Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tyrania wiary to epicki sequel bestsellerowego debiutu na liście Sunday Times, Sprawiedliwość królów, w którym sir Konrad Vonvalt – najpotężniejszy i budzący największy lęk cesarski Sędzia – musi stawić czoło rosnącemu zagrożeniu dla Imperium.
Praca Sędziego nigdy się nie kończy.
Bitwa o Galen's Vale dobiegła końca, jednak wojna o przyszłość Imperium dopiero się rozpoczęła. Zaniepokojony pogłoskami o tym, że władza Magistratu słabnie, sir Konrad Vonvalt powraca do Sovy i przekonuje się, że stolica pogrążona jest w intrygach i szeptach o budzącej się rebelii. W Senacie Patrycjusze otwarcie wypowiadają się przeciwko cesarzowi, a fanatycy na ulicach głoszą tyrady o zemście.
Jednak rozprawienie się ze spiskowcami będzie musiało zaczekać, jako że wnuk cesarza został porwany… i to Vonvaltowi zostało powierzone zadanie uratowania zaginionego księcia. Ta misja zawiedzie Vonvalta – jak i jego sojuszników: Helenę, Bressingera i sir Radomira – na południową granicę Imperium, gdzie ponownie zmierzą się z fanatyczną furią Bartholomew Clavera i jego Templariuszy… jak i mroczną mocą o wiele bardziej przerażającą niż mogliby sobie wyobrażać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 689
I
W drodze do Sovy
„Żadne wydarzenie po prostu się nie dzieje. Każde jest kulminacją różnych czynników, które mają swój początek u zarania czasu. Łatwo jest lamentować nad erą wielkich przewrotów jako nagłą mieszaniną nieszczęść… lecz wnikliwe oko historii mówi nam, że istnieje kilka zbiegów okoliczności, kiedy można mówić o intrygach człowieka”.
Sędzia (którym wtedy był) Emmanuel Kane,Arsenał Prawny: Powiązanie,Nekromancja i Wróżenie
– Sądzisz, że on umiera?
– Sir Konrad?
– Tak.
– Po sposobie, w jaki się zachowuje, można by tak pomyśleć.
Był ciepły, dżdżysty ranek na Południowych Ziemiach Guelich. Sir Radomir, Bressinger i ja staliśmy niecałe pięćdziesiąt metrów od walącej się chaty zielarza. Vonvalt przebywał w środku już niemal od godziny i wszyscy troje wymienialiśmy się znudzonymi, pełnymi zmęczenia drwinami, starając się nawzajem zdenerwować.
– Coś z pewnością się z nim dzieje – powiedziałam.
Obaj mężczyźni odwrócili się do mnie.
– Sama powiedziałaś, że łatwo się denerwuje kwestiami zdrowia – zauważył sir Radomir.
– Na Nemę, mów ciszej – mruknęłam.
Bressinger spojrzał na mnie z przyganą. Zawsze miał skłonności do karcenia, a od czasu utraty ręki jego nastrój się pogorszył. Teraz szybko się irytował, szczególnie kiedy podawano w wątpliwość charakter Vonvalta. Kiedyś te niewerbalne reprymendy napełniłyby mnie poczuciem winy. Teraz zaczynałam puszczać je mimo uszu.
– Nie sądzę, by ktokolwiek mógłby rozsądnie twierdzić, że się tym nie przejmuje – powiedziałam, zerkając na Bressingera. – Ale to coś innego. Już od dawna nie widziałam go w takim stanie.
– Tak – mruknął w końcu Dubine, zgadzając się ze mną, co ostatnio zdarzało się rzadko. – To nie jest jego zwyczajne marudzenie.
Odwróciłam się w stronę chaty. Dom był w opłakanym stanie, a jego konstrukcja z drewna i tynku uginała się pod ciężarem strzechy. Całość w większości zasłaniał gąszcz dzikich kwiatów i innych roślin, a silny zapach ziół, wzmocniony wszechobecną wilgocią, unosił się w powietrzu i powodował niekończące się kichanie zarówno ludzi, jak i zwierząt.
