Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Imperium Wilka rozruchy zaczynają przybierać na sile. Rebelianci, heretycy i potężni patrycjusze… wszyscy walczą o prawa do cesarskiego tronu. Na drodze chaosu stoi tylko Zakon Sędziów. Sir Konrad Vonvalt jest Sędzią budzącym największy strach, strzegącym prawa siłą przenikliwego umysłu, tajemnych mocy i mieczem. U jego boku stoi Helena Sedanka, utalentowana podopieczna, osierocona podczas wojny, która uformowała Imperium. Kiedy oboje prowadzą śledztwo w sprawie śmierci prowincjonalnej arystokratki, odkrywają spisek sięgający najwyższych sfer cesarskiego społeczeństwa. Gdy stawka wzrasta, Vonvalt i Helena stają przed wyborem: czy porzucą prawo, którego przysięgli strzec, by ochronić Imperium?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
I
Wiedźma z Rill
„Strzeż się idioty, fanatyka i tyrana; każdy z nich przywdziewa szaty ignorancji”.
Cytat z Sovańskiego kodeksu karnego: Porad dla praktykujących Caterhausera
Dziwna jest myśl, że koniec Imperium Wilka, tak jak śmierć i zniszczenie, które mu towarzyszyły, miały swoje korzenie w niewielkiej wiosce Rill. Kiedy się do niej zbliżaliśmy, nie tylko brnęliśmy z trudem przez deszczową, zimną wieś ponad trzydzieści kilometrów na wschód od Tolsburskich Rubieży… zbliżaliśmy się do urwiska Wielkiego Pochyłu, którego strome i zdradzieckie zbocze opadało przed nami niczym szklista obsydianowa ściana.
Rill. Jak je opisać? Miejsce narodzin naszego nieszczęścia to zbyt banalne. Ze względu na odosobnienie wioska była typowa dla Północnych Ziem Tolsburga. Pierścień dwudziestu budynków ze ścianami z obrzuconej glinką wikliny i dachami krytymi strzechą otaczał duży plac ze zrytego błota i słomy. Dwór wyróżniał się jedynie swoim rozmiarem, dwukrotnie większym od największej chaty, lecz na tym różnice się kończyły. Był równie zniszczony, jak i reszta z nich. Zajazd przechylał się na jedną stronę, a zwierzęta i wieśniacy chaotycznie poruszali się po wspólnej przestrzeni. Jedną z korzyści panującego zimna było to, że smród nie był tak wielki, lecz Vonvalt i tak trzymał przy nosie chusteczkę pełną suszonej lawendy. Potrafił być grymaśny.
Powinnam być w dobrym nastroju. Rill było pierwszą wioską, na którą się natknęliśmy od czasu, gdy opuściliśmy cesarski fort na granicy Jägelandu, i oznaczało początek ciągnących się półokręgiem siedlisk, które kończyły się twierdzą Hauner w Strażnicy Morskiej, osiemdziesiąt kilometrów na północny wschód. Nasz przyjazd tutaj oznaczał również, że zaledwie kilka tygodni dzieliło nas od ponownego skrętu na południe i ukończenia wschodniej połowy naszego objazdu… a to znów oznaczało lepszą pogodę, większe miasta i coś zbliżonego do cywilizacji.
Zamiast tego dręczył mnie niepokój. Całą moją uwagę przyciągał ogromny stary las, otaczający wioskę i rozciągający się na ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na północ i zachód od nas, aż po samo wybrzeże. Stanowił on dom – według plotek, którymi karmiono nas przez całą drogę – starej wiedźmy draedów.
– Myślisz, że tam jest? – zapytał siedzący obok mnie patrion Bartholomew Claver.
On i trzy inne osoby dołączyli do naszej wyprawy. Claver był nemańskim kapłanem, który narzucił nam się na granicy Jägelandu. Rzekomo, by chronić nas przed bandytami, chociaż Północne Ziemie były nikczemnie odludne, a on, według własnych relacji, wszędzie podróżował sam.
– Kto? – zapytałam.
Claver uśmiechnął się zimno.
– Wiedźma – powiedział.
– Nie – odpowiedziałam szorstko.
Claver mnie irytował, podobnie jak pozostałych. Nasze wędrowne życie było wystarczająco uciążliwe, a jego nieustanne wypytywanie przez ostatnie kilka tygodni o każdy aspekt praktyk i mocy Vonvalta wymęczyło nas do cna.
– A ja tak.
Odwróciłam się. Dubine Bressinger, pomocnik Vonvalta, zbliżał się do nas, pogryzając cebulę. Mrugnął do mnie, kiedy jego koń przekłusował obok. Za nim jechał nasz pracodawca, sir Konrad Vonvalt, a na samym końcu szedł osioł, bez szacunku nazwany Księciem Brondsey, ciągnąc wóz załadowany ekwipunkiem.
Przybyliśmy do Rill z tego samego powodu, dla którego podróżowaliśmy do innych miejsc: by się upewnić, że sprawiedliwość cesarza jest wymierzana, i to nawet tutaj, na skraju Imperium Sovańskiego. Mimo wszystkich swoich wad Sovanie bardzo wierzyli w sprawiedliwość dla wszystkich i wysyłali cesarskich magistratów, takich jak Vonvalt, by objeżdżali odległe wioski i miasta cesarstwa jako wędrowne sądy.
– Szukam sir Otmara Frosta! – usłyszałam wołanie Vonvalta gdzieś z tyłu naszej małej karawany.
Bressinger już zeskoczył na ziemię i właśnie wydawał polecenie jakiemuś chłopcu, by zajęto się naszymi końmi.
Jeden z wieśniaków bez słowa wskazał palcem dwór. Vonvalt mruknął coś i zsiadł z konia, a ja i patrion Claver poszliśmy w jego ślady. Błoto pod moimi stopami było twarde jak skała.
– Heleno! – zawołał do mnie Vonvalt. – Rejestr.
Skinęłam głową i wydobyłam rejestr z wozu. Było to ciężkie tomisko obłożone grubą, wzmocnioną żelazem skórą i zabezpieczone metalowym zatrzaskiem. Będzie używane do rejestrowania wszelkich prawnych sporów, jakie się pojawią, oraz osądów Vonvalta. Kiedy już się zapełni, zostanie wysłane do Biblioteki Prawa w odległej części Sovy, gdzie urzędnicy przejrzą wyroki i upewnią się, że konsekwentnie stosuje się powszechne prawo.
Przyniosłam rejestr Vonvaltowi, który pełnym irytacji machnięciem kazał dalej mi go trzymać, po czym całą czwórką ruszyliśmy w stronę dworu. Teraz już widziałam, że nad drzwiami wisi godło heraldyczne: niebieska tarcza z głową dzika zatkniętą na złamanej lancy. Poza tym dwór niczym się nie wyróżniał i w niczym nie przypominał bezładnie rozsianych miejskich domów czy wiejskich fortec imperialnej arystokracji Sovy.
Odzianą w rękawicę pięścią Vonvalt załomotał w drzwi. Te otworzyły się szybko, a w progu stanęła pokojówka, rok, może dwa lata młodsza ode mnie. Wyglądała na przerażoną.
– Jestem Sędzia sir Konrad Vonvalt z Cesarskiego Magistratu – powiedział Vonvalt z nienaturalnym dla siebie sovańskim akcentem. Jego rdzenna modulacja z Jägelandu naznaczała go jako karierowicza, niezależnie od sprawowanego urzędu, i bardzo go zawstydzała.
Pokojówka dygnęła niezdarnie.
– Ja…
– Kto to?! – zawołał ze środka sir Otmar Frost.
Za progiem panowała ciemność, a dochodzący z wnętrza zapach przypominał palące się drewno i żywy inwentarz.
Dostrzegłam, jak Vonvalt z roztargnieniem sięga po chusteczkę z lawendą.
– Sędzia sir Konrad Vonvalt z Cesarskiego Magistratu – ogłosił, już nieco zniecierpliwiony.
– Na krwawą wiarę – mruknął sir Otmar. Chwilę później pojawił się w drzwiach i bezceremonialnie odepchnął pokojówkę. – Wejdź, mój panie. Zejdźcie z tego ziąbu i ogrzejcie się przy ogniu.
Weszliśmy. Wnętrze domostwa pokrywał brud. Na jednym końcu pokoju stało łoże przykryte futrami i wełnianymi kocami, a także rzeczami osobistymi żony Otmara. Pośrodku pomieszczenia znajdowało się otwarte palenisko otoczone zwęglonymi i zabłoconymi pledami, które również butwiały z powodu deszczu wpadającego przez otwarty dymnik. W drugim końcu pokoju ustawiono długi stół na kozłach i siedzenia dla dziesięciu osób, a obok były drzwi wiodące do osobnej kuchni. Ściany wyłożono spleśniałymi tapetami, wyblakłymi i osmalonymi do tego stopnia, że miejscami wydawały się czarne, a na podłodze piętrzyły się dywaniki i skóry. Dwa wielkie, przypominające wilki psy ogrzewały się przy ognisku.
– Powiedziano mi, że Sędzia zmierza na północ, wzdłuż Tolsburskich Rubieży – oświadczył sir Otmar.
Był wyraźnie przejęty. Jako tolski rycerz i lord został zaliczony do rangi imperialnej arystokracji – co określano mianem „Wyniesienia”, stosowanego jako rozliczenie, które wszyscy otrzymywali w zamian za wstąpienie do Legionów – jednak dalece odbiegał od napuszonych i wypudrowanych lordów Sovy. Był starcem odzianym w niechlujną tunikę z przypiętym herbem i spodnie z samodziału. Twarz miał brudną od sadzy i znękaną, otoczoną białymi włosami i siwą brodą. Na czole miał widoczne wgłębienie, prawdopodobnie po czasach Wojny Imperialnej, gdy dwadzieścia pięć lat wcześniej armie sovańskie zwasalizowały Tolsburg. Vonvalt i Bressinger również nosili blizny upamiętniające ekspansję cesarstwa.
– Ostatnio był tu Sędzia August? – zapytał Vonvalt.
Sir Otmar kiwnął głową.
– Tak. Dawno temu. Niegdyś widywaliśmy Sędziego kilka razy w roku. Proszę, usiądźcie. Podać strawę, piwo? Wino? Właśnie miałem zasiadać do posiłku.
– Tak, dziękuję – odparł Vonvalt, siadając przy stole. Podążyliśmy za nim. – Mój poprzednik zostawił dziennik?
– Tak, tak – powiedział sir Otmar, po czym ponownie odesłał pokojówkę.
Po chwili usłyszałam odgłosy gorączkowego przeszukiwania kufra.
– Jakieś problemy na północy?
Sir Otmar pokręcił głową.
– Nie. Między nami i morzem jest wąski pas Zachodnich Ziem Haunersheimu. Może piętnaście do trzydziestu kilometrów, wystarczy, by powstrzymać najazd. Chociaż ośmielę się twierdzić, że o tej porze roku morze jest zbyt wzburzone, by skusić ludzi północy do ataku.
– Racja – przyznał Vonvalt.
