Procesy imperium. Cykl Imperium Wilka. Tom 3 - Swan Richard - ebook

Procesy imperium. Cykl Imperium Wilka. Tom 3 ebook

Swan Richard

4,4

Opis

Nadchodzi czas sądu

Imperium Wilka zostało rzucone na kolana, lecz w tej wielkiej bestii jest jeszcze życie.

Żeby je ocalić, sir Konrad Vonvalt i Helena muszą poszukać sojuszników za jego granicami –u wilczych ludzi z południowych równin i pogańskich klanów na północy. Jednak korzenie dawnych uraz sięgają głęboko, a upadek Sovy przyniesie korzyść obu frakcjom.

Mimo to nawet ci sojusznicy mogą nie wystarczyć. Ich wróg, przepełniony fanatyzmem Bartholomew Claver, włada piekielnymi mocami, którymi obdarzył go tajemniczy demoniczny byt. Vonvalt i Helena będą musieli stawić mu czoło, lecz do tego potrzebni im będą przyjaciele po obu stronach śmiertelnego wymiaru… Jednak za takie sojusze trzeba zapłacić wielką cenę.

Gdy oddziały szykują się do starcia, zarówno w Sovie, jak i w zaświatach, zbliża się ostateczna rozgrywka. Tutaj, w samym sercu Imperium, Dwugłowy Wilk odrodzi się w płomieniach sprawiedliwości… lub zginie w cieniu tyranii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 662

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (10 ocen)
5
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eutyches

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny tom i zacytuję sam siebie, nic nowego nie wymyślę. ;) W końcu fantasy w dobrze skrojonym świecie, takim bez soft porno^^ udającym fantasy dla trzydziestolatków. XD Bohaterowie są pełnokrwiści, akcja z pozoru spokojna, w kolejnych tomach nabiera mocy, nie polecam czytać na przewijaniu, bo to nie ten typ narracji. Powiedziałbym, że Autor lubi Tada Williamsa - to komplement.
40
zonkas

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż powiedzieć... Polecam cały cykl. W natłoku romanse-fantasy czy jak to się zwie, zalewającym Legimi jest to naprawdę perełka, po którą warto sięgnąć.
00

Popularność




Prolog. Wieszanie w letni poranek

PRO­LOG

Wie­sza­nie w letni pora­nek

„Kary­god­ność postępku rodzi się z zamiaru”.

Z Sovań­skiego kodeksu kar­nego: Porady dla prak­ty­ku­ją­cych Cater­hau­sera

Pamię­tam, jak kie­dyś widzia­łam, jak wie­szają czło­wieka. Było to w nie­wiel­kim mie­ście, pięt­na­ście kilo­me­trów na pół­noc od Ley­en­swaldu, a jedy­nym, o czym byłam w sta­nie wtedy myśleć, było to, jak bar­dzo okrutne było zapla­no­wa­nie egze­ku­cji na tak piękny letni pora­nek.

Czło­wiek ten – jego nazwi­sko mi ucie­kło, podob­nie jak nazwa tam­tej­szego mia­sta – został uznany win­nym mor­der­stwa. Cho­dziło o jedną z tych nie­do­rzecz­nych spraw: uliczna kłót­nia o coś, co kilka godzin póź­niej powinno zostać roz­strzy­gnięte w tawer­nie. Zamiast tego twarde słowa zmie­niły się w nie­prze­my­ślane czyny i męż­czy­zna wbił swo­jej ofie­rze nóż w pierś. Potem uciekł, cho­ciaż Bres­sin­ger wytro­pił go zale­d­wie dzień póź­niej, ukry­wa­ją­cego się… w drze­wie.

Sie­dzia­łam z Vonval­tem w jed­nej z pry­wat­nych izb na pię­trze tawerny i patrzy­łam na robot­ni­ków, któ­rzy pod nad­zo­rem miej­skiego cie­śli budo­wali szu­bie­nicę. Sędzia sie­dział na biurku, prze­glą­da­jąc jakieś doku­menty, z któ­rych jed­nym był ofi­cjalny akt oskar­że­nia.

Sam zabójca gnił w miej­skim wię­zie­niu, w towa­rzy­stwie nemań­skiego spo­wied­nika.

– Po co ci to w ogóle potrzebne? – zapy­ta­łam, wska­zu­jąc per­ga­miny.

Vonvalt uniósł wzrok. Nie wyglą­dał na ziry­to­wa­nego tym, że mu prze­rwa­łam. Zazwy­czaj chęt­nie wyko­rzy­sty­wał oka­zję, by mnie cze­goś nauczyć, nawet jeśli byłam nie­grzeczna lub bez­czelna.

– Co masz na myśli? – zapy­tał.

– Te doku­menty. Ten…

– Akt oskar­że­nia.

– Akt oskar­że­nia. Po co zawra­cać sobie tym głowę?

Kiedy Vonvalt odchy­lił się, a potem wycią­gnął i zapa­lił fajkę, natych­miast zro­zu­mia­łam, że popeł­ni­łam błąd. Na jego ustach poja­wił się nikły uśmiech.

– Masz pro­blem z pro­ce­durą.

– Jeśli tak to nazy­wasz… – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Po pro­stu wydaje mi się, że to strata czasu. I tak go powie­sisz. Rezul­tat jest taki sam. Po co posu­wać się do takiej… biu­ro­kra­cji?

Vonvalt roz­wa­żał to przez chwilę w ten swój iry­tu­jący, lekko kpiący spo­sób, jak zawsze, kiedy był w dobrym nastroju.

– Zasta­nówmy się nad tym. Co się wyda­rzyło? – Wska­zał za okno, mając na myśli mor­der­stwo.

Zdez­o­rien­to­wana ścią­gnę­łam brwi. Prze­cież dosko­nale wie­dział, do czego doszło.

– Mor­der­stwo. Pchnię­cie nożem. Pokłó­cili się o jakieś… Nema wie, narzę­dzia czy coś takiego? Jeden dźgnął dru­giego, ofiara zmarła i stąd mor­der­stwo. Widziało to mnó­stwo ludzi, jest więc wielu świad­ków. W całej tej spra­wie nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Zga­dza się, nie ma – powie­dział Vonvalt cicho, po czym zacią­gnął się dymem i wypu­ścił go z płuc. – No dobrze, a co się stało potem?

– Mor­derca zbiegł, a Dubine go schwy­tał.

– A potem?

Sap­nę­łam z fru­stra­cją.

– Prze­słu­cha­łeś go. Uży­łeś Głosu Cesa­rza i do wszyst­kiego się przy­znał. A teraz, zamiast go stra­cić, sie­dzisz tutaj, robisz notatki i każesz ludziom poświę­cać swój czas i wysi­łek na budowę szu­bie­nicy, z któ­rej jutro nie będzie już żad­nego pożytku!

Vonvalt uśmiech­nął się, widząc moje roz­draż­nie­nie.

– W takim razie wyobraźmy sobie, że mnie tu nie było – powie­dział. – Że nie mogłem użyć na nim Głosu i w ten spo­sób uzy­skać jego przy­zna­nia się do winy. Co by się wtedy stało?

– Miesz­kańcy mia­sta zatłu­kliby go na śmierć.

– Bądź poważna! – rzu­cił Vonvalt tak ostro, że aż drgnę­łam.

– Odbyłby się pro­ces – odpar­łam po chwili.

– W rze­czy samej. Zostałby prze­słu­chany przez praw­ni­ków i praw­do­po­dob­nie przez prze­wod­ni­czą­cego sądu. A teraz wyobraźmy sobie, że w trak­cie tych prze­słu­chań oka­zało się, że sprawca był wtedy nie­spełna rozumu. Co wtedy?

Otwo­rzy­łam usta, po czym znów je zamknę­łam. Już i tak poru­sza­łam się po nie­pew­nym grun­cie.

– Cóż… to co innego.

– Wła­śnie. Czy prawo powszechne prze­wi­duje ulgi dla tych, któ­rzy są ogar­nięci amo­kiem?

– Tak.

– Dla­czego?

– Nie wiem.

– Pomyśl!

Zasta­no­wi­łam się.

– Bo to nie jest ich wina.

– Dokład­nie. Kary­god­ność postępku rodzi się z zamiaru. „Czło­wiek, który nie potrafi wska­zać natury swo­ich czy­nów, nie może być sądzony wedle tych samych stan­dar­dów jak ten, który ją zna”. Cater­hau­ser. Z tego samego powodu nie ska­zu­jemy dzieci albo psów. – Postu­kał się pal­cem w skroń. – Nie wie­dzą, co czy­nią.

Na kilka chwil zapa­dła cisza, gdy roz­wa­ża­łam jego słowa.

– A co w przy­padku, gdyby ofiara zabiła wcze­śniej żonę sprawcy? – zapy­tał Vonvalt.

– Co masz na myśli?

– Mówię o tym… Co, jeśli czło­wiek, który został zamor­do­wany, sam wcze­śniej tego ranka zabił żonę sprawcy? Albo może jego dziecko? Co, jeśli sprawca dzia­łał w odwe­cie? Co wtedy?

– Wtedy… cóż, na­dal dopu­ścił się mor­der­stwa.

Vonvalt uśmiech­nął się i z apro­batą ski­nął głową.

– Tak. Ale czy to będzie spra­wie­dliwe, jeśli go powie­simy?

Zasta­no­wi­łam się nad tym i w końcu pokrę­ci­łam głową.

– Nie, zapewne nie.

– Nie. Co innego możemy więc zro­bić?

– Wysłać go do wię­zie­nia?

– Mogli­by­śmy wysłać go do wię­zie­nia. Mogli­by­śmy go tam wysłać na resztę jego życia; mogli­by­śmy go wysłać na wiele lat. Mógłby nawet nie zostać ska­zany. Sądzę, że bar­dzo trudno byłoby ci zna­leźć w Den­holtz kogoś, kto potę­piłby czło­wieka za zabi­cie mor­dercy swo­jej żony, prawda?

– Wydaje się to mało praw­do­po­dobne – przy­zna­łam.

Vonvalt odchy­lił się nieco i przez chwilę w mil­cze­niu palił fajkę.

– Popatrz, jak szybko ta pozor­nie pro­sta sprawa mor­der­stwa staje się zawiła. Gdy­by­śmy zła­pali sprawcę tuż po tym, jak wbił nóż w swoją ofiarę, i ścięli mu głowę nad rzeką, nie zada­jąc sobie nawet trudu, by zapy­tać, dla­czego to zro­bił, czy spra­wie­dli­wość zosta­łaby wymie­rzona?

– Nie… oczy­wi­ście, że nie – powie­dzia­łam, czu­jąc się nie­wdzięczna, jak to czę­sto było po lek­cjach Vonvalta.

– Nie, nie byłoby – odparł. Zga­sił i scho­wał fajkę, po czym ostatni raz prze­czy­tał akt oskar­że­nia. Usa­tys­fak­cjo­no­wany rów­nież go scho­wał i wstał. – Wiem, że pro­ce­dury wydają się nużące, suche i bez­ce­lowe… i czę­sto tak wła­śnie jest. Ale ist­nieją z jakie­goś powodu. A w przy­padku, kiedy mamy do czy­nie­nia ze sprawą życia i śmierci, są tym waż­niej­sze. Kto wie, co wyj­dzie w pra­niu.

– Rozu­miem.

Vonvalt ski­nął głową.

– Dobrze. Heleno, wiem, że prawo wydaje ci się nudne, ale uwierz mi, gdy mówię, że nie­wiele jest na świe­cie rze­czy waż­niej­szych niż pro­ce­dury.

Prych­nę­łam mimo­wol­nie. Vonvalt spoj­rzał na mnie ostro, lecz repry­menda, któ­rej się spo­dzie­wa­łam, nie padła. Zamiast tego spoj­rzał za okno, na robot­ni­ków koń­czą­cych budowę szu­bie­nicy. To był naprawdę piękny dzień.

– Chodźmy więc – powie­dział, rusza­jąc do drzwi. – Miejmy to już za sobą.

Rozdział I. Naturalny porządek świata zaczyna upadać

I

Natu­ralny porzą­dek świata zaczyna upa­dać

„Życie jest bez zna­cze­nia. Zapo­mnij­cie o Kościele Nemań­skim: nikt ani nic, oprócz was samych, nie może was osą­dzać. Niech wasze czyny o was świad­czą. Nie­wielu z nas zostaje na dłu­żej w kory­ta­rzach ludz­kiej pamięci”.

Lord Wilk z Warin­stadt zwra­ca­jący się do pierw­szego Legionu w wigi­lię Bitwy pod Rabs­bach

Śni­łam o Mul­dau, kiedy nad­szedł atak.

Nie… śnie­nie to nie­wła­ściwe słowo. To był kosz­mar. Wszy­scy mie­li­śmy kosz­mary, już od wielu dni. Cza­sami mie­li­śmy je takie same, a wizje te pełne były zapo­wie­dzi nie­szczę­ścia; innymi razy były to zwy­czajne hor­rory, ale logiczne i kon­se­kwent­nie prze­ra­ża­jące. Dekady póź­niej modlę się o pozba­wioną snów noc. Modli­twy te rzadko kiedy się speł­niają.

Śni­łam o Mul­dau. Nie myśla­łam o nim zbyt czę­sto. Pierw­sze sie­dem­na­ście lat mojego życia w więk­szo­ści nie było szczę­śliwe, nazna­czone zim­nem i gło­dem, nie­bez­pie­czeń­stwem i samot­no­ścią. Były też jed­nak prze­bły­ski dobrych wyda­rzeń, nawet jeśli wcze­śniej ich nie dostrze­ga­łam.