W drodze z Ossiki spędziliśmy większość miesiąca w Sorpen, a od Sovy dzieliło nas już zaledwie kilka dni. Guelich było jednym z tych księstw, które rozpościerało się wokół stolicy niczym białko wokół żółtka, a zarządzał w nim trzeci syn cesarza, książę Gordan Kzosic. Jego zamek w Badenburgu był już widoczny na horyzoncie – strzelista forteca z szarego kamienia, która z odległości pięćdziesięciu kilometrów przyciągała promienie słońca… i ludzki wzrok.
Nasza podróż nie miała trwać tak długo. Gdyby Bressinger nie stracił ręki w Galen’s Vale, zostawilibyśmy nasze konie i wyposażenie w mieście, po czym Podmianą Cesarską ruszylibyśmy dwieście czterdzieści kilometrów na południe, aż na Zachodnie Ziemie Guelich. Stamtąd moglibyśmy skierować się na drogę Baden, wiodącą prosto na wschód Sovy, a cała podróż przy dobrej pogodzie zajęłaby nam tydzień. Przy złej jakieś dziesięć dni.
W gruncie rzeczy, gdyby Vonvalt nie uparł się, by wytropić i zamordować obenpatriona Fischera, moglibyśmy po prostu wynająć statek, który zabrałby nas w dół Gale, jako że rzeka była dopływem Sauber, płynącej bezpośrednio do Sovy (i będącej z kolei dopływem Kovy). To jednak tylko dygresja na temat trasy.
W każdym razie choroba Vonvalta zniweczyła wszelkie plany zakładające pośpiech. Zaatakowała nagle, jednej nocy. Skarżył się na oszołomienie, które dzięki wypitemu winu ogarnęło nas wszystkich, lecz w jego przypadku nie minęło ono kolejnego dnia. Vonvalt, już niedomagając, obwiniał zawroty głowy… dopóki nie zaczął go gnębić również silny strach, którego źródła nie mógł umiejscowić. Pojawienie się drugiego objawu zdezorientowało nas, jako że bojaźliwość nie była jedną z jego cech. Niestety jego strach nie mijał, a niedługo po nim nadeszło zmęczenie, które zmieniło się w atak obezwładniającego wyczerpania.
Imperium było pełne samozwańczych medyków, a Vonvalt mógł wybrać któregokolwiek z szarlatanów… i w kilka sekund ich skazać, jako że okazywanie błękitnej gwiazdy bez odpowiedniego szkolenia było przestępstwem. Jednakże ten konkretny zielarz miał dobrą reputację i dlatego po jakiejś godzinie wściekle powolnej podróży na południe zboczyliśmy z drogi o kolejne kilkadziesiąt kilometrów, by nasz pan i władca mógł nafaszerować się lekami.
– Czego potrzebuje, to porządne rżnięcie – oświadczył po chwili ciszy sir Radomir z ogromną szczerością. Pociągnął długi łyk ze swojej flaszki, w której wiedziałam, że ma rozwodnione wino.
Nic nie powiedziałam. Lubiłam sir Radomira, ale nie chciałam angażować się w tak wulgarną rozmowę.
Czekaliśmy dalej. Upływający czas mogliśmy mierzyć tylko dzięki naszemu wrodzonemu zmysłowi; nawet słońce było zasłonięte deszczowymi chmurami, z których każda chciała przetestować trwałość naszych woskowanych płaszczy. W końcu Vonvalt ponownie się pojawił, niosąc pod pachą paczkę niewątpliwie wypełnioną miksturami i eliksirami. Był blady i zmizerniały, a jego widok przypomniał mi, jak wyglądał po zakończonym seansie.
– Zielarz znalazł dla ciebie lekarstwo? – zapytał sir Radomir. Jego głos był ochrypły, lecz krył się w nim ślad optymizmu. Podobnie jak Bressinger i ja, sir Radomir czerpał pocieszenie ze stabilnego i przewidywalnego charakteru Vonvalta, a obecne pogorszenie się stanu Sędziego budziło w nim niepokój.
– Miejmy nadzieję – mruknął Vonvalt.
Jasne było, że trapiące go niedomaganie jest dla niego żenujące, szczególnie że reszta z nas rzadko kiedy chorowała.
Minął nas i podszedł do swojego konia, Vincento, po czym schował paczkę w jednej z sakw przy siodle i wspiął się na grzbiet zwierzęcia.