Widziałam, że zirytowała go myśl, że zapomniał o geografii. Mimo to każdemu można wybaczyć okazjonalne przeoczenie. Imperium, teraz pięćdziesięcioletnie, bardzo szybko wchłonęło tak wiele nacji, że kartografowie latami tworzyli nowe mapy.
– Zakładam też, że Strażnica Morska została przebudowana – dodał.
– Tak, dzięki Autunowi. Nowy mur obronny, nowy garnizon i wystarczająco dużo pieniędzy i zapasów żywności, by zapewnić codzienne racje na sezon walk. Cotygodniowe w zimie, z rozkazu margrabiego.
Autun. Dwugłowy Wilk. Istniała szansa, że uzna to określenie jako niepochlebne. Był to jeden z tych dziwnych pseudonimów w Imperium Sovańskim, którego pokonani używali, by okazać albo szacunek, albo obrazę. W każdym razie Vonvalt je zignorował.
– Ten człowiek ma reputację – powiedział.
– Margrabia Westenholtz? – wtrącił kapłan Claver. – To dobry człowiek. Bardzo bogobojny. Ludzie północy to bezbożnicy, którzy wiernie trzymają się nauk draedów. – Wzruszył ramionami. – Nie powinieneś po nich płakać, Sędzio.
Vonvalt uśmiechnął się słabo.
– Nie opłakuję martwych najeźdźców z północy, patrionie – odparł spokojnie.
Claver był młody, zbyt młody, by dzierżyć autorytet kapłana. Przez ten krótki czas, jaki spędziliśmy razem, wszyscy zapałaliśmy do niego ogromną niechęcią. Był nadgorliwy i nudny, szybko wpadał w gniew i wydawał osądy. Cały czas rozprawiał o swojej misji – rekrutowaniu Templariuszy z Południowego Pogranicza – i kontaktach, jakie miał wśród lordów. Bressinger generalnie odmawiał z nim wszelkiej rozmowy, jednak Vonvalt, z czysto zawodowej uprzejmości, całymi tygodniami dawał się w nią wciągać.
Sir Otmar odchrząknął. Miał właśnie popełnić błąd i wdać się w dyskusję z Claverem, gdy podano strawę i zamiast tego zaczął jeść. Był to obfity, prosty posiłek z mięsa, gęstego sosu i grubych pajd chleba, lecz w tych okolicznościach rzadko kiedy głodowaliśmy. Władza i autorytet Vonvalta z reguły budziły w naszych gospodarzach przejaw hojności.
– Mówiłeś, że ostatni Sędzia przybył tutaj dawno temu? – zapytał Vonvalt.
– Tak – odparł sir Otmar.
– Od tamtej pory śledziłeś cesarskie statuty?
Sir Otmar energicznie skinął głową, ale na pewno kłamał. W tych najdalej położonych wioskach i miastach, odległych od Sovy o całe miesiące podróży, nawet najszybszym transportem, rzadko kiedy stosowano cesarskie prawo. To wielki wstyd. Wojna Imperialna przyniosła śmierć i niedolę tysiącom ludzi, jednak system wspólnego prawa był jednym z niewielu klejnotów, jakie wyłoniły się z pozostałego po niej gówna.
– To dobrze. W takim razie nie powinienem mieć dużo pracy. Poza zbadaniem lasu – powiedział Vonvalt.
Sir Otmar wyglądał na zdezorientowanego ostatnią uwagą. Vonvalt dopił piwo.
– Po drodze tutaj wiele razy opowiadano nam o wiedźmie, która mieszka w lesie na północ od Rill. Nie sądzę, byś cokolwiek o tym wiedział?
Sir Otmar dla zwłoki pociągnął łyk wina, po czym ostentacyjnie wydłubał coś spomiędzy zębów.
– O niczym takim nie słyszałem, panie. Nie.
Vonvalt z zamyśleniem pokiwał głową.
– Kim ona jest?
Bressinger zaklął po grozodańsku. Sir Otmar i ja niemal wyskoczyliśmy ze skóry, a stół i każdy element zastawy i sztućców zadrżał, gdy w blat uderzyły trzy pary kolan. Czary i kielichy się przewróciły. Sir Otmar z szeroko otwartymi oczami chwycił się za serce, poruszając ustami, by wyrzucić z siebie słowa, których zażądał Vonvalt.
Głos Cesarza – tajemnicza moc Sędziego, pozwalająca mu zakląć kogoś, by mówił prawdę. Miała swoje ograniczenia: na przykład nie działała na innych Sędziów, a osoba czujna, obdarzona silną wolą, potrafiła ją udaremnić. Jednakże sir Otmar był słaby i potulny, i niezbyt dobrze obeznany w sposobach działania Zakonu. Moc uderzyła w niego niczym grzmot i wywróciła jego umysł na nice.
– Kapłanką… członkinią draedy – wykrztusił sir Otmar. Na twarzy mężczyzny pojawiło się przerażenie, gdy jego usta wbrew woli udzieliły odpowiedzi.
– Czy pochodzi z Rill? – pytał dalej Vonvalt.
– Tak!
– Czy są tu inni praktykujący draedyzm?
Sir Otmar poruszył się niespokojnie na krześle, po czym szybko chwycił się stołu, by odzyskać równowagę.
– Wielu… mieszkańców wioski.
– Sir Konradzie – mruknął Bressinger.
Z lekkim grymasem przyglądał się sir Otmarowi. Ja zaś dostrzegłam, że Claver pławił się męką gospodarza.
– W porządku, sir Otmarze – powiedział Vonvalt. – Już dobrze. Uspokój się. Proszę, napij się trochę piwa. Nie będę cię dłużej naciskał.
Siedzieliśmy w milczeniu, gdy sir Otmar drżącą dłonią wezwał przerażoną służącą i świszczącym szeptem nakazał przynieść ale. Dziewczyna wyszła i wróciła chwilę później, by podać mu kielich. Sir Otmar osuszył go chciwie.
– Praktykowanie draedyzmu jest nielegalne – zauważył Vonvalt.
Sir Otmar spojrzał na swój talerz. Na jego twarzy malowała się mieszanina gniewu, przerażenia i wstydu, bardzo typowa u tych, którzy odczuli działanie Głosu.
– Prawa są nowe. Religia stara – odparł ochryple.
– Prawa są obecne od dwóch i pół dekady.
– Religia jest obecna od dwóch i pół tysiąclecia – rzucił ostro sir Otmar.
Zapadła niezręczna cisza.
– Czy w Rill znajdziemy kogoś, kto nie jest praktykującym członkiem draedyzmu? – zapytał Vonvalt.
Sir Otmar uważnie przyjrzał się swojemu napojowi.
– Trudno powiedzieć – mruknął w końcu.
– Sędzio. – W głosie Clavera słychać było odrazę. – W najlepszym wypadku będą musieli się jej wyrzec. Oficjalną religią Imperium jest święte wyznanie Nemy. – Zmierzył starego barona wzrokiem i splunął. – Gdyby to ode mnie zależało, wszyscy by spłonęli.
– Tutejsi mieszkańcy to dobrzy ludzie – powiedział sir Otmar. – Dobrzy i posłuszni prawu. Pracują na roli i płacą dziesięcinę. Nigdy nie byliśmy ciężarem dla Autuna.
Vonvalt spojrzał z irytacją na Clavera.
– Z całym szacunkiem, sir Otmarze, jeśli ci ludzie praktykują draedyzm, to z definicji nie mogą być posłuszni prawu. Przykro mi to mówić, ale patrion Claver ma rację… przynajmniej w części. Będą musieli się jej wyrzec. Posiadasz listę praktykujących?
– Nie.
Polana w ognisku trzasnęły, zadymiły i pękły, a piwo i wino kapało przez szczeliny w stołowych deskach.
– Zarzuty są pomniejsze – powiedział Vonvalt. – Karą będzie niewielka grzywna, powiedzmy pens od głowy, jeśli wyprą się wiary. Jako ich lord możesz nawet uiścić ją w ich imieniu. Macie ołtarz któregokolwiek z cesarskich bogów? Nemy? Savara?
– Nie. – Sir Otmar wręcz wypluł to słowo. Coraz trudniej było ignorować fakt, że sam był praktykującym draedem.
– Oficjalną religią Imperium Sovańskiego jest wyznanie Nemy. Chronione w świętych pismach oraz prawie świeckim, jak i kanonicznym. Ale te wyznania są też porównywalne. Księga Lorna to zasadniczo draedyzm, tak? Posiada takie same przypowieści i nakłada takie same święte dni. Moglibyście ją bez problemu przysposobić.
To prawda, Księga Lorna była podobna do draedyzmu. Lecz to dlatego, że Księga Lorna była draedyjska. Religia sovańska charakteryzowała się niewiarygodną elastycznością i zamiast zastępować wiele praktyk religijnych, jakie napotkała podczas Wojny Imperialnej, po prostu wchłonęła je, tak jak fale pochłaniają wyspę. Właśnie dlatego wyznanie Nemy było jednocześnie najszerzej uprawianą i najmniej szanowaną religią w całym znanym świecie.
Spojrzałam na Clavera. Na jego twarzy malował się szok wywołany zastosowaniem tak prostego uniku przez Vonvalta. Oczywiście Vonvalt nie był większym wyznawcą Nemy niż sir Otmar. Podobnie jak w przypadku starego barona, narzucono mu religię. Ale poszedł do świątyni i wdrożył się w ruch, tak jak i większość arystokracji. Z drugiej strony Claver był wystarczająco młody, by nie znać innej religii. Był prawdziwie wierzący. Tacy ludzie również bywali przydatni, jednak zazwyczaj ich brak elastyczności sprawiał, że stawali się niebezpieczni.
– Cesarstwo wymaga, byście praktykowali nauki wyznania Nemy. Prawo nie zezwala na nic innego – powiedział Vonvalt.
– A jeśli odmówię?
Vonvalt wstał.
– Jeśli odmówisz, będziesz heretykiem. Jeśli odmówisz mi, będziesz zaprzysięgłym heretykiem. Ale nie zrobisz czegoś tak głupiego i marnotrawnego.
– A jaka jest kara za taką herezję? – zapytał sir Otmar, chociaż znał już odpowiedź.
– Zostaniesz spalony – odezwał się Claver. W jego głosie brzmiała okrutna radość.
– Nikt nie zostanie spalony – powiedział z irytacją Vonvalt. – Ponieważ nikt nie jest zaprzysięgłym heretykiem. Jeszcze.
Popatrzyłam na Vonvalta, a potem na sir Otmara. Rozumiałam postawę sir Otmara. Miał rację, mówiąc, że draedyzm jest nieszkodliwy, a także nie szanując wyznania Nemy i uznając je za bezwartościowe. Co więcej, był starym człowiekiem, którego pouczano i straszono śmiercią. Jednak faktem jest, że Imperium Sovańskie panowało nad Tolsburskimi Rubieżami. To ich prawo tam stosowano, a było to prawo stanowcze i wymierzane sprawiedliwie. Niemal wszyscy funkcjonowali zgodnie z nim, więc dlaczego on by nie mógł?