W Mul­dau znaj­do­wało się sporo świą­tyń, w któ­rych orga­ni­zo­wano sporo przed­się­wzięć. Wiele z nich było sie­dzibą dra­pież­nych orga­ni­za­cji, w nie­wiel­kim stop­niu tylko lep­szych od miejsc, w któ­rych prano nie­le­gal­nie zdo­byte pie­nią­dze. Były też jed­nak takie jak Zakon Świą­tyni Świę­tej Grim­hildy, które słu­żyły swo­jemu celowi.

Cza­sami korzy­sta­łam z ich usługi. Kilka razy zamio­tłam izbę cho­rych, wytrze­py­wa­łam z kurzu obrusy na ołtarz czy pole­ro­wa­łam sre­bra, a wszystko to w zamian za cie­pły posi­łek i posła­nie na noc. W moim śnie matriona – kobieta, któ­rej imię dawno ule­ciało z mojej pamięci – zabrała mnie na bok, gdy jadłam posi­łek, by nauczyć mnie Głów­nych Cnót.

Tyle że cały czas zapo­mi­nała, jakie one były. Sie­działa w mil­cze­niu, zasta­na­wia­jąc się bez­owoc­nie, pod­czas gdy we mnie nara­stała coraz więk­sza nie­cier­pli­wość. Chcia­łam w spo­koju zjeść. Słu­cha­nie jej już i tak było straszne, jed­nak sie­dze­nie przy niej, kiedy się nie odzy­wała, było o wiele gor­sze.

Po chwili zaczę­łam nakła­niać ją do mówie­nia, ale ona na­dal mil­czała.

Moje naga­by­wa­nia stały się bar­dziej natar­czywe. Potem zaczę­łam do niej wołać, a wresz­cie krzy­czeć i wydzie­rać się na nią jak osza­lała, lecz odpo­wie­działa mi jedy­nie nie­zwy­kle pustym i zdez­o­rien­to­wa­nym spoj­rze­niem, jakby jej myśli spo­wi­jała mgła.

Kobieta zaczęła pła­kać, gdy jej umysł roz­pły­wał się w nicość i nie potra­fił ufor­mo­wać nawet jed­nej logicz­nej myśli. Kiedy wrzesz­cza­łam na nią, by powie­działa mi, jakie są te Cnoty, ogar­nęło ją ogromne prze­ra­że­nie i nie była w sta­nie myśleć już o niczym, a co dopiero o dogma­tach Wyzna­nia Nemy. Gdy istota jej ducha się ulot­niła niczym para znad wrzą­cej wody, spoj­rzała na mnie oczami sze­roko otwar­tymi z paniki i stra­chu, po czym znowu zaczęła wrzesz­czeć, skar­żąc się na swoje sza­leń­stwo, bez­rad­ność i nie­moc w obli­czu nagłego i osta­tecz­nego zaniku. Krzy­czała jak zwie­rzę albo nie­mowlę… jak coś pozba­wio­nego samo­świa­do­mo­ści i miej­sca w więk­szym świe­cie.

Potem sen bladł. Po tym pierw­szym razie mia­łam go jesz­cze wie­lo­krot­nie i koń­czył się zawsze mniej wię­cej w tym samym momen­cie: wrza­sku matriony, mojego wrza­sku… z któ­rym zaraz potem się budzi­łam.

Nie mam poję­cia, co ozna­czał ten kosz­mar. Do dziś tego nie wiem. Dzie­siątki lat roz­my­śla­nia nie odsło­niły w nim żad­nego głęb­szego sensu. Ale na­dal o tym myślę. Tak jak o wielu rze­czach z tam­tego czasu.

***

Sir Rado­mir zasła­niał mi dło­nią usta i nos. Jego ręka­wica pach­niała starą skórą i alko­ho­lem.

– W imię Nemy, dziew­czyno, ucisz się! – wyszep­tał.

Jego oddech cuch­nął winem. Naprawdę długo wyko­rzy­sty­wał alko­hol, by ode­gnać kosz­mary, lecz naj­now­sze tajem­ni­cze wizje spra­wiły, że nawet dla niego było to zbyt dużo.

Zamil­kłam. Odru­chowo chcia­łam usiąść, lecz sze­ryf naparł na mnie, przy­ci­ska­jąc mnie do ziemi.

– Nie – szep­nął, krę­cąc głową. Rozej­rzał się po holu. Do pomiesz­cze­nia wpa­dało nie­wiele księ­ży­co­wego bla­sku i zoba­czy­łam białka jego oczu.

Dwór trzesz­czał i huczał od wia­tru.

W panu­ją­cym mroku dostrze­głam mar­gra­bię, Seve­rinę von Oster­len. Miała na sobie zbroję i narzu­coną na nią biało-czarną pele­rynę Tem­pla­riu­szy. Na wpół leżała, oparta ple­cami o ścianę, z dło­nią na ręko­je­ści mie­cza i oczami lśnią­cymi od wycze­ki­wa­nia.

Odwró­ci­łam się powoli. Po dru­giej stro­nie holu, w podob­nej pozie, sie­dział Vonvalt. Pod­czas gdy von Oster­len ema­no­wała nie­po­ko­jem, on wyda­wał się spo­kojny, nie­mal pogrą­żony w medy­ta­cji. Zasta­na­wia­łam się, o czym myślał.

Sir Rado­mir powoli odsu­nął się ode mnie i wyco­fał do swo­jego naroż­nika. Wtedy zda­łam sobie sprawę, że tylko ja zasnę­łam.

Wszy­scy czworo leże­li­śmy w mil­cze­niu. Na zewnątrz wiatr jęczał w koro­nach drzew, świsz­cząc mię­dzy gałę­ziami i sze­lesz­cząc wśród liści. Drew­niane więźby w holu trzesz­czały, jak sta­tek na morzu, któ­rego takie­lu­nek nasiąkł wodą. Zimne powiewy szep­tały w strze­sze nad naszymi gło­wami, prze­no­siły pył i gruz.

Coś poru­szało się w tym hała­sie.

Krew zaczęła pul­so­wać mi w uszach, gdy wytę­ży­łam słuch. Cokol­wiek tam było, poru­szało się powoli i ostroż­nie. To, że cze­kało na powiewy wia­tru, sta­ra­jąc się ukryć kroki w sze­le­ście traw, suge­ro­wało celowe dzia­ła­nie, a nie, powiedzmy, prze­cho­dzącą obok łanię.

Ścią­gnę­łam brwi i prze­chy­li­łam głowę. Teraz roz­legł się dziwny… ciek­nący dźwięk, cho­ciaż na zewnątrz nie padał deszcz, a w holu nie było wody. Rozej­rza­łam się, ale nie dostrze­głam też żad­nych prze­cie­ków. Zda­wało się, że nikt inny tego nie sły­szał. Brzmiało to jak cichy stu­kot, gdy wino z prze­wró­co­nej czary prze­sią­kało przez deski stołu i kapało na pod­łogę.

Ramayah.

Słowo to poja­wiło się w moich myślach nagle, nie­pro­szone, wynu­rza­jąc się z głębi umy­słu.

Wtedy znów coś odwró­ciło moją uwagę. Coś dużego otarło się o drzewce prze­ciw­le­głej ściany w miej­scu, gdzie sie­dział Vonvalt, wyry­wa­jąc go z zamy­śle­nia.

Bez­wied­nie się­gnę­łam do ręko­je­ści mie­cza. Pozo­stali zacie­śnili swój uchwyt. Spoj­rza­łam na Vonvalta, sir Rado­mira i von Oster­len, ale nie można było nic zro­bić… nic, tylko uda­wać, że na­dal śpimy i – być może – w ten spo­sób zasko­czyć naszych napast­ni­ków.

Z bocz­nej strony holu dobie­gło ude­rze­nie, któ­rego nie można było zgo­nić na pogodę. Trzech intru­zów? Być może czte­rech? Czy może to zale­d­wie zwia­dowcy na czele więk­szej armii?

W naj­lep­szym razie byli to chcący nas obra­bo­wać ban­dyci. W naj­gor­szym jakaś mani­fe­sta­cja rodem z naszych kosz­ma­rów. Nie wia­domo. Rzu­ce­nie się przez drzwi, w ciem­ność, było sza­leń­stwem. Jedyne, co mogli­śmy zro­bić, to cze­kać i się modlić.

Teraz przy drzwiach roz­le­gły się kolejne odgłosy. Nie­które przy­po­mi­nały dra­pa­nie pazu­rami o drewno, a inne par­ska­nie, jakby węszą­cego dzika. Przez jedną, pełną nadziei sekundę myśla­łam, że było to wła­śnie to, a nas ogar­nęła para­noja i strach. Odwró­ci­łam się i popa­trzy­łam na Vonvalta, gotowa uśmiech­nąć się krzywo, prze­wró­cić oczami czy może poro­zu­mie­waw­czo mru­gnąć. W odpo­wie­dzi posłałby mi uśmiech, puścił ręko­jeść mie­cza i gestem wska­zał, bym wró­ciła do snu.

Zro­bił jedną z tych rze­czy – puścił ręko­jeść mie­cza. W następ­nej chwili jed­nak wycią­gnął z kie­szeni swój meda­lion Oleni i zawie­sił go na szyi.

Moje serce zabiło gwał­tow­nie.

– Nie – wykrztu­si­łam.

– Co? Co się dzieje? – zapy­tał sir Rado­mir.

Spoj­rza­łam na drzwi. Dra­pa­nie i par­ska­nie było teraz gło­śniej­sze.

Popa­trzy­łam na Vonvalta. Napo­tkał mój wzrok i nie­znacz­nie pokrę­cił głową. Jego twarz zasty­gła w kamien­nej masce.

– Co?! – syk­nął szep­tem sir Rado­mir.

– Myślę, że za chwilę zgi­niemy – powie­dzia­łam.

Wtedy drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem.

***

Następny ranek był rześki. Niebo nad nami było czy­ste i błę­kitne, a powie­trze świeże i zimne. Odde­chy doby­wały się z naszych ust w obło­kach pary i wszy­scy owi­nę­li­śmy się pele­ry­nami. Wyszli­śmy z dworu, wyczer­pani, wstrzą­śnięci, lecz fizycz­nie bez uszczerbku.

Na zewnątrz nie było śladu po intru­zach – żad­nych odci­sków butów na pokry­tej rosą tra­wie, żad­nych poła­ma­nych kwia­tów ani prze­sta­wio­nych skrzyń czy beczek. Dwór nie nosił żad­nych śla­dów, poza tymi, które sami zosta­wi­li­śmy.

Wio­ska była typowa dla tej czę­ści Hau­ner­she­imu. Nie pamię­tam jej nazwy, tylko to, że była jakieś trzy­dzie­ści kilo­me­trów na pół­noc od Hofin­gen, ostat­niego więk­szego osie­dla przed ogromną, bez­ludną pustką, przez którą Zie­mie Pół­nocne owiane były złą sławą.

Daleko na wscho­dzie góry Hasse zmie­niły się w pod­nóże Lein­dau, cho­ciaż były na­dal na tyle wyso­kie, by pokry­wał je śnieg. Na zacho­dzie zaczy­nały się poła­cie lasów, cią­gną­cych się aż po Morze Pół­nocne i tol­skie wybrzeże.

Przed nami znaj­do­wało się osie­dle około pięć­dzie­się­ciu domów, któ­rych pokryte strze­chą dachy były tak strome i wyso­kie, że widzie­li­śmy głów­nie je. Po miesz­kań­cach wio­ski nie było śladu.

– Sir Rado­mi­rze – powie­dział Vonvalt.

– Tak?

– Spro­wadź barona.

– Dobrze.

Vonvalt, von Oster­len i ja cze­ka­li­śmy, gdy sir Rado­mir ruszył w stronę jed­nego z więk­szych domów jakieś czte­ry­sta metrów dalej i znik­nął w środku. Chwilę póź­niej wró­cił, tym razem z grupą męż­czyzn, na czele któ­rych szedł stary lord przy­po­mi­na­jący mi sir Otmara z Rill – zgar­biony i nie­do­ma­ga­jący; praw­do­po­dob­nie zarzą­dzał tym miej­scem, odkąd skoń­czył dwa­dzie­ścia kilka lat i prze­żył kilka poko­leń swo­ich rówie­śni­ków.

W końcu stary baron dotarł do nas w oto­cze­niu swo­ich pod­wład­nych.

– Nasz pro­blem został roz­wią­zany?

Vonvalt mil­czał przez chwilę.

– Tak uwa­żam.

Baron chrząk­nął.

– Przyj­mie­cie przed wyjaz­dem tro­chę jedze­nia?

– Tak – odparł Vonvalt. – Jedze­nia i infor­ma­cji, które mi zaofe­ro­wa­łeś.

Stary baron mru­gnął do mnie, lecz byłam w zbyt kiep­skim nastroju, by odpo­wie­dzieć mu uśmie­chem, któ­rego ocze­ki­wał. Jed­nakże jemu to naj­wy­raź­niej nie prze­szka­dzało.

– Chodźmy więc. Zjedzmy, a potem powiem wam, co wiem.

Jego pod­władni roz­sta­wili we dwo­rze stół i przy­nie­śli chleb, byśmy mogli zakoń­czyć nasz post. Przy­nie­śli też dzban wina, któ­rym szybko podzie­li­li­śmy się we czwórkę. Baron po nic nie się­gnął.

– Cóż, sir Dovy­da­sie – powie­dział, zwra­ca­jąc się do Vonvalta. – Wie pan już, co za bestia ter­ro­ry­zuje moich ludzi?

Vonvalt powoli ski­nął głową.

– Sądzę, że to rzadki rodzaj dzi­kiego kota… rzad­kiego tutaj, w Hau­ner Vale. O wiele czę­ściej można spo­tkać je w oko­li­cach Kovy, w pół­noc­nych regio­nach Kon­fe­de­ra­cji.

– Dużego dzi­kiego kota? – zapy­tał baron. W jego gło­sie zabrzmiała nuta scep­ty­cy­zmu.

