Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Barwny fresk historyczny ukazujący walkę o władzę i miłość między władcami dynastii andegaweńskiej
Kontynuacja serii o jednym z najpotężniejszych rodów średniowiecznej Europy
Król Ludwik Węgierski, w którego żyłach płynie krew Andegawenów i Piastów, wraca z Neapolu po nieudanej wyprawie wojennej przeciw królowej Joannie. Dwór w Budzie jest pogrążony w żałobie po śmierci jego żony Małgorzaty Luksemburskiej. Elżbieta Łokietkówna, mimo rozpaczy syna, już rozmyśla o ponownym ożenku Ludwika i sprowadza na Węgry swoją imienniczkę Elżbietę Bośniaczkę, pragnąc zapewnić monarchii następcę tronu. Ale król nie potrafi porzucić myśli o zemście i ponownie rusza do Włoch, by pojmać Joannę Andegaweńską i poślubić jej siostrę Marię.
Przeciągająca się wojna nie daje rozstrzygnięcia i Ludwik musi przystać na pokój ze swoją rywalką. Jednak rozejm z Węgrami nie jest gwarantem spokoju królowej Neapolu, która nawet wśród najbliższych nie może czuć się bezpiecznie.
Czy Joannie uda się obronić przed siatką intryg, która ją oplata? Czy Ludwik porzuci pretensje do tronu neapolitańskiego i zwróci oczy na Polskę? Jego stryj król Kazimierz jak dotąd nie doczekał się syna…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
ROZDZIAŁ 1
Był czerwiec 1348 roku. Ludwik Węgierski powracający z wyprawy wojennej z Neapolu zwrócił twarz ku słońcu, jakby spragniony jego ciepła i mocy, a może w nadziei, że ono rozjaśni jego ponure myśli. Jednak nic nie zdołało przegnać tego, co zatruwało mu duszę. Był o pół dnia drogi od Wyszehradu, lecz nie wysłał przodem umyślnego, nie uprzedził matki o swoim powrocie. Zaraza zdziesiątkowała jego armię. Wracał pokonany przez papieża, bez królowej Neapolu Joanny, którą obiecał matce przywieźć. Utrudzony niepowodzeniami i drogą rad by już stanąć w zamku i ucałować żonine usta, do czego tęsknił i co miało być mu osłodą. Jednak wieść o tym, że król stanął na węgierskiej ziemi, szybko rozniosła się po królestwie i dotarła na dwór węgierski, gdzie Elżbieta oczekiwała syna. Monarcha stanął pod grodem, gdy słońce wisiało nisko nad ziemią, a w jego promieniach ukazała się forteca na wzgórzu gęsto porośniętym drzewami. W dole opływały je jak krew czerwone od zachodzącego słońca wody Dunaju. Na widok rodzinnego gniazda Ludwik nie poczuł radości. Gdy wjechał na dziedziniec, dworzanie i służba już wylegli tłumnie z zamku. Pośród nich dostrzegł matkę. Szła w jego stronę, prowadząc za rękę Karola Martela. Ludwik zsiadł z konia i ruszył matce naprzeciw. Królowa się zatrzymała i wypuściła z dłoni ciepłą rękę dziecka. Karol Martel pochwycił obiema rękami jej suknię i wtulił w babcine szaty przelękłą twarz, jakby nie pamiętał stryja, a może czuł przed nim strach. Ludwik zbliżył się do matki i spojrzawszy jej w oczy z poczuciem winy, a może i wstydu, rzekł:
– Nie dotrzymałem słowa, matko, nie przyprowadziłem wam Wilczycy. Wymknęła mi się...
Nabrzmiałe od łez oczy matki poczerwieniały, wielkie jak groch krople spłynęły po jej twarzy i zaraz poczuł pocałunek jej mokrych warg na swym policzku.
– Małgorzata nie żyje[1]. – Elżbieta z trudem wykrztusiła tych kilka słów i spojrzała na syna.
W jego oczach było niedowierzanie, przecież nikt z tą wieścią do niego nie posyłał. W końcu musiał uwierzyć, nikt bowiem nie kpi ze śmierci. Śmierć jest jak relikwia, jest święta, nie można jej dotknąć, można jedynie poczuć jej woń i on ją poczuł. Nasiąkły nią szaty królowej Elżbiety, jej skóra, włosy i welon.
