier, wraz z młodszą o pięć lat siostrą Matyldą. Dwórki spojrzały na młodzieńca – wysoki i smukły, o pięknej twarzy i ciemnych oczach przyniósł ze sobą zza morza radosne usposobienie i żywiołowość. Filip, pochyliwszy przed królową głowę, powiadomił ją, że jego wysokość wychodzi właśnie z komnaty, by udać się na wieczerzę.
Gdy unosił głowę, Elżbieta spostrzegła, jak wzrok kawalera przykleja się do zbyt głębokich dekoltów dwórek, a przyłapany jej spojrzeniem ucieka na boki.
– Powiedz królowi, że już idziemy – rzekła Elżbieta, a gdy młodzieniec zniknął im z oczu, zwróciła się do dam dworu: – Bóg nie stworzył niewiasty dla uciechy mężczyzn ani dla ich oczu, zatem zanim pójdziecie na ucztę, zmieńcie suknie.
Dziewczęta opuściły ze wstydem wzrok, lecz zaraz Ester dyskretnie spojrzała na sterczący pod suknią brzuch Elżbiety. Królowa to zauważyła i spąsowiała, zadając sobie pytanie: Czyż brzemienność kobiety sama w sobie nie jest wynikiem przyjemności, jakiej zażywa z nią mąż?
Mijały miesiące i królowa zaczęła wprowadzać na zamku swoje rządy. Dzień zaczynała prymą, w której uczestniczył cały jej dwór, w dni postne pościła ponad konieczność, a jej pobożność i surowość obyczajów budziły w dworzanach zdziwienie, a z czasem coraz większą niechęć. Szeptano po zamku – i głosy te roznosiły się po królestwie – że młoda królowa chce z królewskiego dworu uczynić klasztor i niedługo przyjdzie jej damom dworu włożyć habity, a kto wie, czy już pod sukniami, z jej namowy, nie noszą włosiennic. Nie zniechęcało to jednak magnatów węgierskich, by posyłać na monarszy dwór swoje córki. Zapełnił się jeszcze bardziej zamek w Wyszehradzie pannami w nadziei, że młoda węgierska władczyni nie tylko okiełzna ich żywiołowe temperamenty, ale w cnotach je umocni. Wyćwiczone ręką samej królowej nauczą się posłuszeństwa oraz pokory i z jej pomocą znajdą najlepszych mężów.
ROZDZIAŁ 2
Karola rodziła w rozdzierającym bólu, bo Bóg tak chciał. Każda niewiasta dźwigała brzemię pierworodnego grzechu Adama i Ewy, więc i królowa Węgier, szesnastoletnia Elżbieta, niecały rok po ślubie zległa w mękach w swojej komnacie, w tym samym łożu, w którym zaznała z mężem tak wiele rozkoszy. A potem we własnym sumieniu toczyła walkę, bo czyż czerpanie radości z bliskości męża nie urąga Bogu? Nie jest Jego obrazą? Krzyk coraz rozdzierał jej krtań i niósł się po pobliskich korytarzach, wabiąc dworzan złaknionych wieści. Promienie czerwcowego słońca prześwitywały przez okna, a komnatę rodzącej wypełniała woń świeżo narwanego rumianku i szałwii, które włożono do wazonu, by chronić przed chorobami i odstraszyć złe. Nagle krzyk ustał, odeszły bóle i Elżbieta poczuła na piersiach coś ciepłego. Zwróciła ku temu przekrwione oczy i ujrzała dziecko – różowe, krzyczące na całe gardło i wierzgające nogami, pomiędzy którymi ujrzała to, co napełniło ją dumą. Powiła syna. Delikatnie nakryła go ramieniem, po czym ucałowała w czoło i podstawiła pierś. Ssał zachłannie. I wtedy poczuła z nim więź, jakiej dotąd nie odczuwała ani z siostrą, ani z bratem, ani nawet z matką. Przepełniała ją radość, bo wywiązała się z obowiązku, jaki na nią nałożono, wydając za mąż – dowiodła swej płodności i zyskała w oczach Węgrów, w sercu męża zaś zrodziła się do niej miłość. Mówiono jej, że wziął sobie kochanicę w dniu, gdy zamknęła przed nim alkierz. Nie krwawiła od kilku miesięcy i było pewne, że spodziewa się dziecka. Poczuła się zdradzona, lecz nie rozdzierała szat nad niewiernością męża i nie boczyła się na niego, biorąc sobie do serca słowa Irmy, że jest to prawo króla, obowiązkiem królowej jest czekać. A więc czekała, ale podejrzliwie popatrywała na usługujące jej dwórki i prosiła Boga, by to nie była żadna z nich. Karol Robert nie posunie się do takiej nikczemności – uspokajała samą siebie, kłując sobie palce igłą podczas haftowania mężowskich koszul – by flirtować z moimi dwórkami, gdy nie patrzę, a i one mają dość przyzwoitości, by patrzeć mi w oczy bez wstydu i lęku. Pochylały się nad nowo narodzonym królewiczem piastunki, damy dworu i księżniczka oświęcimska Anna.