– Zga­dza się – odparł spo­koj­nie Vonvalt. – Geven­nan sza­blo­zęby. Przez kolor umasz­cze­nia trudno je zauwa­żyć, a polują nie­mal wyłącz­nie w nocy. Wszy­scy go widzie­li­śmy.

– Tak, sły­sza­łem hałas – przy­znał baron, po czym zna­cząco spoj­rzał na roz­trza­skany rygiel, który do tej pory zapew­niał blo­kadę przed wej­ściem do głów­nego holu.

Vonvalt skło­nił głowę.

– To bez dwóch zdań prze­ra­ża­jąca bestia. Ale mam dwie dobre wia­do­mo­ści. Pierw­szą jest taka, że jest tu tylko jeden osob­nik, jako że te stwo­rze­nia nie żyją w gru­pach. Druga zaś, że praw­do­po­dob­nie odstra­szy­li­śmy go już na zawsze.

– Dla­czego pan tak mówi? I skąd ta pew­ność?

– Z mojego doświad­cze­nia z tymi stwo­rze­niami wiem, że ata­kują tylko przy dogod­nej oka­zji, żeru­jąc na bez­bron­nych. Szybko opusz­czają teren, na któ­rym muszą wal­czyć. Praw­do­po­dob­nie ni­gdy wię­cej go nie zoba­czy­cie.

Baron przy­jął ten wymysł z ulgą.

– W takim razie… wypijmy za to! – Pod­niósł kie­lich. – Mam wobec pana dług, sir Dovy­da­sie!

Vonvalt uśmiech­nął się lekko i nie­znacz­nym ruchem uniósł czarę.

– Był­bym wdzięczny, panie, gdy­byś podzie­lił się ze mną infor­ma­cjami, które posia­dasz.

Baron ski­nął głową.

– Tak, zasłu­żył pan na to. – Odwró­cił się do wej­ścia i zawo­łał: – Anthelm! Infor­ma­cje!

Vonvalt ścią­gnął brwi, gdy drzwi do dworu ponow­nie się otwo­rzyły. Tyle że tym razem weszło przez nie pię­ciu rosłych i uzbro­jo­nych w różną broń męż­czyzn.

– Co to, do kurwy, jest? – rzu­cił gwał­tow­nie sir Rado­mir, zry­wa­jąc się z miej­sca.

Von Oster­len i ja zro­bi­ły­śmy to samo i obie wycią­gnę­ły­śmy nasze krót­kie mie­cze.

Vonvalt na­dal sie­dział. Wska­zał nowo przy­by­łych.

– Nie mógł pan ich wyko­rzy­stać, by upo­rali się z sza­blo­zę­bym? – zapy­tał ze znu­że­niem.

– Tyle że nie było żad­nego sza­blo­zę­bego, prawda? Sędzio sir Kon­ra­dzie Vonval­cie?

Teraz to Vonvalt spoj­rzał na niego ostro. Przy­glą­dał mu się przez chwilę.

– Czyli wie pan, kim jestem.

Baron się roze­śmiał.

– Myślał pan, że jestem jakimś pro­win­cjo­nal­nym idiotą, co? – Uśmiech­nął się sze­roko. – Ni­gdy nie zapo­mi­nam twa­rzy, sir Kon­ra­dzie. – Ude­rzył się kciu­kiem w pierś. – Byłem w Sovie, gdy obej­mo­wał pan urząd. Tak… obaj byli­śmy wtedy młodsi, prawda?

Vonvalt nie zdo­łał ukryć zasko­cze­nia.

– To było ponad dwa­dzie­ścia lat temu.

Męż­czy­zna postu­kał pal­cem w skroń.

– A jed­nak pamię­tam wszystko, jakby to było wczo­raj.

Vonvalt spo­waż­niał.

– I co teraz? Masz pan zamiar mnie zabić?

– Okrył się pan hańbą, sir Kon­ra­dzie. Myślał pan, że wie­ści z Sovy nie dotarły do nas tutaj, na Zie­mie Pół­nocne? Każdy lord pana szuka. Za pań­ską głowę wyzna­czono wysoką nagrodę. Wystar­cza­jącą, by na kilka naj­bliż­szych lat zapew­nić tej wio­sce wik­tu­ały i han­del. To będzie moja spu­ści­zna. Żaden czło­wiek nie powie, że jej nie pozo­sta­wi­łem, ani że nie byłem wierny Autu­nowi.

Zapa­dło dłu­gie mil­cze­nie.

– Mia­łem nadzieję, że nie będzie tu roz­lewu krwi – powie­dział cicho Vonvalt.

Baron ponow­nie się roze­śmiał.

– Bo go nie będzie. Wła­śnie ci powie­dzia­łem… zosta­niesz pan poj­many i odwie­ziony do sto­licy.

– Nie cho­dziło mi o naszą krew.

Baron prych­nął i popa­trzył na nas nieco teatral­nie.

– Pijak, kobieta i smar­kata panienka. Twoja repu­ta­cja boha­tera Wojny Impe­rial­nej może i pana wyprze­dza, sir Kon­ra­dzie, ale nawet pan nie da rady pię­ciu ludziom. A już z pew­no­ścią nie z tą nędzną grupą. Rzuć­cie broń… i prze­stań­cie uda­wać, że jeste­ście kim­kol­wiek innym niż ska­zań­cami.

– Ty żało­sny, stary poje­bańcu – rzu­cił sir Rado­mir i splu­nął flegmą na pod­łogę. Kiedy ponow­nie się ode­zwał, w jego gło­sie brzmiał pełen zmę­cze­nia i roz­cza­ro­wa­nia gniew. – Co za strata czasu. I ludzi. Czy naprawdę musimy was teraz wszyst­kich zabić?

– Będziemy musieli – powie­działa von Oster­len z nie­za­do­wo­le­niem i ski­nęła głową w stronę barona. – On wie, kim jest sir Kon­rad.

Po raz pierw­szy baron zaczął tra­cić swe opa­no­wa­nie.

– Wystar­czy tego! Rzuć­cie broń albo będę zmu­szony wam ją ode­brać. A pamię­taj­cie lepiej… – dodał, wska­zu­jąc mnie, sir Rado­mira i von Oster­len – …że inte­re­suje mnie schwy­ta­nie tylko sir Kon­rada.

– Jeste­ście gotowi? – zapy­tał nas Vonvalt przez ramię, igno­ru­jąc barona. – Kiedy zacznie­cie, musi­cie dzia­łać szybko.

Wszy­scy ski­nę­li­śmy gło­wami, po czym odsu­nę­li­śmy się od sie­bie i zaci­snę­li­śmy ręce na mie­czach, sta­jąc w kla­sycz­nej sovań­skiej gar­dzie.

– O czym ty, w imię Nemy, mówisz? – zapy­tał gwał­tow­nie baron z gnie­wem i oszo­ło­mie­niem w gło­sie. – Na krew bogów, Anthelm! Bierz ich!

– Rzuć­cie broń! – zagrzmiał Vonvalt Gło­sem Cesa­rza.

Pię­ciu ludzi w jed­nej chwili odrzu­ciło mie­cze, jakby ich rękami ste­ro­wał nie­wi­dzialny lal­karz. Patrzyli na sie­bie z prze­ra­że­niem, z otwar­tymi sze­roko oczami i roz­dzia­wio­nymi ustami, chwie­jąc się na nogach, jakby byli pijani. Pałki, maczety i pry­mi­tywne kro­pa­cze z hukiem upa­dły na zie­mię.

Szybko było po wszyst­kim. Led­wie zdą­ży­łam się ruszyć, gdy sir Rado­mir i von Oster­len zabili po dwóch męż­czyzn, dźga­jąc ich okrut­nie i rąbiąc mie­czami, jakby prze­dzie­rali się przez gąszcz. Ja wbi­łam ostrze w ramię prze­ciw­nika, który miał na tyle rozumu, by pró­bo­wać zablo­ko­wać mój cios, a kiedy się szarp­nął, tra­fi­łam go w oko. Nie mia­łam zamiaru zada­wać mu ciosu pro­sto w twarz… celo­wa­łam bar­dziej w odsło­niętą szyję, lecz mój ostry jak brzy­twa miecz, nie napo­tkaw­szy oporu kości wokół oczo­dołu, wśli­zgnął się gładko w jego mózg. Męż­czy­zna, w jed­nej chwili mar­twy, upadł tak nagle, że broń nie­mal wypa­dła mi z ręki.

Sir Rado­mir prze­pchnął się obok mnie i pod­ciął mu gar­dło, po czym wytarł ostrze o jego ubra­nie. To była rzeź­nia. Krew roz­le­wała się po pod­ło­dze niczym wino z prze­wró­co­nej butelki. Ktoś wrzesz­czał, długo i gło­śno, nie­prze­rwa­nie, z kolej­nym odde­chem. Chwilę trwało, nim zro­zu­mia­łam, że to baron.

Vonvalt nie ruszył się od stołu. Sie­dział nie­ru­chomo, mil­cząc, dopóki lord nie zaprze­stał krzy­ków.

Zaczę­łam się zasta­na­wiać czy któ­ryś z zabi­tych męż­czyzn nie był przy­pad­kiem jego synem.

– Chwilę temu zapy­tał mnie pan, czy mia­łem pana za pro­win­cjo­nal­nego idiotę – powie­dział Vonvalt. – Odpo­wiedź brzmi: tak, mia­łem. I nic, co pan tutaj zro­bił, nie zmie­niło tej opi­nii.

– Jak mogłeś…? Coś ty zro­bił? Jak mogłeś? Coś ty zro­bił?! – wrza­snął baron głu­pio.

Teraz to Vonvalt wycią­gnął swój krótki miecz, celowo powoli, i poło­żył go przed sobą na stole.

– Infor­ma­cje. W spra­wach, o któ­rych wczo­raj roz­ma­wia­li­śmy. Chciał­bym poznać odpo­wie­dzi. Wie pan, że mogę wycią­gnąć je z pana, czy pan tego chce, czy nie, dla­tego pro­szę oszczę­dzić mi czasu i wysiłku.

Przez długi czas sie­dział cier­pli­wie, aż w końcu baron uspo­koił się na tyle, by móc roz­sąd­nie coś powie­dzieć.

– Dla­czego miał­bym panu cokol­wiek powie­dzieć? – zapy­tał w końcu sta­rzec. – Nie­ważne, co zro­bię i tak mnie zabi­je­cie.

– Tak. Popeł­nił pan zbrod­nię pod­że­ga­nia do mor­der­stwa. Karą za to jest śmierć.

– Nie masz pan wła­dzy, by mnie stra­cić. Nie jest pan już Sędzią. W ogóle nie ma już Sędziów.

– Ofi­cjal­nie nie pozba­wiono mnie tej wła­dzy.

– Jest pan zdrajcą! – wyrzu­cił z sie­bie baron.

– Oskar­żo­nym o zdradę – spro­sto­wał Vonvalt, jakby te błahe poprawki miały zmie­nić zda­nie męż­czy­zny. – Mar­nuje pan mój czas. Czy muszę użyć na panu Głosu? Zapew­niam, że to nader nie­przy­jemne doświad­cze­nie.

Baron wyglą­dał na cał­ko­wi­cie god­nego poża­ło­wa­nia.

– Chcesz pan wie­dzieć wię­cej o „pogań­skiej armii”? – zapy­tał z nagłym jadem w gło­sie. – O Dra­edach i ban­dy­tach z pół­nocy nawie­dza­ją­cych lasy? Któ­rymi dowo­dzi dra­edyj­ska wiedźma? Zga­dza się? Wła­śnie to chce pan wie­dzieć?

– Powie­dział mi pan, że o tym sły­szał. Że ma pan wie­dzę na ten temat.

– Tak, sły­sza­łem o tym. O wszyst­kim, o czym panu wła­śnie powie­dzia­łem.

– Chciał­bym odkryć dokładną naturę i loka­li­za­cję tej wojow­ni­czej bandy.

– Nie mam poję­cia, gdzie są. Nie mam nawet poję­cia, czy w ogóle ist­nieją! Dla mnie brzmi to, jak abso­lutny non­sens.

Vonvalt ścią­gnął brwi.

– Powie­dział mi pan…

Baron gwał­tow­nie mach­nął ręką w stronę drzwi.

– Powie­dzia­łem, bo chcia­łem, żeby stwór, który ter­ro­ry­zo­wał wio­skę, został zabity, a wie­dzia­łem, że kto­kol­wiek miałby posia­dać do tego środki, to wła­śnie pan, Sędzio. Czło­wiek z talen­tem do wła­da­nia mie­czem i posia­da­jący magiczne moce, nawet jeśli zdrajca Korony… To była zbyt dobra oka­zja, bym pozwo­lił, by mnie omi­nęła. – Powiódł wzro­kiem po leżą­cych na pod­ło­dze zwło­kach, a smu­tek na jego twa­rzy mie­szał się ze zło­ścią. – Teraz rozu­miem, że było to coś wię­cej niż prze­klęty zbieg oko­licz­no­ści.

Vonvalt odchy­lił się na krze­śle. Widzia­łam, że z wysił­kiem powstrzy­my­wał gniew.

– Nie ma pan żad­nych infor­ma­cji. Jedy­nie zwa­bił mnie pan tutaj. Żeby mnie wyko­rzy­stać.

Baron wzru­szył ramio­nami. Za moimi ple­cami sir Rado­mir i von Oster­len wark­nęli ze zło­ścią.

Vonvalt wstał. I pod­niósł swój miecz.

– Gdy­bym był panem, sir, nie oka­zy­wał­bym tak jaw­nie lojal­no­ści wzglę­dem Autuna. Już nie.

– Prze­ją­łem Pół­noc­nie Zie­mie. Nie żywię żad­nej miło­ści do Dwu­gło­wego Wilka – prych­nął baron. – Ale znam war­tość pie­nią­dza. Wydał­bym pana dla nagrody i niczego wię­cej.