Sir Otmar nieznacznie zwiesił ramiona.
– Na Górze Gablera stoi stara wieża obserwacyjna. To kilka godzin jazdy na północny wschód stąd. Draedzi spotykają się w tym miejscu, by oddawać się modłom. Tam odnajdziesz swoją wiedźmę.
Vonvalt zamilkł na chwilę. Pociągnął solidny łyk piwa, po czym uważnie odstawił kielich.
– Dziękuję – powiedział i wstał. – Udamy się tam teraz, kiedy została nam jeszcze godzina lub dwie dziennego światła.
II
Pogański ogień
„Próżni i samochwalczy nowicjusze powinni zostać wydaleni z Zakonu przy pierwszej okazji. Bycie Sędzią oznacza cierpliwe i rygorystyczne wymierzanie prawa. Opowieści o walce na miecze i konnych pościgach, chociaż będące luźno oparte na faktach, mają być ukracane i uznane za plotkę”.
Mistrz Karl Rothsinger
Po kilku minutach ponownie staliśmy już na zimnie i deszczu, a chłopiec stajenny poszedł po nasze konie. Później ruszyliśmy w stronę gasnącego słońca. Owinęłam się woskowanym płaszczem, starając się ochronić ubranie przed zamoczeniem, ale ani Bressingerowi, ani Vonvaltowi deszcz najwyraźniej nie przeszkadzał. Claver, przemoczony i zgarbiony w siodle, wyglądał dość żałośnie, a mimo to wyraźnie rozkoszował się perspektywą nastraszenia pogan.
Pomimo informacji od sir Otmara nie dotarliśmy do Góry Gablera. Zamiast tego Vonvalt powiódł nas bezpośrednio do lasu, wzdłuż starej, na wpół zarośniętej paprociami drogi łowczych.
– Sir Konradzie? – zapytałam.
Mój głos zabrzmiał słabo i arystokratycznie, za co nienawidziłam się w tej chwili. Pomimo lat ciężkich wypraw złagodniałam. Nie było już śladu po dzikiej uchodźczyni wychowanej na ulicach Muldau. Zmieniałam się w jedną ze szlachcianek, którymi tak długo pogardzałam.
Odwrócił się. Czarna broda, którą nosił w zimne miesiące roku, lśniła od deszczu.
– O co chodzi? – zapytał. Jego koń, wielki guelaski rumak bojowy o imieniu Vincento, zatrzymał się gwałtownie.
– Czy Góra Gablera nie leży na północnym wschodzie? Ten kierunek wskazuje na północny zachód.
Vonvalt skinął głową.
– Wiem – powiedział.
– Starzec kłamał – wyjaśnił Bressinger. – I wysłał nas w złą stronę.
– Bez wątpienia po to, byśmy wpadli w zasadzkę – prychnął Claver.
– Och, nie sądzę – powiedział spokojnie Vonvalt. – Wybrał to zamiast morderstwa. Nie miał czasu – i z pewnością odwagi – by zorganizować coś takiego. Nie. – Wskazał stare, pokryte mchem drzewa. – Wiedźma z Rill jest w tych lasach.
Poruszaliśmy się dalej w głąb tego jęczącego, ciągnącego się setki kilometrów lasu. Resztki dziennego światła już dawno zgasły. Zadrżałam, gdy zimno przeniknęło przez przemoczone ubranie i wyssało ostatek ciepła z moich kości. Rozpaczliwie pragnęłam ognia lub innego ciepła – albo, co ważniejsze, światła – kiedy moje nieme modlitwy zostały wysłuchane. Jakieś czterysta metrów przed nami dostrzegłam pomarańczowy blask.
Gdzieś z przodu Vonvalt i Bressinger rozmawiali przyciszonymi głosami, dlatego zawołałam do Clavera:
– Widziałeś to światło?!
– Widziałem – odpowiedział i prychnął. – Pogański ogień. Draedów zawsze przyciągał jego zwodniczy wpływ. Tańczą wokół niego niczym szaleńcy. To nikczemna praktyka.
Kiedy podjechaliśmy bliżej, zobaczyłam pląsające wokół płomieni postaci. Vonvalt nie zrobił nic, by ukryć swoją obecność ani by podejść ich w jakiś subtelny sposób. Zamiast tego celowo jechał dalej. Teraz już widziałam, że płonący na niewielkiej polanie ogień otaczało jakichś piętnastu, może dwudziestu wieśniaków. W pobliżu ogniska znajdował się kamienny ołtarz, mieszczący się pod baldachimem z gałęzi pobliskiego drzewa. Za ołtarzem stała wiedźma, starsza kobieta z prymitywną drewnianą maską na twarzy, odziana w zszargane szaty. Stała w takim bezruchu, że w pierwszych sekundach pomyślałam, że to posąg.
– Madame wiedźmo! – zawołał Vonvalt do kobiety. – Bądź uprzejma zdjąć maskę.
Mroźne nocne powietrze przeszył krzyk. Poganie odwrócili się do nas, a na ich twarzach pojawił się szok. Jakikolwiek rytuał się przed chwilą odbywał, właśnie nastąpił jego nagły i dramatyczny koniec.
Sądziłam, że wiedźma sprzeciwi się Vonvaltowi, lecz ona podniosła ręce do drewnianej maski, zdjęła ją i ostrożnie odłożyła na ołtarz. Niemal spodziewałam się, że kryją się pod nią rysy potwora, a przynajmniej kogoś groteskowo zniekształconego, lecz z ulgą, a jednocześnie rozczarowaniem, przekonałam się, że była to zwyczajna twarz staruszki. Kobieta przyjrzała się nam obojętnie. I właśnie w tej chwili bierności Claver zdecydował się wystąpić ze swoimi religijnymi poglądami.
– Bezcześcicie wyznanie Nemy! – wybuchnął.
Wcześniej nikt nie zwracał uwagi na świętego męża, ale teraz miał jej aż nadmiar.
Vonvalt gwałtownie odwrócił się w siodle, a na jego twarzy malowała się wściekłość.
– Wystarczy, patrionie – rzucił szorstko.
– Sędzio Vonvalcie, ci ludzie to heretycy! – ciągnął Claver szczerze zdumiony, po czym zawołał z gniewem: – Jawni odstępcy od wiary! Spójrzcie na ten pogański nonsens! Ten kultowy rytuał! To kpina z praw Sovy!
– Ja, i tylko ja, zdecyduję o tym, co jest kpiną z praw Sovy – powiedział Vonvalt. Jego głos był równie zimny jak nocne powietrze. – Bądź uprzejmy zamilknąć, inaczej każę Bressingerowi zabrać cię z powrotem do Rill. – Ponownie odwrócił się do wieśniaków i wskazał ogień. – Wszyscy wiecie, że uprawianie draedyzmu jest nielegalne – powiedział. – Prawo jasno o tym stanowi.
– Jak nas znalazłeś? – zapytała kobieta.
Jej rezerwa zmieniła się w opór, który dodał odwagi jej ludziom. Patrzyłam, jak ich postawa powoli zmienia się z gotowych do ucieczki na gotowych do walki.
– Dziś jest wigilia miesiąca Gossa – powiedział Vonvalt i wskazał przerwę w chmurach, gdzie widniał wąski sierp księżyca.
– Nie uznajemy cesarskiego kalendarza – powiedziała wiedźma.
– Ale Księga Lorna wymaga, by ta… – Vonvalt wskazał ogień – …ceremonia nastąpiła w wigilię Gossa, tak? Płonie ogień Culvara, a w jego świetle i cieple Oszust zostaje wygnany.
– Używasz imion obcych bogów. Świętych Autuna. Księga Lorna jest atrapą Księgi Draeda. I to marną.
– Ale rytuał jest identyczny – zauważył Vonvalt, jakby miał w jednej chwili ją nawrócić. Wzruszył ramionami. – W każdym razie tak was odnalazłem.
Znaleźli się w martwym punkcie. Stara kobieta nie złamie się – nie mogła się złamać – i nie porzuci swojej wiary tylko dlatego, że Vonvalt oznajmił jej, że to, co robi, jest nielegalne. Wiedziała, że to nielegalne. Vonvalt był oczywiście związany przysięgą i prawem, by ją oskarżyć, ale sam również nie chciał tego robić.
– Sir Otmar już zgodził się zapłacić za was grzywnę – powiedział w końcu. – Po prostu wyrzeknijcie się draedyzmu, a zostawię was wszystkich w pokoju. Nikt nie musi dzisiaj ginąć.
– Otmar nigdy by się nie wyparł swojej wiary! – rzuciła ostro kobieta.
– Swoimi słowami tylko go pogrążasz! Jest draedem! – wybuchnął Claver.
– Zamilcz! – nakazał mu Vonvalt.
– Cała ta wioska powinna zostać spalona na popiół, a wszyscy ci heretycy razem z nią!
– Na krew Nemy, człowieku, zamknij się! – krzyknął Vonvalt. – Dubine, zabierz go stąd!
– Z przyjemnością, panie – powiedział Bressinger i zawrócił konia, dużego gniadego wierzchowca o imieniu Gaerwyn.
– Wykonuję pracę Bogini! – zawołał Claver. – Nie dotykaj mnie! Dopilnuję, by dokonało się tu zadanie Nemy!
Bressinger zatrzymał się obok kapłana i wyrwał mu wodze z rąk, po czym poprowadził konie z powrotem na drogę łowców. Po części spodziewałam się, że Claver zsiądzie z konia i wróci w środek sporu, jednak w starciu ze zdecydowaną obojętnością Bressingera kapłan zamilkł.
Vonvalt odwrócił się do kobiety.
– Jesteś żoną sir Otmara – powiedział.
– Lady Karol Frost.
– Moja pani, czy jesteś świadoma konsekwencji… tych konsekwencji, których zastosowanie nakazuje mi prawo… jeśli nie zgodzisz się wyrzec draedyzmu?
– Tak, jestem.
– I skażesz się na śmierć?
– Tak.
– Tych ludzi również poślesz na śmierć?
– Każdy mężczyzna i każda kobieta podejmują własne decyzje.
Vonvalt westchnął zirytowany. Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, i nagle stało się coś niewiarygodnego: drewniana maska uniosła się z ołtarza i zawisła w powietrzu.
Krzyknęłam, a wieśniacy gwałtownie zaczerpnęli tchu. Maska, topornie wyciosana, lewitowała niecałe dwa metry nad ołtarzem. Zawisła w bezruchu, z wyraźną wrogością przyglądając się wydarzeniom, a blask ogniska tańczył na jej powierzchni.
Wszyscy zamarli. Przez kilka sekund nie mogłam oddychać. Dawni pogańscy bogowie, wściekli z powodu cesarskiego zakłócania, byli tutaj, na polanie. Nagle poczułam potworne zawroty głowy. Mordercy, złodzieje i gwałciciele… Vonvalt radził sobie z nimi wszystkimi. Z furią żywiołów… nie.