– Kiedy? Kiedy to się stało, matko? – wydusił przez ściśnięte gardło.
– Krótko przed świtem – rzekła przez łzy. – Spoczywa w kaplicy...
Król ruszył do zamku jak otumaniony. Nie widział zasępionych twarzy dworzan kłaniających mu się w pas. Skrzypnęły drzwi kaplicy zamkowej. Ludwik przestąpił jej próg. Ucichły głosy mniszek. Skierowały oczy na władcę w oczekiwaniu, że każe im wyjść, lecz ich nie odprawił. Wnętrze kaplicy przesiąkło chłodem wielodniowego deszczu i wichru. Przez barwne witraże nie przebił się do środka choćby najbardziej nikły promień słońca, które dziś rozjaśniło niebo. Wilgotna mgła oblepiła ołtarz, na nim wielki krzyż, przed nim mary. Płomień gromnic ledwo rozpraszał mrok. Zdało się, że ogień dusi jakaś niewidzialna siła, płomienie przybrały sinoniebieskawą barwę. Na marach leżała jego Małgorzata spowita zimną mgłą. Zbliżył się do niej. Zadudniły w ciszy jego kroki, lecz umarłej nie przebudziły, choć zdało mu się, że ukochana śpi snem człowieka żywego. W jej splecionych dłoniach lśniły białe paciorki różańca. We włosach przenikały się złote i srebrne pasma, jakby przedwcześnie posiwiała. Ludwik pochylił się i ucałował dłoń żony. Zdążyła już ostygnąć i zamieniała się w kamień, jak jadeity nanizane na sznurek różańca, które wespół z modlitwą miały chronić młodą królową przed złymi mocami, lecz nie uchroniły. Cichy szloch wyrwał się z piersi króla. Ale nawet on nie przebudził zmarłej i nie wzruszył Boga patrzącego z niebios.
– Jakie moce mi ciebie zabrały... – wyszeptał i padł na klęczki, jakby nagle pozbawiony sił, owładnięty złymi myślami, jakich katolicki król nigdy nie powinien do siebie dopuszczać. Oto do serca Ludwika wkradło się zwątpienie w Bożą potęgę i w modlitwy. Naraz usłyszał za sobą ostrożne kroki i po chwili poczuł na ramieniu ciepłą dłoń matki. Weszła tu za nim cicho i niepostrzeżenie. Król zdusił szloch, a wtedy zdało mu się, że słyszy matczyne myśli: Musisz żyć dalej, bez niej...
Gdy wieść o ucieczce Ludwika Węgierskiego z Neapolu dotarła pod koniec kwietnia do Awinionu, nie było tu już żadnego Węgra, gdyż natychmiast po procesie Joanny wyruszyli na południe Europy. Papież Klemens VI nie krył radości i dziękował Bogu za to zrządzenie losu. Do swego bratanka, Pierre’a Rogera de Beauforta, z którym przechadzał się po ogrodzie pałacu papieskiego, powiedział:
– Niebiosa sprawiły, mój bratanku, że Węgrzy opuścili Neapol.
– Mylicie się, Wasza Świątobliwość, sprawiła to zaraza, a Węgrzy siedzą w waszym lennie, tylko ich króla tam nie ma. Zatem Neapol ciągle jest w rękach Ludwika – sprostował kardynał, który nigdy nie przypochlebiał się Ojcu Świętemu, a jeśli się z czymś z nim nie zgadzał, nie ujawniał tego publicznie, lecz czynił to w cztery oczy.
– Położymy temu kres – rzekł z entuzjazmem Klemens VI i się uśmiechnął.
Nic już nie mogło zmącić jego radości, a przyszłość widział w jasnych barwach. Nawet zaraza, która zebrała wielkie żniwo, nawet gniew chrześcijan wymierzony w Żydów – to wszystko było już za nim, coraz bardziej odległe, i zdało się złym snem, który się skończył.
– Musimy nakłonić Ludwika Węgierskiego do złożenia oręża – powiedział Klemens.
– Zażąda czegoś w zamian – odparł Pierre. – Co jesteście mu skłonni dać, stryju?
– Myślisz, że bez targu nie osiągniemy zgody? – Papież wlepił w niego wzrok. – Może lepiej odwołać się do jego rozsądku i serca?