– To się dobrze składa. Skoro w Straż­nicy Mor­skiej nie ma już gar­ni­zonu, spo­dzie­wam się, że to tej „wojow­ni­czej wiedźmy” wkrótce będzie pan pod­da­nym. I z pew­no­ścią można ścią­gnąć z Hofin­gen wystar­cza­jąco wielu ludzi do ochrony.

Baron pokrę­cił głową.

– Straż­nica Mor­ska nie pozo­stała bez gar­ni­zonu.

Vonvalt zaci­snął dłoń na ręko­je­ści mie­cza, gotów zabić męż­czy­znę.

– Ow­szem, pozo­stała. Nie żeby miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Chce pan powie­dzieć coś jesz­cze? Każde pań­skie słowo, które może mi pomóc, gwa­ran­tuje panu kolejne kilka minut życia.

Baron pokrę­cił głową, lecz z oszo­ło­mie­niem, a nie w geście prze­cze­nia.

– Straż­nica Mor­ska nie pozo­stała bez gar­ni­zonu. Szes­na­sty Legion tam jest. Sam książę Gor­dan ich tam popro­wa­dził.

Vonvalt zamarł.

– Szes­na­sty Legion, a książę Gor­dan razem z nim, został wybity zale­d­wie kilka tygo­dni temu.

Baron ponow­nie pokrę­cił głową, tym razem bar­dziej ener­gicz­nie.

– Nie wiem, co mam wam powie­dzieć. Ale Legion nie został wybity. Zatrzy­mał się w for­tecy.

Vonvalt przez chwilę roz­wa­żał te słowa. Opu­ścił miecz i myśla­łam, że zamie­rza oszczę­dzić starca… lecz nagle zaczął ata­ko­wać go Gło­sem, raz za razem, pyta­jąc o pogło­ski o pogań­skiej wojow­ni­czej kró­lo­wej, naturę istoty ata­ku­ją­cej wio­skę, wie­ści, które dotarły o nim i księ­ciu Gor­da­nie, i wiele innych rze­czy.

Baron mógł być prze­bie­głym czło­wie­kiem, ale mówił prawdę… przy­naj­mniej w kwe­stii braku wie­dzy. Nie miał poję­cia o niczym prócz plo­tek, które sami sły­sze­li­śmy. Jed­nak nie­wzru­sze­nie twier­dził, że książę Gor­dan i Szes­na­sty Legion nie zostali zabici.

W końcu to Głos, a nie miecz, spro­wa­dził na niego śmierć. Jego gar­dło zaci­snęło się bole­śnie, oczy wywró­ciły się w głąb czaszki i upadł na twarz, gdy sta­nęło mu serce.

Vonvalt dło­nią w ręka­wiczce otarł pot z czoła. Przez chwilę przy­glą­dał się baro­nowi, po czym wsu­nął miecz do pochwy.

– Chodź­cie – powie­dział, po czym, stą­pa­jąc ostroż­nie nad cia­łami zabi­tych ludzi, wyszedł z dworu.

Podą­ży­li­śmy za nim. Zatrzy­ma­łam się na moment i spoj­rza­łam na runę wygna­nia, którą wyry­li­śmy na fra­mu­dze drzwi.

***

– Masz już nie­złą listę – powie­dział do mnie sir Rado­mir.

Zabra­li­śmy nasze konie i ruszy­li­śmy na pół­noc starą ścieżką zaro­śniętą wrzo­sem. Vonvalt mil­czał od chwili śmierci barona.

– Co masz na myśli? – spy­ta­łam z iry­ta­cją. Byłam wyczer­pana, zzięb­nięta i na­dal prze­ra­żona po wyda­rze­niach poprzed­niej nocy.

– Ludzi, któ­rych zabi­łaś – odparł sir Rado­mir. Pocią­gnął duży łyk ze swo­jego bukłaka, który wcze­śniej wypeł­nił winem z zapa­sów barona.

– Cóż za dziwny komen­tarz – rzu­ciła za nami von Oster­len. – Pro­wa­dzisz jakiś rejestr?

Sir Rado­mir wzru­szył ramio­nami.

– Mówię tylko, że Helena w prze­szło­ści trzy­mała się swo­ich wyso­kich ide­ałów. Szybko osą­dza tych, któ­rzy dopusz­czają się zabój­stwa.

– Wystar­czy! – zawo­łał Vonvalt z czoła naszej małej kara­wany niczym znu­żony nauczy­ciel.

– Umiem mówić za sie­bie – powie­dzia­łam.

– Tak – przy­znał sir Rado­mir, gdy Vonvalt wzru­szył ramio­nami. – To rze­czy­wi­ście potra­fisz.

– W tym, co zro­bi­li­śmy, nie było niczego wbrew prawu. Poj­ma­liby nas.

– Ach! – rzu­cił sir Rado­mir, wska­zu­jąc pal­cem moją twarz. – Ale dzia­łali w gra­ni­cach tego prawa. Za głowę sir Vonvalta wyzna­czono nagrodę, a zro­bił to sam cesarz.

– To była samo­obrona – powie­działa von Oster­len ze spo­ko­jem.

– Naprawdę? A może było to wyrżnię­cie grupy mło­dzień­ców, któ­rzy chcieli jedy­nie zasto­so­wać się do powszech­nego prawa? To z pew­no­ścią nie jest już naszym celem.

Poczu­łam, jak ogar­nia mnie gniew. Wyrzu­ci­łam ręce w górę.

– Co my takiego robimy? Jaki w tym sens? Czyli teraz… co? Powin­ni­śmy dać się schwy­tać, aresz­to­wać i wywieźć do Sovy, żeby tam publicz­nie nas stra­cono, pod­czas gdy Cla­ver zaata­kuje? Na krew bogów, zacho­waj swoje myśli dla sie­bie, jeśli ich jedy­nym celem jest wzbu­dza­nie anta­go­ni­zmów. Nema wie, że nasze życie już i tak jest wystar­cza­jąco trudne.

Sir Rado­mir mil­czał przez chwilę, po czym na jego ustach poja­wił się krzywy, nie­szczery uśmiech.

– Chcia­łem po pro­stu powal­czyć nieco w praw­nej deba­cie. Pomy­śla­łem, że wszyst­kim wam się to spodoba.

– Wystar­czy, sir Rado­mi­rze – powtó­rzył Vonvalt ze zmę­cze­niem w gło­sie.

Jesz­cze jakiś czas jecha­li­śmy w mil­cze­niu. Moje myśli zaczęły krą­żyć wokół Bres­sin­gera, jak to czę­sto było w ostat­nich dniach. Przy mało­mów­nych Vonval­cie i von Oster­len, i sko­rym do kłótni dup­kiem, jakim ostat­nio był sir Rado­mir, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek bra­ko­wało mi jego swo­body. To prawda, był zgryź­liwy i wyco­fany, ale czę­sto sta­no­wił kon­trast dla nastro­jów ludzi wokół niego. Kiedy Vonvalt był cichy, Bres­sin­ger śpie­wał; kiedy Vonvalt był ponury, Bres­sin­ger robił się gada­tliwy.

Gdyby był z nami teraz, z pew­no­ścią sta­rałby się zna­leźć języ­kową puentę – jego ulu­bioną roz­rywkę – lub zaba­wiać się z sir Rado­mi­rem w gry słowne. Albo pró­bo­wać spro­wo­ko­wać von Oster­len do uśmie­chu. To też by mu się udało. Bres­sin­ger potra­fił być nie­po­ha­mo­wany.

Uśmiech­nę­łam się, przy­wo­łu­jąc moje ulu­bione wspo­mnie­nia z nim, po czym przy­gry­złam język, by powstrzy­mać się od pła­czu. Tak bar­dzo za nim tęsk­ni­łam.

Minęło być może pół godziny, nim kto­kol­wiek z nas ponow­nie się ode­zwał.

Wró­ci­łam myślami do poprzed­niego wie­czoru i dworu, w któ­rym spa­li­śmy. Na usta powoli wypły­wało mi pyta­nie, lecz długo byłam zbyt ogar­nięta trwogą, by je wypo­wie­dzieć.

– Czy one wrócą? – zapy­ta­łam w końcu. Wyczu­łam, że sir Rado­mir i von Oster­len zesztyw­nieli. – Te istoty? Z ostat­niej nocy?

Pró­bo­wa­łam o nich nie myśleć. Były to maka­bry, podobne do tych, które sir Rado­mir i ja widzie­li­śmy w Keraq.

Maka­bry, które naj­wy­raź­niej za nami podą­żały.

– Raczej demony – mruk­nął sir Rado­mir.

– Prawda – zgo­dziła się cicho von Oster­len.

Vonvalt odwró­cił się. Jego twarz była szara i zmę­czona.

– Nie. Przy­naj­mniej nie tam. – Przy­po­mnia­łam sobie runę, którą wyrył na fra­mu­dze drzwi i wrzask istot, gdy się na nią natknęły – jakby nagle oblano je wrzącą smołą. – Ale… coś się dzieje na Pół­noc­nych Zie­miach. Czuję to. Zasłona mię­dzy świa­tami jest cienka… i z dnia na dzień staje się coraz cień­sza. A dopóki tak jest, oba­wiam się, że zoba­czymy wię­cej tych… „stwo­rów”.

– Mniej­sza o to – powie­dział sir Rado­mir, chcąc spro­wa­dzić roz­mowę na inny temat. – Co z tą całą gadką o Szes­na­stym Legio­nie? Każdy czło­wiek stąd aż do Sovy zga­dza się z infor­ma­cją, że został znisz­czony. Jak to moż­liwe, że zatrzy­mali się w Straż­nicy Mor­skiej?

– Zapew­niam cię, sir Rado­mi­rze – powie­dział Vonvalt, odwra­ca­jąc się od nas – że zamie­rzam się tego dowie­dzieć.

***

Jecha­li­śmy jesz­cze jakiś czas, aż w końcu kra­jo­braz zaczął się zmie­niać. Po chwili wrzo­so­wi­ska zostały za nami, podob­nie jak oto­czone nimi pola uprawne, i wje­cha­li­śmy na wiel­kie poła­cie bagnisk. Nad­cią­gnęły chmury i w poran­nym świe­tle wszystko wokół nas wyda­wało się szare i bez­barwne.

Nim osta­tecz­nie opu­ści­li­śmy naj­bar­dziej zewnętrzne oko­lice wio­ski, natknę­li­śmy się na żało­sny widok nik­nący w gęstwi­nie krze­wów. Była to stara kapliczka ku czci Nemy, lecz ołtarz był prze­chy­lony, jele­nia czaszka spa­dła na zie­mię, a na kamie­niach widoczny był jedy­nie słaby ślad wosku. Po prze­ro­śnię­tych rośli­nach, które oto­czyły pod­stawę ołta­rza, widać było, że miej­sce stało zanie­dbane już od bar­dzo dawna.

– Powin­ni­śmy kazać wie­śnia­kom to napra­wić – powie­działa von Oster­len.

Vonvalt spoj­rzał na kapliczkę.

– Niby czemu, do dia­bła, miał­bym się tym przej­mo­wać? – mruk­nął i pośpie­szył swo­jego konia w głąb odlud­nego i bez­li­to­snego kraju.

Rozdział II. Rozważając alternatywy

II

Roz­wa­ża­jąc alter­na­tywy

„Naj­zdrow­szą rze­czą dla umy­słu każ­dego czło­wieka jest chęć, by go zmie­nić”.

Z trak­tatu Chun Par­si­fala Skru­szone Impe­rium

To był ostatni raz, gdy podró­żo­wa­łam do Straż­nicy Mor­skiej.

Miej­sce to było sym­bo­lem wyłącz­nie stra­chu, korup­cji i zdrady, a także bru­tal­no­ści i śmierci. Od chwili pozba­wie­nia funk­cji mar­gra­biego Wal­de­mara Westen­holtza, powie­szo­nego wiele mie­sięcy temu, twier­dza prze­szła w ręce głów­nego zarządcy w ocze­ki­wa­niu na przy­by­cie księ­cia Gor­dana Kzo­sica, trze­ciego syna cesa­rza, a wraz z nim Szes­na­stego Legionu.

Prze­lot­nie spo­tka­li­śmy się z księ­ciem Gor­da­nem na szlaku Baden, gdy byli­śmy w dro­dze do Sovy. Zapa­mię­ta­łam go jako przy­ja­znego czło­wieka, któ­rego nie obcho­dziły zbyt­nio zmienne koleje impe­rial­nej poli­tyki. Książę dostał zada­nie prze­ję­cia mar­grab­stwa przed let­nim sezo­nem bitew­nym – cza­sem, kiedy Morze Pół­nocne było na tyle spo­kojne, by pozwo­lić na najazdy z pół­nocy. Od tam­tej pory wszę­dzie roze­szły się plotki o zabi­ciu księ­cia i całego Legionu. Pierw­szy powie­dział nam o tym sena­tor Tymo­te­usz Jan­sen, w kry­jówce w twier­dzy Oster­len… lecz od tam­tej pory sły­sze­li­śmy o tym w każ­dym miej­scu, w któ­rym się zna­leź­li­śmy.

Legiony ota­czała aura tajem­ni­czo­ści. Była ona chęt­nie pod­trzy­my­wana i pro­pa­go­wana przez Sovan, lecz zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Wszę­dzie były dowody na ich efek­tyw­ność w walce. W całym moim życiu nie spo­tka­łam się z sytu­acją, kiedy sovań­skie Legiony zosta­łyby poko­nane. A przed nie­roz­ważną inwa­zją na Kòvosk i wyko­rzy­sta­niem pro­chu jako broni pod­czas buntu prze­ciw wła­dzy oraz jako środka sabo­tażu w całej pięć­dzie­się­cio­let­niej histo­rii trudno byłoby zna­leźć zapis o ponie­sie­niu przez Legion jakiej­kol­wiek więk­szej porażki.

