Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nadchodzi czas sądu
Imperium Wilka zostało rzucone na kolana, lecz w tej wielkiej bestii jest jeszcze życie.
Żeby je ocalić, sir Konrad Vonvalt i Helena muszą poszukać sojuszników za jego granicami –u wilczych ludzi z południowych równin i pogańskich klanów na północy. Jednak korzenie dawnych uraz sięgają głęboko, a upadek Sovy przyniesie korzyść obu frakcjom.
Mimo to nawet ci sojusznicy mogą nie wystarczyć. Ich wróg, przepełniony fanatyzmem Bartholomew Claver, włada piekielnymi mocami, którymi obdarzył go tajemniczy demoniczny byt. Vonvalt i Helena będą musieli stawić mu czoło, lecz do tego potrzebni im będą przyjaciele po obu stronach śmiertelnego wymiaru… Jednak za takie sojusze trzeba zapłacić wielką cenę.
Gdy oddziały szykują się do starcia, zarówno w Sovie, jak i w zaświatach, zbliża się ostateczna rozgrywka. Tutaj, w samym sercu Imperium, Dwugłowy Wilk odrodzi się w płomieniach sprawiedliwości… lub zginie w cieniu tyranii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 662
PROLOG
Wieszanie w letni poranek
„Karygodność postępku rodzi się z zamiaru”.
Z Sovańskiego kodeksu karnego: Porady dla praktykujących Caterhausera
Pamiętam, jak kiedyś widziałam, jak wieszają człowieka. Było to w niewielkim mieście, piętnaście kilometrów na północ od Leyenswaldu, a jedynym, o czym byłam w stanie wtedy myśleć, było to, jak bardzo okrutne było zaplanowanie egzekucji na tak piękny letni poranek.
Człowiek ten – jego nazwisko mi uciekło, podobnie jak nazwa tamtejszego miasta – został uznany winnym morderstwa. Chodziło o jedną z tych niedorzecznych spraw: uliczna kłótnia o coś, co kilka godzin później powinno zostać rozstrzygnięte w tawernie. Zamiast tego twarde słowa zmieniły się w nieprzemyślane czyny i mężczyzna wbił swojej ofierze nóż w pierś. Potem uciekł, chociaż Bressinger wytropił go zaledwie dzień później, ukrywającego się… w drzewie.
Siedziałam z Vonvaltem w jednej z prywatnych izb na piętrze tawerny i patrzyłam na robotników, którzy pod nadzorem miejskiego cieśli budowali szubienicę. Sędzia siedział na biurku, przeglądając jakieś dokumenty, z których jednym był oficjalny akt oskarżenia.
Sam zabójca gnił w miejskim więzieniu, w towarzystwie nemańskiego spowiednika.
– Po co ci to w ogóle potrzebne? – zapytałam, wskazując pergaminy.
Vonvalt uniósł wzrok. Nie wyglądał na zirytowanego tym, że mu przerwałam. Zazwyczaj chętnie wykorzystywał okazję, by mnie czegoś nauczyć, nawet jeśli byłam niegrzeczna lub bezczelna.
– Co masz na myśli? – zapytał.
– Te dokumenty. Ten…
– Akt oskarżenia.
– Akt oskarżenia. Po co zawracać sobie tym głowę?
Kiedy Vonvalt odchylił się, a potem wyciągnął i zapalił fajkę, natychmiast zrozumiałam, że popełniłam błąd. Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech.
– Masz problem z procedurą.
– Jeśli tak to nazywasz… – Wzruszyłam ramionami. – Po prostu wydaje mi się, że to strata czasu. I tak go powiesisz. Rezultat jest taki sam. Po co posuwać się do takiej… biurokracji?
Vonvalt rozważał to przez chwilę w ten swój irytujący, lekko kpiący sposób, jak zawsze, kiedy był w dobrym nastroju.
– Zastanówmy się nad tym. Co się wydarzyło? – Wskazał za okno, mając na myśli morderstwo.
Zdezorientowana ściągnęłam brwi. Przecież doskonale wiedział, do czego doszło.
– Morderstwo. Pchnięcie nożem. Pokłócili się o jakieś… Nema wie, narzędzia czy coś takiego? Jeden dźgnął drugiego, ofiara zmarła i stąd morderstwo. Widziało to mnóstwo ludzi, jest więc wielu świadków. W całej tej sprawie nie ma żadnych wątpliwości.
– Zgadza się, nie ma – powiedział Vonvalt cicho, po czym zaciągnął się dymem i wypuścił go z płuc. – No dobrze, a co się stało potem?
– Morderca zbiegł, a Dubine go schwytał.
– A potem?
Sapnęłam z frustracją.
– Przesłuchałeś go. Użyłeś Głosu Cesarza i do wszystkiego się przyznał. A teraz, zamiast go stracić, siedzisz tutaj, robisz notatki i każesz ludziom poświęcać swój czas i wysiłek na budowę szubienicy, z której jutro nie będzie już żadnego pożytku!
Vonvalt uśmiechnął się, widząc moje rozdrażnienie.
– W takim razie wyobraźmy sobie, że mnie tu nie było – powiedział. – Że nie mogłem użyć na nim Głosu i w ten sposób uzyskać jego przyznania się do winy. Co by się wtedy stało?
– Mieszkańcy miasta zatłukliby go na śmierć.
– Bądź poważna! – rzucił Vonvalt tak ostro, że aż drgnęłam.
– Odbyłby się proces – odparłam po chwili.
– W rzeczy samej. Zostałby przesłuchany przez prawników i prawdopodobnie przez przewodniczącego sądu. A teraz wyobraźmy sobie, że w trakcie tych przesłuchań okazało się, że sprawca był wtedy niespełna rozumu. Co wtedy?
Otworzyłam usta, po czym znów je zamknęłam. Już i tak poruszałam się po niepewnym gruncie.
– Cóż… to co innego.
– Właśnie. Czy prawo powszechne przewiduje ulgi dla tych, którzy są ogarnięci amokiem?
– Tak.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Pomyśl!
Zastanowiłam się.
– Bo to nie jest ich wina.
– Dokładnie. Karygodność postępku rodzi się z zamiaru. „Człowiek, który nie potrafi wskazać natury swoich czynów, nie może być sądzony wedle tych samych standardów jak ten, który ją zna”. Caterhauser. Z tego samego powodu nie skazujemy dzieci albo psów. – Postukał się palcem w skroń. – Nie wiedzą, co czynią.
Na kilka chwil zapadła cisza, gdy rozważałam jego słowa.
– A co w przypadku, gdyby ofiara zabiła wcześniej żonę sprawcy? – zapytał Vonvalt.
– Co masz na myśli?
– Mówię o tym… Co, jeśli człowiek, który został zamordowany, sam wcześniej tego ranka zabił żonę sprawcy? Albo może jego dziecko? Co, jeśli sprawca działał w odwecie? Co wtedy?
– Wtedy… cóż, nadal dopuścił się morderstwa.
Vonvalt uśmiechnął się i z aprobatą skinął głową.
– Tak. Ale czy to będzie sprawiedliwe, jeśli go powiesimy?
Zastanowiłam się nad tym i w końcu pokręciłam głową.
– Nie, zapewne nie.
– Nie. Co innego możemy więc zrobić?
– Wysłać go do więzienia?
– Moglibyśmy wysłać go do więzienia. Moglibyśmy go tam wysłać na resztę jego życia; moglibyśmy go wysłać na wiele lat. Mógłby nawet nie zostać skazany. Sądzę, że bardzo trudno byłoby ci znaleźć w Denholtz kogoś, kto potępiłby człowieka za zabicie mordercy swojej żony, prawda?
– Wydaje się to mało prawdopodobne – przyznałam.
Vonvalt odchylił się nieco i przez chwilę w milczeniu palił fajkę.
– Popatrz, jak szybko ta pozornie prosta sprawa morderstwa staje się zawiła. Gdybyśmy złapali sprawcę tuż po tym, jak wbił nóż w swoją ofiarę, i ścięli mu głowę nad rzeką, nie zadając sobie nawet trudu, by zapytać, dlaczego to zrobił, czy sprawiedliwość zostałaby wymierzona?
– Nie… oczywiście, że nie – powiedziałam, czując się niewdzięczna, jak to często było po lekcjach Vonvalta.
– Nie, nie byłoby – odparł. Zgasił i schował fajkę, po czym ostatni raz przeczytał akt oskarżenia. Usatysfakcjonowany również go schował i wstał. – Wiem, że procedury wydają się nużące, suche i bezcelowe… i często tak właśnie jest. Ale istnieją z jakiegoś powodu. A w przypadku, kiedy mamy do czynienia ze sprawą życia i śmierci, są tym ważniejsze. Kto wie, co wyjdzie w praniu.
– Rozumiem.
Vonvalt skinął głową.
– Dobrze. Heleno, wiem, że prawo wydaje ci się nudne, ale uwierz mi, gdy mówię, że niewiele jest na świecie rzeczy ważniejszych niż procedury.
Prychnęłam mimowolnie. Vonvalt spojrzał na mnie ostro, lecz reprymenda, której się spodziewałam, nie padła. Zamiast tego spojrzał za okno, na robotników kończących budowę szubienicy. To był naprawdę piękny dzień.
– Chodźmy więc – powiedział, ruszając do drzwi. – Miejmy to już za sobą.
I
Naturalny porządek świata zaczyna upadać
„Życie jest bez znaczenia. Zapomnijcie o Kościele Nemańskim: nikt ani nic, oprócz was samych, nie może was osądzać. Niech wasze czyny o was świadczą. Niewielu z nas zostaje na dłużej w korytarzach ludzkiej pamięci”.
Lord Wilk z Warinstadt zwracający się do pierwszego Legionu w wigilię Bitwy pod Rabsbach
Śniłam o Muldau, kiedy nadszedł atak.
Nie… śnienie to niewłaściwe słowo. To był koszmar. Wszyscy mieliśmy koszmary, już od wielu dni. Czasami mieliśmy je takie same, a wizje te pełne były zapowiedzi nieszczęścia; innymi razy były to zwyczajne horrory, ale logiczne i konsekwentnie przerażające. Dekady później modlę się o pozbawioną snów noc. Modlitwy te rzadko kiedy się spełniają.
Śniłam o Muldau. Nie myślałam o nim zbyt często. Pierwsze siedemnaście lat mojego życia w większości nie było szczęśliwe, naznaczone zimnem i głodem, niebezpieczeństwem i samotnością. Były też jednak przebłyski dobrych wydarzeń, nawet jeśli wcześniej ich nie dostrzegałam.
W Muldau znajdowało się sporo świątyń, w których organizowano sporo przedsięwzięć. Wiele z nich było siedzibą drapieżnych organizacji, w niewielkim stopniu tylko lepszych od miejsc, w których prano nielegalnie zdobyte pieniądze. Były też jednak takie jak Zakon Świątyni Świętej Grimhildy, które służyły swojemu celowi.
Czasami korzystałam z ich usługi. Kilka razy zamiotłam izbę chorych, wytrzepywałam z kurzu obrusy na ołtarz czy polerowałam srebra, a wszystko to w zamian za ciepły posiłek i posłanie na noc. W moim śnie matriona – kobieta, której imię dawno uleciało z mojej pamięci – zabrała mnie na bok, gdy jadłam posiłek, by nauczyć mnie Głównych Cnót.