Vonvalt wyciągnął z pochwy krótki miecz, a jego ostrze zalśniło w nocnym powietrzu. Lady Frost wrzasnęła, gdyż – pomimo pewności siebie i nieugiętej wiary w starych bogów – nawet ją przerażał zimny błysk stali.
Natychmiast trzej barczyści, najbliżej stojący wieśniacy rzucili się do przodu, krzycząc coś w dawnym draedyjskim języku. Wyciągnęli ręce, gorączkowo starając się chwycić Vonvalta za nogę i ściągnąć go z konia.
– Niech was szlag, cofnijcie się! – rzucił Vonvalt, bardziej zirytowany niż wściekły.
Vincento stanął dęba, wywijając kopytami w powietrzu. Wielki czarny rumak trafił kopytem prosto w klatkę piersiową jednego z mężczyzn, a siła uderzenia wystarczyła, by złamać mu mostek i odrzucić go do tyłu. Vonvalt zamachnął się mieczem i drugi poganin stracił rękę poniżej łokcia. Idiota wrzasnął i z wytrzeszczonymi oczami upadł na plecy, ściskając tryskający krwią kikut.
Trzeci draeda wyglądał, jakby dogłębnie myślał nad swoim nierozważnym działaniem, kiedy z boku natarł na niego koń Bressingera. Mężczyzna upadł pod kopyta wierzchowca, oszołomiony i pobity, lecz nadal żywy.
– Natychmiast przestańcie! – ryknął Vonvalt. Tym razem użył odrobiny Głosu Cesarza i zamieszanie wnet ustało.
Lady Frost została przy ołtarzu. Trzej wieśniacy, którzy zaatakowali Vonvalta, leżeli na ziemi, jęcząc i szlochając z bólu. Bressinger zdążył już zsiąść z konia i teraz w szorstki i pozbawiony współczucia sposób opatrywał tego, który stracił rękę. Pozostali draedzi stali w luźnej, przerażonej grupie. Byłam też świadoma, że nieco dalej patrion Claver obserwuje wszystko z miejsca, w którym pozostawił go Bressinger. Po dłuższej chwili kapłan zawrócił konia i ruszył do Rill. Z całego serca chciałabym powiedzieć, że to był ostatni raz, kiedy widzieliśmy tego człowieka.
Vonvalt powiódł wzrokiem po zgromadzonych, a na jego twarzy malowało się niezadowolenie. Dał lekki sygnał wierzchowcowi, podjechał do ołtarza i tam się zatrzymał, w następnej chwili szerokim łukiem machnął mieczem. Maska opadła, odbiła się od starej skały i bezceremonialnie wylądowała w błocie.
– Nić – powiedział Vonvalt. – Czarna nić przyczepiona do ukrytego koła. – Wsunął miecz do pochwy.
Czar prysł. Wszelkie intrygi, jakich zamierzali użyć wieśniacy w imię religijnego uniesienia, rozwiały się razem z iluzją.
Lady Frost wyglądała na załamaną. Zaczęła płakać. Nie współczułam jej. To, że z premedytacją zaplanowała ten spektakl i zamierzała odegrać go podczas uroczystości, było niegodziwe.
– Wracajcie do domów – powiedział Vonvalt do zebranych pogan. – Każda obecna tu osoba przyjdzie do mnie i wyrzeknie się wiary albo, na bogów, wielu z was czeka stryczek.
Podczas ucieczki wieśniacy wpadali na siebie i się przewracali. Po chwili zniknęli w ciemnym i zimnym lesie.
– Co z nim, Dubine?! – zawołał Vonvalt.
Bressinger wzruszył ramionami.
– Z pomocą przyzwoitego chirurga przeżyje.
Vonvalt spojrzał na lady Karol.
– Zapewnisz temu człowiekowi opiekę – nakazał. – Jeśli umrze, winą obarczę ciebie.
Kobieta skinęła głową, po czym przeniosła wzrok z rannego na Vonvalta.
Sędzia westchnął i pokręcił głową, po czym zawrócił Vincenta, by zwrócić się do mnie, i z roztargnieniem poklepał konia po szyi.
– Heleno, wracamy do Rill – powiedział cicho. – Chcę się przygotować do jutrzejszego sądu. To będzie długi dzień.
***
Następnego ranka wstaliśmy wcześnie. Dzień ponownie był szary i zimny, i zaczęłam się zastanawiać, czy słońce kiedykolwiek zagląda do Rill.
Wyładowaliśmy pakunki z wozu Księcia Brondsey: rejestry, księgi statutowe, pióra i kałamarze, świeże zwoje pergaminu, składany stół na kozłach, skórzany fotel Vonvalta, świeży wosk i pieczęcie, godło Imperium Sovańskiego wielkości tarczy, zamocowane na półtorametrowej żerdzi, i różne nakazy służbowe, z którymi ludzie musieli się zapoznać. Rozwiesiliśmy je na środku głównego placu.
Wioska powoli budziła się wraz ze słońcem, a zimne powietrze wypełnił zapach gotowanych na ogniu potraw. Dla większości wieśniaków śniadanie będzie się składało z owsianki doprawionej tym, co znajdzie się pod ręką, oraz kufla piwa, chociaż od strony dworu Frostów dochodził aromat smażonego bekonu. Vonvalt, Bressinger i ja zjedliśmy w zajeździe zaledwie kilka zimnych kromek i zaczynało burczeć mi w brzuchu.
– Nasz przyjaciel kapłan już wyjechał? – zapytał Vonvalt, siadając w fotelu.
Zajęłam miejsce obok niego. Jako asystentka miałam zapisywać wszystko, co zostało powiedziane w trakcie obrad.
– Tak – odparł Bressinger siedzący z jego prawej strony. – W nocy, lecz dopiero po tym, jak zrobił mi wykład.
– Dziękuję, że mnie nie budziłeś.
– Nie jest zadowolony ze sposobu, w jaki radzisz sobie z draedami.
– To nie jego sprawa, żeby miał być z tego zadowolony.
Bressinger spojrzał z wyrzutem na Vonvalta.
– Jego zainteresowanie tym tematem było nienaturalne.
– Jego zainteresowanie wszystkimi moimi sprawami było nienaturalne od chwili, kiedy tylko do nas dołączył. Cieszę się, że mamy go z głowy. Jedyne, co mnie irytuje, to to, że nie opuścił nas wcześniej. Najwyraźniej jednak może podróżować sam.
– Nie sądzisz, że to dziwne? – zapytał Bressinger.
– Oczywiście, że tak uważam. Ale on w ogóle jest dziwny. – Vonvalt wzruszył ramionami. – Zdaje się, że do Strażnicy Morskiej przybędzie przed nami? Żeby przekonać margrabię i jego ludzi, by porzucili swoje życie na Granicy?
– Chyba tak.
– To głupiec, Dubine. Przestań o nim myśleć.
– Niebezpieczny głupiec.
– W rzeczy samej.
– I posiadający potężnych przyjaciół, jeśli wierzyć w to, co mówił.
– Jeśli wierzyć w to, co mówił – powtórzył Vonvalt.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz do stołu podszedł pierwszy petent – wieśniak w średnim wieku, w samodziałowym ubraniu i wełnianej czapce. Powłócząc nogami, zbliżył się do Vonvalta, onieśmielony naszym tymczasowym sądem, chociaż według mnie stanowisko wyglądało raczej niechlujnie.
– Ja… uhm – zaczął, po czym zerwał z głowy czapkę. – Za pozwoleniem, mój panie, chciałbym, uhm… – Pochylił się nisko. Vonvalt, z nieskończoną cierpliwością, jako że teraz pełnił oficjalne obowiązki, również uprzejmie się do niego nachylił. – Chciałbym, uhm… wyrzec się wiary?
Vonvalt z powagą skinął głową.
– Przyjmuję twoją deklarację. – Otworzył jeden z ciężkich rejestrów i zaczął pisać. Zanotował nazwisko mężczyzny, a na marginesie wysokość grzywny: jeden pens, który zostanie pobrany od sir Otmara. – Czy masz jakieś zażalenia do cesarza?
Mężczyzna energicznie zaprzeczył.
– Nie, mój panie, żadnych.
Vonvalt ponownie kiwnął głową.
– W takim razie to wszystko.
Z pozostałymi mieszkańcami wioski poszło podobnie. Jeden po drugim ci, których widzieliśmy w lesie, jak i kilku innych, podchodziło do nas i po cichu wyrzekało się wiary. To była jedyna sprawa tego dnia. Zazwyczaj musieliśmy radzić sobie z wieloma różnymi przypadkami, szczególnie że od czasu przyjazdu ostatniego Sędziego minęło wiele lat. Zawsze były sprawy o kradzież i napaść, ale i poważniejsze przestępstwa – morderstwa, gwałty czy zdrada. Ale w ten zimny i deszczowy dzień w Rill było tylko wyparcie się wiary przez pogan.
W porze lunchu Vonvalt zamknął rejestry i posłał mnie do zajazdu po trochę chleba, sera i piwa dla siebie i Bressingera. Kiedy wróciłam, ze zdumieniem zobaczyłam przed stołem lorda i lady Frost. Sir Otmar trzymał w dłoni sakiewkę pełną monet. Przyśpieszyłam kroku i dotarłam do nich w samą porę, by usłyszeć ostatni zarzut, jaki postawił im Vonvalt: namawianie do bluźnierstwa.
– Nie jesteśmy winni tego oskarżenia – powiedziała lady Frost w ten lekceważący sposób, którego używali wszyscy arystokraci, nawet ci pomniejsi. – Płacimy grzywnę tylko po to, by ochronić ludzi.
Usiadłam na swoim miejscu i z furią zaczęłam zapisywać jej słowa.
Vonvalt wziął pieniądze od sir Otmara i przekazał Bressingerowi, który zaczął je przeliczać.
– Zanotuję, by kolejny Sędzia, który zawita w Rill, dopilnował postawienia tu ołtarza Nemy. W jakimś widocznym miejscu – powiedział Vonvalt surowym tonem.
– A jak właściwie mamy to zrobić? – zapytała lady Frost.
Vonvalt wskazał głową las.
– W lesie jest mnóstwo jeleni. Wyślijcie dzisiaj myśliwego. Zatrzymajcie czaszkę. Niech poświęci ją kapłan. Urządźcie ołtarz w stylu imperialnym. To bardzo proste.
Bressinger skończył liczyć monety.
– Jest tu pięć marek, jeśli nawet nie szeląg – powiedział cicho.
Vonvalt spojrzał na Frostów. Nastała długa chwila milczenia.
– Grzywna wynosiła pensa od bluźniercy – powiedział w końcu. – Czy może wolicie, bym do rejestru dodał również wpis o próbie przekupstwa?
Sir Otmar poczerwieniał na twarzy i szybko chwycił garść monet. Jego żona trzepnęła go ostro w ramię.
– Głupiec – rzuciła i odeszła.