Ist­niało ku temu wiele powo­dów, któ­rych w tej powie­ści nie będę wyja­śniać. Tre­ning, wypo­sa­że­nie, stra­te­gia i tak­tyka, fana­tyzm oraz brak koor­dy­na­cji i spój­no­ści wśród wielu ich wro­gów ode­grały tutaj ogromną rolę. Dla­tego w tam­tym cza­sie nie do pomy­śle­nia było, że Legion może zostać poko­nany, a co dopiero roz­gro­miony do tego stop­nia, że nawet jeden czło­wiek nie ostał się przy życiu. Jed­nak – podob­nie jak w przy­padku wielu innych rze­czy w Impe­rium Sovań­skim – domi­na­cja Legio­nów coraz bar­dziej sła­bła. Wyko­rzy­sta­nie pro­chu sta­wało się prze­wa­ża­jącą siłą na polu walki, a Sova­nie – w prze­ci­wień­stwie do ich wro­gów – nie przyj­mo­wali jej zbyt szybko, na­dal uzbro­jeni w swoje krót­kie mie­cze i sto­su­jący prze­sta­rzałe ataki cięż­kiej kawa­le­rii.

Dla­tego wia­do­mość, że Szes­na­sty Legion nie tylko nie został znisz­czony, ale też, że książę Gor­dan w rze­czy­wi­sto­ści cało i bez­piecz­nie dotarł do Straż­nicy Mor­skiej, wzbu­dziła w nas dziwną mie­sza­ninę emo­cji. Paso­wała ona do naszego poglądu na natu­ralny porzą­dek rze­czy, że Legiony były nie­po­ko­nane i dla­tego sta­no­wiła dla nas oso­bliwe źró­dło pocie­sze­nia. Ponadto w kwe­stii, że oca­le­nie Impe­rium – a przy­naj­mniej praw­nego pokoju, jaki ze sobą nio­sło – pozo­sta­wało naszym celem, ta wieść była dla nas praw­dzi­wym dobro­dziej­stwem.

Mimo wszystko było w tym coś… dziw­nego. Wielu ludzi – któ­rzy nie byli z natury naiwni – przy­jęło infor­ma­cję, że Legion został znisz­czony. Stąd też ten nagły zwrot nie spra­wił wra­że­nia dobrych wie­ści, lecz wyda­wał się czymś z natury nie­wła­ści­wym… czymś zło­wiesz­czym.

I tak wła­śnie było, i to na wiele spo­so­bów. Przejdę do tego nie­długo.

***

Doje­cha­li­śmy do Straż­nicy Mor­skiej od połu­dnio­wego wschodu. Podróż była długa i męcząca. Z obawy przed wykry­ciem nie mogli­śmy sko­rzy­stać z tych nie­licz­nych dobrych dróg, które prze­ci­nały tę część Hau­ner­she­imu, i zamiast tego musie­li­śmy kie­ro­wać się sie­cią sta­rych trak­tów pro­wa­dzą­cych przez lasy i bagni­ska wylud­nio­nego regionu.

W końcu dotar­li­śmy do wybrzeża. Powie­trze tutaj pach­niało słoną wodą, a zimny wiatr gnał po pia­sku, tar­ga­jąc pora­sta­jącą brzegi, wysoką trawą. Przez brak gęstego lasu, przez który musie­li­by­śmy się prze­dzie­rać, poru­sza­li­śmy się teraz szyb­ciej, lecz bez ota­cza­ją­cych nas drzew szkwał był bez­li­to­sny.

Więk­szą część podróży spę­dzi­li­śmy w mil­cze­niu. Vonvalt był posępny i pogrą­żony w melan­cho­lii, czego można było się spo­dzie­wać, pod­czas gdy nad­uży­wa­nie alko­holu przez sir Rado­mira spra­wiło, że czę­sto bywał nie­mal nie­przy­tomny. Zaczy­na­łam się zasta­na­wiać, dla­czego nam towa­rzy­szył. Był pro­stym czło­wie­kiem, bar­dziej pasu­ją­cym do strze­że­nia prawa w nie­wiel­kim mia­steczku niż do obra­ca­nia się w tych ogrom­nych pań­stwo­wych machi­na­cjach. Kosz­mary i wizyty istot z innego wymiaru rów­nież prze­ra­żały go bar­dziej, niż dawał po sobie poznać. Jed­nak, podob­nie jak Vonvalt, był wete­ra­nem Wojny Impe­rial­nej i na wła­sne oczy widział rezul­taty nie­po­wstrzy­ma­nych dzia­łań wojen­nych. Być może trwał z nami, chcąc zapo­biec powro­towi tam­tych wypeł­nio­nych złem cza­sów. Bądź co bądź był nie­ustę­pli­wym sze­ry­fem, z kodek­sem etycz­nym rów­nie czarno-bia­łym, jak pele­ryna von Oster­len.

Co do samej tem­plar­skiej rycerki, zasta­na­wia­łam się, czy ona rów­nież nie żało­wała przy­łą­cze­nia się do Vonvalta. Cie­szy­łam się, że to zro­biła, gdyż była opa­no­wana i prag­ma­tyczna, a na doda­tek była nie­ustra­szoną wojow­niczką. Jed­nak i ona nie była odporna na przy­gnę­bie­nie, które nas ogar­nęło. Ogrom cze­ka­ją­cego nas zada­nia był przy­tła­cza­jący, mar­gra­bia zaś była pobożna i trak­to­wała swoją misję w Südenburgu bar­dzo poważ­nie.

Mimo to nie sądzi­łam, by miała nas opu­ścić. Wie­działa, jak wielką groźbę sta­no­wił Bar­tho­lo­mew Cla­ver. I cho­ciaż Impe­rium Wilka miało wiele wad i zostało zbu­do­wane na pod­wa­li­nach z krwi i kości, posia­da­nie fana­tycz­nego tyrana na tro­nie nie było w żaden spo­sób lep­sze.

– Jaki masz plan? – zapy­tała sir Kon­rada, gdy roz­bi­li­śmy ostatni obóz przed dotar­ciem do Straż­nicy. Sie­dzie­li­śmy na skraju ogrom­nego mrocz­nego lasu, tuż przy kra­wę­dzi sze­ro­kiej i tar­ga­nej wia­trem plaży. Nasze konie nie­pew­nie sku­bały wysoką trawę, rów­nie nie­szczę­śliwe jak my.

– Ostroż­nie zbli­żymy się do twier­dzy – odparł Vonvalt, leni­wie grze­biąc paty­kiem w ogni­sku. – Pro­po­nuję, by Helena i sir Rado­mir naj­pierw zro­bili roze­zna­nie w tere­nie. Mało praw­do­po­dobne, by przy­cią­gnęli tym czy­jąś uwagę.

– Czego mamy szu­kać? – zapy­ta­łam.

– A jak myślisz? Chcę spraw­dzić, czy Szes­na­sty Legion tam jest.

– Skąd będę to wie­dzieć?

– To pięć tysięcy ludzi! – powie­dział Vonvalt. – Dobrze, jeśli zmie­ściła się tam połowa z nich!

– Nie ma potrzeby odpo­wia­dać takim tonem.

– Zga­dza się. A jed­nak go uży­łem.

– Na Nemę, nie możesz też być takim zgryź­li­wym palan­tem – rzu­cił sir Rado­mir. – To moja rola.

Mimo­wol­nie wszy­scy roze­śmia­li­śmy się cicho, lecz zaraz zapa­dła długa cisza.

– Nie­po­koi mnie to – ode­zwał się w końcu Vonvalt. – I drę­czy.

– Stary baron mógł się mylić. Z pew­no­ścią to naj­bar­dziej praw­do­po­dobne wyja­śnie­nie – stwier­dziła von Oster­len.

Vonvalt powoli pokrę­cił głową.

– Nie. Mówił prawdę, a przy­naj­mniej tak uwa­żał. Do samego końca.

– Koniec to wła­ściwe słowo – mruk­nęła von Oster­len. – Rozu­miem, że jego serce się pod­dało?

– Hmm – burk­nął Vonvalt.

– Powie­dzia­łeś mu, że na­dal jesteś Sędzią.

Teraz to Vonvalt pod­niósł wzrok i spoj­rzał jej w oczy.

– Bo nim jestem.

– Nie, nie jesteś. I żaden ze mnie stróż prawa, ale z tego, co wiem, sprze­ci­wia­nie ci się nie jest zbrod­nią.

Ponow­nie zapa­dło mil­cze­nie.

– W porządku. Widzę, że to kwe­stia, która już od jakie­goś czasu cię męczy. Wyja­śnijmy ją więc, tu i teraz.

Von Oster­len pocią­gnęła nosem.

– Ow­szem, czeka nas misja. I to ważna. Wiem o tym. Poło­ży­łam w tobie wielką wiarę, sir Kon­ra­dzie, ogrom­nym kosz­tem wła­snej repu­ta­cji… i kariery, śmiem dodać. Ale powiedzmy sobie jasno: słusz­nie czy nie, ale nie jesteś już przed­sta­wi­cie­lem Korony. Jeśli mamy poko­nać Cla­vera – a zga­dzam się z tym, że jego dzia­ła­nia muszą zostać uda­rem­nione – to nie możemy sto­so­wać jego metod. To nędzny, pod­stępny czło­wiek, który prze­kręca Wyzna­nie Nemy tak, by paso­wało do jego potrzeb. Nikt, kto w nie wie­rzy, nie postą­piłby tak, jak on. Sto­su­jąc tajemną dra­edyj­ską wie­dzę dla wła­snych celów – nie, zabi­ja­jąc nią ludzi – nie jesteś lep­szy od niego. Zacho­wu­jesz się jak roz­bój­nik. A na to nie pozwolę.

Vonvalt cier­pli­wie do końca jej wysłu­chał.

– Wyobra­zisz sobie coś dla mnie? – zapy­tał.

Von Oster­len ścią­gnęła brwi.

– Co masz na myśli?

– Chciał­bym, żebyś coś sobie wyobra­ziła. Chciał­bym, żebyś pomy­ślała o Impe­rium, w któ­rym Cla­ver jest cesa­rzem. Jak sądzisz, co zrobi?

Von Oster­len zasta­no­wiła się przez chwilę, lecz w końcu pokrę­ciła głową, bar­dziej nie chcąc, niż nie mogąc tego zro­bić.

– Zabije swo­ich wro­gów – mruk­nął sir Rado­mir.

– Zga­dza się – potwier­dził Vonvalt. – W Sovie doszłoby do ogrom­nej czystki. Spo­dzie­wał­bym się, że każdy czło­nek daw­nego Magi­stratu i każdy praw­nik powią­zany z Kró­lew­skim Try­bu­na­łem Spra­wie­dli­wo­ści zostałby zabity. Każdy czło­wiek i każda rzecz powią­zana z admi­ni­stra­cją powszech­nego prawa zosta­łaby znisz­czona. Kto jesz­cze?

– Sena­to­ro­wie – powie­dzia­łam.

– Sena­to­ro­wie. Każdy z Hau­ge­na­tów zostałby uwię­ziony, pod­dany tor­tu­rom, a póź­niej zamor­do­wany. Każdy czło­nek kró­lew­skiego dworu zostałby ścięty, w tym dzieci. Pozba­wiono by życia tysiące ludzi, i to zale­d­wie w ciągu kilku pierw­szych dni. Potem Cla­ver umoc­niłby domi­na­cję dru­giej głowy Dwu­gło­wego Wilka: prawa kano­nicz­nego. Kościół Nemań­ski odzy­skałby dawną wła­dzę, jak i – niech bogo­wie bro­nią – dra­edyj­skie arkana. A tam, gdzie nie­gdyś dzia­łali Sędzio­wie, teraz poja­wi­liby się nemań­scy Inkwi­zy­to­rzy. Wiesz, jaką karę prawo kano­niczne prze­wi­duje za here­zję?

– Śmierć – powie­działa von Oster­len.

– Spa­le­nie na sto­sie – popra­wił ją Vonvalt. – Naj­gor­szy jej rodzaj. Wiesz, jaka jest kara za zdradę mał­żeń­ską?

Von Oster­len pokrę­ciła głową.

– Ośle­pie­nie. Za kra­dzież?

– Już rozu­miem.

– Utrata obu rąk. Bluź­nier­stwo?

– Powie­dzia­łam, że już rozu­miem.

– Wyrwa­nie języka. Obraza patriona?

Von Oster­len nie odpo­wie­działa.

– Kon­fi­skata domu. Pomi­nię­cie sakra­mentu? Kon­fi­skata żywego inwen­ta­rza. Cudzo­ło­że­nie przed­mał­żeń­skie? Uto­pie­nie. I… – wska­zał ją – …nie doty­czy to tylko oskar­żo­nych o naru­sze­nie prawa. Pomyśl o swo­ich przy­wi­le­jach. Co ci teraz wolno? Zgod­nie z pra­wem powszech­nym możesz poje­chać, dokąd­kol­wiek zechcesz, roz­ma­wiać, z kim­kol­wiek zechcesz, poślu­bić, kogo­kol­wiek zechcesz. Możesz jeść, co chcesz, pić, co chcesz, obra­żać, kogo tylko chcesz. Wyzna­nie Nemy jest ofi­cjalną reli­gią Impe­rium, to prawda, ale jaka teraz grozi kara za here­zję? Grzywna, i to naprawdę niska. Ow­szem, za zde­kla­ro­waną here­zję na­dal pozo­staje spa­le­nie, lecz każdy znany mi Sędzia zrobi wszystko, by tego unik­nąć. Możesz swo­bod­nie zaj­mo­wać się swo­imi spra­wami, wie­dząc, że masz prawo do wol­no­ści; że jeśli nawet popeł­nisz prze­stęp­stwo, jesteś nie­winna, dopóki nie udo­wodni ci się winy. Naj­gor­sze, co cię czeka za więk­szość tych prze­stępstw, to wię­zie­nie, tak jak powinno być. – Pstryk­nął pal­cami, stra­sząc von Oster­len. – Wszystko to znik­nie. W jedną noc. Jeśli sądzisz, że to, co było przed Autu­nem, było złe, pocze­kaj na to, co nasta­nie po nim. A to wszystko, zakła­da­jąc, że Cla­ver będzie się trzy­mał usta­lo­nych zasad prawa kano­nicz­nego, a nie będzie rzą­dził wyłącz­nie wzglę­dem wła­snych zachcia­nek. „Strzeż się tyrana, gdyż przy­wdziewa on szaty igno­ran­cji”.