Tyle że cały czas zapominała, jakie one były. Siedziała w milczeniu, zastanawiając się bezowocnie, podczas gdy we mnie narastała coraz większa niecierpliwość. Chciałam w spokoju zjeść. Słuchanie jej już i tak było straszne, jednak siedzenie przy niej, kiedy się nie odzywała, było o wiele gorsze.
Po chwili zaczęłam nakłaniać ją do mówienia, ale ona nadal milczała.
Moje nagabywania stały się bardziej natarczywe. Potem zaczęłam do niej wołać, a wreszcie krzyczeć i wydzierać się na nią jak oszalała, lecz odpowiedziała mi jedynie niezwykle pustym i zdezorientowanym spojrzeniem, jakby jej myśli spowijała mgła.
Kobieta zaczęła płakać, gdy jej umysł rozpływał się w nicość i nie potrafił uformować nawet jednej logicznej myśli. Kiedy wrzeszczałam na nią, by powiedziała mi, jakie są te Cnoty, ogarnęło ją ogromne przerażenie i nie była w stanie myśleć już o niczym, a co dopiero o dogmatach Wyznania Nemy. Gdy istota jej ducha się ulotniła niczym para znad wrzącej wody, spojrzała na mnie oczami szeroko otwartymi z paniki i strachu, po czym znowu zaczęła wrzeszczeć, skarżąc się na swoje szaleństwo, bezradność i niemoc w obliczu nagłego i ostatecznego zaniku. Krzyczała jak zwierzę albo niemowlę… jak coś pozbawionego samoświadomości i miejsca w większym świecie.
Potem sen bladł. Po tym pierwszym razie miałam go jeszcze wielokrotnie i kończył się zawsze mniej więcej w tym samym momencie: wrzasku matriony, mojego wrzasku… z którym zaraz potem się budziłam.
Nie mam pojęcia, co oznaczał ten koszmar. Do dziś tego nie wiem. Dziesiątki lat rozmyślania nie odsłoniły w nim żadnego głębszego sensu. Ale nadal o tym myślę. Tak jak o wielu rzeczach z tamtego czasu.
***
Sir Radomir zasłaniał mi dłonią usta i nos. Jego rękawica pachniała starą skórą i alkoholem.
– W imię Nemy, dziewczyno, ucisz się! – wyszeptał.
Jego oddech cuchnął winem. Naprawdę długo wykorzystywał alkohol, by odegnać koszmary, lecz najnowsze tajemnicze wizje sprawiły, że nawet dla niego było to zbyt dużo.
Zamilkłam. Odruchowo chciałam usiąść, lecz szeryf naparł na mnie, przyciskając mnie do ziemi.
– Nie – szepnął, kręcąc głową. Rozejrzał się po holu. Do pomieszczenia wpadało niewiele księżycowego blasku i zobaczyłam białka jego oczu.
Dwór trzeszczał i huczał od wiatru.
W panującym mroku dostrzegłam margrabię, Severinę von Osterlen. Miała na sobie zbroję i narzuconą na nią biało-czarną pelerynę Templariuszy. Na wpół leżała, oparta plecami o ścianę, z dłonią na rękojeści miecza i oczami lśniącymi od wyczekiwania.
Odwróciłam się powoli. Po drugiej stronie holu, w podobnej pozie, siedział Vonvalt. Podczas gdy von Osterlen emanowała niepokojem, on wydawał się spokojny, niemal pogrążony w medytacji. Zastanawiałam się, o czym myślał.
Sir Radomir powoli odsunął się ode mnie i wycofał do swojego narożnika. Wtedy zdałam sobie sprawę, że tylko ja zasnęłam.
Wszyscy czworo leżeliśmy w milczeniu. Na zewnątrz wiatr jęczał w koronach drzew, świszcząc między gałęziami i szeleszcząc wśród liści. Drewniane więźby w holu trzeszczały, jak statek na morzu, którego takielunek nasiąkł wodą. Zimne powiewy szeptały w strzesze nad naszymi głowami, przenosiły pył i gruz.
Coś poruszało się w tym hałasie.
Krew zaczęła pulsować mi w uszach, gdy wytężyłam słuch. Cokolwiek tam było, poruszało się powoli i ostrożnie. To, że czekało na powiewy wiatru, starając się ukryć kroki w szeleście traw, sugerowało celowe działanie, a nie, powiedzmy, przechodzącą obok łanię.
Ściągnęłam brwi i przechyliłam głowę. Teraz rozległ się dziwny… cieknący dźwięk, chociaż na zewnątrz nie padał deszcz, a w holu nie było wody. Rozejrzałam się, ale nie dostrzegłam też żadnych przecieków. Zdawało się, że nikt inny tego nie słyszał. Brzmiało to jak cichy stukot, gdy wino z przewróconej czary przesiąkało przez deski stołu i kapało na podłogę.
Ramayah.
Słowo to pojawiło się w moich myślach nagle, nieproszone, wynurzając się z głębi umysłu.
Wtedy znów coś odwróciło moją uwagę. Coś dużego otarło się o drzewce przeciwległej ściany w miejscu, gdzie siedział Vonvalt, wyrywając go z zamyślenia.
Bezwiednie sięgnęłam do rękojeści miecza. Pozostali zacieśnili swój uchwyt. Spojrzałam na Vonvalta, sir Radomira i von Osterlen, ale nie można było nic zrobić… nic, tylko udawać, że nadal śpimy i – być może – w ten sposób zaskoczyć naszych napastników.
Z bocznej strony holu dobiegło uderzenie, którego nie można było zgonić na pogodę. Trzech intruzów? Być może czterech? Czy może to zaledwie zwiadowcy na czele większej armii?
W najlepszym razie byli to chcący nas obrabować bandyci. W najgorszym jakaś manifestacja rodem z naszych koszmarów. Nie wiadomo. Rzucenie się przez drzwi, w ciemność, było szaleństwem. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to czekać i się modlić.
Teraz przy drzwiach rozległy się kolejne odgłosy. Niektóre przypominały drapanie pazurami o drewno, a inne parskanie, jakby węszącego dzika. Przez jedną, pełną nadziei sekundę myślałam, że było to właśnie to, a nas ogarnęła paranoja i strach. Odwróciłam się i popatrzyłam na Vonvalta, gotowa uśmiechnąć się krzywo, przewrócić oczami czy może porozumiewawczo mrugnąć. W odpowiedzi posłałby mi uśmiech, puścił rękojeść miecza i gestem wskazał, bym wróciła do snu.
Zrobił jedną z tych rzeczy – puścił rękojeść miecza. W następnej chwili jednak wyciągnął z kieszeni swój medalion Oleni i zawiesił go na szyi.
Moje serce zabiło gwałtownie.
– Nie – wykrztusiłam.
– Co? Co się dzieje? – zapytał sir Radomir.
Spojrzałam na drzwi. Drapanie i parskanie było teraz głośniejsze.
Popatrzyłam na Vonvalta. Napotkał mój wzrok i nieznacznie pokręcił głową. Jego twarz zastygła w kamiennej masce.
– Co?! – syknął szeptem sir Radomir.
– Myślę, że za chwilę zginiemy – powiedziałam.
Wtedy drzwi otworzyły się z trzaskiem.
***
Następny ranek był rześki. Niebo nad nami było czyste i błękitne, a powietrze świeże i zimne. Oddechy dobywały się z naszych ust w obłokach pary i wszyscy owinęliśmy się pelerynami. Wyszliśmy z dworu, wyczerpani, wstrząśnięci, lecz fizycznie bez uszczerbku.
Na zewnątrz nie było śladu po intruzach – żadnych odcisków butów na pokrytej rosą trawie, żadnych połamanych kwiatów ani przestawionych skrzyń czy beczek. Dwór nie nosił żadnych śladów, poza tymi, które sami zostawiliśmy.
Wioska była typowa dla tej części Haunersheimu. Nie pamiętam jej nazwy, tylko to, że była jakieś trzydzieści kilometrów na północ od Hofingen, ostatniego większego osiedla przed ogromną, bezludną pustką, przez którą Ziemie Północne owiane były złą sławą.
Daleko na wschodzie góry Hasse zmieniły się w podnóże Leindau, chociaż były nadal na tyle wysokie, by pokrywał je śnieg. Na zachodzie zaczynały się połacie lasów, ciągnących się aż po Morze Północne i tolskie wybrzeże.
Przed nami znajdowało się osiedle około pięćdziesięciu domów, których pokryte strzechą dachy były tak strome i wysokie, że widzieliśmy głównie je. Po mieszkańcach wioski nie było śladu.
– Sir Radomirze – powiedział Vonvalt.
– Tak?
– Sprowadź barona.
– Dobrze.
Vonvalt, von Osterlen i ja czekaliśmy, gdy sir Radomir ruszył w stronę jednego z większych domów jakieś czterysta metrów dalej i zniknął w środku. Chwilę później wrócił, tym razem z grupą mężczyzn, na czele których szedł stary lord przypominający mi sir Otmara z Rill – zgarbiony i niedomagający; prawdopodobnie zarządzał tym miejscem, odkąd skończył dwadzieścia kilka lat i przeżył kilka pokoleń swoich rówieśników.
W końcu stary baron dotarł do nas w otoczeniu swoich podwładnych.
– Nasz problem został rozwiązany?
Vonvalt milczał przez chwilę.
– Tak uważam.
Baron chrząknął.
– Przyjmiecie przed wyjazdem trochę jedzenia?
– Tak – odparł Vonvalt. – Jedzenia i informacji, które mi zaoferowałeś.
Stary baron mrugnął do mnie, lecz byłam w zbyt kiepskim nastroju, by odpowiedzieć mu uśmiechem, którego oczekiwał. Jednakże jemu to najwyraźniej nie przeszkadzało.
– Chodźmy więc. Zjedzmy, a potem powiem wam, co wiem.
Jego podwładni rozstawili we dworze stół i przynieśli chleb, byśmy mogli zakończyć nasz post. Przynieśli też dzban wina, którym szybko podzieliliśmy się we czwórkę. Baron po nic nie sięgnął.
– Cóż, sir Dovydasie – powiedział, zwracając się do Vonvalta. – Wie pan już, co za bestia terroryzuje moich ludzi?
Vonvalt powoli skinął głową.
– Sądzę, że to rzadki rodzaj dzikiego kota… rzadkiego tutaj, w Hauner Vale. O wiele częściej można spotkać je w okolicach Kovy, w północnych regionach Konfederacji.
– Dużego dzikiego kota? – zapytał baron. W jego głosie zabrzmiała nuta sceptycyzmu.
– Zgadza się – odparł spokojnie Vonvalt. – Gevennan szablozęby. Przez kolor umaszczenia trudno je zauważyć, a polują niemal wyłącznie w nocy. Wszyscy go widzieliśmy.
– Tak, słyszałem hałas – przyznał baron, po czym znacząco spojrzał na roztrzaskany rygiel, który do tej pory zapewniał blokadę przed wejściem do głównego holu.