– Ruszajmy – powiedział, prostując się z wysiłkiem. – Mając wiatr w plecy, dziś wieczorem dotrzemy do Badenburga.
Bressinger, sir Radomir i ja wymieniliśmy spojrzenia na ten wygórowany optymizm, po czym również dosiedliśmy koni. Moją uwagę przyciągnęło krakanie gawrona, który przysiadł na chwiejnym ogrodzeniu na granicy ziemi zielarza.
– To zapowiedź wiosny – zauważył sir Radomir.
– Nie istnieje zapowiedź czegoś, co już się stało – powiedział Bressinger z grymasem i kiwnął głową w stronę ptaka. – Jeden gawron oznacza śmierć.
Spojrzałam na niego ironicznie.
– Nigdy nie sądziłam, że jesteś tak przesądny, Dubine – powiedziałam.
Starałam się przybrać beztroski ton, jako że staliśmy się nieszczęśliwą grupą, przytłoczoną ciężarem naszej misji oraz mrocznymi barwami, w jakich się rysowała.
Bressinger w odpowiedzi tylko lekko się uśmiechnął, po czym pośpieszył Gaerwyna do kłusa.
– Na Nemę – mruknął sir Radomir, mijając mnie również kłusem. – Potrzebuje dobrego rżnięcia i tyle.
***
Do Badenburga dotarliśmy dopiero koło południa następnego dnia, w większości dzięki Księciu Brondsey, naszemu osłu i ciągniętemu przez niego wozowi pełnemu prawniczego ekwipunku oraz naszych osobistych rzeczy. Z perspektywy czasu był to ekwipunek, którego moglibyśmy i powinniśmy byli się pozbyć, ale sądzę, że Vonvalt uważał, podobnie jak Bressinger miesiąc wcześniej, że wóz może mu się przydać jako nosze… albo jeszcze gorzej, jako mary. Poza tym Vonvalt dużo wcześniej zorganizował oficjalnych posłańców, mających roznieść złe wieści z Galen’s Vale… a nie byliśmy jedynym źródłem tych informacji.
Teren tutaj, na Południowych Ziemiach Guelich, był pofałdowany wzgórzami, skalisty i porośnięty lasami. Ziemia nie była tak spękana jak na Tolsburskich Rubieżach, ale i tak charakterystyczna. Guelich od dawna miało reputację prowincji wielkiego piękna, pełnej wonnych sosnowych lasów, czystych rzek i obfitującej w dziką zwierzynę, do której lordowie z całego Imperium zjeżdżali w poszukiwaniu niezrównanych myśliwskich doznań. Zamek Badenburg wznosił się do nieba niczym czyrak na tle tego piękna – wyszczerbiona, masywna forteca z szarego kamienia. Zbudowany w pozbawionym wyobraźni, preimperialnym stylu był pozbawiony nowoczesnej gotyckiej ostentacji. Jednakże to, czego brakowało mu w urodzie, nadrabiał niedostępnością – zaprojektowany i zbudowany tak, jakby miał powstrzymać haunerskie armie przed inwazją na grozodański półwysep. Ze względu na podbój Haunersheimu pięćdziesiąt lat wcześniej i późniejszą wasalizację Venlandu i Grozody zamek stał się przestarzałą bazą operacji wojskowych i teraz w większości stanowił siedzibę trzeciego syna cesarza.
Wywieszone nad donżonem flagi oznaczały jednak, że księcia Gordana nie było na miejscu, a rozdeptane błoto na polach przed główną bramą, dziki i lisy ryjące ziemię w poszukiwaniu kości i charakterystyczny smród zbiorowej latryny wskazywały, że wysoko postawiony gospodarz jeszcze niedawno w nim urzędował.
– Wyjechał na wschód, milordzie Sędzio – powiedział sierżant na służbie. – Zaledwie wczoraj. Odjechał z Szesnastym Legionem.
– Z Szesnastym Legionem? – zapytał Vonvalt. – Na Nemę. Gdzie stacjonował?
– Z tego, co wiem, panie, był z Kolsburga.
– Ilu ludzi?
– Dobre pięć tysięcy, panie. Zdaje się, że książę chce zwerbować specjalistów od oblężenia z Aulen, a później ruszyć w górę rzeki Kova.