– Tak – powie­działa von Oster­len. – Każdy czło­wiek pod­lega takim samym pro­ce­som i pro­ce­du­rom. Nawet ty, sir Kon­ra­dzie.

– W rze­czy samej. Czyli tak… powie­dzia­łem ci, co się sta­nie, jeśli Cla­ve­rowi się powie­dzie… a uwierz mi, to tylko w naj­lep­szym przy­padku. Jaka cena jest więc do zaak­cep­to­wa­nia, by tego unik­nąć?

– Nie jestem pra­wo­znawcą. Myślę, że potra­fisz prze­krę­cać fakty i argu­menty tak, by paso­wały do two­ich wła­snych celów, i spra­wić, by brzmiały dobrze i uczci­wie.

– Marny byłby ze mnie stróż prawa, gdy­bym tego nie potra­fił.

– Mówię poważ­nie.

– Ja rów­nież. No dalej, Seve­rino. To ważne.

Mar­gra­bia wes­tchnęła i prze­wró­ciła oczami.

– Jestem zmar­z­nięta i zmę­czona. Skończ swoją lek­cję, żebym mogła zasnąć.

– Pomyśl o powszech­nym pra­wie. Pomyśl o swo­ich pra­wach i swo­bo­dach. Uda­wajmy przez chwilę, że Sova­nie pod­bili te zie­mie, by narzu­cić powszechne prawo jako cel sam w sobie. Powie­dzia­ła­byś, że Wojna Impe­rialna była za to akcep­to­walną ceną?

– Zgi­nęły tysiące ludzi.

– Ow­szem, ale wiele wię­cej tysięcy prze­żyło. A teraz ich życie jest lep­sze. Czyli – patrząc na to z szer­szej per­spek­tywy – wię­cej ludzi sko­rzy­stało z Wojny Impe­rial­nej, niż cier­piało pod­czas niej.

– Możesz pod­no­sić taki argu­ment, jeśli chcesz. Wielu ludzi by się z tobą nie zgo­dziło. Zwłasz­cza ci, któ­rzy zostali pod­bici.

– Nie opie­raj mi się tak upar­cie, Seve­rino. Użyj rozumu. Pomyśl. Prawda o tym, co mówię, jest oczy­wi­sta.

– Wie­rzę, że w to wie­rzysz.

Po raz pierw­szy pod­czas tej roz­mowy – jeśli można ją tak nazwać – wyczu­łam, że Vonvalta ogar­nia iry­ta­cja.

– To teraz pomyśl o alter­na­ty­wie. Abso­lut­nej teo­kra­cji pod rzą­dami sza­leńca. Zginą dzie­siątki, być może setki tysięcy ludzi, choć praw­do­po­dob­nie wię­cej. To ponura, czarna przy­szłość, w któ­rej miliony żyją w stra­chu o swoje życie i prze­ra­że­niu, że naj­mniej­sze wykro­cze­nie dopro­wa­dzi do ich roz­człon­ko­wa­nia i śmierci. Jaką cenę można by zapła­cić, by tego unik­nąć? Jedną śmierć? Tysiąc? Dzie­sięć tysięcy?

Von Oster­len dra­ma­tycz­nie i z wiel­kim roz­draż­nie­niem wzru­szyła ramio­nami.

– Co chcesz, żebym powie­działa?

– Nie obcho­dzi mnie, co powiesz. Cho­dzi o to, co rozu­miesz. – Vonvalt wycią­gnął rękę, jakby trzy­mał coś mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. – Nie ma zna­cze­nia, że wła­dam dra­edyj­ską magią. Nie ma zna­cze­nia, że ginie jakiś pro­win­cjo­nalny baron. Nie ma zna­cze­nia, że pię­ciu mło­dych męż­czyzn umiera w dużym dwo­rze. Mógł­bym spa­lić tę wio­skę na popiół i śmierć wszyst­kich jej miesz­kań­ców można by uznać za straty uboczne. Rozu­miesz? Nie zbli­ży­li­śmy się nawet do pod­staw tego, co można uznać za próg akcep­to­wal­no­ści, byle tylko powstrzy­mać Cla­vera przed prze­ję­ciem tronu.

Vonvalt wziął głę­boki wdech i pocią­gnął łyk piwa z bukłaka. Kiedy ponow­nie się ode­zwał, wzrok miał utkwiony w ogniu.

– Cza­sami musimy dzia­łać poza gra­ni­cami prawa, by go strzec. Masz rację, mówiąc, że Cla­ver to żało­sny i pod­stępny czło­wiek, ale mylisz się, twier­dząc, że nie jestem lep­szy od niego. Bo jestem lep­szy od niego. Zawsze będę lep­szy od niego. Cla­ver łamie prawo, chcąc, by pozo­stało zła­mane. Ja łamię je tylko po to, żeby je oca­lić. Czas wyso­kich ide­ałów już minął. Cze­kają nas mroczne czyny. Jeśli nie będziesz w sta­nie ich znieść, odejdź już teraz.

– „Lepiej jest umrzeć w służ­bie prawa niż słu­żyć reżi­mowi, który nie stoi na jego straży” – wyszep­ta­łam.

– Blix – mruk­nął Vonvalt, napo­ty­ka­jąc mój wzrok.

Von Oster­len spoj­rzała na mnie z ukosa.

– Lubi­łam cię bar­dziej, kiedy sie­dzia­łaś sobie w mil­cze­niu.

– To samo mogła­bym powie­dzieć o tobie – odpa­ro­wa­łam.

Sir Rado­mir prych­nął, a to prych­nię­cie zmie­niło się w chi­chot. Chi­chot zaś prze­szedł w śmiech i wkrótce wszy­scy znów się nim zano­si­li­śmy, cie­sząc się z roz­ła­do­wa­nia napię­cia.

Vonvalt wes­tchnął.

– Idź­cie spać. Obejmę pierw­szą wartę. Jutro zoba­czymy, czy uda nam się odkryć, co się stało z Szes­na­stym Legio­nem.

***

Sir Rado­mir i ja zbli­ża­li­śmy się do Straż­nicy Mor­skiej. Uda­wa­li­śmy ludzi z pospól­stwa, któ­rymi w tam­tym cza­sie chyba rze­czy­wi­ście byli­śmy.

Straż­nica Mor­ska, ta ogromna czarna jak obsy­dian twier­dza zbu­do­wana w oto­cze­niu ska­li­stych kli­fów Morza Pół­noc­nego, wzno­siła się ku sza­remu poran­nemu niebu. U jej stóp leżało nie­le­gal­nie powstałe mia­steczko – tęt­niąca życiem osada, która długo opie­rała się cesar­skim roz­po­rzą­dze­niom. Jed­nak, jak upo­rczy­wej kurzajki, nie można było się go pozbyć i wielu nastę­pu­ją­cych po sobie mar­gra­biów już dawno zre­zy­gno­wało z prób jego usu­nię­cia.

Miej­sce to było zimne i wil­gotne, a w powie­trzu uno­sił się silny zapach morza i ryb. Bez­u­stan­nie sły­chać było skrzek krą­żą­cych wysoko mew. Nor­mal­nie można było dostrzec las masz­tów w zatoce, gdzie cze­kała ogromna flota cesar­skich kar­ra­ków. Jed­nak tego dnia nie było po nich śladu.

Sta­ra­li­śmy się podejść do osady z non­sza­lan­cją ludzi, któ­rzy nie mają nic do ukry­cia, lecz gdy mia­steczko uka­zało się naszym oczom, mimo­wol­nie ogar­nęła mnie ner­wo­wość. Zgod­nie posta­no­wi­li­śmy przez kilka godzin pokrę­cić się po ulicz­kach, pyta­jąc o soloną kra­jankę i o źró­dło sta­łego zaopa­try­wa­nia w nią ano­ni­mo­wego sovań­skiego kupca. Jed­nak na obrze­żach osady nie było śladu po ludziach i musie­li­śmy wje­chać w zabu­do­wa­nia głę­biej, niż począt­kowo zamie­rza­li­śmy.

Pro­blem w tym, że tam rów­nież nikogo nie było.

– Gdzie, do dia­bła, wszy­scy się podziali? – mruk­nął sir Rado­mir, roz­glą­da­jąc się dookoła.

Byłam w Straż­nicy Mor­skiej dwa razy w życiu i przy każ­dej z tych oka­zji mia­steczko, jak­kol­wiek małe, tęt­niło życiem. Teraz jed­nak, podob­nie jak pozo­stała część Pół­noc­nych Ziem, było wylud­nione. Nie było też śladu po żad­nym obo­zie woj­sko­wym, gdzie nad­mia­rowa liczba ludzi z Szes­na­stego Legionu wyla­łaby się z murów twier­dzy na oko­liczne pola.

– Nie wiem – odpo­wie­dzia­łam cicho.

Spoj­rze­li­śmy na budynki osady – przy­pad­kowo posta­wione budowle, które zmie­niły się z tym­cza­so­wych na stałe. Nie­które zbu­do­wano z cegły i drewna, więk­szość jed­nak z pokry­tej gliną wikliny. Wszyst­kie były puste.

Pod­nio­słam wzrok na czarne mury zamku. Na nich rów­nież nie było śladu czło­wieka – żad­nych żoł­nie­rzy patro­lu­ją­cych oko­licę, oświe­tlo­nych od tyłu sła­bym świa­tłem poranka. Odno­siło się wra­że­nie, że całe to miej­sce nawie­dziła zaraza.

– Ta wio­ska jest mar­twa. Cokol­wiek się tu stało, zdaje się, że nas omi­nęło – powie­dział sir Rado­mir, kopiąc kawa­łek skały, któ­rej mnó­stwo leżało na dro­dze.

Ni­gdzie nie było żad­nych śla­dów walki, pod­pa­leń, żad­nych cięć od mie­czy ani roz­bry­zgów krwi. Najazd jesz­cze bym zro­zu­miała, cho­ciaż poko­na­nie Straż­nicy Mor­skiej zaję­łoby nawet ogrom­nej armii wiele mie­sięcy, a może i lat. Z pew­no­ścią wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek sły­sza­łam, by udało się ludziom przy­by­łym z dru­giej strony Morza Pół­noc­nego.

– Nie podoba mi się to. Powin­ni­śmy wra­cać. Jest tak, jak myśle­li­śmy… Szes­na­sty Legion został znisz­czony. Stary baron się mylił.

Dzie­li­łam jego nie­po­kój. Nie cho­dziło tylko o to, że całe to miej­sce było opusz­czone. Było tu jesz­cze coś innego. To samo pełne grozy uczu­cie bycia z ukry­cia obser­wo­wa­nym, uczu­cia pew­nej nie­pra­wi­dło­wo­ści i dzia­ła­nia tu wro­gich, tajem­nych sił wypeł­niało powie­trze wokół nas. Jedy­nie część tego można było zrzu­cić na karb naszych napię­tych jak postronki ner­wów.

Ramayah.

Odwró­ci­łam się gwał­tow­nie.

– Sły­sza­łeś to?

– Niby co?

– Szept. Coś szep­nęło mi do ucha. Sły­sza­łeś to?

– Nie, nic nie sły­sza­łem – odparł sir Rado­mir, masku­jąc iry­ta­cją swój strach. – Chodź. Wra­camy. Niczego się tutaj nie dowiemy.

Cał­ko­wi­cie się z nim zga­dza­łam. Wła­śnie mia­łam się odwró­cić i ruszyć z powro­tem na trakt, któ­rym tu przy­szli­śmy, gdy coś przy­kuło mój wzrok.

– Tam! – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc mury.

Zapa­dła cisza, gdy sir Rado­mir podą­żył wzro­kiem za moim pal­cem, mru­żąc oczy w jasnym, sza­rym świe­tle.

– Tak – powie­dział, lecz strach w jego gło­sie pozo­stał.

Sądząc po zary­sie syl­wetki, był to żoł­nierz. Szedł wzdłuż murów, nie roz­glą­da­jąc się ani na lewo, ani na prawo, po czym odwró­cił się przy wieży i ruszył na pół­noc, tak że nie­mal znik­nął nam z oczu.

Mur był zbyt wysoki, a żoł­nierz zbyt daleko od nas, byśmy byli w sta­nie dostrzec cokol­wiek wię­cej niż to, że w ogóle tam jest… lecz spo­sób, w jaki męż­czy­zna się poru­szał, był dziwny – ryt­miczny i nie­na­tu­ralny, nie­mal jak marsz. Kilka minut póź­niej wró­cił i kon­ty­nu­ował obchód. Nie pod­jął żad­nej próby, by do nas zawo­łać, mimo że byli­śmy jedy­nymi obec­nymi w osa­dzie ludźmi.

Sir Rado­mir i ja długo sta­li­śmy w mil­cze­niu. Zauwa­ży­łam, że sze­ryf trzyma dłoń na ręko­je­ści mie­cza.

– Chodź – powie­dział, nie spusz­cza­jąc wzroku z blan­ków.

– Kto to jest? – zapy­ta­łam.

Sta­ra­łam się roz­róż­nić barwy jego tuniki. Wyglą­dały na kolory człon­ków dworu kró­lew­skiego – czer­wony, żółty i nie­bie­ski, będące sym­bo­lem Autuna – lecz przez jasne tło nieba nie­moż­liwe było dostrzec wię­cej.