Któregoś razu, gdy letnią porą Elżbieta spacerowała z dzieckiem i Anną w przyzamkowym ogrodzie pełnym kwiatów i ziół, królowa powiedziała:
– Mija rok, jak przybyłaś tu ze mną. Widzę, że niejeden możny pan wypatruje za tobą oczy, zwłaszcza wdowiec wojewoda siedmiogrodzki. W końcu będziesz musiała wybrać, Anno. Czy chcesz go za męża?
– Nie chcę was opuszczać, najjaśniejsza pani – odrzekła księżniczka i w jej oczach błysnęły łzy.
– Dla nas, niewiast, czas jest nieubłagany... – dodała królowa i skinęła na Irmę, by zabrała dziecko.
Anna tylko potaknęła. Elżbieta pochyliła się na kępą lawendy, zrobiła z niej bukiet i wetknęła weń nos. Jeszcze nie wsiąkła w węgierski dwór, jeszcze się z nim zaznajamiała, jeszcze nie zapuściła korzeni w tej ziemi, jej dom rodzinny był daleko stąd, w Krakowie, i tam biegły jej myśli. Tęskniła i tę tęsknotę słała do Polski w listach pisanych do matki. Dzieliła się z nią każdą radością, jakiej w Wyszehradzie zaznawała, każdą wątpliwością co do wychowania syna, prosiła o rady, o przysłanie zielnika i innych ksiąg, o jabłka z podkrakowskich sadów i o śliwki czy miody. W zamian posyłała na dwór rodzinny korzenne wina wyrabiane w nieodległym Egerze przez tamtejszych mnichów.
Wina tutejsze mają niezwykłą słodycz, rozgrzane słońcem winnice porastają łagodne wzgórza i doliny aż do samych brzegów rzek. Wilgoć nasyca grona. Jak tu jest pięknie, matko! Lecz najpiękniejsze widoki nie zastapią mi rodzinnych stron ani Was, ani ojca i brata.
Królowa Jadwiga ze wzruszeniem czytała listy od córki. Przychodziły regularnie aż do końca jesieni tego roku, w którym Elżbieta powiła syna. Potem nastała cisza.
– To niepodobne do naszej córki – mawiała wtedy do męża. – Boję się, Władysławie, by brak wieści nie był złą oznaką.
Król uspokajał połowicę, że przecież w górach już śniegi głębokie, droga do Krakowa długa i trudna, a może posłaniec zaniemógł.
– Złe myśli przyciągają nieszczęścia, Jadwigo – przestrzegł ją.
Przelękła się jego słów, a może właśnie własnych zbyt natrętnych rozmyślań.
Na początku grudnia, w postny dzień, gdy królestwo spożywało wieczerzę w prywatnej komnacie królowej, przybył z Węgier pan Mroczko. Królowa Jadwiga ożywiła się, wyszła ku niemu i od razu jęła pytać o córkę.
– Królowa Węgier dawno nie posyłała wieści do Krakowa, rzeknijcie, panie Mroczko, czy zdrowa?
– Królowa Elżbieta zdrowa, wasza wysokość, ale królewicz... – Urwał nagle i podał jej zapieczętowany pergamin, zalakowany sygnetową pieczęcią królowej Elżbiety.