Vonvalt skłonił głowę.
– To bez dwóch zdań przerażająca bestia. Ale mam dwie dobre wiadomości. Pierwszą jest taka, że jest tu tylko jeden osobnik, jako że te stworzenia nie żyją w grupach. Druga zaś, że prawdopodobnie odstraszyliśmy go już na zawsze.
– Dlaczego pan tak mówi? I skąd ta pewność?
– Z mojego doświadczenia z tymi stworzeniami wiem, że atakują tylko przy dogodnej okazji, żerując na bezbronnych. Szybko opuszczają teren, na którym muszą walczyć. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczycie.
Baron przyjął ten wymysł z ulgą.
– W takim razie… wypijmy za to! – Podniósł kielich. – Mam wobec pana dług, sir Dovydasie!
Vonvalt uśmiechnął się lekko i nieznacznym ruchem uniósł czarę.
– Byłbym wdzięczny, panie, gdybyś podzielił się ze mną informacjami, które posiadasz.
Baron skinął głową.
– Tak, zasłużył pan na to. – Odwrócił się do wejścia i zawołał: – Anthelm! Informacje!
Vonvalt ściągnął brwi, gdy drzwi do dworu ponownie się otworzyły. Tyle że tym razem weszło przez nie pięciu rosłych i uzbrojonych w różną broń mężczyzn.
– Co to, do kurwy, jest? – rzucił gwałtownie sir Radomir, zrywając się z miejsca.
Von Osterlen i ja zrobiłyśmy to samo i obie wyciągnęłyśmy nasze krótkie miecze.
Vonvalt nadal siedział. Wskazał nowo przybyłych.
– Nie mógł pan ich wykorzystać, by uporali się z szablozębym? – zapytał ze znużeniem.
– Tyle że nie było żadnego szablozębego, prawda? Sędzio sir Konradzie Vonvalcie?
Teraz to Vonvalt spojrzał na niego ostro. Przyglądał mu się przez chwilę.
– Czyli wie pan, kim jestem.
Baron się roześmiał.
– Myślał pan, że jestem jakimś prowincjonalnym idiotą, co? – Uśmiechnął się szeroko. – Nigdy nie zapominam twarzy, sir Konradzie. – Uderzył się kciukiem w pierś. – Byłem w Sovie, gdy obejmował pan urząd. Tak… obaj byliśmy wtedy młodsi, prawda?
Vonvalt nie zdołał ukryć zaskoczenia.
– To było ponad dwadzieścia lat temu.
Mężczyzna postukał palcem w skroń.
– A jednak pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj.
Vonvalt spoważniał.
– I co teraz? Masz pan zamiar mnie zabić?
– Okrył się pan hańbą, sir Konradzie. Myślał pan, że wieści z Sovy nie dotarły do nas tutaj, na Ziemie Północne? Każdy lord pana szuka. Za pańską głowę wyznaczono wysoką nagrodę. Wystarczającą, by na kilka najbliższych lat zapewnić tej wiosce wiktuały i handel. To będzie moja spuścizna. Żaden człowiek nie powie, że jej nie pozostawiłem, ani że nie byłem wierny Autunowi.
Zapadło długie milczenie.
– Miałem nadzieję, że nie będzie tu rozlewu krwi – powiedział cicho Vonvalt.
Baron ponownie się roześmiał.
– Bo go nie będzie. Właśnie ci powiedziałem… zostaniesz pan pojmany i odwieziony do stolicy.
– Nie chodziło mi o naszą krew.
Baron prychnął i popatrzył na nas nieco teatralnie.
– Pijak, kobieta i smarkata panienka. Twoja reputacja bohatera Wojny Imperialnej może i pana wyprzedza, sir Konradzie, ale nawet pan nie da rady pięciu ludziom. A już z pewnością nie z tą nędzną grupą. Rzućcie broń… i przestańcie udawać, że jesteście kimkolwiek innym niż skazańcami.
– Ty żałosny, stary pojebańcu – rzucił sir Radomir i splunął flegmą na podłogę. Kiedy ponownie się odezwał, w jego głosie brzmiał pełen zmęczenia i rozczarowania gniew. – Co za strata czasu. I ludzi. Czy naprawdę musimy was teraz wszystkich zabić?
– Będziemy musieli – powiedziała von Osterlen z niezadowoleniem i skinęła głową w stronę barona. – On wie, kim jest sir Konrad.
Po raz pierwszy baron zaczął tracić swe opanowanie.
– Wystarczy tego! Rzućcie broń albo będę zmuszony wam ją odebrać. A pamiętajcie lepiej… – dodał, wskazując mnie, sir Radomira i von Osterlen – …że interesuje mnie schwytanie tylko sir Konrada.
– Jesteście gotowi? – zapytał nas Vonvalt przez ramię, ignorując barona. – Kiedy zaczniecie, musicie działać szybko.
Wszyscy skinęliśmy głowami, po czym odsunęliśmy się od siebie i zacisnęliśmy ręce na mieczach, stając w klasycznej sovańskiej gardzie.
– O czym ty, w imię Nemy, mówisz? – zapytał gwałtownie baron z gniewem i oszołomieniem w głosie. – Na krew bogów, Anthelm! Bierz ich!
– Rzućcie broń! – zagrzmiał Vonvalt Głosem Cesarza.
Pięciu ludzi w jednej chwili odrzuciło miecze, jakby ich rękami sterował niewidzialny lalkarz. Patrzyli na siebie z przerażeniem, z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi ustami, chwiejąc się na nogach, jakby byli pijani. Pałki, maczety i prymitywne kropacze z hukiem upadły na ziemię.
Szybko było po wszystkim. Ledwie zdążyłam się ruszyć, gdy sir Radomir i von Osterlen zabili po dwóch mężczyzn, dźgając ich okrutnie i rąbiąc mieczami, jakby przedzierali się przez gąszcz. Ja wbiłam ostrze w ramię przeciwnika, który miał na tyle rozumu, by próbować zablokować mój cios, a kiedy się szarpnął, trafiłam go w oko. Nie miałam zamiaru zadawać mu ciosu prosto w twarz… celowałam bardziej w odsłoniętą szyję, lecz mój ostry jak brzytwa miecz, nie napotkawszy oporu kości wokół oczodołu, wślizgnął się gładko w jego mózg. Mężczyzna, w jednej chwili martwy, upadł tak nagle, że broń niemal wypadła mi z ręki.
Sir Radomir przepchnął się obok mnie i podciął mu gardło, po czym wytarł ostrze o jego ubranie. To była rzeźnia. Krew rozlewała się po podłodze niczym wino z przewróconej butelki. Ktoś wrzeszczał, długo i głośno, nieprzerwanie, z kolejnym oddechem. Chwilę trwało, nim zrozumiałam, że to baron.
Vonvalt nie ruszył się od stołu. Siedział nieruchomo, milcząc, dopóki lord nie zaprzestał krzyków.
Zaczęłam się zastanawiać czy któryś z zabitych mężczyzn nie był przypadkiem jego synem.
– Chwilę temu zapytał mnie pan, czy miałem pana za prowincjonalnego idiotę – powiedział Vonvalt. – Odpowiedź brzmi: tak, miałem. I nic, co pan tutaj zrobił, nie zmieniło tej opinii.
– Jak mogłeś…? Coś ty zrobił? Jak mogłeś? Coś ty zrobił?! – wrzasnął baron głupio.
Teraz to Vonvalt wyciągnął swój krótki miecz, celowo powoli, i położył go przed sobą na stole.
– Informacje. W sprawach, o których wczoraj rozmawialiśmy. Chciałbym poznać odpowiedzi. Wie pan, że mogę wyciągnąć je z pana, czy pan tego chce, czy nie, dlatego proszę oszczędzić mi czasu i wysiłku.
Przez długi czas siedział cierpliwie, aż w końcu baron uspokoił się na tyle, by móc rozsądnie coś powiedzieć.
– Dlaczego miałbym panu cokolwiek powiedzieć? – zapytał w końcu starzec. – Nieważne, co zrobię i tak mnie zabijecie.
– Tak. Popełnił pan zbrodnię podżegania do morderstwa. Karą za to jest śmierć.
– Nie masz pan władzy, by mnie stracić. Nie jest pan już Sędzią. W ogóle nie ma już Sędziów.
– Oficjalnie nie pozbawiono mnie tej władzy.
– Jest pan zdrajcą! – wyrzucił z siebie baron.
– Oskarżonym o zdradę – sprostował Vonvalt, jakby te błahe poprawki miały zmienić zdanie mężczyzny. – Marnuje pan mój czas. Czy muszę użyć na panu Głosu? Zapewniam, że to nader nieprzyjemne doświadczenie.
Baron wyglądał na całkowicie godnego pożałowania.
– Chcesz pan wiedzieć więcej o „pogańskiej armii”? – zapytał z nagłym jadem w głosie. – O Draedach i bandytach z północy nawiedzających lasy? Którymi dowodzi draedyjska wiedźma? Zgadza się? Właśnie to chce pan wiedzieć?
– Powiedział mi pan, że o tym słyszał. Że ma pan wiedzę na ten temat.
– Tak, słyszałem o tym. O wszystkim, o czym panu właśnie powiedziałem.
– Chciałbym odkryć dokładną naturę i lokalizację tej wojowniczej bandy.
– Nie mam pojęcia, gdzie są. Nie mam nawet pojęcia, czy w ogóle istnieją! Dla mnie brzmi to, jak absolutny nonsens.
Vonvalt ściągnął brwi.
– Powiedział mi pan…
Baron gwałtownie machnął ręką w stronę drzwi.
– Powiedziałem, bo chciałem, żeby stwór, który terroryzował wioskę, został zabity, a wiedziałem, że ktokolwiek miałby posiadać do tego środki, to właśnie pan, Sędzio. Człowiek z talentem do władania mieczem i posiadający magiczne moce, nawet jeśli zdrajca Korony… To była zbyt dobra okazja, bym pozwolił, by mnie ominęła. – Powiódł wzrokiem po leżących na podłodze zwłokach, a smutek na jego twarzy mieszał się ze złością. – Teraz rozumiem, że było to coś więcej niż przeklęty zbieg okoliczności.
Vonvalt odchylił się na krześle. Widziałam, że z wysiłkiem powstrzymywał gniew.
– Nie ma pan żadnych informacji. Jedynie zwabił mnie pan tutaj. Żeby mnie wykorzystać.
Baron wzruszył ramionami. Za moimi plecami sir Radomir i von Osterlen warknęli ze złością.
Vonvalt wstał. I podniósł swój miecz.
– Gdybym był panem, sir, nie okazywałbym tak jawnie lojalności względem Autuna. Już nie.
– Przejąłem Północnie Ziemie. Nie żywię żadnej miłości do Dwugłowego Wilka – prychnął baron. – Ale znam wartość pieniądza. Wydałbym pana dla nagrody i niczego więcej.
– To się dobrze składa. Skoro w Strażnicy Morskiej nie ma już garnizonu, spodziewam się, że to tej „wojowniczej wiedźmy” wkrótce będzie pan poddanym. I z pewnością można ściągnąć z Hofingen wystarczająco wielu ludzi do ochrony.