– Darujcie, lecz zemstę może zaspokoić tylko sowita ofiara, zadośćuczynienie. Nie liczcie na wspaniałomyślność Ludwika, jego rozsądek i miłosierdzie. Możecie go kupić koroną Neapolu, ale wiem, że mu jej nie dacie.
– Jakże bym mógł! – Klemens obruszył się na samą myśl o tym. – Musiałbym zamordować Joannę, aby odebrać jej Neapol, a tymczasem życzę jej długiego życia – dla dobra nas wszystkich. I choć nie wierzysz w powodzenie mojego pomysłu, to właśnie ty udasz się na Węgry i rozmówisz z królową Elżbietą.
– Nie z królem? – zdziwił się Pierre.
– Z obojgiem, ale jeśli będziemy mieli królową po naszej stronie, Ludwik w końcu ulegnie. Tak, Pierre, musimy kuć żelazo, póki gorące. Król jest utrudzony wojną i morowym powietrzem, jego wojsko zostało przerzedzone, wyciągniemy do niego rękę, by pogodzić zwaśnione strony.
– Niech Bóg nam w tym dopomoże, lecz lękam się, że jadąc do Wyszehradu, wejdę w paszczę lwa.
– Co takiego? – Papież nie zrozumiał.
– Ludwik musi być bardzo rozsierdzony wieścią o uniewinnieniu królowej Neapolu.
– Zapewne o tym jeszcze nie wie, ale masz rację, gdy się dowie, będzie wściekły, lecz prosząc mnie o wydanie wyroku, winien aprobować każdy wynik procesu. Jeśli teraz mi się sprzeniewierzy, ogłoszę go heretykiem i zamknę wszystkie kościoły w jego królestwie.
– Ludwik z trudem to przełknie, ale... przełknie – oświadczył kardynał.
– A jego matka? – Klemens uśmiechnął się chytrze. – W interesie pobożnej Elżbiety leży, by syn żył ze mną w zgodzie. Jeśli pozbawimy ich sakramentów, to na pewno dotkliwie zaboli katolicką królową.
– Mam ruszać już teraz? – spytał kardynał.
– Wyjedziesz w połowie maja – zadecydował. – Niech król okrzepnie po wojnie.
Poźniejszy termin podróży był kardynałowi bardzo na rękę, gdyż rad był dłużej zagrzać miejsca w Awinionie, pokosztować wygodnego życia i uciech.
Wieść o papieskim wyroku dotarła do Ludwika Węgierskiego tydzień po jego przybyciu do Wyszehradu. Była połowa czerwca 1348 roku. László Garai zdał relację z owego wydarzenia królowi Ludwikowi i jego matce. Oboje słuchali w skupieniu i z marsowymi obliczami. Gdy skończył, zapadła grobowa cisza.
– Papieska sprawiedliwość jest przekupna. – Ludwik odezwał się pierwszy. – Widać, muszę wrócić do Neapolu, by sam ją wymierzyć – rzekł spokojnie. Nie uniósł się gniewem, nie wściekał na ową nowinę. Żałoba po Małgorzacie była bowiem zbyt świeża, strata zbyt wielka, by inne sprawy mogły ją teraz przyćmić.
– Nie chcę, byś mnie znowu opuścił – powiedziała Elżbieta i położyła dłoń na ramieniu syna.
– Teraz jest czas żałoby, matko, nie trapcie się wojną... choć jest nieunikniona – odparł.
Pierre Roger de Beaufort dotarł do Budy w pierwszym tygodniu lipca, po prawie dwóch miesiącach podróżowania wierzchem. I wcale się nie spieszył, ponad trudy wolał bowiem wygodę. Zresztą, nie był gońcem, lecz kardynałem, wysokim dostojnikiem kościelnym i tak też go witano, z honorami, w klasztorach, które przed nim się otwierały, gdy wymachiwał opatom przed nosem pismem papieskim nakazującym przyjąć go na nocleg i ugościć, albo w zamkach i na plebaniach. Towarzyszyło mu dwóch silnych rycerzy gotowych dać się ukatrupić za swego pana, jeśliby Bóg tak chciał. Ale nie doszło do tego i bratanek papieża dotarł szczęśliwie do nowej rezydencji króla węgierskiego, do Budy.