Jadwiga złamała lak i przebiegłszy wzrokiem list, osunęła się na ławę stojącą tuż obok.
– Karol... nasz wnuk nie żyje – wycharczała przez ściśnięte gardło.
Wiadomość przybiła nie tylko królową, okazała się ciosem także dla jej męża, choć stary król starał się tego nie okazywać i skwitował:
– To wola boska, Jadwigo. Musimy się z nią pogodzić.
Zmarszczyła brwi. Ona, tak pobożna i pokorna, słuchająca głosu Bożego, po raz kolejny nie mogła się pogodzić z boską wolą, tak jak wcześniej nie pogodziła się ze śmiercią swoich dzieci: Stefana, Władysława i Jadwigi. Ten, kto nie wydał na świat dzieci, ten nie pojmie matczynego bólu. Jadwiga wysłała do córki list, w którym próbowała ją pocieszyć, pisząc, że jest młoda i silna i że kolejne dzieci zapełnią jej pustkę, choć nigdy nie wynagrodzą straty pierworodnego.
Jeszcze zaświeci dla Ciebie słońce, córko. Musisz w to wierzyć i zaufać Bogu, choć wola Jego niezrozumiała i budzi naszą żałość. Lecz porzuć zgryzoty, gdyż w niczym nie ulżą ani Tobie, ani Twemu mężowi, za to Wasze życie uczynią zgorzkniałym. Pociesz Karola Roberta, wszak także on stracił syna, następcę tronu, i przyjmij od niego otuchę i nie wzbraniaj się przed jego miłością.
Elżbieta przeczytała list w samotności. Może te matczyne słowa ją wzmocniły, bo otarła łzy i zaczęła patrzeć w przyszłość z nadzieją, tak jak radziła jej królowa matka. Rzuciła się w wir pracy: zawiadywała dworem, przyjmowała nowe dwórki, wyznaczała urzędników, rozstrzygała spory między szlachcicami, brała pod opiekę wdowy i sieroty, uprawiała zielnik albo zaczytywała się w świętych księgach lub pilnowała dyscypliny na dworze. Każdy dzień zaczynała mszą, na którą Karol Robert nie raz i nie dwa się spóźniał albo nie przychodził wcale, wymawiając się obowiązkami. Nie ganiła męża za taką opieszałość w pobożności, uznając, że łagodnością, dobrym przykładem i cierpliwością go urobi. Nie urobiła. Król był jak narowisty koń, którego żadne wędzidło nie może ujarzmić. Choć sam na dworze wymagał dyscypliny, to w religijności nie było mu z żoną po drodze. Zresztą był przekonany, że i u niej pobożność przeminie. Teraz, gdy tak niedawno umarł ich syn, naturalną rzeczą jest szukanie pociechy w Bogu i modlitwie, niech więc tak będzie. Ale Elżbieta nie dostrzegała u męża miłości do Boga, jej uwagę zwróciło co innego – podejrzliwość. Roiło się na zamku od zbrojonych. Byli blisko króla, blisko królowej, choć gdzieś poza ich oczyma, w cieniu, lecz zawsze czujni. Lękał się Karol Robert spiskowców, zbyt długo walczył o tron Węgier, zbyt wielu ludzi go zdradziło, tak że nawet tym, którzy przeszli na jego stronę, nieprędko zaufał.
Minęło Boże Narodzenie 1323 roku, nadszedł styczeń i zaczął się mięsopust. Będąc raz w komnacie żony na wieczerzy, Karol Robert, jedząc gruby plaster boczku, rzekł do Elżbiety siedzącej naprzeciw niego przy suto zastawionym stole:
– Poluzuj trochę smycz, Elżbieto, nawet pies na krótkiej smyczy nie ułoży się dobrze, lecz jeszcze bardziej zhardzieje.
Królowa nie zrozumiała, co mąż ma na myśli, a nie chcąc mieć świadków rozmowy, odprawiła służki i paziów, po czym spytała:
– Co masz na myśli, Karolu?