Baron pokręcił głową.
– Strażnica Morska nie pozostała bez garnizonu.
Vonvalt zacisnął dłoń na rękojeści miecza, gotów zabić mężczyznę.
– Owszem, pozostała. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Chce pan powiedzieć coś jeszcze? Każde pańskie słowo, które może mi pomóc, gwarantuje panu kolejne kilka minut życia.
Baron pokręcił głową, lecz z oszołomieniem, a nie w geście przeczenia.
– Strażnica Morska nie pozostała bez garnizonu. Szesnasty Legion tam jest. Sam książę Gordan ich tam poprowadził.
Vonvalt zamarł.
– Szesnasty Legion, a książę Gordan razem z nim, został wybity zaledwie kilka tygodni temu.
Baron ponownie pokręcił głową, tym razem bardziej energicznie.
– Nie wiem, co mam wam powiedzieć. Ale Legion nie został wybity. Zatrzymał się w fortecy.
Vonvalt przez chwilę rozważał te słowa. Opuścił miecz i myślałam, że zamierza oszczędzić starca… lecz nagle zaczął atakować go Głosem, raz za razem, pytając o pogłoski o pogańskiej wojowniczej królowej, naturę istoty atakującej wioskę, wieści, które dotarły o nim i księciu Gordanie, i wiele innych rzeczy.
Baron mógł być przebiegłym człowiekiem, ale mówił prawdę… przynajmniej w kwestii braku wiedzy. Nie miał pojęcia o niczym prócz plotek, które sami słyszeliśmy. Jednak niewzruszenie twierdził, że książę Gordan i Szesnasty Legion nie zostali zabici.
W końcu to Głos, a nie miecz, sprowadził na niego śmierć. Jego gardło zacisnęło się boleśnie, oczy wywróciły się w głąb czaszki i upadł na twarz, gdy stanęło mu serce.
Vonvalt dłonią w rękawiczce otarł pot z czoła. Przez chwilę przyglądał się baronowi, po czym wsunął miecz do pochwy.
– Chodźcie – powiedział, po czym, stąpając ostrożnie nad ciałami zabitych ludzi, wyszedł z dworu.
Podążyliśmy za nim. Zatrzymałam się na moment i spojrzałam na runę wygnania, którą wyryliśmy na framudze drzwi.
***
– Masz już niezłą listę – powiedział do mnie sir Radomir.
Zabraliśmy nasze konie i ruszyliśmy na północ starą ścieżką zarośniętą wrzosem. Vonvalt milczał od chwili śmierci barona.
– Co masz na myśli? – spytałam z irytacją. Byłam wyczerpana, zziębnięta i nadal przerażona po wydarzeniach poprzedniej nocy.
– Ludzi, których zabiłaś – odparł sir Radomir. Pociągnął duży łyk ze swojego bukłaka, który wcześniej wypełnił winem z zapasów barona.
– Cóż za dziwny komentarz – rzuciła za nami von Osterlen. – Prowadzisz jakiś rejestr?
Sir Radomir wzruszył ramionami.
– Mówię tylko, że Helena w przeszłości trzymała się swoich wysokich ideałów. Szybko osądza tych, którzy dopuszczają się zabójstwa.
– Wystarczy! – zawołał Vonvalt z czoła naszej małej karawany niczym znużony nauczyciel.
– Umiem mówić za siebie – powiedziałam.
– Tak – przyznał sir Radomir, gdy Vonvalt wzruszył ramionami. – To rzeczywiście potrafisz.
– W tym, co zrobiliśmy, nie było niczego wbrew prawu. Pojmaliby nas.
– Ach! – rzucił sir Radomir, wskazując palcem moją twarz. – Ale działali w granicach tego prawa. Za głowę sir Vonvalta wyznaczono nagrodę, a zrobił to sam cesarz.
– To była samoobrona – powiedziała von Osterlen ze spokojem.
– Naprawdę? A może było to wyrżnięcie grupy młodzieńców, którzy chcieli jedynie zastosować się do powszechnego prawa? To z pewnością nie jest już naszym celem.
Poczułam, jak ogarnia mnie gniew. Wyrzuciłam ręce w górę.
– Co my takiego robimy? Jaki w tym sens? Czyli teraz… co? Powinniśmy dać się schwytać, aresztować i wywieźć do Sovy, żeby tam publicznie nas stracono, podczas gdy Claver zaatakuje? Na krew bogów, zachowaj swoje myśli dla siebie, jeśli ich jedynym celem jest wzbudzanie antagonizmów. Nema wie, że nasze życie już i tak jest wystarczająco trudne.
Sir Radomir milczał przez chwilę, po czym na jego ustach pojawił się krzywy, nieszczery uśmiech.
– Chciałem po prostu powalczyć nieco w prawnej debacie. Pomyślałem, że wszystkim wam się to spodoba.
– Wystarczy, sir Radomirze – powtórzył Vonvalt ze zmęczeniem w głosie.
Jeszcze jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Moje myśli zaczęły krążyć wokół Bressingera, jak to często było w ostatnich dniach. Przy małomównych Vonvalcie i von Osterlen, i skorym do kłótni dupkiem, jakim ostatnio był sir Radomir, bardziej niż kiedykolwiek brakowało mi jego swobody. To prawda, był zgryźliwy i wycofany, ale często stanowił kontrast dla nastrojów ludzi wokół niego. Kiedy Vonvalt był cichy, Bressinger śpiewał; kiedy Vonvalt był ponury, Bressinger robił się gadatliwy.
Gdyby był z nami teraz, z pewnością starałby się znaleźć językową puentę – jego ulubioną rozrywkę – lub zabawiać się z sir Radomirem w gry słowne. Albo próbować sprowokować von Osterlen do uśmiechu. To też by mu się udało. Bressinger potrafił być niepohamowany.
Uśmiechnęłam się, przywołując moje ulubione wspomnienia z nim, po czym przygryzłam język, by powstrzymać się od płaczu. Tak bardzo za nim tęskniłam.
Minęło być może pół godziny, nim ktokolwiek z nas ponownie się odezwał.
Wróciłam myślami do poprzedniego wieczoru i dworu, w którym spaliśmy. Na usta powoli wypływało mi pytanie, lecz długo byłam zbyt ogarnięta trwogą, by je wypowiedzieć.
– Czy one wrócą? – zapytałam w końcu. Wyczułam, że sir Radomir i von Osterlen zesztywnieli. – Te istoty? Z ostatniej nocy?
Próbowałam o nich nie myśleć. Były to makabry, podobne do tych, które sir Radomir i ja widzieliśmy w Keraq.
Makabry, które najwyraźniej za nami podążały.
– Raczej demony – mruknął sir Radomir.
– Prawda – zgodziła się cicho von Osterlen.
Vonvalt odwrócił się. Jego twarz była szara i zmęczona.
– Nie. Przynajmniej nie tam. – Przypomniałam sobie runę, którą wyrył na framudze drzwi i wrzask istot, gdy się na nią natknęły – jakby nagle oblano je wrzącą smołą. – Ale… coś się dzieje na Północnych Ziemiach. Czuję to. Zasłona między światami jest cienka… i z dnia na dzień staje się coraz cieńsza. A dopóki tak jest, obawiam się, że zobaczymy więcej tych… „stworów”.
– Mniejsza o to – powiedział sir Radomir, chcąc sprowadzić rozmowę na inny temat. – Co z tą całą gadką o Szesnastym Legionie? Każdy człowiek stąd aż do Sovy zgadza się z informacją, że został zniszczony. Jak to możliwe, że zatrzymali się w Strażnicy Morskiej?
– Zapewniam cię, sir Radomirze – powiedział Vonvalt, odwracając się od nas – że zamierzam się tego dowiedzieć.
***
Jechaliśmy jeszcze jakiś czas, aż w końcu krajobraz zaczął się zmieniać. Po chwili wrzosowiska zostały za nami, podobnie jak otoczone nimi pola uprawne, i wjechaliśmy na wielkie połacie bagnisk. Nadciągnęły chmury i w porannym świetle wszystko wokół nas wydawało się szare i bezbarwne.
Nim ostatecznie opuściliśmy najbardziej zewnętrzne okolice wioski, natknęliśmy się na żałosny widok niknący w gęstwinie krzewów. Była to stara kapliczka ku czci Nemy, lecz ołtarz był przechylony, jelenia czaszka spadła na ziemię, a na kamieniach widoczny był jedynie słaby ślad wosku. Po przerośniętych roślinach, które otoczyły podstawę ołtarza, widać było, że miejsce stało zaniedbane już od bardzo dawna.
– Powinniśmy kazać wieśniakom to naprawić – powiedziała von Osterlen.
Vonvalt spojrzał na kapliczkę.
– Niby czemu, do diabła, miałbym się tym przejmować? – mruknął i pośpieszył swojego konia w głąb odludnego i bezlitosnego kraju.
II
Rozważając alternatywy
„Najzdrowszą rzeczą dla umysłu każdego człowieka jest chęć, by go zmienić”.
Z traktatu Chun Parsifala Skruszone Imperium
To był ostatni raz, gdy podróżowałam do Strażnicy Morskiej.
Miejsce to było symbolem wyłącznie strachu, korupcji i zdrady, a także brutalności i śmierci. Od chwili pozbawienia funkcji margrabiego Waldemara Westenholtza, powieszonego wiele miesięcy temu, twierdza przeszła w ręce głównego zarządcy w oczekiwaniu na przybycie księcia Gordana Kzosica, trzeciego syna cesarza, a wraz z nim Szesnastego Legionu.
Przelotnie spotkaliśmy się z księciem Gordanem na szlaku Baden, gdy byliśmy w drodze do Sovy. Zapamiętałam go jako przyjaznego człowieka, którego nie obchodziły zbytnio zmienne koleje imperialnej polityki. Książę dostał zadanie przejęcia margrabstwa przed letnim sezonem bitewnym – czasem, kiedy Morze Północne było na tyle spokojne, by pozwolić na najazdy z północy. Od tamtej pory wszędzie rozeszły się plotki o zabiciu księcia i całego Legionu. Pierwszy powiedział nam o tym senator Tymoteusz Jansen, w kryjówce w twierdzy Osterlen… lecz od tamtej pory słyszeliśmy o tym w każdym miejscu, w którym się znaleźliśmy.
Legiony otaczała aura tajemniczości. Była ona chętnie podtrzymywana i propagowana przez Sovan, lecz zupełnie niepotrzebnie. Wszędzie były dowody na ich efektywność w walce. W całym moim życiu nie spotkałam się z sytuacją, kiedy sovańskie Legiony zostałyby pokonane. A przed nierozważną inwazją na Kòvosk i wykorzystaniem prochu jako broni podczas buntu przeciw władzy oraz jako środka sabotażu w całej pięćdziesięcioletniej historii trudno byłoby znaleźć zapis o poniesieniu przez Legion jakiejkolwiek większej porażki.