Nowy zamek położony na wzgórzu był widoczny z daleka i jak drogowskaz kierował podróżnych do królewskiego miasta. Pysznił się nad okolicą, lecz nie spozierał srogim wzrokiem jak forteca w Wyszehradzie – był piękny, rozległy, z obu stron okolony silnymi ramionami lasów. Roztaczał się z niego widok na trzy niewielkie wyspy. Jedną z nich była Wyspa Królików, zwana też Wyspą Małgorzaty, na której przed wiekiem usadowił się klasztor dominikanek. I to tutaj, do Budy, przeniósł się Ludwik z matką wkrótce po pogrzebie żony. Wyszehrad opuścił bez żalu, zbyt mu bowiem przypominał szczęśliwe chwile z Małgorzatą i jej stratę. Zamek w Budzie, dokończony i urządzony przez Elżbietę w czasie wyprawy Ludwika do Neapolu, miał w sobie jakąś świeżość i jasność, których nie było w Wyszehradzie.
Kardynał, którego przed oblicze królestwa przywiódł marszałek dworu Lajos Lackfi, z uznaniem rozglądał się po fortecy, łypał oczami po korytarzach i przestronnych komnatach, których ściany zdobiły barwne tapiserie i kobierce, a posadzki były tak gładkie i lśniące, że można by się w nich przeglądać jak w lustrze. Wreszcie Pierre zatrzymał wzrok na Ludwiku i jego matce. Oboje, w otoczeniu najbardziej zaufanych dygnitarzy, siedzieli na tronach, do których wiódł czerwony chodnik.
Kardynał pochylił kark i podał Ludwikowi tubę. Król domyślał się, co kryje się w środku, więc gdy poznał treść dokumentu, nie był zaskoczony i skwitował:
– Papież mógł przekazać tę wiadomość przez pierwszego lepszego posłańca, nie musiał was fatygować taki świat drogi, kardynale.
– Jego Świątobliwość posyła mnie nie tylko z listem do was, wasza królewska mość, lecz także w sprawie, która leży mu na sercu.
Ludwik i Elżbieta nadstawili ucha, więc kardynał wyłuszczył:
– Ojciec Święty pragnie pojednania zwaśnionych stron, nie chce rozlewu krwi ani zemsty. Odwołuje się do waszego chrześcijańskiego miłosierdzia. Królowa Neapolu pragnie z wami przymierza, a papież oczekuje, że wyrok, jaki wydał, skłoni was do zgody.
Ludwik poczerwieniał na twarzy, tak go rozwścieczyły słowa duchownego, lecz poczuwszy na dłoni delikatny dotyk matczynej ręki, zdusił gniew i rzekł spokojnie:
– Powiadacie, że Joanna chce przymierza. Zatem niech zrzeknie się korony! To mój warunek. Jeśli nie posłucha, niech się mnie rychło spodziewa w Neapolu. A czy Klemens wydał sprawiedliwy wyrok i została uniewinniona słusznie, tylko Bóg to wie, a przed Jego sądem nikt nie ucieknie: ani papież, ani jego podopieczna! Zatem wracajcie do Awinionu, kardynale, i powiedzcie papieżowi, że tylko korona Neapolu zadośćuczyni krzywdom i nasyci gniew króla węgierskiego.
– Wasza królewska mość, macie w rękach Karola Martela, syna królowej... – próbował przekonywać de Beaufort. – To tak jakbyście mieli w garści koronę Neapolu w przyszłości.
Ludwik wstał z tronu z chłodnym obliczem. Kardynał skurczył się i pochylił głowę przed tym nieustępliwym władcą. Już wiedział, że nic nie wskóra, chyba że... – Jego wzrok spoczął na Elżbiecie. Nie miała w sobie tej zapalczywości co syn. Tylko ona może go przekonać.
– Wasza królewska mość, przekażę wasze słowa papieżowi – rzekł de Beaufort i się wycofał.
Nazajutrz miał opuścić Budę, lecz jeszcze tego wieczoru udało mu się przekonać ochmistrza dworu Elżbiety, by umówił go na spotkanie z królową, nie chciał bowiem wyjeżdżać z Węgier bez nadziei. Elżbieta przyjęła kardynała w gabinecie. Gdy wszedł, siedziała przy kominku, lecz nie podniosła się na jego widok. Bił od niej chłód. Kiedy de Beaufort pochylił przed nią głowę, rzekła:
– Chcieliście ze mną mówić, eminencjo.
– Jutro wyjadę z Budy z ciężkim sercem, wasza wysokość. Król nie dał papieżowi żadnej nadziei na pojednanie.