– Odkąd przybyłaś na węgierski dwór, damy dworu stały się nadto powściągliwe w obyciu, nawet oczu nie śmią unieść na kawalerów, aby ci się nie narazić.
– Skarżyły się? – spytała zaskoczona, a widząc, że król opróżnił puchar, sięgnęła po dzban, by mu go napełnić.
– Nie, broń Boże! Są wobec ciebie lojalne i uczynią wszystko, byś była z nich zadowolona. Lecz wielu rycerzy pragnęłoby służyć damie swego serca, ale lękają się ciebie.
Królowa westchnęła, lecz zmilczała. Wino zabulgotało w pucharze, a po komnacie rozeszła się korzenna woń.
– Czy ci tym dokuczyłem? – zapytał zaniepokojony.
– Nie, bynajmniej – zapewniła i po namyśle przyznała mu rację: – Może zbyt krótko je trzymam, młodość ma swoje prawa, póki nie są zamężne, powinny cieszyć się życiem, potem nadejdą trudy rodzenia dzieci. Tak, masz rację...
Król pochwycił żoniną dłoń i patrząc na Elżbietę, rzekł:
– Zarządzasz dworem, uprawiasz ogród, jesteś bardzo pobożna, wypełniasz dni mnóstwem obowiązków, lecz w twoich oczach widzę smutek... Żałoba po Karolu nie może trwać wiecznie.
– Wiem – odparła.
– A więc coś jeszcze cię trapi, nie tylko strata Karola, czy tak? Wyznaj to spowiednikowi, jeśli mnie się krępujesz.
– Prawie co noc do mnie przychodzisz, a jednak nie jestem brzemienna... – wyznała z poczuciem winy.
– To cię tak dręczy? – rzekł trochę rozbawiony, na przekór jej wisielczemu nastrojowi. – A więc rozkaż Baldwinowi, by rozpisał konstelację gwiazd. Może to cię uspokoi.
– Miałabym szukać wspomożenia u astrologa? – oburzyła się.
– Astrolog, ale katolik. Zresztą nawet papieże się nie wzdrygali przed patrzeniem w niebo. To nic złego, żaden grzech.
– Baldwin to Niemiec – zauważyła.
– Tak, Niemiec, ale czy to w czymś ci urąga? Wszak i ty masz za spowiednika swego ziomka, zabiegałaś o to u papieża. Sama widzisz, że każdy otacza się ludźmi, którym ufa. Ja ufam Baldwinowi.
Elżbieta skarciła się w myślach za nieufność do człowieka, któremu ufa jej mąż. A jednak od początku czuła do niego niechęć, nie wiedzieć czym spowodowaną: czy jego niemieckim pochodzeniem, czy profesją, jaką się para. Mimo zachęty ze strony męża nie zamierzała korzystać z jego rady. Naraz jej oblicze pojaśniało.
– Zima tutaj przypomina mi zimy w Polsce. Zechcesz pojechać ze mną do puszczy? Jutro z rana? – spytała i spojrzała na niego figlarnie, jakby nagle odmieniona.
Król przystał na to ochoczo i nazajutrz udał się z żoną do puszczy na konną przejażdżkę. Elżbieta u boku małżonka poweselała, pozwoliła nieść się klaczy po bezkresnych ośnieżonych łąkach i gęstych lasach, w których strzeliste świerki zahaczały o białe niebo, a nagie bezlistne korony buków i dębów rzucały szeroki wypłowiały cień. W dali rozlewały się szeroko wody Dunaju, płynące leniwie pod cienką lodową skorupą. Królowa popędziła klacz ku wzniesieniu. Była już prawie na szczycie, gdy zza ośnieżonego wzgórza wyłoniło się coś sękatego i szarego, a po chwili pokazał się łeb i wpatrzone w Elżbietę zaciekawione ślepia. Dech jej zaparło na ten widok. Olbrzymi jeleń przystanął, na głowie dźwigał wielkie poroże, pokręcił łbem. Biła od niego majestatyczność, a jego sierść srebrzyła się w mdłym słońcu na tle bieli śniegu. Naraz odwrócił się i odszedł. Dopiero teraz Elżbieta dostrzegła Karola Roberta. To on spłoszył zwierzę, zbliżając się do żony, i osadził konia tuż przy niej.