Istniało ku temu wiele powodów, których w tej powieści nie będę wyjaśniać. Trening, wyposażenie, strategia i taktyka, fanatyzm oraz brak koordynacji i spójności wśród wielu ich wrogów odegrały tutaj ogromną rolę. Dlatego w tamtym czasie nie do pomyślenia było, że Legion może zostać pokonany, a co dopiero rozgromiony do tego stopnia, że nawet jeden człowiek nie ostał się przy życiu. Jednak – podobnie jak w przypadku wielu innych rzeczy w Imperium Sovańskim – dominacja Legionów coraz bardziej słabła. Wykorzystanie prochu stawało się przeważającą siłą na polu walki, a Sovanie – w przeciwieństwie do ich wrogów – nie przyjmowali jej zbyt szybko, nadal uzbrojeni w swoje krótkie miecze i stosujący przestarzałe ataki ciężkiej kawalerii.
Dlatego wiadomość, że Szesnasty Legion nie tylko nie został zniszczony, ale też, że książę Gordan w rzeczywistości cało i bezpiecznie dotarł do Strażnicy Morskiej, wzbudziła w nas dziwną mieszaninę emocji. Pasowała ona do naszego poglądu na naturalny porządek rzeczy, że Legiony były niepokonane i dlatego stanowiła dla nas osobliwe źródło pocieszenia. Ponadto w kwestii, że ocalenie Imperium – a przynajmniej prawnego pokoju, jaki ze sobą niosło – pozostawało naszym celem, ta wieść była dla nas prawdziwym dobrodziejstwem.
Mimo wszystko było w tym coś… dziwnego. Wielu ludzi – którzy nie byli z natury naiwni – przyjęło informację, że Legion został zniszczony. Stąd też ten nagły zwrot nie sprawił wrażenia dobrych wieści, lecz wydawał się czymś z natury niewłaściwym… czymś złowieszczym.
I tak właśnie było, i to na wiele sposobów. Przejdę do tego niedługo.
***
Dojechaliśmy do Strażnicy Morskiej od południowego wschodu. Podróż była długa i męcząca. Z obawy przed wykryciem nie mogliśmy skorzystać z tych nielicznych dobrych dróg, które przecinały tę część Haunersheimu, i zamiast tego musieliśmy kierować się siecią starych traktów prowadzących przez lasy i bagniska wyludnionego regionu.
W końcu dotarliśmy do wybrzeża. Powietrze tutaj pachniało słoną wodą, a zimny wiatr gnał po piasku, targając porastającą brzegi, wysoką trawą. Przez brak gęstego lasu, przez który musielibyśmy się przedzierać, poruszaliśmy się teraz szybciej, lecz bez otaczających nas drzew szkwał był bezlitosny.
Większą część podróży spędziliśmy w milczeniu. Vonvalt był posępny i pogrążony w melancholii, czego można było się spodziewać, podczas gdy nadużywanie alkoholu przez sir Radomira sprawiło, że często bywał niemal nieprzytomny. Zaczynałam się zastanawiać, dlaczego nam towarzyszył. Był prostym człowiekiem, bardziej pasującym do strzeżenia prawa w niewielkim miasteczku niż do obracania się w tych ogromnych państwowych machinacjach. Koszmary i wizyty istot z innego wymiaru również przerażały go bardziej, niż dawał po sobie poznać. Jednak, podobnie jak Vonvalt, był weteranem Wojny Imperialnej i na własne oczy widział rezultaty niepowstrzymanych działań wojennych. Być może trwał z nami, chcąc zapobiec powrotowi tamtych wypełnionych złem czasów. Bądź co bądź był nieustępliwym szeryfem, z kodeksem etycznym równie czarno-białym, jak peleryna von Osterlen.
Co do samej templarskiej rycerki, zastanawiałam się, czy ona również nie żałowała przyłączenia się do Vonvalta. Cieszyłam się, że to zrobiła, gdyż była opanowana i pragmatyczna, a na dodatek była nieustraszoną wojowniczką. Jednak i ona nie była odporna na przygnębienie, które nas ogarnęło. Ogrom czekającego nas zadania był przytłaczający, margrabia zaś była pobożna i traktowała swoją misję w Südenburgu bardzo poważnie.
Mimo to nie sądziłam, by miała nas opuścić. Wiedziała, jak wielką groźbę stanowił Bartholomew Claver. I chociaż Imperium Wilka miało wiele wad i zostało zbudowane na podwalinach z krwi i kości, posiadanie fanatycznego tyrana na tronie nie było w żaden sposób lepsze.
– Jaki masz plan? – zapytała sir Konrada, gdy rozbiliśmy ostatni obóz przed dotarciem do Strażnicy. Siedzieliśmy na skraju ogromnego mrocznego lasu, tuż przy krawędzi szerokiej i targanej wiatrem plaży. Nasze konie niepewnie skubały wysoką trawę, równie nieszczęśliwe jak my.
– Ostrożnie zbliżymy się do twierdzy – odparł Vonvalt, leniwie grzebiąc patykiem w ognisku. – Proponuję, by Helena i sir Radomir najpierw zrobili rozeznanie w terenie. Mało prawdopodobne, by przyciągnęli tym czyjąś uwagę.
– Czego mamy szukać? – zapytałam.
– A jak myślisz? Chcę sprawdzić, czy Szesnasty Legion tam jest.
– Skąd będę to wiedzieć?
– To pięć tysięcy ludzi! – powiedział Vonvalt. – Dobrze, jeśli zmieściła się tam połowa z nich!
– Nie ma potrzeby odpowiadać takim tonem.
– Zgadza się. A jednak go użyłem.
– Na Nemę, nie możesz też być takim zgryźliwym palantem – rzucił sir Radomir. – To moja rola.
Mimowolnie wszyscy roześmialiśmy się cicho, lecz zaraz zapadła długa cisza.
– Niepokoi mnie to – odezwał się w końcu Vonvalt. – I dręczy.
– Stary baron mógł się mylić. Z pewnością to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie – stwierdziła von Osterlen.
Vonvalt powoli pokręcił głową.
– Nie. Mówił prawdę, a przynajmniej tak uważał. Do samego końca.
– Koniec to właściwe słowo – mruknęła von Osterlen. – Rozumiem, że jego serce się poddało?
– Hmm – burknął Vonvalt.
– Powiedziałeś mu, że nadal jesteś Sędzią.
Teraz to Vonvalt podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
– Bo nim jestem.
– Nie, nie jesteś. I żaden ze mnie stróż prawa, ale z tego, co wiem, sprzeciwianie ci się nie jest zbrodnią.
Ponownie zapadło milczenie.
– W porządku. Widzę, że to kwestia, która już od jakiegoś czasu cię męczy. Wyjaśnijmy ją więc, tu i teraz.
Von Osterlen pociągnęła nosem.
– Owszem, czeka nas misja. I to ważna. Wiem o tym. Położyłam w tobie wielką wiarę, sir Konradzie, ogromnym kosztem własnej reputacji… i kariery, śmiem dodać. Ale powiedzmy sobie jasno: słusznie czy nie, ale nie jesteś już przedstawicielem Korony. Jeśli mamy pokonać Clavera – a zgadzam się z tym, że jego działania muszą zostać udaremnione – to nie możemy stosować jego metod. To nędzny, podstępny człowiek, który przekręca Wyznanie Nemy tak, by pasowało do jego potrzeb. Nikt, kto w nie wierzy, nie postąpiłby tak, jak on. Stosując tajemną draedyjską wiedzę dla własnych celów – nie, zabijając nią ludzi – nie jesteś lepszy od niego. Zachowujesz się jak rozbójnik. A na to nie pozwolę.
Vonvalt cierpliwie do końca jej wysłuchał.
– Wyobrazisz sobie coś dla mnie? – zapytał.
Von Osterlen ściągnęła brwi.
– Co masz na myśli?
– Chciałbym, żebyś coś sobie wyobraziła. Chciałbym, żebyś pomyślała o Imperium, w którym Claver jest cesarzem. Jak sądzisz, co zrobi?
Von Osterlen zastanowiła się przez chwilę, lecz w końcu pokręciła głową, bardziej nie chcąc, niż nie mogąc tego zrobić.
– Zabije swoich wrogów – mruknął sir Radomir.
– Zgadza się – potwierdził Vonvalt. – W Sovie doszłoby do ogromnej czystki. Spodziewałbym się, że każdy członek dawnego Magistratu i każdy prawnik powiązany z Królewskim Trybunałem Sprawiedliwości zostałby zabity. Każdy człowiek i każda rzecz powiązana z administracją powszechnego prawa zostałaby zniszczona. Kto jeszcze?
– Senatorowie – powiedziałam.
– Senatorowie. Każdy z Haugenatów zostałby uwięziony, poddany torturom, a później zamordowany. Każdy członek królewskiego dworu zostałby ścięty, w tym dzieci. Pozbawiono by życia tysiące ludzi, i to zaledwie w ciągu kilku pierwszych dni. Potem Claver umocniłby dominację drugiej głowy Dwugłowego Wilka: prawa kanonicznego. Kościół Nemański odzyskałby dawną władzę, jak i – niech bogowie bronią – draedyjskie arkana. A tam, gdzie niegdyś działali Sędziowie, teraz pojawiliby się nemańscy Inkwizytorzy. Wiesz, jaką karę prawo kanoniczne przewiduje za herezję?
– Śmierć – powiedziała von Osterlen.
– Spalenie na stosie – poprawił ją Vonvalt. – Najgorszy jej rodzaj. Wiesz, jaka jest kara za zdradę małżeńską?
Von Osterlen pokręciła głową.
– Oślepienie. Za kradzież?
– Już rozumiem.
– Utrata obu rąk. Bluźnierstwo?
– Powiedziałam, że już rozumiem.
– Wyrwanie języka. Obraza patriona?
Von Osterlen nie odpowiedziała.
– Konfiskata domu. Pominięcie sakramentu? Konfiskata żywego inwentarza. Cudzołożenie przedmałżeńskie? Utopienie. I… – wskazał ją – …nie dotyczy to tylko oskarżonych o naruszenie prawa. Pomyśl o swoich przywilejach. Co ci teraz wolno? Zgodnie z prawem powszechnym możesz pojechać, dokądkolwiek zechcesz, rozmawiać, z kimkolwiek zechcesz, poślubić, kogokolwiek zechcesz. Możesz jeść, co chcesz, pić, co chcesz, obrażać, kogo tylko chcesz. Wyznanie Nemy jest oficjalną religią Imperium, to prawda, ale jaka teraz grozi kara za herezję? Grzywna, i to naprawdę niska. Owszem, za zdeklarowaną herezję nadal pozostaje spalenie, lecz każdy znany mi Sędzia zrobi wszystko, by tego uniknąć. Możesz swobodnie zajmować się swoimi sprawami, wiedząc, że masz prawo do wolności; że jeśli nawet popełnisz przestępstwo, jesteś niewinna, dopóki nie udowodni ci się winy. Najgorsze, co cię czeka za większość tych przestępstw, to więzienie, tak jak powinno być. – Pstryknął palcami, strasząc von Osterlen. – Wszystko to zniknie. W jedną noc. Jeśli sądzisz, że to, co było przed Autunem, było złe, poczekaj na to, co nastanie po nim. A to wszystko, zakładając, że Claver będzie się trzymał ustalonych zasad prawa kanonicznego, a nie będzie rządził wyłącznie względem własnych zachcianek. „Strzeż się tyrana, gdyż przywdziewa on szaty ignorancji”.