– Ależ, kardynale, czyż nadzieją nie jest zrzeczenie się korony przez Joannę? – odparła. – Jeśli Klemens miał moc uniewinnienia królowej, ma także moc odebrania jej korony. To jedyny sposób, by Ludwik pozostał na Węgrzech, czego pragnę nie mniej niż papież.
– Dopóki Joanna Andegaweńska żyje, jest królową – upierał się de Beaufort. – Papież nie może wkładać korony, a potem ją strącać. Gdzież majestat Ojca Świętego, gdyby tak czynił? Człowiek ukoronowany staje się pomazańcem bożym, przecież rozumiecie to najlepiej, najjaśniejsza pani. Jego Świątobliwość jest udręczony niezgodą, modli się o pojednanie, lecz przyparty do muru nie zawaha się użyć środków, które wymuszą posłuszeństwo na waszym synu. Wszak grzech, który obarczy sumienie króla Ludwika, spadnie na głowy poddanych...
Twarz Elżbiety stężała. Domyślała się, co mu chodzi po głowie, i wiedziała, że to nie są czcze pogróżki. Klątwa niejednokrotnie wymuszała posłuch dla papieży. Monarchowie powracali pod papieskie skrzydła pokorni i skruszeni, w pokutnych szatach i boso, strach przed piekłem był strachem największym, lęk o duszę nigdy nie znikał. Bo jak to? Nie przyjąć świętych sakramentów? Jak zawierać śluby i chrzcić dzieci bez udziału duchownej osoby, jak umierać bez ostatniego namaszczenia i gdzie te wszystkie dusze upór króla zawiedzie? Gdzieś na bezkresne łąki potępieńców i już stamtąd nie wrócą. Będą nawiedzać swego oprawcę króla Ludwika, który na wieczne skazał je katusze. Do tego Elżbieta nie mogła dopuścić.
– Nakłońcie króla do zgody, pani, wszyscy na tym skorzystają – rzekł na koniec kardynał. – Czy Jego Świątobliwość może na was liczyć?
– Tak. Lecz musi być cierpliwy i niczego nie czynić pochopnie. Nie szkodzić nam...
Kardynał odjechał nazajutrz z poczuciem dobrze spełnionej misji. Mijały tygodnie. Żałoba po Małgorzacie przygasała, żal w sercu Ludwika powoli ustępował. Myśli króla stały się jaśniejsze. Wkrótce po odjeździe kardynała przybyli z Awinionu królewscy urzędnicy. Widok starych oddanych dworzan ucieszył Ludwika. Wieczorem wydał ucztę, a nazajutrz urządził turniej rycerski, w którym konkurowali ze sobą kawalerowie z najznamienitszych rodów. Także sam król chętnie stanął w szranki przeciwko swemu bratu, Stefanowi. Elżbieta popatrywała na synów z okien swej komnaty, czując na sobie wzrok Filipa Drugetha, który stał opodal, przy kominku. Był koniec sierpnia, niezwyczajnie gorący, w powietrzu nie było czuć pierwszych jesiennych podmuchów, tak charakterystycznych dla schyłku lata.
– Dopiero tutaj, w Budzie, odżył po śmierci Małgorzaty – odezwała się Elżbieta, spozierając na syna. – Spójrz, Filipie, ile w nim siły, ile życia.
Dworzanin podszedł do okna, by popatrzeć na króla. Rzeczywiście, Ludwik był pełen żywiołowości, radosny, siły witalne go rozsadzały. Napierał kopią jak dziki zwierz nieokiełznany, mocarny, co przeraziło Elżbietę i aż jęknęła, gdy omal nie strącił z siodła Stefana.
– Czy taki był w Neapolu? – spytała, kierując wzrok na dworzanina. – Pełen odwagi i brawury?
– Tak, pani, ale tam to nie była zabawa... Na obliczu waszego syna nie gościł uśmiech, lecz malowały się posępność i mrok. Zabijanie nie ma w sobie nic z rozrywki.
Spuściła głowę ze smutkiem i powiedziała:
– Idź do króla i powiadom go, że czekam na niego.