– Żałuj, Karolu, że nie zabrałeś ze sobą łuku. Miałbyś piękne poroże – rzekła podekscytowana.
Król okręcił się na rumaku i powiedział coś, co Elżbietę zdziwiło:
– Nie zabijamy białych jeleni.
– A jelenie innej maści? A sarny i daniele? – spytała.
– Owszem.
– Jakże to? Polujecie na sarny, dziki i niedźwiedzie, a białe jelenie oszczędzacie?
– Są dla Węgrów święte.
– Doprawdy, Karolu, święty może być tylko człowiek, a ty, jak widzę, masz wiele wyrozumiałości dla tych, którzy czczą bożki.
Król zmilczał tę uwagę i popędził konia ze wzgórza ku rzece. Milczenie Karola Roberta Elżbieta wytłumaczyła sobie tak, że oto jej mąż ma dla pogan czczących starych bogów w świętych gajach pod postaciami wężów, żmij, jeleni, ognia i wody wiele wyrozumiałości, i posmutniała, bo przecież o każdą duszę należy walczyć i przywieść do bożej owczarni.
Styczeń i luty upłynęły pod znakiem zabaw, balów, festynów i uczt. Rozbrzmiewały miłosne strofy rycerzy kierujących wyznania ku wybrankom. Elżbieta pokochała królewski dwór, na którym mieszały się mody i obyczaje francuskie i neapolitańskie z tutejszymi, węgierskimi. Urzekł ją również język węgierski, którego nie rozumiała, gdy tu przybyła. Brzmiał w jej uszach jak muzyka, mówiła w nim chętnie i wiele rozumiała, rzadko kiedy korzystała z pomocy tłumacza. I już z taką surowością nie spoglądała na rycerzy wzdychających do dam jej dworu podczas wspólnych biesiad i spotkań w zamkowym ogrodzie. Wiedziała, że po czasie radosnym nadchodzi czas smutku i pobożności podyktowanej adwentem.
Rok 1324 był dla Andegawenów czasem pomyślnym. Tego roku Karol, syn króla Neapolu Roberta i stryjeczny brat Karola Roberta, poślubił Marię Walezjuszkę, a jeszcze latem tego roku nadeszły z Wawelu nowiny o swatach królewicza Kazimierza z litewską księżniczką Aldoną. Elżbieta nie była zaskoczona planami mariażu, bo matka przed nią ich nie kryła, a wiedziała, że są podyktowane próbą obrony przed zakonem Najświętszej Marii Panny, z którym jej ojciec od lat wojuje o Pomorze. Tylko czy narzeczona przypadnie Kazimierzowi do gustu? Czy wystarczy zmienić wiarę i przyjąć nasze obrzędy, by pomiędzy małżonkami pojawiła się więź albo chociaż sympatia? A ona, Elżbieta? Przecież nie żywiła żadnych dobrych uczuć do Karola Roberta, gdy jechała, by go poślubić. Prosiła tylko Boga, by jej przyszły mąż nie był zbyt stary, ani łysy, ani tłusty i aby z ust mu nie szedł odór psujących się zębów, zjełczałego sadła i sfermentowanego wina. Widywała takich wielmożów na krakowskim dworze, przy których młode i piękne żony więdły, usychały jak kwiaty pozbawione słońca i wody. A jednak pokochała Karola Roberta, pokochała jego uśmiech, powagę, gdy się zasępiał, spojrzenie, pod którym kryły się ciepło i wesołość.
W marcu królowa przestała krwawić, a u schyłku lata już wiedziała, że nosi w sobie dziecko. Pierwszego listopada 1324 roku w dniu Wszystkich Świętych powiła Władysława.
ROZDZIAŁ 3
Nadeszły jesienne chłody 1328 roku. Drzewa zrzuciły liście i niebo posiniało od chmur. Zza okien zamku w Wyszehradzie wyzierał jesienny smutek. Ale Elżbiety jesień nie smuciła. Trzymając w ramionach niespełna rocznego Andrzeja, stała w okiennym wykuszu i pokazywała dziecku kruki dziurawiące szare niebo.