– Tak – powiedziała von Osterlen. – Każdy człowiek podlega takim samym procesom i procedurom. Nawet ty, sir Konradzie.
– W rzeczy samej. Czyli tak… powiedziałem ci, co się stanie, jeśli Claverowi się powiedzie… a uwierz mi, to tylko w najlepszym przypadku. Jaka cena jest więc do zaakceptowania, by tego uniknąć?
– Nie jestem prawoznawcą. Myślę, że potrafisz przekręcać fakty i argumenty tak, by pasowały do twoich własnych celów, i sprawić, by brzmiały dobrze i uczciwie.
– Marny byłby ze mnie stróż prawa, gdybym tego nie potrafił.
– Mówię poważnie.
– Ja również. No dalej, Severino. To ważne.
Margrabia westchnęła i przewróciła oczami.
– Jestem zmarznięta i zmęczona. Skończ swoją lekcję, żebym mogła zasnąć.
– Pomyśl o powszechnym prawie. Pomyśl o swoich prawach i swobodach. Udawajmy przez chwilę, że Sovanie podbili te ziemie, by narzucić powszechne prawo jako cel sam w sobie. Powiedziałabyś, że Wojna Imperialna była za to akceptowalną ceną?
– Zginęły tysiące ludzi.
– Owszem, ale wiele więcej tysięcy przeżyło. A teraz ich życie jest lepsze. Czyli – patrząc na to z szerszej perspektywy – więcej ludzi skorzystało z Wojny Imperialnej, niż cierpiało podczas niej.
– Możesz podnosić taki argument, jeśli chcesz. Wielu ludzi by się z tobą nie zgodziło. Zwłaszcza ci, którzy zostali podbici.
– Nie opieraj mi się tak uparcie, Severino. Użyj rozumu. Pomyśl. Prawda o tym, co mówię, jest oczywista.
– Wierzę, że w to wierzysz.
Po raz pierwszy podczas tej rozmowy – jeśli można ją tak nazwać – wyczułam, że Vonvalta ogarnia irytacja.
– To teraz pomyśl o alternatywie. Absolutnej teokracji pod rządami szaleńca. Zginą dziesiątki, być może setki tysięcy ludzi, choć prawdopodobnie więcej. To ponura, czarna przyszłość, w której miliony żyją w strachu o swoje życie i przerażeniu, że najmniejsze wykroczenie doprowadzi do ich rozczłonkowania i śmierci. Jaką cenę można by zapłacić, by tego uniknąć? Jedną śmierć? Tysiąc? Dziesięć tysięcy?
Von Osterlen dramatycznie i z wielkim rozdrażnieniem wzruszyła ramionami.
– Co chcesz, żebym powiedziała?
– Nie obchodzi mnie, co powiesz. Chodzi o to, co rozumiesz. – Vonvalt wyciągnął rękę, jakby trzymał coś między kciukiem i palcem wskazującym. – Nie ma znaczenia, że władam draedyjską magią. Nie ma znaczenia, że ginie jakiś prowincjonalny baron. Nie ma znaczenia, że pięciu młodych mężczyzn umiera w dużym dworze. Mógłbym spalić tę wioskę na popiół i śmierć wszystkich jej mieszkańców można by uznać za straty uboczne. Rozumiesz? Nie zbliżyliśmy się nawet do podstaw tego, co można uznać za próg akceptowalności, byle tylko powstrzymać Clavera przed przejęciem tronu.
Vonvalt wziął głęboki wdech i pociągnął łyk piwa z bukłaka. Kiedy ponownie się odezwał, wzrok miał utkwiony w ogniu.
– Czasami musimy działać poza granicami prawa, by go strzec. Masz rację, mówiąc, że Claver to żałosny i podstępny człowiek, ale mylisz się, twierdząc, że nie jestem lepszy od niego. Bo jestem lepszy od niego. Zawsze będę lepszy od niego. Claver łamie prawo, chcąc, by pozostało złamane. Ja łamię je tylko po to, żeby je ocalić. Czas wysokich ideałów już minął. Czekają nas mroczne czyny. Jeśli nie będziesz w stanie ich znieść, odejdź już teraz.
– „Lepiej jest umrzeć w służbie prawa niż służyć reżimowi, który nie stoi na jego straży” – wyszeptałam.
– Blix – mruknął Vonvalt, napotykając mój wzrok.
Von Osterlen spojrzała na mnie z ukosa.
– Lubiłam cię bardziej, kiedy siedziałaś sobie w milczeniu.
– To samo mogłabym powiedzieć o tobie – odparowałam.
Sir Radomir prychnął, a to prychnięcie zmieniło się w chichot. Chichot zaś przeszedł w śmiech i wkrótce wszyscy znów się nim zanosiliśmy, ciesząc się z rozładowania napięcia.
Vonvalt westchnął.
– Idźcie spać. Obejmę pierwszą wartę. Jutro zobaczymy, czy uda nam się odkryć, co się stało z Szesnastym Legionem.
***
Sir Radomir i ja zbliżaliśmy się do Strażnicy Morskiej. Udawaliśmy ludzi z pospólstwa, którymi w tamtym czasie chyba rzeczywiście byliśmy.
Strażnica Morska, ta ogromna czarna jak obsydian twierdza zbudowana w otoczeniu skalistych klifów Morza Północnego, wznosiła się ku szaremu porannemu niebu. U jej stóp leżało nielegalnie powstałe miasteczko – tętniąca życiem osada, która długo opierała się cesarskim rozporządzeniom. Jednak, jak uporczywej kurzajki, nie można było się go pozbyć i wielu następujących po sobie margrabiów już dawno zrezygnowało z prób jego usunięcia.
Miejsce to było zimne i wilgotne, a w powietrzu unosił się silny zapach morza i ryb. Bezustannie słychać było skrzek krążących wysoko mew. Normalnie można było dostrzec las masztów w zatoce, gdzie czekała ogromna flota cesarskich karraków. Jednak tego dnia nie było po nich śladu.
Staraliśmy się podejść do osady z nonszalancją ludzi, którzy nie mają nic do ukrycia, lecz gdy miasteczko ukazało się naszym oczom, mimowolnie ogarnęła mnie nerwowość. Zgodnie postanowiliśmy przez kilka godzin pokręcić się po uliczkach, pytając o soloną krajankę i o źródło stałego zaopatrywania w nią anonimowego sovańskiego kupca. Jednak na obrzeżach osady nie było śladu po ludziach i musieliśmy wjechać w zabudowania głębiej, niż początkowo zamierzaliśmy.
Problem w tym, że tam również nikogo nie było.
– Gdzie, do diabła, wszyscy się podziali? – mruknął sir Radomir, rozglądając się dookoła.
Byłam w Strażnicy Morskiej dwa razy w życiu i przy każdej z tych okazji miasteczko, jakkolwiek małe, tętniło życiem. Teraz jednak, podobnie jak pozostała część Północnych Ziem, było wyludnione. Nie było też śladu po żadnym obozie wojskowym, gdzie nadmiarowa liczba ludzi z Szesnastego Legionu wylałaby się z murów twierdzy na okoliczne pola.
– Nie wiem – odpowiedziałam cicho.
Spojrzeliśmy na budynki osady – przypadkowo postawione budowle, które zmieniły się z tymczasowych na stałe. Niektóre zbudowano z cegły i drewna, większość jednak z pokrytej gliną wikliny. Wszystkie były puste.
Podniosłam wzrok na czarne mury zamku. Na nich również nie było śladu człowieka – żadnych żołnierzy patrolujących okolicę, oświetlonych od tyłu słabym światłem poranka. Odnosiło się wrażenie, że całe to miejsce nawiedziła zaraza.
– Ta wioska jest martwa. Cokolwiek się tu stało, zdaje się, że nas ominęło – powiedział sir Radomir, kopiąc kawałek skały, której mnóstwo leżało na drodze.
Nigdzie nie było żadnych śladów walki, podpaleń, żadnych cięć od mieczy ani rozbryzgów krwi. Najazd jeszcze bym zrozumiała, chociaż pokonanie Strażnicy Morskiej zajęłoby nawet ogromnej armii wiele miesięcy, a może i lat. Z pewnością więcej, niż kiedykolwiek słyszałam, by udało się ludziom przybyłym z drugiej strony Morza Północnego.
– Nie podoba mi się to. Powinniśmy wracać. Jest tak, jak myśleliśmy… Szesnasty Legion został zniszczony. Stary baron się mylił.
Dzieliłam jego niepokój. Nie chodziło tylko o to, że całe to miejsce było opuszczone. Było tu jeszcze coś innego. To samo pełne grozy uczucie bycia z ukrycia obserwowanym, uczucia pewnej nieprawidłowości i działania tu wrogich, tajemnych sił wypełniało powietrze wokół nas. Jedynie część tego można było zrzucić na karb naszych napiętych jak postronki nerwów.
Ramayah.
Odwróciłam się gwałtownie.
– Słyszałeś to?
– Niby co?
– Szept. Coś szepnęło mi do ucha. Słyszałeś to?
– Nie, nic nie słyszałem – odparł sir Radomir, maskując irytacją swój strach. – Chodź. Wracamy. Niczego się tutaj nie dowiemy.
Całkowicie się z nim zgadzałam. Właśnie miałam się odwrócić i ruszyć z powrotem na trakt, którym tu przyszliśmy, gdy coś przykuło mój wzrok.
– Tam! – powiedziałam, wskazując mury.
Zapadła cisza, gdy sir Radomir podążył wzrokiem za moim palcem, mrużąc oczy w jasnym, szarym świetle.
– Tak – powiedział, lecz strach w jego głosie pozostał.
Sądząc po zarysie sylwetki, był to żołnierz. Szedł wzdłuż murów, nie rozglądając się ani na lewo, ani na prawo, po czym odwrócił się przy wieży i ruszył na północ, tak że niemal zniknął nam z oczu.
Mur był zbyt wysoki, a żołnierz zbyt daleko od nas, byśmy byli w stanie dostrzec cokolwiek więcej niż to, że w ogóle tam jest… lecz sposób, w jaki mężczyzna się poruszał, był dziwny – rytmiczny i nienaturalny, niemal jak marsz. Kilka minut później wrócił i kontynuował obchód. Nie podjął żadnej próby, by do nas zawołać, mimo że byliśmy jedynymi obecnymi w osadzie ludźmi.
Sir Radomir i ja długo staliśmy w milczeniu. Zauważyłam, że szeryf trzyma dłoń na rękojeści miecza.
– Chodź – powiedział, nie spuszczając wzroku z blanków.
– Kto to jest? – zapytałam.
Starałam się rozróżnić barwy jego tuniki. Wyglądały na kolory członków dworu królewskiego – czerwony, żółty i niebieski, będące symbolem Autuna – lecz przez jasne tło nieba niemożliwe było dostrzec więcej.
– Nie wiem, ale z pewnością ktoś zamieszkał na zamku – powiedział sir Radomir. – To informacja, którą chcieliśmy zdobyć.
Chciałam stamtąd odjechać, tak jak chciał tego szeryf, lecz coś trzymało mnie w miejscu.