Kiedy już znalazła się poza zasięgiem słuchu, a odpowiednia kwota została odłożona do naszego kufra, Vonvalt zwrócił się do lorda:
– Sir Otmarze, lubię myśleć, że jestem sprawiedliwym człowiekiem. Imperium zapewnia mi dużą dozę dyskrecji w załatwianiu spraw takich jak ta. – Zamilkł na chwilę, szukając odpowiednich słów. – Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, że ta sytuacja mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Inny Sędzia w inny dzień… – Pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu.
Sir Otmar, który miał zaledwie połowę odwagi swojej żony, pokornie skinął głową.
– Wiem, panie. Mam u ciebie dług.
Vonvalt zbył go machnięciem ręki.
– Nie jestem głupcem, sir Otmarze. Doskonale wiem, co się stanie, kiedy opuszczę to miejsce. Mówię panu teraz, że musicie być ostrożniejsi.
– Doceniam twoją szczerość, panie – odparł sir Otmar i pokłonił się.
W milczeniu patrzyliśmy, jak odchodzi. Po chwili, kiedy było już jasne, że to koniec wszystkich spraw tego dnia, Vonvalt zatrzasnął rejestr.
– Mam przeczucie co do tego miejsca – powiedział. – I to naprawdę złe.
III
Dolina Galen’s
„W przypadku morderstwa należy upewnić się co do słuszności skazania, zanim wyrok – to jest egzekucja – zostanie wykonany. Odebranie życia to surowa kara; odebranie drugiego w ramach rekompensaty jest dwa razy gorsze”.
Cytat z Sovańskiego kodeksu karnego: Porad dla praktykujących Caterhausera
Jeździec odnalazł nas kilka kilometrów za Galen’s Vale, dużym i bogatym miastem kupieckim na Południowych Ziemiach Haunersheimu – krainy leżącej na południowy wschód od mojego rodzimego Tolsburga. Rill było już odległym wspomnieniem – o kilkaset kilometrów, dwie garści miasteczek i półtora miesiąca podróży stąd.
Powietrze tutaj było zimniejsze i bardziej suche niż w cieniu Tolsburskich Rubieży, pełne wirujących płatków śniegu. Bressinger starał się podnieść nas na duchu starą jägelandzką piosenką ludową, której musiał nauczyć się od Vonvalta, jednak nie mogłam do niego dołączyć, gdyż nie znałam słów – nie śpiewał ani po starosaksańsku, który był powszechnym dialektem Imperium, ani po tolsku, w moim ojczystym języku. Vonvalt również nie śpiewał – w długich podróżach zwykł milczeć. Ze zwieszonymi ramionami siedział w siodle na czele naszej grupy.
Jeźdźcem był młody chłopak ze straży miejskiej, muskularny i arogancko pewny siebie. Natychmiast uświadomiłam sobie mój niechlujny wygląd – skulona pod woskowanym płaszczem i śmierdząca niczym sam Książę Brondsay.
Jak się okazało, niepotrzebnie się przejmowałam; nawet na mnie nie spojrzał.
– Lord Sauter powiedział, że drogą z Hauner nadjeżdża Sędzia! – zawołał do Vonvalta. Miał na sobie kolczugę i kolczy kaptur, który otaczał zaróżowioną z zimna twarz. Głowę chronił stalowy hełm. Jego tunika była niebieska, z elementami musztardowej żółci, ozdobiona herbem Doliny Galena.
– Sędzia sir Konrad Vonvalt – odparł Vonvalt, już wyprostowany. – To mój pomocnik, Dubine Bressinger, i moja sekretarz, Helena Sedanka.
Strażnik dotknął hełmu. Wyglądał na przygnębionego.
– Panowie. Panienko. – Moje serce na moment przyśpieszyło, kiedy spojrzał mi w oczy. – Przybyliście w samą porę. Miało miejsce morderstwo, niecałe dwa dni temu. To żona lorda Bauera. Pół miasta ogarnęła wściekłość.
– A co z drugą połową? – mruknął do mnie Bressinger.
– Zamilcz – rzucił do niego Vonvalt, po czym ponownie odwrócił się do młodzieńca. – To rzadki przypadek, by mordowano żonę lorda.
– W Dolinie o niczym podobnym wcześniej nie słyszano, panie. Nie ma też ani śladu motywu.
– To nie był lord Bauer? – zapytał Vonvalt.
Pytanie było zasadne – zazwyczaj sprawcą był mąż.
– Z tego, co wiem, lord jest poza podejrzeniami.
– Rozumiem – powiedział Vonvalt, pocierając brodę. – To dziwne.
– Tak, panie, bardzo dziwne. Kiedy z Bramy Veldelin zobaczyliśmy waszą karawanę, lord Sauter nakazał mi natychmiast eskortować was do miasta.
Vonvalt odwrócił się do mnie i szybkim spojrzeniem objął mój opłakany stan. Książę Brondsey prychnął i zaryczał za mną, drżąc z zimna.
– Pojadę przed tobą – powiedział do strażnika, po czym odwrócił się do Bressingera. – Dubine, zabierz Helenę do miasta. Dopilnuj, by konie stanęły w stajni, i zorganizuj nam kwatery.
– Tak, panie.
– Gdzie jest ciało lady Bauer? – zapytał strażnika Vonvalt.
– W domu lekarza, pana Maquerinka. To on zajmuje się oficjalnymi sprawami medycznymi.
– Najpierw obejrzę ciało, zanim zgnije za bardzo, by cokolwiek można było wydedukować.
– Jak sobie życzysz, panie.
Odjechali galopem. Patrzyłam, jak się od nas oddalają.
Bressinger zawrócił konia i podjechał do mnie. Musiał chyba czytać mi w myślach, bo powiedział:
– Taki chłopak to dla ciebie nic dobrego, Heleno.
Poczułam, jak na twarz wypływa mi rumieniec.
– O czym ty mówisz? – zapytałam ostro.
Bressinger uśmiechnął się znacząco.
– Lepiej ruszajmy, zanim pogoda się pogorszy. Pamiętasz, czego cię nauczyłem o obserwacji chmur?
Skinęłam głową w stronę ciemnych, nisko zawieszonych na wschodzie chmur.
– Śnieg – powiedziałam posępnie.
– Chodź. I tym razem przyłącz się do mnie w śpiewaniu.
– Nie znam jägeńskiego – powiedziałam.
Bressinger zatrzymał się z tak jawnym dramatyzmem, że nie mogłam się nie roześmiać.
– Na krew Nemy, Heleno, jesteś głucha jak pień. To nie był jägeński, tylko dialekt Grozodan. Mam nadzieję, że nie mylisz kraju moich narodzin z ojczyzną naszego szanownego mistrza.
– Nie – odparłam ze śmiechem. – Przynajmniej nie przy takim pedziowatym imieniu jak Dubine. – Celowo wypowiedziałam je tak, jak wymawiał je Vonvalt: Du-ban, a nie w sposób, w jaki wypowiadali je wszyscy poza ojczystą Grozodą Bressingera: Du-bine.
– Utnę ci język, jeśli to nie robi ci różnicy – powiedział. – A teraz uważnie się wsłuchaj albo kolejne kilka kilometrów będzie naprawdę bardzo długie.
***
Przybyliśmy do miasta w południe, przejeżdżając przez wychodzącą na południe Bramę Veldelin. Galen’s Vale leżało w Haunersheim, chociaż na przestrzeni burzliwych wieków tak Tolsburg, jak i Guelich starały się je przejąć. Miasto było produktem swojej lokalizacji, zarówno pod względem geograficznym, jak i politycznym. Guelich, bądź co bądź, było królestwem księcia Gordana Kzosica, trzeciego syna cesarza, i każde miasto w odległości pozwalającej na bezpośredni atak królewski funkcjonowało jednocześnie jako forteca i tymczasowy pałac.
Było to duże, otoczone murami miasto, zbudowane na zboczach Tolsburskich Rubieży i podzielone na pół przez rzekę Gale. Otaczające je wzgórza, długie i płytkie połacie zieleni, były żyzne i dobrze uprawiane, i produkowały wystarczająco dużo kapusty, grochu, fasoli, cebuli i ziemniaków, by wykarmić miasto i wygenerować dodatkową ilość na handel – chociaż nie to było głównym źródłem jego bogactwa. Rzeka Gale była głęboka i szeroka i, chociaż naokoło, docierała aż do samej Sovy. To sprawiło, że Galen’s Vale stało się dużym centrum handlu i generowało wystarczająco wysokie wpływy z podatków od przychodu, by zapewnić miastu straż, dobrze utrzymane i patrolowane drogi oraz dużą świątynię Nemy, Bogini Matki (będącą niegdyś świątynią Iroxa, pogańskiego boga bydła) wraz z imponującym, przypominającym fortecę klasztorem, który dominował na położonym nieco dalej wzgórzu.
Ulice tętniły obecnością handlarzy, rzemieślników, strażników, zwyczajnych ludzi oraz lordów i dam. Ruszyliśmy przez tłum, anonimowi pomimo tego, że górowaliśmy nad nimi na koniach. Zauważyłam, że ziemia była w większości wyłożona brukiem, chociaż nadal pokryta błotem, a na drogach zamontowano kryty rynsztok – jedno z lepszych sovańskich zapożyczeń, które jednak musiało dopiero dotrzeć do rubieży Imperium. Na szczęście zimno, podobnie jak w Rill, pomogło ograniczyć zapach do minimum, chociaż znajomy odór dymu drzewnego, szczyn, odpadków i gówna nadal unosił się w powietrzu.
Miejskie budynki stanowiły prawdziwy przekrój architektoniczny, od krytych strzechą chat, aż po wysokie domy z cegły i bali. Całe tuziny świątyń wzniesiono z dużych bloków żółtawego kamienia, na którym było widać ślady wieloletniego palenia drewnem i zdobienia prostackimi wizerunkami bożków. Na ich stopniach leżały rozrzucone kwiaty i różne drobne przedmioty, chociaż większość z nich wdeptano w błoto. Żebracy zawodzili na zimnie, w równym stopniu nie otrzymując jałmużny, jak i schronienia sanktuarium.
Ze względu na swoje stanowisko Vonvalt miał prawo do zamieszkania u najstarszego członka rady miejskiej. Zazwyczaj był to burmistrz lub lokalny sędzia pokoju, lecz często był to też najwyższy rangą kapłan lub jakiś inny lord czy rycerz. Bez wyraźnych instrukcji, gdzie ma się udać z ekwipunkiem, Bressinger zdecydował się na dom burmistrza Sautera, który okazał się dużym ceglanym budynkiem z atrakcyjnym drewnianym wykończeniem.
– Myślę, że to wystarczy – powiedział szorstko, gdy zatrzymaliśmy konie przed żelazną bramą.
Oboje zsiedliśmy z koni, po czym Bressinger podszedł do stojącego przy niej strażnika.
– Tak? – zapytał żołnierz tonem pasującym do jego roli. Był ubrany w taką samą zbroję i tunikę, co strażnik, którego wcześniej spotkaliśmy.
– Nazywam się Dubine Bressinger – przedstawił się Dubine. – A to Helena Sedanka. Jesteśmy pracownikami i pomocnikami Sędziego sir Konrada Vonvalta. – Bressinger pokazał mężczyźnie cesarską pieczęć.