– O tam, spójrz, Andrzeju... ptaki. Lecą wysoko, pod niebem...
Chłopiec wzniósł obie rączki w górę i powędrował zaciekawionym spojrzeniem za ptakami. Uśmiech na jego twarzy rozczulił Elżbietę. Królowa zamyśliła się. Minęło kilka długich lat, odkąd przybyła na Węgry, w tym czasie straciła syna, lecz Bóg jej tę stratę wynagrodził w kolejnych dzieciach. Po Władysławie powiła jeszcze Ludwika, bawiącego się teraz bąkiem pod okiem dwudziestoletniej Matyldy, i Andrzeja, tak bardzo lgnącego do matki. Gdy patrzyła na najmłodszą latorośl, myślała, że może powinien był urodzić się dziewczynką, której ona pragnęła. Nigdy nie pozwolę ci odejść, zawsze przy mnie będziesz gdzieś blisko – myślała i całując jego ciepły policzek, snuła w głowie odległe plany. Władysław zasiądzie na tronie węgierskim, ale i dla Ludwika znajdzie się jakieś królestwo, bo różnie toczy się życie i wiele tronów nieoczekiwanie się opróżnia. Ale i u brata królowej, Kazimierza, dobrze się wiedzie. Spłodził już dwie córki, jest więc nadzieja i na syna, choć Elżbieta wie od matki, że między Kazimierzem a Aldoną, której na chrzcie dano Anna, nie układa się dobrze. Ale może to tylko uprzedzenia jej matki, która nie kryje w listach niechęci do synowej. Może ma powód. Andrzej pogładził matczyny policzek i spojrzał w oczy Elżbiecie. A tobie, najdroższy synu, jaki los Bóg pisze? – Zastanowiła się. – Gdybym oddała cię na służbę Bożą, miałabym cię pod ręką, pobożnym życiem doszedłbyś do świętości i nam wszystkim utorował drogę do nieba.
I teraz mając u boku gromadę dzieci, Elżbieta może powiedzieć, że jest szczęśliwa, i tym szczęściem dzieli się, z kim może: z rodzoną siostrą Kunegundą, z matką, z wojewodziną siedmiogrodzką Anną, która choć opuściła dwór jako mężatka, to jest niedaleko, w Białogrodzie. Pisała także do swej szwagierki, królowej francuskiej Klemencji, i do Neapolu, do księżnej Marii Walezjuszki, ale nie tylko, by podzielić się z nią swoją radością, lecz także, by ją pocieszyć po stracie trojga dzieci.
Zawierzcie Bogu, księżno, choć winniście złorzeczyć całemu światu za nieszczęścia, jakie spadają na Waszą głowę. Bóg okrutnie Was doświadcza, ale może ma w tym cel, którego my nie znamy. Zatem poddajcie się boskiej woli i zaufajcie Mu, tak jak ja zaufałam. Wszak wiecie, że straciłam pierworodnego. Modlę się każdego dnia o siłę dla Was i nadzieję. Nie traćcie jej, wszystkie Wasze cierpienia zostaną stokrotnie wynagrodzone, wierzę w to głęboko, bo Bóg jest miłosierny.
– Uważajcie, zły Tatarzynie, bo was przebiję mieczem!
Głos najstarszego królewicza, czteroletniego Władysława, który ujeżdżał drewnianego konia i groźnie wymachiwał drewnianym mieczykiem, zmącił myśli królowej. Elżbieta spojrzała w stronę kotary oddzielającej komnatę od niewielkiej sieni. Zza zasłony wyłonił się król, a gdy ostrze dotknęło mu piersi, zwalił się na podłogę jak nieżywy.
– Zwyciężyłem! Zwyciężyłem Tatarzyna! – wołał radośnie królewicz, a widząc ojca ciągle leżącego na podłodze, odrzucił miecz, zsiadł z konia i pochylił się nad królem.
– Już pozwalam wam wstać, ale wprzód pokłońcie mi się.
Karol Robert otworzył jedno oko i zerknąwszy na syna, spytał:
– Czemuż mam wam się kłaniać, jesteście ode mnie mniejsi o dziesięć głów.