– Nie wiem, ale z pew­no­ścią ktoś zamiesz­kał na zamku – powie­dział sir Rado­mir. – To infor­ma­cja, którą chcie­li­śmy zdo­być.

Chcia­łam stam­tąd odje­chać, tak jak chciał tego sze­ryf, lecz coś trzy­mało mnie w miej­scu.

– Nie wiemy, kim on jest.

– To Autun. Być może nie Szes­na­sty Legion, ale z pew­no­ścią repre­zen­tują Impe­rium… a to zna­czy, że nie są naszymi przy­ja­ciółmi.

Ponow­nie zapa­dła mię­dzy nami cisza, gdy przy­glą­da­łam się zam­kowi.

– W porządku – powie­dzia­łam w końcu. – Wra­cajmy.

Wtedy otwo­rzyła się brama.

Były to podwójne ogromne, dębowe odrzwia, wzmoc­nione żela­znymi pasami i nabi­jane nitami, które ze skrzy­pie­niem i głu­chym dud­nie­niem zaczęły uchy­lać się do środka.

– Heleno, chodź! – syk­nął do mnie sir Rado­mir, chwy­ta­jąc mnie za ramię.

– Nie – odpo­wie­dzia­łam, nie spusz­cza­jąc wzroku z bramy.

Nikt nie szedł w naszą stronę, żaden patrol nie wyje­chał za gra­nice zamku, żadni żoł­nie­rze nie zmie­rzali w naszą stronę, by pojąć nas jako intru­zów. Brama otwie­rała się podob­nie, jak poru­szał się żoł­nierz – powoli i auto­ma­tycz­nie, jakby była zaklęta, a nie przez kogoś obsłu­gi­wana.

– Chodź – rzu­ci­łam i ruszy­łam w stronę for­tecy.

– Powin­ni­śmy spro­wa­dzić sir Kon­rada – odparł sir Rado­mir.

Strzą­snę­łam z ramie­nia jego dłoń.

– W takim razie idź.

– Heleno, nie możesz tam pójść. Zabiją cię.

Pokrę­ci­łam głową.

– Nie. Gdyby chcieli naszej śmierci, już byli­by­śmy mar­twi. Jeste­śmy w zasięgu ich łuków.

Sir Rado­mir spoj­rzał mi w oczy.

– Heleno, coś tu jest bar­dzo nie tak. To mi się nie podoba. Chodź ze mną, teraz. Spro­wa­dzimy sir Kon­rada i lady von Oster­len.

Odwró­ci­łam wzrok i ponow­nie ruszy­łam w stronę bramy do twier­dzy.

– Ty idź. Spro­wadź ich tutaj. Spo­tkamy się w środku.

Nie cze­ka­łam na jego odpo­wiedź, a on nie podą­żył za mną.

– Heleno! – zawo­łał.

Weszłam na zewnętrzny dzie­dzi­niec.

– Heleno! – krzyk­nął sir Rado­mir po raz ostatni.

Brama, nie­ob­słu­gi­wana przez żad­nego czło­wieka, z głu­chym łosko­tem zamknęła się za mną.

***

Nikt mnie nie powi­tał. Nikt nie wyszedł mi na spo­tka­nie. Wewnątrz Straż­nica Mor­ska była rów­nie pusta, jak przy­le­ga­jąca do niej osada.

Czu­łam jed­no­cze­śnie nie­po­kój i strach, ale nie na tyle, by stać bez­czyn­nie. Ruszy­łam w stronę kamien­nych scho­dów i szybko się po nich wspię­łam. Kiedy dotar­łam na szczyt murów, spoj­rza­łam w kie­runku sir Rado­mira wra­ca­ją­cego już do miej­sca, w któ­rym ukry­wali się Vonvalt i von Oster­len. Zasko­czyło mnie to. Sądząc po drę­czą­cych go oba­wach, byłam prze­świad­czona, że zosta­nie w pobliżu.

Rze­czy­wi­ście, na murach był żoł­nierz, teraz na wschod­nim krańcu połu­dnio­wej ściany. Kiedy dotarł do wieży, odwró­cił się, po czym ruszył w moją stronę. Ta część murów miała jakieś czter­dzie­ści metrów, a męż­czy­zna, odziany w zbroję i tunikę, poko­ny­wał cały dystans, jakby pchany nie­wi­dzialną ręką.

– Halo?! – zawo­ła­łam do niego.

Na jego twa­rzy nie drgnął nawet jeden mię­sień. Nie mru­gnął. Wpa­try­wał się przed sie­bie, jakby wzrok miał utkwiony w odle­głym końcu jakiejś nie­wi­dzial­nej nici. Ręce zwie­szone miał bez­wład­nie przy bokach i szedł oso­bli­wym, nie­na­tu­ral­nym kro­kiem.

Chwy­ci­łam swój krótki miecz i wycią­gnę­łam go przed sie­bie.

– Ty tam! – zawo­ła­łam.

Gdy­bym się nie prze­su­nęła, wpadłby pro­sto na mnie. Bez słowa szedł dalej, ku kolej­nej wieży, a wtedy odwró­cił się i ruszył dalej, aż dotarł na pół­nocny kra­niec murów. Kiedy mnie mijał, poczu­łam docho­dzący od niego dziwny smród. Kie­dyś już widzia­łam takie zacho­wa­nie, u opę­ta­nej zakon­nicy na kory­ta­rzach Keraq. Tamta kobieta jed­nak się do mnie odzy­wała, pró­bu­jąc mnie prze­słu­chać – a nawet mnie zaata­ko­wała – pod­czas gdy u tego żoł­nie­rza nie wyczu­łam nic prócz pustki. Wyda­wało się, że jest bar­dziej pod wpły­wem uroku, a nie nie­wol­ni­kiem.

– Heleno – usły­sza­łam czyjś głos.

Odwró­ci­łam się gwał­tow­nie. Mia­łam wra­że­nie, że roz­brzmiał tuż obok mnie, lecz nikogo tam nie było. Podob­nie jak na dzie­dzińcu. Zadrża­łam. Cały zamek wyglą­dał na pusty, i cho­ciaż żoł­nierz patro­lo­wał mury, nie spra­wiał wra­że­nia w żaden spo­sób świa­do­mego.

– Heleno. Główny hol.

Ten sam głos. Nale­żał do kobiety. Brzmiał zna­jomo, lecz nie byłam w sta­nie go umiej­sco­wić.

Mój strach powró­cił. Czu­łam nara­sta­jącą grozę, gdy zeszłam ze scho­dów i ruszy­łam w stronę wewnętrz­nej bramy, po czym prze­szłam pod pod­nie­sioną kratą i weszłam na wewnętrzny dzie­dzi­niec. Po mojej lewej znaj­do­wały się zna­jome drew­niane stop­nie, wio­dące do jedy­nego wej­ścia do don­żonu. Wspię­łam się po nich i prze­szłam przez niskie, solidne drzwi do pomiesz­cze­nia, gdzie pozo­sta­wiano broń. Nie było tu jed­nak nikogo, kto ode­brałby ode mnie miecz, więc zacho­wa­łam go przy­tro­czo­nego do pasa.

Sala recep­cyjna była pusta. Prze­szłam przez nią, mając wystar­cza­jące poję­cie o roz­kła­dzie pomiesz­czeń w sovań­skich zam­kach, by zgad­nąć, gdzie znaj­duje się główny hol. Jed­nak im bar­dziej się do niego zbli­ża­łam, tym więk­sze ogar­niało mnie prze­ra­że­nie. Wnętrz­no­ści skrę­cały mi się w brzu­chu, a moją skórę pokryła gęsia skórka.

Poczu­łam, jak po ple­cach spływa mi pot. Mia­łam wra­że­nie, że coś przy­cią­gało mnie do głów­nego holu, choć jed­no­cze­śnie coś innego pod­po­wia­dało mi, że jest to miej­sce, w któ­rym nie chcia­łam być.

Mimo to weszłam do środka. Hol był typowy – wyso­kie, zakoń­czone łukiem okna, duże pale­ni­sko, ściany obite gobe­li­nami, dywany na pod­ło­dze, mnó­stwo boaze­rii z ciem­nego drewna i myśliw­skie tro­fea. Wszel­kie meble wynie­siono, pozo­sta­wia­jąc pustą, pełną prze­cią­gów prze­strzeń. Na końcu znaj­do­wało się pod­wyż­sze­nie, na któ­rym stało duże, rzeź­bione krze­sło. W tym miej­scu mar­gra­bia roz­strzy­gał wszel­kie spory.

I na tym wła­śnie krze­śle sie­działa kobieta.

– Witaj, Heleno. Dawno się nie widzia­ły­śmy.

To była lady Karol Frost.

Rozdział III. Owoc zatrutego drzewa

III

Owoc zatru­tego drzewa

„Infor­ma­cja nie ist­nieje w próżni; to wyse­lek­cjo­no­wany pro­dukt ludz­kiego umy­słu. Nie może – i nie powinna – być oddzie­lona od źró­dła. Infor­ma­cja uzy­skana bez­praw­nymi środ­kami jest podobna do owocu, który zrywa się z zatru­tego drzewa. Jedyną wła­ściwą rze­czą, jaką można wtedy zro­bić, to ją odrzu­cić”.

Z Sovań­skiego kodeksu kar­nego: Porady dla prak­ty­ku­ją­cych Cater­hau­sera

– To nie­moż­liwe – wykrztu­si­łam.

Pode­szłam do niej powoli i nie­pew­nie. Wiele razy widzia­łam lady Frost w snach i zawsze, jak się wydaje, dusiła w nich szcze­nię dwu­gło­wego wilka. Ale ujrzeć ją żywą? Nie od chwili, gdy spa­lono Rill… a wedle mojej wie­dzy rów­nież i ją.

– Została pani zabita… przez Cla­vera. Przez Westen­holtza.

Poczu­łam nacho­dzące mnie nud­no­ści. Widzia­łam seanse, pod­czas któ­rych roz­ma­wiano ze zmar­łymi. Widzia­łam dusze nie­dawno pozba­wio­nych życia, które pozo­sta­wały na Rów­ni­nie Brze­mie­nia. Ale ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam w pełni przy­wró­co­nego do życia nie­bosz­czyka.

– Nie, nie zosta­łam. Podejdź.

Zbli­ży­łam się do niej. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż stara wiedźma, którą widzia­łam w lesie nie­da­leko Rill. Ow­szem, była w pode­szłym wieku – w jakim ja jestem teraz, siwo­włosa i z twa­rzą nazna­czoną zmarszcz­kami – lecz nie było w niej śladu wątło­ści. Wręcz prze­ciw­nie, biła od niej fizyczna siła, pomimo zaawan­so­wa­nego wieku. Była wyraź­nie postaw­niej­sza, jakby zebrała w sobie całą pogardę i zmie­niła ją w mię­śnie.

Rze­czy­wi­ście wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż w moich wizjach. Jej skóra nie była spę­kana i poczer­niała, zęby nie były poła­mane, a gałki oczne ugo­to­wane. Wyglą­dała krzepko i zdrowo. Jedy­nymi zna­kami na jej skó­rze były tatu­aże – ciem­no­nie­bie­skie linie wokół oczu i ust. Tych rów­nież bra­ko­wało w moich wizjach.

– Co się stało? – zapy­ta­łam szep­tem. – Tutaj. Gdzie są wszy­scy?

Jed­nak już to wie­dzia­łam. Na widok sie­dzą­cej tutaj lady Frost, rów­nie wład­czej, jak każdy hau­ner­ski lord, wszystko zro­zu­mia­łam. Szes­na­sty Legion naprawdę został znisz­czony.

– To pani jest tą wojow­ni­czą wiedźmą. Pogań­ską kró­lową, o któ­rej wszy­scy mówią. To pani.

Lady Frost uśmiech­nęła się lekko.

– Twój mistrz się zbliża. O wszyst­kim opo­wiem, kiedy już tutaj będzie.

***

Naj­bar­dziej zaska­ku­jące w tym spo­tka­niu było to, jak mało nim zasko­czony wyda­wał się Vonvalt.

– Czyli jed­nak, pani, nie umar­łaś – powie­dział, kiedy z sir Rado­mi­rem i von Oster­len weszli do holu. Jego twarz była posępna.

– Nie – zgo­dziła się lady Frost.

Spoj­rza­łam na Vonvalta, nie potra­fiąc ukryć zasko­cze­nia.

– Wie­dzia­łeś o tym? – zapy­ta­łam i nie­grzecz­nie wska­za­łam lady Frost.

Vonvalt pokrę­cił głową.

– Nie. Ale od dawna to podej­rze­wa­łem. Twoje opisy spo­tkań z Sędzią August w Eda­xi­mae… spo­sób, w jaki mówiła o otrzy­ma­niu pomocy od „innych”. Były też inne rze­czy, które od jakie­goś czasu mnie mar­twiły, a wobec któ­rych dopiero teraz zyska­łem jasność. – Odwró­cił się do lady Frost. – Pró­bo­wała pani mówić do mnie przez Helenę. W Linos.

Przy­po­mnia­łam sobie ten okropny kosz­mar, jaki drę­czył mnie w Zatoce Kor­mon­dolt i to, jak po prze­bu­dze­niu zoba­czy­łam Vonvalta sie­dzą­cego w nogach mojego łóżka, z meda­lio­nem Oleni w dłoni i Gri­mo­ire Necro­man­tia u stóp. Tam­tej nocy, uwię­ziona w dziw­nym, luna­tycz­nym sta­nie, pró­bo­wa­łam zabić Sędzię Rozę… a raczej Basię Jask, pół-kòvoskańskiego szpiega.

– To pani usi­ło­wała zmu­sić mnie do zabi­cia Rozy – powie­dzia­łam, czu­jąc oszo­ło­mie­nie z powodu tego odkry­cia. – Wie­działa pani, że jest zdraj­czy­nią, i chciała pani, żebym ją powstrzy­mała.