– Ach tak, panie – odparł strażnik i pokłonił się. – Powiedziano nam, by się was spodziewać. Zaraz przyślę stajennego, by zajął się waszymi końmi i mułem. Czy macie się dobrze?
– Tak, bardzo dziękuję. Szukamy domu miejskiego lekarza – powiedział Bressinger.
– Jest tu więcej niż jeden, chociaż przypuszczam, że chodzi o dom pana Maquerinka – odpowiedział strażnik, po czym wskazał kierunek, z którego przyszliśmy. – Na Aptecznej. Dwie ulice dalej, po prawej. Bez problemu zobaczycie szyld.
– Dziękujemy – powiedział Bressinger.
Stajenny, brudny chłopak przeniknięty zapachem łajna, odprowadził nasze zwierzęta.
– Lord Sauter powiedział, by po przyjeździe zapewnić wam jadło! – zawołał za nami niepewnie strażnik. – Nie poczęstujecie się posiłkiem lub winem?
– Później, dziękujemy – odpowiedział Bressinger.
Poczułam, jak zalewa mnie rozczarowanie. Żołądek miałam pusty jak złupiony spichlerz.
– Jak wolicie – odrzekł strażnik, a my ruszyliśmy na obolałych od jazdy konnej nogach, by znaleźć miejsce, do którego udał się Vonvalt.
***
Lekarz wiódł wygodne życie na ulicy Aptecznej, w otoczeniu innych medyków, golibrodów-chirurgów i astronomów. Droga została tutaj również wybrukowana, lecz w przeciwieństwie do dróg kupieckich, które odchodziły od głównego placu, była pozbawiona kolein. Dom pana Maquerinka wyróżniał się dużym drewnianym szyldem ozdobionym niebieską gwiazdą, będącą powszechnym cesarskim znakiem wskazującym na licencjonowanego lekarza. Bressinger przepchnął się do pokoju od ulicy, w którym unosił się ciężki zapach krwi i śmierci. Przez szklane okna na tyłach domu dochodziły odgłosy świń plądrujących odpadki lekarza.
– Dubine?! – zawołał Vonvalt z niższego poziomu.
Oboje odwróciliśmy się w prawo i dostrzegliśmy kręcone schody wiodące do wnętrza rezydencji.
– Panie – odpowiedział równie głośno Bressinger.
– Zejdź na dół.
Posłusznie zeszliśmy po schodach i znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu, które ciągnęło się na całej długości domu. W rzędzie stały obok siebie poplamione kozły, a kolejne stoły stały złożone pod ścianą. Świece – z wosku, nie z łoju – płonęły, wydając zapach ziół, kompletnie bezsilny wobec duszącego odoru rozkładu. Vonvalt i lekarz stali na końcu pomieszczenia, przy jedynym rozłożonym stole, przy czym Sędzia przyciskał do nosa chusteczkę z lawendą.
– Pan Maquerink właśnie mi wyjaśniał, jak znaleziono ciało – powiedział Vonvalt, gdy podeszliśmy.
– Tak, cóż… chłopak Toma Bevitta znalazł ją przy ujściu Bramy Segamunda, zaplątaną w podwodny korzeń – powiedział lekarz. Był to zgarbiony starzec o siwych włosach i wąsach, i można było odnieść wrażenie, że lata pomagania innym wyssały z niego całą życiową siłę. Wyglądał niczym wychudzony żebrak, zupełnie inaczej od innych medyków i aptekarzy, których do tej pory spotkałam. – To samo w sobie jest cudem; prąd w tamtym miejscu jest bardzo silny. Niewiele rzeczy, które wpadną do rzeki, można ponownie zobaczyć.
– Komu o tym powiedział? – zapytał Vonvalt.
– Nie musiał nikomu mówić. Jego wrzask obudził połowę wschodniej dzielnicy. Strażnicy miejscy wyłowili ją, a potem przynieśli tutaj.
– I nikt nie dotykał ciała?
– Nikt, milordzie. Poza mną oczywiście, ale zrobiłem to tylko po to, by ją ułożyć. – Wskazał na zmarłą. – I by przyjrzeć się ranie.
Kierowana chorobliwą ciekawością spojrzałam na miejsce, które pokazywał. Nie żeby widok zwłok mnie mierził; bądź co bądź byłam jedną z sierot Wojny Imperialnej, dobrze obeznaną z widokiem trupów. Chociaż Tolsburg został zwasalizowany przez Sovan jeszcze przed moim urodzeniem, dopiero kiedy miałam jakieś dziesięć lat efekty wojny – braki żywności, wewnętrzne spory, ostatnie powstanie – ucichły na tyle, by można było zacząć coś, co przypominało normalne życie. W tych wczesnych latach mojego życia dookoła było mnóstwo śmierci i wojen, i działo się tak nie tylko w Tolsburgu. W ciągu niecałych dwudziestu lat mojego życia trzy duże państwa – królestwo Venlandu oraz księstwa Denholtz i Kòvosk – zostały ujarzmione przez sovańskie legiony. Co do rodzimego Jägelandu Vonvalta, leżącego na zachód od Tolsburga, i ojczystej Grozody Bressingera na południu, obie krainy zostały wchłonięte trzydzieści lat przed tym, jak stali się młodzieńcami. Podobnie jak pierwsze terytoria sovańskie – Sova, księstwo Kzosic, Estre i Guelich – było to największe Imperium, jakie kiedykolwiek powstało, z niemal stu milionami poddanych żyjących pod czujnym okiem Dwugłowego Wilka.
Leżąca na stole kobieta miała prawdopodobnie czterdzieści kilka lat, szarą skórę i była odziana w zieloną suknię z kosztownymi złotymi lamówkami. Woda, z której ją wyłowiono, nie była dla niej łaskawa, ale pomimo braku doświadczenia widziałam, że nie utonęła.
– To był potężny cios – zauważył Bressinger. – I nie zadano go ostrą krawędzią.
– Ma pan dobre oko do zwłok – powiedział lekarz.
Dostrzegłam, jak Bressinger i Vonvalt wymienili szybkie spojrzenia.
– Całkiem dobre – odparł ponuro Vonvalt.
Przez kilka chwil staliśmy w milczeniu.
– Kto jest tu szeryfem? – zapytał w końcu Vonvalt.
– Sir Radomir Dragić – odpowiedział medyk.
– Wie już o tym? – zapytał Sędzia.
– Oczywiście – zapewnił go lekarz. – Wie o tym całe Galen’s Vale. Lord Bauer jest znanym człowiekiem; jego żona była bardzo lubiana.
– Lord Bauer też jest taki popularny?
Lekarz się zawahał.
– Jest znany – powtórzył w końcu.
– A jaką reputację ma szeryf?
– To skuteczny stróż prawa, chociaż tak skwaszonego człowieka nigdy nie chcielibyście spotkać. I na dodatek pijak.
– Nie spotkałem jeszcze skutecznego stróża prawa, który by nim nie był – zauważył Vonvalt, po czym pochylił się nad zwłokami. Dostrzegłam, że nie zbliżył się na tyle, by zarazić się ospą. Wiadomo było, że zwłoki wyzwalają szkodliwe gazy, tak samo jak ogień emituje dym.
– Pojedynczy cios w skroń – mruknął. – Zadany z dość dużą siłą.
– Tak, milordzie – potwierdził lekarz. – Zabójczy cios, to pewne. Proszę spojrzeć, jak skóra rozerwała się i rozeszła, a czaszka pękła. To kij lub inne tępe narzędzie, trzymane przez nader silne ramię.
– Skąd pan wie, że nie było to ostrze? – zapytał Vonvalt.
Na to pytanie z pewnością znał odpowiedź. Po prostu testował starego medyka.
Pan Maquerink palcem wskazał ranę.
– Ostrze miecza przecięłoby czaszkę równie skutecznie jak skórę, a nacięcie byłoby równe. To było uderzenie jakby o blok granitu. Można to poznać po wzorze pęknięć na kości i po sposobie, w jaki skóra rozerwała się, a nie została przecięta.
– Ma pan doświadczenie z takimi ranami?
– Trudno będzie panu znaleźć innego medyka w Galen’s Vale, który dzięki Wojnie Imperialnej miałby podobne doświadczenie z pierwszej ręki.
Vonvalt skinął głową. Wszyscy patrzeliśmy na zwłoki, jakby wystarczająco długie wpatrywanie się w nie sprawiło, że ujawnią wszystkie swoje sekrety. Jasne jednak było, że więcej nie odgadniemy. Lady Bauer otrzymała potężny cios, od którego prawdopodobnie zginęła na miejscu. Jako że Vonvalt miał rangę najwyższego strażnika prawa, to w jego gestii leżało prowadzenie śledztwa według Sovańskiego Prawa Powszechnego.
– Czy ciało nosi jakieś inne ślady? – zapytał cicho Vonvalt.
– Żadnych, milordzie – odparł medyk, po czym ponownie wskazał ranę. – Ve sama horivic.
Tylko to, co widać. Słowa, które wypowiedział, były w wysokim saksańskim, języku klas rządzących, lecz zwrot ten był wystarczająco powszechny, by nikt z nas nie potrzebował tłumaczenia.
– W takim razie to morderstwo – powiedział Vonvalt.
– Tak – potwierdził cicho stojący obok Bressinger.
Pan Maquerink niespokojnie spojrzał na Vonvalta. Kiedy się odezwał, jego głos był pełen obaw.
– Czy użyje pan na niej… swoich mocy? Słyszałem, że niektórzy z cesarskich magistratów potrafią rozmawiać ze zmarłymi.
Vonvalt przyjrzał się zwłokom i pokręcił głową.
– Nie – powiedział i smutnym wzrokiem powiódł po ciele lady Bauer. – Ciało za bardzo się już rozłożyło. Zbyt długo jest martwa. – Zamyślił się na moment. – Cofnijcie się – mruknął w końcu i wszyscy natychmiast posłuchaliśmy. Wyciągnął rękę w stronę głowy lady Bauer i rozłożył palce, a na jego twarzy pojawił się wyraz nieznacznej boleści, gdy rozważał szanse udanego seansu. Po kilku sekundach opuścił dłoń. – Nie, nie. Nawet nie będę próbował.
– Kto wie, jakiego rodzaju stworzenia mają ją teraz w swoich szponach – mruknął Bressinger.
Vonvalt spojrzał na niego ostro.
– Zważaj na język. O czymś takim nie można tak sobie paplać.
Pan Maquerink i ja wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia, lecz zanim cokolwiek więcej zostało powiedziane, Vonvalt rzekł:
– Dziękuję, panie Maquerink. – Cofnął się kilka kroków. – Skończyłem. Może pan przygotować ciało do namaszczenia i pochówku.
– Tak, milordzie.
– Spisze pan raport? By udokumentować swoje spostrzeżenia.
– Tak, milordzie.
– Bardzo dobrze. Dubine, gdzie nasze kwatery?
– W domu burmistrza, panie.
Vonvalt odwrócił się do lekarza.