– Jestem waszym królem! – rzekł z dumą Władysław i wyciągnąwszy dłoń, pomógł ojcu wstać. Karol Robert zgiął kark przed Władysławem, po czym się wyprostował i pochwyciwszy syna, posadził go sobie na karku.
Ucieszna zabawa ojca z dzieckiem przyciągnęła spojrzenia dwórek, które z radością popatrywały na oboje, Elżbietę zaś rozczuliła. Ona nie pamięta ojca z lat dziecięcych, w pamięci przechowuje jego przedwcześnie postarzałą od zgryzot i wojen twarz. A może to nie czas zakrył wspomnienia, nie wojny, lecz charakter? Jakże inni są ludzie zimnej północy od jej męża i jego krajanów, gorących w kochaniu, w wojnach zaś okrutnych i bezwzględnych. Miły nastrój przerwała jedna z dwórek królowej, Klara, czternastoletnia córka Felicjana Zacha, niedawno na dwór Elżbiety przyjęta za namową samego Karola Roberta. Niegdyś, gdy król Węgier i Felicjan Zach stali po przeciwnych stronach, Zach u boku buntowniczego Mateusza Czaka nie raz, nie dwa zalazł królowi za skórę i nawet, gdy monarcha obu pokonał, żaden z nich nie zgiął przed królewskim majestatem karku. Zach stracił z tego powodu ogromny majątek, wpychając rodzinę w biedę. Lecz żadna niedola, żadna zemsta nie mogły ugiąć tego opornego magnata i dopiero śmierć Czaka go złamała. Powrócił na łono królestwa pokorny i uległy, oddając się na służbę Karolowi Robertowi i przysięgając mu wierność po grób. Elżbieta lubiła jego córkę, piękną ciemnowłosą dziewczynę, za którą niejeden kawaler wodził wzrokiem. Klara powiadomiła królową, że przybył signor Barberini, goniec z Neapolu. Król kazał go wprowadzić i po chwili ujrzeli niewielkiego posturą młodzieńca, z którego kapały wielkie krople deszczu, przed momentem bowiem lunęło. Karol Robert oczekiwał listu, lecz goniec miał jedynie ustne wieści, które przekazał królestwu:
– Wasza wysokość, w Neapolu żałoba, książę Kalabrii Karol nie żyje.
Zapadła cisza mącona jedynie zawołaniami bojowymi Władysława i śmiechem Ludwika, który bawił się drewnianymi figurkami zwierząt. Królowa poleciła dwórkom zabrać dzieci, a gdy zostali sami, Karol Robert zwrócił się do Barberiniego:
– Znacie przyczynę śmierci księcia?
– Jego książęcą mość zmogła gorączka malaryczna, wasza wysokość.
– A księżna Maria?
– W wielkiej rozpaczy, jak i cały dwór. Król Robert i królowa Sancia lękają się o zdrowie księżnej przez wzgląd na jej brzemienność.
Król zadumał się dłuższą chwilę, po czym spytał:
– Kiedy pochówek?
– Za trzy niedziele. Wszystkie dwory zostały powiadomione.
– Kiedy księżna ma rodzić?
– Z końcem grudnia, wasza królewska mość.
Elżbieta westchnęła, nie wiedziała o brzemienności Marii. Uświadomiła sobie teraz, że minęły dwa lata od ich ostatniej korespondencji. Pamięta, że Maria Walezjuszka wspominała, iż oboje z Karolem mają udać się do Florencji, by tam sprawować rządy nad Republiką.
Król zaraz odprawił posłańca, pozostała po nim cisza dźwięcząca w ich uszach upiorną melodią, w której naraz zaczęły się wybijać pełne nadziei akordy. Ale królowa jeszcze kryła zamysły przed mężem i tylko rzekła z żalem:
– Takie nieszczęście... W jak głębokim smutku musi być pogrążona księżna Maria. Czy można się podnieść z takiego nieszczęścia?
– Trzeba będzie pchnąć kogoś z kondolencjami – postanowił król.
– Może Drugetha – zaproponowała. – Familia to zacna, uczynisz honor stryjowi, posyłając Filipa na pogrzeb.