– Nie wiemy, kim on jest.
– To Autun. Być może nie Szesnasty Legion, ale z pewnością reprezentują Imperium… a to znaczy, że nie są naszymi przyjaciółmi.
Ponownie zapadła między nami cisza, gdy przyglądałam się zamkowi.
– W porządku – powiedziałam w końcu. – Wracajmy.
Wtedy otworzyła się brama.
Były to podwójne ogromne, dębowe odrzwia, wzmocnione żelaznymi pasami i nabijane nitami, które ze skrzypieniem i głuchym dudnieniem zaczęły uchylać się do środka.
– Heleno, chodź! – syknął do mnie sir Radomir, chwytając mnie za ramię.
– Nie – odpowiedziałam, nie spuszczając wzroku z bramy.
Nikt nie szedł w naszą stronę, żaden patrol nie wyjechał za granice zamku, żadni żołnierze nie zmierzali w naszą stronę, by pojąć nas jako intruzów. Brama otwierała się podobnie, jak poruszał się żołnierz – powoli i automatycznie, jakby była zaklęta, a nie przez kogoś obsługiwana.
– Chodź – rzuciłam i ruszyłam w stronę fortecy.
– Powinniśmy sprowadzić sir Konrada – odparł sir Radomir.
Strząsnęłam z ramienia jego dłoń.
– W takim razie idź.
– Heleno, nie możesz tam pójść. Zabiją cię.
Pokręciłam głową.
– Nie. Gdyby chcieli naszej śmierci, już bylibyśmy martwi. Jesteśmy w zasięgu ich łuków.
Sir Radomir spojrzał mi w oczy.
– Heleno, coś tu jest bardzo nie tak. To mi się nie podoba. Chodź ze mną, teraz. Sprowadzimy sir Konrada i lady von Osterlen.
Odwróciłam wzrok i ponownie ruszyłam w stronę bramy do twierdzy.
– Ty idź. Sprowadź ich tutaj. Spotkamy się w środku.
Nie czekałam na jego odpowiedź, a on nie podążył za mną.
– Heleno! – zawołał.
Weszłam na zewnętrzny dziedziniec.
– Heleno! – krzyknął sir Radomir po raz ostatni.
Brama, nieobsługiwana przez żadnego człowieka, z głuchym łoskotem zamknęła się za mną.
***
Nikt mnie nie powitał. Nikt nie wyszedł mi na spotkanie. Wewnątrz Strażnica Morska była równie pusta, jak przylegająca do niej osada.
Czułam jednocześnie niepokój i strach, ale nie na tyle, by stać bezczynnie. Ruszyłam w stronę kamiennych schodów i szybko się po nich wspięłam. Kiedy dotarłam na szczyt murów, spojrzałam w kierunku sir Radomira wracającego już do miejsca, w którym ukrywali się Vonvalt i von Osterlen. Zaskoczyło mnie to. Sądząc po dręczących go obawach, byłam przeświadczona, że zostanie w pobliżu.
Rzeczywiście, na murach był żołnierz, teraz na wschodnim krańcu południowej ściany. Kiedy dotarł do wieży, odwrócił się, po czym ruszył w moją stronę. Ta część murów miała jakieś czterdzieści metrów, a mężczyzna, odziany w zbroję i tunikę, pokonywał cały dystans, jakby pchany niewidzialną ręką.
– Halo?! – zawołałam do niego.
Na jego twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Nie mrugnął. Wpatrywał się przed siebie, jakby wzrok miał utkwiony w odległym końcu jakiejś niewidzialnej nici. Ręce zwieszone miał bezwładnie przy bokach i szedł osobliwym, nienaturalnym krokiem.
Chwyciłam swój krótki miecz i wyciągnęłam go przed siebie.
– Ty tam! – zawołałam.
Gdybym się nie przesunęła, wpadłby prosto na mnie. Bez słowa szedł dalej, ku kolejnej wieży, a wtedy odwrócił się i ruszył dalej, aż dotarł na północny kraniec murów. Kiedy mnie mijał, poczułam dochodzący od niego dziwny smród. Kiedyś już widziałam takie zachowanie, u opętanej zakonnicy na korytarzach Keraq. Tamta kobieta jednak się do mnie odzywała, próbując mnie przesłuchać – a nawet mnie zaatakowała – podczas gdy u tego żołnierza nie wyczułam nic prócz pustki. Wydawało się, że jest bardziej pod wpływem uroku, a nie niewolnikiem.
– Heleno – usłyszałam czyjś głos.
Odwróciłam się gwałtownie. Miałam wrażenie, że rozbrzmiał tuż obok mnie, lecz nikogo tam nie było. Podobnie jak na dziedzińcu. Zadrżałam. Cały zamek wyglądał na pusty, i chociaż żołnierz patrolował mury, nie sprawiał wrażenia w żaden sposób świadomego.
– Heleno. Główny hol.
Ten sam głos. Należał do kobiety. Brzmiał znajomo, lecz nie byłam w stanie go umiejscowić.
Mój strach powrócił. Czułam narastającą grozę, gdy zeszłam ze schodów i ruszyłam w stronę wewnętrznej bramy, po czym przeszłam pod podniesioną kratą i weszłam na wewnętrzny dziedziniec. Po mojej lewej znajdowały się znajome drewniane stopnie, wiodące do jedynego wejścia do donżonu. Wspięłam się po nich i przeszłam przez niskie, solidne drzwi do pomieszczenia, gdzie pozostawiano broń. Nie było tu jednak nikogo, kto odebrałby ode mnie miecz, więc zachowałam go przytroczonego do pasa.
Sala recepcyjna była pusta. Przeszłam przez nią, mając wystarczające pojęcie o rozkładzie pomieszczeń w sovańskich zamkach, by zgadnąć, gdzie znajduje się główny hol. Jednak im bardziej się do niego zbliżałam, tym większe ogarniało mnie przerażenie. Wnętrzności skręcały mi się w brzuchu, a moją skórę pokryła gęsia skórka.
Poczułam, jak po plecach spływa mi pot. Miałam wrażenie, że coś przyciągało mnie do głównego holu, choć jednocześnie coś innego podpowiadało mi, że jest to miejsce, w którym nie chciałam być.
Mimo to weszłam do środka. Hol był typowy – wysokie, zakończone łukiem okna, duże palenisko, ściany obite gobelinami, dywany na podłodze, mnóstwo boazerii z ciemnego drewna i myśliwskie trofea. Wszelkie meble wyniesiono, pozostawiając pustą, pełną przeciągów przestrzeń. Na końcu znajdowało się podwyższenie, na którym stało duże, rzeźbione krzesło. W tym miejscu margrabia rozstrzygał wszelkie spory.
I na tym właśnie krześle siedziała kobieta.
– Witaj, Heleno. Dawno się nie widziałyśmy.
To była lady Karol Frost.
III
Owoc zatrutego drzewa
„Informacja nie istnieje w próżni; to wyselekcjonowany produkt ludzkiego umysłu. Nie może – i nie powinna – być oddzielona od źródła. Informacja uzyskana bezprawnymi środkami jest podobna do owocu, który zrywa się z zatrutego drzewa. Jedyną właściwą rzeczą, jaką można wtedy zrobić, to ją odrzucić”.
Z Sovańskiego kodeksu karnego: Porady dla praktykujących Caterhausera
– To niemożliwe – wykrztusiłam.
Podeszłam do niej powoli i niepewnie. Wiele razy widziałam lady Frost w snach i zawsze, jak się wydaje, dusiła w nich szczenię dwugłowego wilka. Ale ujrzeć ją żywą? Nie od chwili, gdy spalono Rill… a wedle mojej wiedzy również i ją.
– Została pani zabita… przez Clavera. Przez Westenholtza.
Poczułam nachodzące mnie nudności. Widziałam seanse, podczas których rozmawiano ze zmarłymi. Widziałam dusze niedawno pozbawionych życia, które pozostawały na Równinie Brzemienia. Ale nigdy wcześniej nie widziałam w pełni przywróconego do życia nieboszczyka.
– Nie, nie zostałam. Podejdź.
Zbliżyłam się do niej. Wyglądała zupełnie inaczej niż stara wiedźma, którą widziałam w lesie niedaleko Rill. Owszem, była w podeszłym wieku – w jakim ja jestem teraz, siwowłosa i z twarzą naznaczoną zmarszczkami – lecz nie było w niej śladu wątłości. Wręcz przeciwnie, biła od niej fizyczna siła, pomimo zaawansowanego wieku. Była wyraźnie postawniejsza, jakby zebrała w sobie całą pogardę i zmieniła ją w mięśnie.
Rzeczywiście wyglądała zupełnie inaczej niż w moich wizjach. Jej skóra nie była spękana i poczerniała, zęby nie były połamane, a gałki oczne ugotowane. Wyglądała krzepko i zdrowo. Jedynymi znakami na jej skórze były tatuaże – ciemnoniebieskie linie wokół oczu i ust. Tych również brakowało w moich wizjach.
– Co się stało? – zapytałam szeptem. – Tutaj. Gdzie są wszyscy?
Jednak już to wiedziałam. Na widok siedzącej tutaj lady Frost, równie władczej, jak każdy haunerski lord, wszystko zrozumiałam. Szesnasty Legion naprawdę został zniszczony.
– To pani jest tą wojowniczą wiedźmą. Pogańską królową, o której wszyscy mówią. To pani.
Lady Frost uśmiechnęła się lekko.
– Twój mistrz się zbliża. O wszystkim opowiem, kiedy już tutaj będzie.
***
Najbardziej zaskakujące w tym spotkaniu było to, jak mało nim zaskoczony wydawał się Vonvalt.
– Czyli jednak, pani, nie umarłaś – powiedział, kiedy z sir Radomirem i von Osterlen weszli do holu. Jego twarz była posępna.
– Nie – zgodziła się lady Frost.
Spojrzałam na Vonvalta, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia.
– Wiedziałeś o tym? – zapytałam i niegrzecznie wskazałam lady Frost.
Vonvalt pokręcił głową.
– Nie. Ale od dawna to podejrzewałem. Twoje opisy spotkań z Sędzią August w Edaximae… sposób, w jaki mówiła o otrzymaniu pomocy od „innych”. Były też inne rzeczy, które od jakiegoś czasu mnie martwiły, a wobec których dopiero teraz zyskałem jasność. – Odwrócił się do lady Frost. – Próbowała pani mówić do mnie przez Helenę. W Linos.
Przypomniałam sobie ten okropny koszmar, jaki dręczył mnie w Zatoce Kormondolt i to, jak po przebudzeniu zobaczyłam Vonvalta siedzącego w nogach mojego łóżka, z medalionem Oleni w dłoni i Grimoire Necromantia u stóp. Tamtej nocy, uwięziona w dziwnym, lunatycznym stanie, próbowałam zabić Sędzię Rozę… a raczej Basię Jask, pół-kòvoskańskiego szpiega.
– To pani usiłowała zmusić mnie do zabicia Rozy – powiedziałam, czując oszołomienie z powodu tego odkrycia. – Wiedziała pani, że jest zdrajczynią, i chciała pani, żebym ją powstrzymała.