– Prześle mi pan tam swój raport?
– Jak pan sobie życzy.
Vonvalt po raz ostatni spojrzał na zwłoki i przyglądał im się dłuższą chwilę.
– W porządku. Zostawimy już pana.
Opuściliśmy dom medyka i wyszliśmy na ulicę Apteczną. Kiedy przebywaliśmy w środku nad miasto napłynęły chmury, jakby ściągnął je nad nas nasz wspólny nastrój. Formowały szare, nisko zawieszone sklepienie, okrywając miasto pełnym niepokoju zmrokiem.
– Chciałbym spotkać się z sir Radomirem – powiedział Vonvalt, patrząc na niebo, po czym dodał niezbyt przekonująco: – Pozostało jeszcze sporo dnia.
– Ręczę, że jest w strażnicy miejskiej – powiedział Bressinger. – Mijaliśmy ją przy wjeździe do miasta, w pobliżu bramy Veldelin.
– Pamiętam – odparł Vonvalt, kiwając z roztargnieniem głową. – Tędy więc. Dotrzymuj kroku, Heleno!
Vonvalt szedł szybko. Był to jeden z jego nawyków. Ze względu na swoje moce, rzucającą się w oczy posturę i symbole służbowe, zwykle zwracał na siebie uwagę. Poddani cesarza byli przesądni i niemal zawsze, dokądkolwiek byśmy się udali, podążał za nami tłum. Niektórzy szukali takiej sprawiedliwości, której Vonvalt nie mógł im dać; inni pragnęli, by przekazał im swoje moce, żeby mogli porozmawiać ze zmarłymi bliskimi. Większość jednak przyciągała jego dominacja. Vonvalt emanował aurą z innego świata, na którą jedni byli bardziej podatni niż inni. Ci ludzie często tworzyli zbieraninę podążającą za nami niczym dziwki za armią. Normalnie trzymali się w odległości dwudziestu lub trzydziestu kroków, wlokąc się za nami w różnych stadiach niepokoju i katatonii. Gdybyśmy spędzili w budynku więcej czasu, moglibyśmy się spodziewać na progu różnych drobiazgów pozostawionych tam jako podarunek: kwiatów, świec, posążków bożków. Vonvalt dawno już do tego przywykł; tak naprawdę to nie byłam pewna, czy w ogóle je jeszcze zauważał. Mnie jednak, nawet po dwóch latach, nadal to zawstydzało.
Mieliśmy szczęście, że Galen’s Vale było miastem kupieckim i że lordowie, jak i dobrze sytuowani ludzie interesu, poruszali się po ulicach przystrojeni we wszelkie symbole swego bogactwa. To oznaczało, że Vonvalt mniej rzucał się w oczy. Mimo to szliśmy nader zdecydowanie.
Strażnica mieściła się w południowej dzielnicy. Galen’s Vale, jak większość miast w Imperium, zostało podzielone według tradycyjnych wytycznych i dlatego siedziba straży miejskiej znajdowała się na tej samej ulicy, co sąd i więzienie. Był to dwupiętrowy budynek wykończony starym czarnym drewnem i posiadający od frontu ekstrawagancką liczbę okratowanych okien, a na dachu dwa duże kominy, które wyrzucały czarny dym na zimne powietrze. Z drugiej strony ulicy mieściło się więzienie, obecnie puste, ze względu na Zimową Amnestię.
Minęliśmy wynędzniałego i jakby przygnębionego strażnika przy drzwiach i weszliśmy do środka. Vonvalt natychmiast podszedł do biurka dyżurnego, wyrywając znudzonego sierżanta z zamyślenia.
– Jestem Sędzia sir Konrad Vonvalt z Cesarskiego Magistratu – przedstawił się.
– C-cesarski Sędzia? – wyjąkał sierżant, dotykając czoła. Mięśnie na jego szczęce przez chwilę napinały się, gdy przetrawiał te słowa w milczeniu. – Sły-słyszałem plotki, ale w nie nie uwierzyłem. Od lat nie było tutaj magistrata. Przyjechał pan starą drogą Hauner?
Vonvalt odchrząknął.
– Chciałbym rozmawiać z sir Radomirem.
– T-tak, oczywiście – odparł sierżant. – Wyślę po niego jednego ze strażników.
– Nie ma takiej potrzeby – zapewnił go Vonvalt. – Jest na piętrze?
Sierżant głośno przełknął ślinę.
– Na najwyższym, milordzie. – Wyglądał na zawstydzonego. – On… nie jest człowiekiem, który dobrze reaguje, gdy mu się przeszkadza. Może będzie lepiej, jeśli pana zapowiem.
Vonvalt uśmiechnął się lekko.
– Proszę się nie martwić, sierżancie – powiedział. – Nie będzie miał nic przeciwko temu, że mu przeszkodzę.
Weszliśmy po trzeszczących schodach. Drogę oświetlały tuziny świec – niektóre woskowe, jednak większość zrobiono z łoju. Biorąc pod uwagę, że miałam na sobie wełniane ubranie i gruby płaszcz, wkrótce zaczęłam się pocić. Komnaty sir Radomira znajdowały się na najwyższej kondygnacji i były łatwe do znalezienia dzięki prostej, napisanej po saxańsku tabliczce: Szeryf. Vonvalt mocno w nią zastukał.
– Powiedziałem, żeby mi nie przeszkadzać! – zawołał ktoś ostro ze środka.
– W imieniu cesarza otwierać drzwi – powiedział Vonvalt głośno.
– Na krew Nemy – dobiegł mnie zduszony głos, po czym rozległo się szuranie.
Po chwili ktoś odsunął zasuwę i otworzył drzwi. W jednej chwili buchnęło na nas przepojone oparami alkoholu i ciepła z kominka powietrze.
– To pan musi być tym Sędzią, o którym tyle słyszeliśmy – prychnął kpiąco sir Radomir.
Był wysokim mężczyzną, takim jak Vonvalt, o surowych rysach i siwiejących włosach. Jego wychudzoną twarz znaczyło czerwone jak wino znamię. Był ubrany w białe bryczesy i niebiesko-żółty kaftan, a do paska miał przytroczony sztylet.
– To ja – odpowiedział Vonvalt z wymalowanym na twarzy niesmakiem.
– Widzę, że lord Sauter pośpiesznie ściągnął pana do miasta.
– Owszem.
Na moment zapadło milczenie.
– Jestem zajętym człowiekiem, Sędzio – rzucił ze zniecierpliwieniem sir Radomir.
– W takim razie dobrze się składa, że nie wymagam od pana poświęcenia zbyt wiele czasu.
Ponownie nastała cisza. Sir Radomir miał w tym wypadku ręce równie związane jak każdy, kto spierał się z cesarskim Sędzią… ale jak w wielu innych razach nie musiało mu się to wcale podobać. I, jak wszyscy inni, był świadomy mocy Vonvalta. Nawet w tak metropolitalnym mieście jak Galen’s Vale trudno było wznieść się ponad stare opowieści i głupie plotki, które podążały za Sędziami, dokądkolwiek się nie udali.
– Kim jest ta dwójka? – zapytał sir Radomir, wskazując brodą w naszą stronę.
– To mój pomocnik, Dubine Bressinger, i sekretarz, Helena Sedanka.
– Grozodańczyk i Tolka. – Szeryf ponownie prychnął.
– I cóż z tego? – zapytał ostro Vonvalt.
Sir Radomir uderzył kciukiem w swoją pierś.
– Przez dwa lata walczyłem z Tolami na Rubieżach.
Vonvalt zrobił małe przedstawienie, rzucając mi powolne spojrzenie i wracając wzrokiem do szeryfa.
– Moja sekretarz jeszcze się nie urodziła, kiedy Wojna Imperialna dotarła do Muldau, sir Radomirze. Czy może ma pan w zwyczaju straszyć dziewiętnastoletnie dziewczyny?
Szeryf wzruszył ramionami, nie odpowiadając na przytyk.
– Sir Radomirze – wycedził Vonvalt przez zęby. – Zdaję sobie sprawę, że moja obecność w Galen’s Vale może nie być mile widziana. Ale jestem tu, żeby dopilnować, by sprawiedliwości stało się zadość, czego z pewnością pan również chce.
Sir Radomir westchnął teatralnie, po czym ociągał się jeszcze, nim w końcu odpowiedział:
– W takim razie chyba lepiej, żeby pan wszedł… zanim przez was ucieknie stąd całe ciepło.
Weszliśmy za mężczyzną do komnaty. Pokój był zaskakująco dobrze urządzony, z wyglądającymi na kosztowne meblami, dużym, tylko nieznacznie zapleśniałym dywanem i okutym w żelazo kominkiem, w którym płonął intensywny ogień. Wystrój nie pasował do szeryfa, który miał raczej niskie pochodzenie. Zaczęłam się zastanawiać, jaka była jego historia i w jaki sposób został szlachcicem.
W panującym w komnacie cieple zdjęliśmy płaszcze i usiedliśmy przy biurku, naprzeciw samego sir Radomira.
– Lord Sauter znalazł się w kłopotliwym położeniu, jeśli chodzi o śmierć lady Bauer. – Mężczyzna wskazał cynowe kufle przed nami, chociaż na biurku stało wino. – Napijecie się piwa?
– Nie, dziękujemy – odparł Vonvalt. – Czy lord Sauter był blisko z Bauerami?
– Lord Sauter jest blisko z każdym, kto zapewni mu bogactwo – odparł szeryf, chociaż wyglądał, jakby od razu pożałował swojej szczerości. – To by wyjaśniało, dlaczego potrafił spędzać każdą chwilę z lady Bauer. Była kiepskim towarzystwem, to pewne. – Ponownie westchnął, po czym podniósł kielich i upił łyk wina. – Powiem coś panu bez ogródek, Sędzio.
– Obawiam się, że już pan to robi – odparł Vonvalt.
– Kiedyś była piękną kobietą. Potem straciła syna, który umarł na ospę, i córkę, która poszła do klasztoru, i się zmieniła. Jej charakter się zmienił. Stała się melancholijna i zaczęła łatwo wpadać w gniew. Teraz, kiedy nie żyje, ludzie będą mówić o niej miłe rzeczy, ale, na Nemę… to była zgorzkniała kobieta.
Bressinger poruszył się niespokojnie.
– Utrata dziecka to okrutne przeżycie – powiedział szybko Vonvalt. – Można by twierdzić, że najokrutniejsze z możliwych. Nie może pan jej o to winić.
– Wiem o tym – odparł lekceważąco sir Radomir. – Ale to coś innego. Nie wiem. Wydawało się, że chodziło o coś więcej. Była wręcz pochłonięta, ale nie tylko przez żal.
– Co ma pan na myśli?
Szeryf zamyślił się na moment.
– Nie. Nie wiem. Może pan to nazwać przeczuciem. Nigdy nie dotarłem do prawdy. I prawdopodobnie nie dotrę, skoro lady już nie żyje. – Westchnął głęboko. – Nie jest dobrze, kiedy dama zostaje zamordowana… i zdaję sobie sprawę, że to twierdzenie, którego pan raczej od nikogo nie usłyszy.