– Pomyślę – rzekł, ucinając dalszą rozmowę, choć Elżbieta skora była ją pociągnąć, gdyż w jej głowie zrodził się pewien pomysł: Gdyby tak posadzić na tronie Neapolu Ludwika. Ale zamilkła, uznając, że pora ku temu nieodpowiednia. Niełatwo pogodzić się ze śmiercią stryjecznego brata o całe dziesięć lat młodszego. Król zaraz się oddalił. Zmierzch zapadł prędko, a wraz z późną porą dwór usypiał. Przed położeniem się do łóżka Elżbieta, jak co wieczór, zajrzała do dzieci. Ester i Irma nie opuszczały dziecięcej komnaty całą noc, śpiąc tuż obok na łóżkach. Ucałowawszy czoła synów, królowa pospieszyła do alkierza męża. Zastała go pochylonego nad listem. Zawahała się, czy wejść, ale król spostrzegł ją i ośmielił:
– Już kończę.
Stanęła za mężem, rzuciła okiem na pismo, po czym położyła dłonie na ramionach króla. Jej dotyk go odprężył.
– Kto pojedzie z listem? – spytała.
– Drugeth, tak jak chciałaś. Jutro o świcie opuści Wyszehrad.
Wydała się kontenta z tej odpowiedzi. Jej wzrok podążył ku rubinowemu winu w szklanym dzbanie.
– Napijesz się? – spytała, i nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po dzban i rozlała wino do srebrnych czar. – Karol nie żyje, zatem kto odziedziczy koronę Neapolu?
Karol Robert zerknął na żonę chłodno. Pochwyciła to pełne rezerwy spojrzenie i podchodząc do męża z dwoma pucharami napełnionymi winem, powiedziała:
– Nie zrozum mnie źle, Karolu, żałuję twojego stryjecznego brata i jego żony... Zawsze im dobrze życzyłam, lecz sam rozumiesz, że opróżniony tron Neapolu będzie przyciągał jak lep, zatem należałoby już teraz zadbać...
– Karol pozostawił córkę Joannę i brzemienną żonę. Wiesz o tym – uciął.
– Zatem tron odziedziczy pogrobowiec...
– Jeśli to będzie syn – potwierdził.
– A jeśli Maria urodzi córkę?
Król pochwycił uważny wzrok Elżbiety. Trudno jej było odmówić przezorności.
– Wedle starszeństwa to tobie należy się tron Królestwa Neapolu – rzekła. – Pomyśl o tym, masz trzech synów, przynajmniej głowy dwóch z nich, najstarszych, winny być ukoronowane... – Położyła dłoń na ramieniu męża, pochyliła się i pocałowawszy go w policzek, powiedziała: – Śpij dobrze, Karolu.
– Nie zostaniesz na noc? – spytał.
– Wybacz, nie dziś – odparła. – Za kilka dni.
Domyślił się, że przechodzi miesięcznicę, więc nie nalegał, tylko ucałował jej dłoń. Królowa opuściła mężowskie komnaty i poszła do swych pokoi, a zastawszy tu dwórki, posłała Matyldę po brata. Gdy się zjawił, odprawiła damy dworu i rzekła do niego:
– Czy król już przekazał ci, panie Drugeth, list do króla Roberta?
Zrazu zawahał się, co jej odpowiedzieć, po chwili odparł:
– Tak, najjaśniejsza pani.
– Wiem, że przypadnie ci zaszczyt uczestniczenia w celebrze pochówku księcia Karola. Chcę, byś pozostał w Neapolu do czasu porodu księżnej Marii i przywiózł nam nowinę, jakiej płci dziecko powiła.
– Król zaraz po pogrzebie rozkazał mi wracać na Węgry – odrzekł zakłopotany.
– Po co ten pośpiech? – zdziwiła się. – Masz przecież w Neapolu krewnych, czyż nie?
Gdy milczał, zbliżyła się do niego i patrząc mu w oczy, powiedziała:
– Odwiedź ich, a ja cię wytłumaczę przed królem z dłuższej nieobecności. Nie gryź się tym, Filipie.
PRZYPISY