Drugeth się oddalił. Królowa zaś znowu spojrzała na dziedziniec, na którym trwał turniej, i pochwyciła wzrok Ludwika. Jego uwaga na moment się rozproszyła i to wystarczyło, by Stefan zrzucił go z wierzchowca. Czoło Elżbiety przecięła rysa niepokoju, ale gdy Ludwik się podniósł, jej oblicze pojaśniało. Po chwili ujrzała przy królu Filipa, po czym obaj zniknęli w zamku. Wkrótce w sieni rozniosły się kroki i Elżbieta ujrzała poczerwieniałą od wysiłku twarz syna i jego rozgorączkowane oczy. Uśmiechnął się do niej. Ten uśmiech zawsze dodawał jej otuchy i gasił złe przeczucia.
– Przyglądaliście się nam, matko – powiedział zdyszany, łapczywie chwytając oddech.
– Podziwiałam wasz spryt i refleks – odrzekła. – I nie wiem, który z was jest w tej sztuce lepszy.
– Nie możecie wybrać ani osądzić, bo jesteście matką i kierujecie się sercem, nie oczami – skwitował.
– To prawda – przyznała i zerknęła na dziedziniec. Stefan stawał przeciwko László Garaiowi.
Król zbliżył się do matki i ujął jej dłoń. Bijące od niego gorąco buchnęło jej w twarz.
– Zejdźcie na dziedziniec, rozerwiecie się trochę – zaproponował Ludwik.
Potaknęła i rzekła:
– Widzę, że pobyt w Budzie ci służy... – Nagle urwała, ale wyczuł, że chce mu coś powiedzieć, więc cierpliwie wpatrywał się w matkę.
– Jak sami widzicie, matko, tu mogę zapomnieć o Małgorzacie... i żyć.
– I zapomniałeś? – spytała, a gdy milczał, dodała: – Umarła ledwo trzy miesiące temu.
– Zdaje mi się, że minęły trzy lata – odparł spokojnie, bo nie usłyszał w matczynym głosie najmniejszego napomnienia.
Elżbieta uznała, że to dobrze, i powiedziała:
– A więc możesz już teraz rozejrzeć się za żoną. Znalezienie właściwej zajmuje dużo czasu i wiąże się z długimi negocjacjami. Poślubisz ją, gdy skończy się żałoba. Chyba że mi pozwolisz... Twoja żona powinna być pobożna i łagodnego usposobienia jak Małgorzata, powinna być ci uległa.
– Chcecie znaleźć mi drugą Małgorzatę? – Wlepił w matkę wzrok.
Nie była pewna, co kryło się w jego źrenicach i głosie: czy zgoda na wszystko, czy przeciwnie – ironia i niechęć, jakby tym razem chciał sam decydować.
– Jeśli pozwolisz... – powiedziała nieśmiało.
– Teraz myślę o wojaczce, wiosną ruszam do Neapolu. Tym razem przywiozę obie: Joannę, którą uduszę własnymi rękami, i jej siostrę, Marię, którą poślubię.
Elżbieta zadrżała. Pomyślała, że intuicja jej nie myliła i tym razem syn sam chce wybrać sobie żonę. Jego wybór ją przeraził, nie o takiej synowej marzyła.
– W ten sposób wypełni się testament króla Roberta – rzekł Ludwik i uśmiechnął się, chcąc rozproszyć matczyne rozterki, ale twarz Elżbiety nie pojaśniała. Król to dostrzegł i powiedział: – Widzę, że nie po myśli wam synowa.
– Nie po myśli – przyznała. – Wystarczy, że Joanna przyłożyła rękę do śmierci twego brata. Maria zapewne nie jest od niej lepsza, więc czy teraz mam się zamartwiać o ciebie?
– Zobaczycie, jak wyćwiczę Marię w posłuszeństwie i pokorze. Żaden pies nie będzie tak dobrze ułożony jak ona. Będzie się bała unieść na mnie wzrok, a ja będę się sycił zemstą, każdego dnia odnajdując w jej oczach strach.
– Zatem nie będzie twoją żoną, lecz niewolnicą, branką, którą sobie weźmiesz jak wojenny łup, a gdy urodzi ci dzieci, wpoisz im nienawiść do ich matki?
Słowa królowej zdały mu się słuszne. Ale nawet jeśli Elżbieta ma rację, on nie ustąpi, żądza zemsty jest zbyt silna i zbyt go dręczy, dlatego odparł:
– Tak czy siak, poślubię Marię, a dzieci, które urodzi, będą moje, tak jak Neapol.
PRZYPISY