Vonvalt przechylił głowę.
– Rozumiem, o co panu chodzi.
– Połowa miasta się burzy. Oczywiście zwykli ludzie umierają albo są zabijani dość często – to normalne w miejscach takich jak to. Ale żona lorda… te wieści dotrą do barona Naumova w Roundstone, jeśli już nie dotarły. Być może nawet dalej. Jeśli przekroczą granicę Guelan i dotrą do uszu księcia, znajdziemy się w nie lada kłopotach. Ostatnie, czego pragnę, to królewski nos węszący w naszym mieście. Sama Nema wie, że mamy już wystarczająco dużo świń na ulicy Aptecznej.
– Lepiej niech pan zważa na język – powiedział ostro Vonvalt, lecz szeryf tylko machnął ręką. Vonvalt zacisnął usta. – Co jeszcze pan wie? Rozmawiał pan z lordem Bauerem?
Sir Radomir spojrzał na niego cierpko.
– Sędzio, już dziesięć lat pilnuję porządku w Galen’s Vale. Oczywiście, że rozmawiałem z lordem Bauerem.
– I co powiedział?
Sir Radomir ponownie upił duży łyk wina, a gdy odstawił kielich, jego usta zalśniły w blasku ognia.
– Jest przeświadczony, że za zbrodnię odpowiada jego konkurent w interesach.
– Doprawdy?
– Tak.
– Wymienił nazwisko tego człowieka?
– Tak.
Vonvalt odchrząknął, jak czynił to, kiedy starał się zapanować nad gniewem.
– Sir Radomirze, pomogę panu w tej sprawie.
– Sędzio, cesarz już ma odpowiednią osobę na miejscu, w dolinie, zdolną poprowadzić to śledztwo. Tą osobą jestem ja.
– Mogłem się domyślić.
– Nie podoba mi się to wygryzanie ze stanowiska.
– Niech pan nie przesadza. Nikt pana nie „wygryza ze stanowiska” – powiedział Vonvalt. – Prawo Powszechne pozwala mi przejąć dochodzenie. To kwestia jurysdykcji, a nie akt oskarżenia wobec pańskich umiejętności.
– Nadal mi się to nie podoba.
– Rzadko komu się podoba, sir Radomirze. Proszę czerpać pocieszenie z faktu, tak jak wszyscy inni przed panem, że nie ma pan w tej sprawie nic do powiedzenia. Jeśli pan sobie życzy, mogę przedstawić panu moje upoważnienia.
Sir Radomir skrzywił się. Jeszcze nigdy nie widziałam, by stróż prawa był tak niezadowolony, że musi odstąpić swoją sprawę. Wielu z nich cieszyło się, że zdejmowaliśmy z nich ciężar dochodzenia, które w licznych przypadkach okazywało się niewdzięczne, a w końcu bezowocne.
– Chciałbym, żeby ściśle mi pan pomagał – powiedział Vonvalt. – Wyraźnie jest pan człowiekiem, który szczyci się swoją pracą. Nie chcę robić sobie z pana wroga.
– Podzieli się pan zasługami, jeśli znajdziemy sprawcę?
– I wezmę na siebie pełną odpowiedzialność, jeśli śledztwo się nie powiedzie.
– To rzadko spotykane ustępstwo.
– Nie jestem próżny, sir Radomirze. Interesuje mnie jedynie wymierzenie sprawiedliwości.
Zaskoczony szeryf przyjrzał się Vonvaltowi.
– Zobaczymy.
– Zdradzi mi pan nazwisko tego człowieka, szeryfie. Drugi raz nie poproszę.
– Zoran Vogt – powiedział sir Radomir. – Rywal w interesach Bauera. Tych dwóch łączy długa historia. Są jak kłócące się ze sobą dzieci.
– Jakaś kryminalna historia?
– W przeszłości podejrzewałem ich obu o niecne uczynki, ale nie byłem w stanie niczego udowodnić. Wielu wykorzystuje to miasto do zakazanego handlu. Rzeka płynie do samej Sovy.
– Współpracują ze sobą?
– Najwidoczniej, chociaż nie powiedziałby pan tego po sposobie, w jaki się zachowują. Ci nowi lordowie… wszyscy są do siebie podobni. „Książęta handlu”, jak nazywają ich ludzie. Oni lub ich ojcowie wynieśli korzyści z Wojny Imperialnej, po drodze dorabiając się szlachectwa. Teraz uważają, że prawo ich nie dotyczy.
– De jura nietra iznia – mruknął Vonvalt w wysokim saxańskim.
– „Nikt nie stoi ponad prawem” – przetłumaczył sir Radomir. – Chce mi pan zaimponować znajomością dworskiego języka, sir Konradzie?
– Dość! – rzucił Vonvalt, a jego głos poniósł się po komnacie niczym grzmot.
Spojrzałam na niego ostro. Użył Głosu Cesarza albo przynajmniej jego śladu. Bressinger wyglądał na zaniepokojonego. Sir Radomir wyraźnie zbladł, a jego jabłko Adama poruszało się przez chwilę, gdy próbował coś powiedzieć. Szeroko otwartymi oczami rozejrzał się po pokoju, wyraźnie przerażony, że utracił zdolność mowy. Wyglądał jak człowiek, który właśnie zdał sobie sprawę, że tonie.
– Na krew Nemy, Sędzio – wychrypiał po dłuższej chwili. Z roztargnieniem przyłożył rękę do serca, a drugą przytrzymał się stołu, gdy prostował się na krześle. – To naprawdę potężna moc.
– I taka, której rzadko kiedy jestem zmuszony użyć – odparł Vonvalt stalowym głosem. – Jestem zmęczony, sir Radomirze, i mam szczerze dość pańskiej bezczelności. Dałem panu tyle swobody, ile tylko mogłem, zważywszy na to, że jest pan człowiekiem, dla którego najwyższą wartością jest sprawiedliwość. Nie będę jednak dalej znosił pańskiego braku szacunku. Powiedziałem, że przybyłem tu, by pomóc. Zamordowano kobietę, i to damę. Radziłbym o tym pamiętać. Nie jestem pańskim wrogiem.
Sir Radomir przez chwilę dochodził do siebie, co wymagało wypicia kolejnych kilku dużych łyków wina. Dolał trunku do kielicha i odstawił go na bok.
– Co jeszcze chciałby pan wiedzieć? – zapytał nieco bardziej chrapliwym głosem.
– Proszę mi opowiedzieć o Bauerze i Vogcie. Wspomniał pan, że łączy ich jakaś wspólna historia?
Sir Radomir kiwnął głową.
– Kilka lat temu Vogt wniósł do nas skargę. Zarzucał w niej, że lord Bauer celowo dopuścił się sabotażu i zniszczenia dużego transportu zboża, który wysłał w dół rzeki. Vogt zakupił zboże na kredyt i to zdarzenie pogorszyło jego sytuację i pozycję.
– Nadrobił straty?
– Tak. Ale uważa, że poza znaczną ilością pieniędzy, ten incydent kosztował go tytuł szlachecki – prychnął sir Radomir. – I w tej kwestii może mieć rację.
Vonvalt zastanawiał się przez chwilę.
– Ale mówi pan, że ta skarga ma już kilka lat?
– Incydent z transportem zboża nastąpił z pewnością ponad dwa lata temu. Z uwagi na cesarskie rozporządzenie trzymamy rejestry takich zdarzeń. Mogę kazać przynieść je z archiwum.
– To by było bardzo pomocne, dziękuję.
– Poza tym lordowi Bauerowi nie przychodzi na myśl nikt, kto mógłby chcieć śmierci jego żony.
– Być może poza samym lordem Bauerem – powiedział Vonvalt. – Z doświadczenia wiem, że w przypadku morderstw popełnianych na kobietach winny jest przeważnie mąż.
– Tak, ja również tego doświadczyłem. Przestrzegłem lorda Bauera, że nie jest poza moimi podejrzeniami. Ale choć bardzo nie lubię tego człowieka, instynkt podpowiada mi, że nie popełnił tego morderstwa.
– Nie? – zapytał Vonvalt.
– Jak już powiedziałem, Sędzio, pilnuję w Dolinie porządku – a przynajmniej czegoś, co go przypomina – już od dziesięciu lat. Przedtem byłem strażnikiem w Perry Ford, a także żołnierzem. – Skinął głową w stronę Bressingera. – Pan i pański pomocnik… walczyliście w Wojnie Imperialnej?
– Tak – odpowiedział Vonvalt.
– W takim razie wie pan, co robi z człowiekiem zabijanie. Jak zmienia ludzki umysł. Nie można beznamiętnie zabić drugiej osoby, nawet jeśli chodzi o wroga. Lord Bauer może i ma ponure oblicze, ale nie jest mordercą. To nie w jego stylu.
– Rozumiem – powiedział Vonvalt.
Pomimo trudnego wstępu i wzajemnej niechęci, widziałam, że zaczynał szanować sir Radomira.
– Oczywiście nie mam pańskich mocy – powiedział szeryf.
– Nie, ale uważam, że zawodowy instynkt czasami jest nawet bardziej niż wystarczający – odrzekł Vonvalt. – Czy lady Bauer miała jakichś wrogów, o których panu wiadomo? Czy miała romans? A może natknęła się na jakąś informację, której nie powinna była poznać?
Sir Radomir wzruszył ramionami.
– Jeśli tak było, to przez moje biurko nie przeszła na ten temat żadna notatka. Kazałem moim ludziom nadstawiać ucha, ale… – Ponownie wzruszył ramionami. – Przyznam się panu, Sędzio, że nie jestem w tej kwestii pomocny. Nie znajduję tu żadnego wyjaśnienia. A to cholernie mi dokucza.
– Potrafię to sobie wyobrazić – powiedział z roztargnieniem Vonvalt. Widziałam, że ta sprawa już zaczyna mu doskwierać. Po chwili wstał z krzesła. – Na dzisiaj to wszystko. Dziękuję za pański czas, szeryfie.
Sir Radomir również się podniósł.
– Żaden problem. Mam nadzieję, że wkrótce rzucimy na tę sprawę nieco światła. W całej swojej karierze strażnika prawa nie natknąłem się jeszcze na taki przypadek. Nawet w Perry Ford nie zabijano żon lordów.
– W Sovie to również rzadkość, szeryfie – odparł Vonvalt. – Ale kiedy coś takiego już się zdarzy, człowiek nie zdąży dwa razy odetchnąć, a sprawca już zostaje złapany. – Wyjrzał za okno, na zapadającą szybko ciemność, po czym ponownie spojrzał na sir Radomira. – Minęły dwa dni od morderstwa lady Bauer, a nie widać nic, oprócz rozkładających się zwłok. Jeśli mamy dotrzeć do sedna tej sprawy, musimy działać szybko.
IV
Lord Bauer
„Jedynie Sędzia potrafi zauroczyć człowieka, by zaczął mówić, kiedy nie jest to jego zamysłem”.
Cytat z Podstaw sovańskiego prawa cywilnego Caterhausera