– Czy którekolwiek z was mogłoby wyjaśnić, co się tu, kurwa, dzieje? – zapytał sir Radomir. – Kim ty właściwie jesteś?
Kącik ust lady Frost drgnął, jakby pociągnięty jakąś nicią.
– Jestem lady Karol Frost. Nie używam już co prawda ani tego nazwiska, ani tytułu, lecz na razie się go trzymajmy. Wszystko i tak jest już wystarczająco zagmatwane.
– No raczej – warknął sir Radomir.
– Sir Konradzie – powiedziała von Osterlen. – Czy ta kobieta ma jakieś znaczenie?
Vonvalt westchnął.
– Opowiadałem wam już tę historię, chociaż nie szczegółowo. Dawno temu natknęliśmy się na wioskę Rill w północnym Tolsburgu – odparł, po czym powiedział von Osterlen o późniejszych wydarzeniach: odkryciu lady Frost i draedyjskiego rytuału w lesie, nałożeniu grzywny na wieśniaków, spaleniu całej wioski i wszystkich jej mieszkańców przez ludzi margrabiego Westenholtza na rozkaz Clavera.
Von Osterlen kiwnęła głową. Trudno było powiedzieć, co w związku z tym czuła. Bądź co bądź była Templariuszką i chociaż wielu templarskich margrabiów mianowano politycznie, a nie dlatego, że byli fanatycznymi wojownikami, tych ostatnich nadal było bardzo wielu. Nie spędziłam z von Osterlen wystarczająco dużo czasu, by móc stwierdzić, jakie miała podejście do tego tematu, lecz lata doświadczeń z poganami na Granicy z pewnością utwardziły jej serce na niedole Draedów, a była bardziej religijna od innych. Z pewnością gardziła praktykowaniem magii, którą uważała za czarną. Interwencja lady Frost w sprawy Vonvalta wprowadzi napięcie w ich wzajemne relacje, byłam o tym święcie przekonana.
– Bardzo chciałbym zrozumieć, jak się tutaj znalazłaś – powiedział Vonvalt.
– Tak, mniemam, że właśnie tak jest.
– Jak uniknęłaś śmierci w Rill?
– Dzięki prostemu faktowi, że w kluczowym momencie mnie tam nie było – odparła lady Frost. – Nie miała na to wpływu żadna „zła magia”.
– Twój mąż…
– Otmar został zamordowany, to prawda. Nie chcę o tym rozmawiać, a z pewnością nie z tobą.
– Zgoda.
– Jesteś Powiązany – zauważyła lady Frost.
– Podobnie jak ty – odpowiedział Vonvalt.
– Tak.
– Śniłem o tobie. Wszyscy śniliśmy.
– To mi pochlebia.
– Nie żartuj sobie ze mnie – powiedział Vonvalt ze zniecierpliwieniem. – Zapowiedzi. Wizje wydarzeń, które nadejdą. O końcu Imperium.
Lady Frost pochyliła głowę.
– Nie dziwi mnie to. Mamy podobne sny.
Cisza, która zapadła po tych słowach, przeciągała się.
– Dlaczego mówisz to z taką ostrożnością? – zapytał w końcu Vonvalt i wskazał otaczający ich hol. – Wyraźnie pisane nam było się spotkać.
Lady Frost patrzyła na niego długo i z uznaniem.
– Ponieważ, Sędzio sir Konradzie Vonvalcie, nie wiem, po której stronie stoisz. I… – dodała, przerywając mu, zanim zdążył się wtrącić – …nie sądzę, byś ty sam to wiedział.
– Nonsens – odparł Vonvalt z pogardą.
Lady Frost pokręciła głową.
– Nie. W twoim sercu panuje konflikt. – Skinęła głową w moją stronę. – Jest też coś innego. Coś uczepiło się twojej dziewczyny.
Wszyscy odwrócili się w moją stronę. Nagle zapragnęłam, by płyty na podłodze rozstąpiły się i pochłonęła mnie otchłań.
– Słucham? – wykrztusiłam. W jednej chwili pomyślałam o Mufraabie i poczułam, jak moją skórę pokrywa gęsia skórka.
Lady Frost przyjrzała mi się uważnie.
– Odsłoń pierś – powiedziała w końcu.
Na kilka sekund zapadła pełna zdumienia cisza, którą szybko zastąpiły wybuchy oburzenia.
– Na Nemę, co to ma znaczyć? – zapytała gwałtownie von Osterlen.
Lady Frost przewróciła oczami.
– Bogini Matko, daj mi siłę. Powiedziałam pierś, nie piersi.
– Niby dlaczego miałaby to zrobić? W jakim celu? – zapytał z gniewem Vonvalt.
– W porządku – mruknęłam z nadzieją, że moje posłuszeństwo zakończy te sovańskie teatralne gesty. Rozpięłam kilka górnych guzików bluzki i lekko obniżyłam spódnicę, odsłaniając kilkanaście centymetrów bardzo aseksualnego mostka. Sir Radomir i Vonvalt ostentacyjnie odwrócili wzrok.
– Na krew Creusa – rzuciła von Osterlen, patrząc na moją skórę.
Sir Radomir i Vonvalt natychmiast z powrotem popatrzyli w moją stronę.
Ja również spojrzałam w dół.
– Niech to książę piekieł.
– Nie, nie Kasivar – powiedziała lady Frost, również patrząc na znamię dwugłowego węża, które pojawiło się na moim mostku. – Aegraxes. – Przyłożyła palec do brody i podniosła wzrok, a na jej twarzy zaciekawienie mieszało się z zadumą. – Rzeczywiście nosisz teraz znak Oszusta.
***
Jeśli miałam nadzieję uniknąć melodramatyzmu, to się rozczarowałam. W końcu, kiedy wszyscy się już uspokoili, przeszliśmy z głównego holu na piętro, do komnaty, która niegdyś była prywatnym pokojem solarnym margrabiego Westenholza. Pomieszczenie wyglądało w większości tak, jak je zapamiętałam, a jego największą zaletą był imponujący widok na Morze Północne, jaki zapewniały podwójne, wzmacniane metalowymi szprosami okna.
Rozsiedliśmy się wygodnie i Vonvalt, na pozór najmniej z nas zaniepokojony, wyciągnął fajkę i zaczął palić ją w zamyśleniu.
– Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, lady Frost, miałem cię za szarlatankę. Jednak jasne jest, że jesteś, pani, biegła w arkanach draedyjskiej magii.
– Cóż za wielka pochwała – odpowiedziała lady Frost z przyprawiającą o mdłości słodyczą. – Jakże imperialna.
– Nie jestem imperialistą – powiedział Vonvalt. – A przynajmniej w żaden sposób nie popieram cesarza.
– Ale popierasz dalsze istnienie Imperium – zauważyła.
– Uważam, że jego dalsze istnienie jest o niebo lepsze niż alternatywa. Patriona Clavera trzeba powstrzymać.
– Och, pod tym względem się zgadzamy – powiedziała kobieta i lekceważąco machnęła ręką. – Ten człowiek jest marionetką w rękach chaosu i śmierci. I jeszcze gorszych rzeczy – mruknęła. – Lecz obawiam się, że nie mogę poprzeć przetrwania Imperium.
– O czym, pani, mówisz?
– Przybyłeś tutaj, by uzyskać moją pomoc – powiedziała lady Frost. – Dla wspólnej sprawy. A ja ci mówię, że warunkiem udzielenia ci jej jest rozwiązanie Imperium Wilka.
Vonvalt usiadł wygodniej i wypuścił z ust duży obłok dymu.
– A jaka jest twoja alternatywa? Kolejna Wojna Imperialna?
– Oczywiście, że nie. Po prostu każdy naród powinien rządzić się sam.
Vonvalt prychnął.
– Dlaczego? Takie rozwiązanie nie daje ci żadnych korzyści. Haunersheim mógłby równie dobrze nazywać się „Większą Sovą”. Większość żyjących Haunerów nie zna niczego poza Imperium. Uważasz, że to miejsce mogłoby się nagle zmienić w jakiś… draedyjski raj?
– Draedyzm jest w Sovie nielegalny. Nie było tak pod rządami ze stolicą w Hauner Vale. Ani wedle prawa Tolsburga.
– Czyli o to chodzi, tak? Rozbić pół wieku integracji? Sądzisz, pani, że na tym się skończy? Oddać Haunersheim z powrotem Haunerom, Tolsburg Tolom, Jägeland Jäglandczykom… i wszyscy będą po prostu współpracować?
– Tak.
Vonvalt się skrzywił.
– Z całym szacunkiem, lady Frost, ale to idiotyczne.
– To nie było uprzejme.
Vonvalt przewrócił oczami.
– Studiowałaś, pani, historię? Zapewniam cię, że przed nastaniem Sovan Tolsburga nie można było uznać za zjednoczony kraj. Podobnie Haunersheimu. Ani żadnego innego kraju. Każde z nich jest jak miniaturowe imperium, które powstało, gdy gromadzili się w nim zasadniczo odmienni od siebie ludzie. Do diabła, Rill i Kolst rzucały się sobie do gardeł, a to zaledwie dwie wioski położone rzut kamieniem od siebie.
– Twój ojciec przejął Wyżyny. Nic dziwnego, że patrzysz na to z perspektywy Autuna.
Vonvalt pokręcił głową.
– Wojna Imperialna zabiła wiele tysięcy ludzi, z których większość nie była nawet żołnierzami. Bądźmy absolutnie szczerzy: to była sekwencja krwawych podbojów, których prawo powszechne i świeckie prawa jednostki okazały się mile powitanymi skutkami ubocznymi… chociaż właśnie nimi były. Jednak fakt, że pojawiły się w taki sposób, nie sprawia, że są z gruntu złe. W rzeczywistości są z natury dobre. Rozbicie Imperium jest tylko niewiele lepsze od zajęcia tronu przez Clavera. Rezultat będzie ten sam: śmierć, zniszczenie, dewastacja, czas przesyconych złem słów i czynów. Chaotyczna zmiana pełnego wad, lecz funkcjonującego państwa w zdecydowanie dysfunkcyjne i wrogie nie jest żadnym wyborem.
– Zawsze znajdą się tacy, którzy będą twierdzić, że dobro nie może wynikać ze zła. Że jest wtedy splamione.
– Takim ludziom brak intelektu – odparł Vonvalt. Znałam go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że była to jedna z jego największych obelg.
– Czyli to tak. – Lady Frost odchyliła się na krześle. Jej rozczarowanie było niemal namacalne. – Rzeczywiście walczysz za Imperium.
– Walczę za to, co właściwe! Jeśli to właśnie Imperium zapewni przetrwanie praw i swobód większości dla większości, wtedy właśnie za nie będę walczył.
– A jak daleko się posuniesz? By za to walczyć? By utrzymać status quo? Wielu z chęcią rozlałoby krew w zamian za możliwość samostanowienia.
– Posunę się tak daleko, jak daleko będę musiał. Tak długo, dopóki nie zmieni się równowaga sił. Służę naturalnemu prawu… naturalnej sprawiedliwości. Jeśli to oznacza, że będę zmuszony działać poza subtelnymi granicami powszechnego prawa, zrobię to.