– Czy któ­re­kol­wiek z was mogłoby wyja­śnić, co się tu, kurwa, dzieje? – zapy­tał sir Rado­mir. – Kim ty wła­ści­wie jesteś?

Kącik ust lady Frost drgnął, jakby pocią­gnięty jakąś nicią.

– Jestem lady Karol Frost. Nie uży­wam już co prawda ani tego nazwi­ska, ani tytułu, lecz na razie się go trzy­majmy. Wszystko i tak jest już wystar­cza­jąco zagma­twane.

– No raczej – wark­nął sir Rado­mir.

– Sir Kon­ra­dzie – powie­działa von Oster­len. – Czy ta kobieta ma jakieś zna­cze­nie?

Vonvalt wes­tchnął.

– Opo­wia­da­łem wam już tę histo­rię, cho­ciaż nie szcze­gó­łowo. Dawno temu natknę­li­śmy się na wio­skę Rill w pół­noc­nym Tols­burgu – odparł, po czym powie­dział von Oster­len o póź­niej­szych wyda­rze­niach: odkry­ciu lady Frost i dra­edyj­skiego rytu­ału w lesie, nało­że­niu grzywny na wie­śnia­ków, spa­le­niu całej wio­ski i wszyst­kich jej miesz­kań­ców przez ludzi mar­gra­biego Westen­holtza na roz­kaz Cla­vera.

Von Oster­len kiw­nęła głową. Trudno było powie­dzieć, co w związku z tym czuła. Bądź co bądź była Tem­pla­riuszką i cho­ciaż wielu tem­plar­skich mar­gra­biów mia­no­wano poli­tycz­nie, a nie dla­tego, że byli fana­tycz­nymi wojow­ni­kami, tych ostat­nich na­dal było bar­dzo wielu. Nie spę­dzi­łam z von Oster­len wystar­cza­jąco dużo czasu, by móc stwier­dzić, jakie miała podej­ście do tego tematu, lecz lata doświad­czeń z poga­nami na Gra­nicy z pew­no­ścią utwar­dziły jej serce na nie­dole Dra­edów, a była bar­dziej reli­gijna od innych. Z pew­no­ścią gar­dziła prak­ty­ko­wa­niem magii, którą uwa­żała za czarną. Inter­wen­cja lady Frost w sprawy Vonvalta wpro­wa­dzi napię­cie w ich wza­jemne rela­cje, byłam o tym świę­cie prze­ko­nana.

– Bar­dzo chciał­bym zro­zu­mieć, jak się tutaj zna­la­złaś – powie­dział Vonvalt.

– Tak, mnie­mam, że wła­śnie tak jest.

– Jak unik­nę­łaś śmierci w Rill?

– Dzięki pro­stemu fak­towi, że w klu­czo­wym momen­cie mnie tam nie było – odparła lady Frost. – Nie miała na to wpływu żadna „zła magia”.

– Twój mąż…

– Otmar został zamor­do­wany, to prawda. Nie chcę o tym roz­ma­wiać, a z pew­no­ścią nie z tobą.

– Zgoda.

– Jesteś Powią­zany – zauwa­żyła lady Frost.

– Podob­nie jak ty – odpo­wie­dział Vonvalt.

– Tak.

– Śni­łem o tobie. Wszy­scy śni­li­śmy.

– To mi pochle­bia.

– Nie żar­tuj sobie ze mnie – powie­dział Vonvalt ze znie­cier­pli­wie­niem. – Zapo­wie­dzi. Wizje wyda­rzeń, które nadejdą. O końcu Impe­rium.

Lady Frost pochy­liła głowę.

– Nie dziwi mnie to. Mamy podobne sny.

Cisza, która zapa­dła po tych sło­wach, prze­cią­gała się.

– Dla­czego mówisz to z taką ostroż­no­ścią? – zapy­tał w końcu Vonvalt i wska­zał ota­cza­jący ich hol. – Wyraź­nie pisane nam było się spo­tkać.

Lady Frost patrzyła na niego długo i z uzna­niem.

– Ponie­waż, Sędzio sir Kon­ra­dzie Vonval­cie, nie wiem, po któ­rej stro­nie sto­isz. I… – dodała, prze­ry­wa­jąc mu, zanim zdą­żył się wtrą­cić – …nie sądzę, byś ty sam to wie­dział.

– Non­sens – odparł Vonvalt z pogardą.

Lady Frost pokrę­ciła głową.

– Nie. W twoim sercu panuje kon­flikt. – Ski­nęła głową w moją stronę. – Jest też coś innego. Coś ucze­piło się two­jej dziew­czyny.

Wszy­scy odwró­cili się w moją stronę. Nagle zapra­gnę­łam, by płyty na pod­ło­dze roz­stą­piły się i pochło­nęła mnie otchłań.

– Słu­cham? – wykrztu­si­łam. W jed­nej chwili pomy­śla­łam o Mufra­abie i poczu­łam, jak moją skórę pokrywa gęsia skórka.

Lady Frost przyj­rzała mi się uważ­nie.

– Odsłoń pierś – powie­działa w końcu.

Na kilka sekund zapa­dła pełna zdu­mie­nia cisza, którą szybko zastą­piły wybu­chy obu­rze­nia.

– Na Nemę, co to ma zna­czyć? – zapy­tała gwał­tow­nie von Oster­len.

Lady Frost prze­wró­ciła oczami.

– Bogini Matko, daj mi siłę. Powie­dzia­łam pierś, nie piersi.

– Niby dla­czego mia­łaby to zro­bić? W jakim celu? – zapy­tał z gnie­wem Vonvalt.

– W porządku – mruk­nę­łam z nadzieją, że moje posłu­szeń­stwo zakoń­czy te sovań­skie teatralne gesty. Roz­pię­łam kilka gór­nych guzi­ków bluzki i lekko obni­ży­łam spód­nicę, odsła­nia­jąc kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów bar­dzo asek­su­al­nego mostka. Sir Rado­mir i Vonvalt osten­ta­cyj­nie odwró­cili wzrok.

– Na krew Creusa – rzu­ciła von Oster­len, patrząc na moją skórę.

Sir Rado­mir i Vonvalt natych­miast z powro­tem popa­trzyli w moją stronę.

Ja rów­nież spoj­rza­łam w dół.

– Niech to książę pie­kieł.

– Nie, nie Kasi­var – powie­działa lady Frost, rów­nież patrząc na zna­mię dwu­gło­wego węża, które poja­wiło się na moim mostku. – Aegra­xes. – Przy­ło­żyła palec do brody i pod­nio­sła wzrok, a na jej twa­rzy zacie­ka­wie­nie mie­szało się z zadumą. – Rze­czy­wi­ście nosisz teraz znak Oszu­sta.

***

Jeśli mia­łam nadzieję unik­nąć melo­dra­ma­ty­zmu, to się roz­cza­ro­wa­łam. W końcu, kiedy wszy­scy się już uspo­ko­ili, prze­szli­śmy z głów­nego holu na pię­tro, do kom­naty, która nie­gdyś była pry­wat­nym poko­jem solar­nym mar­gra­biego Westen­holza. Pomiesz­cze­nie wyglą­dało w więk­szo­ści tak, jak je zapa­mię­ta­łam, a jego naj­więk­szą zaletą był impo­nu­jący widok na Morze Pół­nocne, jaki zapew­niały podwójne, wzmac­niane meta­lo­wymi szpro­sami okna.

Roz­sie­dli­śmy się wygod­nie i Vonvalt, na pozór naj­mniej z nas zanie­po­ko­jony, wycią­gnął fajkę i zaczął palić ją w zamy­śle­niu.

– Kiedy spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy, lady Frost, mia­łem cię za szar­la­tankę. Jed­nak jasne jest, że jesteś, pani, bie­gła w arka­nach dra­edyj­skiej magii.

– Cóż za wielka pochwała – odpo­wie­działa lady Frost z przy­pra­wia­jącą o mdło­ści sło­dy­czą. – Jakże impe­rialna.

– Nie jestem impe­ria­li­stą – powie­dział Vonvalt. – A przy­naj­mniej w żaden spo­sób nie popie­ram cesa­rza.

– Ale popie­rasz dal­sze ist­nie­nie Impe­rium – zauwa­żyła.

– Uwa­żam, że jego dal­sze ist­nie­nie jest o niebo lep­sze niż alter­na­tywa. Patriona Cla­vera trzeba powstrzy­mać.

– Och, pod tym wzglę­dem się zga­dzamy – powie­działa kobieta i lek­ce­wa­żąco mach­nęła ręką. – Ten czło­wiek jest mario­netką w rękach cha­osu i śmierci. I jesz­cze gor­szych rze­czy – mruk­nęła. – Lecz oba­wiam się, że nie mogę poprzeć prze­trwa­nia Impe­rium.

– O czym, pani, mówisz?

– Przy­by­łeś tutaj, by uzy­skać moją pomoc – powie­działa lady Frost. – Dla wspól­nej sprawy. A ja ci mówię, że warun­kiem udzie­le­nia ci jej jest roz­wią­za­nie Impe­rium Wilka.

Vonvalt usiadł wygod­niej i wypu­ścił z ust duży obłok dymu.

– A jaka jest twoja alter­na­tywa? Kolejna Wojna Impe­rialna?

– Oczy­wi­ście, że nie. Po pro­stu każdy naród powi­nien rzą­dzić się sam.

Vonvalt prych­nął.

– Dla­czego? Takie roz­wią­za­nie nie daje ci żad­nych korzy­ści. Hau­ner­sheim mógłby rów­nie dobrze nazy­wać się „Więk­szą Sovą”. Więk­szość żyją­cych Hau­ne­rów nie zna niczego poza Impe­rium. Uwa­żasz, że to miej­sce mogłoby się nagle zmie­nić w jakiś… dra­edyj­ski raj?

– Dra­edyzm jest w Sovie nie­le­galny. Nie było tak pod rzą­dami ze sto­licą w Hau­ner Vale. Ani wedle prawa Tols­burga.

– Czyli o to cho­dzi, tak? Roz­bić pół wieku inte­gra­cji? Sądzisz, pani, że na tym się skoń­czy? Oddać Hau­ner­sheim z powro­tem Hau­ne­rom, Tols­burg Tolom, Jägeland Jäglandczykom… i wszy­scy będą po pro­stu współ­pra­co­wać?

– Tak.

Vonvalt się skrzy­wił.

– Z całym sza­cun­kiem, lady Frost, ale to idio­tyczne.

– To nie było uprzejme.

Vonvalt prze­wró­cił oczami.

– Stu­dio­wa­łaś, pani, histo­rię? Zapew­niam cię, że przed nasta­niem Sovan Tols­burga nie można było uznać za zjed­no­czony kraj. Podob­nie Hau­ner­she­imu. Ani żad­nego innego kraju. Każde z nich jest jak minia­tu­rowe impe­rium, które powstało, gdy gro­ma­dzili się w nim zasad­ni­czo odmienni od sie­bie ludzie. Do dia­bła, Rill i Kolst rzu­cały się sobie do gar­deł, a to zale­d­wie dwie wio­ski poło­żone rzut kamie­niem od sie­bie.

– Twój ojciec prze­jął Wyżyny. Nic dziw­nego, że patrzysz na to z per­spek­tywy Autuna.

Vonvalt pokrę­cił głową.

– Wojna Impe­rialna zabiła wiele tysięcy ludzi, z któ­rych więk­szość nie była nawet żoł­nie­rzami. Bądźmy abso­lut­nie szcze­rzy: to była sekwen­cja krwa­wych pod­bo­jów, któ­rych prawo powszechne i świec­kie prawa jed­nostki oka­zały się mile powi­ta­nymi skut­kami ubocz­nymi… cho­ciaż wła­śnie nimi były. Jed­nak fakt, że poja­wiły się w taki spo­sób, nie spra­wia, że są z gruntu złe. W rze­czy­wi­sto­ści są z natury dobre. Roz­bi­cie Impe­rium jest tylko nie­wiele lep­sze od zaję­cia tronu przez Cla­vera. Rezul­tat będzie ten sam: śmierć, znisz­cze­nie, dewa­sta­cja, czas prze­sy­co­nych złem słów i czy­nów. Cha­otyczna zmiana peł­nego wad, lecz funk­cjo­nu­ją­cego pań­stwa w zde­cy­do­wa­nie dys­funk­cyjne i wro­gie nie jest żad­nym wybo­rem.

– Zawsze znajdą się tacy, któ­rzy będą twier­dzić, że dobro nie może wyni­kać ze zła. Że jest wtedy spla­mione.

– Takim ludziom brak inte­lektu – odparł Vonvalt. Zna­łam go wystar­cza­jąco dobrze, by wie­dzieć, że była to jedna z jego naj­więk­szych obelg.

– Czyli to tak. – Lady Frost odchy­liła się na krze­śle. Jej roz­cza­ro­wa­nie było nie­mal nama­calne. – Rze­czy­wi­ście wal­czysz za Impe­rium.

– Wal­czę za to, co wła­ściwe! Jeśli to wła­śnie Impe­rium zapewni prze­trwa­nie praw i swo­bód więk­szo­ści dla więk­szo­ści, wtedy wła­śnie za nie będę wal­czył.

– A jak daleko się posu­niesz? By za to wal­czyć? By utrzy­mać sta­tus quo? Wielu z chę­cią roz­la­łoby krew w zamian za moż­li­wość samo­sta­no­wie­nia.

– Posunę się tak daleko, jak daleko będę musiał. Tak długo, dopóki nie zmieni się rów­no­waga sił. Służę natu­ral­nemu prawu… natu­ral­nej spra­wie­dli­wo­ści. Jeśli to ozna­cza, że będę zmu­szony dzia­łać poza sub­tel­nymi gra­ni­cami powszech­nego prawa, zro­bię to.