– Specjalistów od oblężenia?
– Tak, panie. Kierują się do Roundstone, do Haunersheimu, a potem do Strażnicy Morskiej. Do cesarza doszły wieści, że niektórzy z lordów na północy zdradzili. Jednym jest baron Naumov. Zdaje się, że margrabia Westenholtz jest kolejnym.
Vonvalt skrzywił się na te słowa.
– Tak. – Postukał palcami w pierś. – To ja wysłałem te wieści. Przyjeżdżamy bezpośrednio z Galen’s Vale.
– Słyszałem, że Vale zostało złupione – powiedział żołnierz. – Czyli to prawda? Książę nie mógł w to uwierzyć.
– W rzeczy samej – odparł Vonvalt z roztargnieniem i popatrzył na zamkowe blanki. – Muszę zostawić tu kilka rzeczy. Pierwsza to osioł i wóz.
Sierżant skinął głową.
– Czegokolwiek pan potrzebuje – zgodził się sierżant skwapliwie.
– I mówisz, że książę kieruje się na wschód?
– Tak, panie. Zmierzacie do Sovy?
– Mhm.
– Śmiem twierdzić, że za dzień lub dwa ich wyprzedzicie. Trzymają się drogi Baden.
Vonvalt skinął głową.
– Dziękuję, sierżancie – powiedział, po czym odjechaliśmy.
***
Pomimo choroby Vonvalta szybko ruszyliśmy drogą Baden. Wszędzie było widać dowody przejazdu Szesnastego Legionu: ogołocone farmy, resztki jedzenia wyjadane przez padlinożerców, ogromne ilości ludzkich, końskich i oślich odchodów i oczywiście pobocza drogi rozjechane na śmierdzące błoto. Biorąc pod uwagę, że było nas zaledwie czworo, na koniach i jadących brukowaną drogą, spodziewałam się, że dogonimy armię w zaledwie kilka godzin, a co dopiero dzień, o którym mówił sierżant. Pięć tysięcy ludzi – jakieś cztery tysiące piechotą, jeśli Szesnasty Legion był typowym oddziałem – normalnie poruszałoby się powoli, mając szczęście i pokonując dwadzieścia pięć kilometrów w deszczowy dzień.
Myliłam się. Vonvalt często mówił o możliwościach Cesarskich Legionów, a ja często w duchu odrzucałam twierdzenia, które uważałam za dziwaczne. Bądź co bądź żołnierze, chociaż mieli reputację elitarnego oddziału, nadal byli ludźmi, ze wszystkimi przywarami, jakie się z tym wiążą.
Jechaliśmy do końca dnia. Wtedy rozbiliśmy obóz, zwinęliśmy go przed świtem i jechaliśmy pół dnia, nim dogoniliśmy ostatnie wozy z zaopatrzeniem. Do tego czasu tereny wiejskie szeroko się przed nami rozpostarły i byliśmy na ostatniej prostej przed Sovą.
Pół godziny później wyjechaliśmy na czoło oddziału, wyraźnie widoczne dzięki żołnierzom dzierżącym flagi, muzykom, Gwardii Cesarskiej… i oczywiście samemu księciu Gordanowi. Musieliśmy zjechać z drogi i zmusić nasze zmęczone konie do biegu w błocie, by minąć długi sznur żołnierzy. Zdumiało mnie, że wszyscy byli jednakowo dobrze wyposażeni, w kolczugach, tunikach w jaskrawych żółto-czerwono-niebieskich barwach Autuna, a większość miała hełmy na głowach. Rycerze, stanowiący zaledwie ułamek całej armii, co do jednego posiadali zbroje, ale nie byli w nie odziani – nie chcieli umrzeć z wyczerpania ani przeciążać swoich koni.
Sam książę Gordan miał typowe dla haugenackiej linii rude włosy, w tej chwili zakryte płaskim hełmem z koroną, i krótko przystrzyżoną brodę. Był odziany w kolczugę i kosztowną tunikę w barwach Imperium, z imponującym, czającym się czarnym Autunem. Miał przyjemną, przystojną twarz, a gdy podjechaliśmy, wydawało się, że jest w dobrym humorze, śmiał się bowiem z żartu lub komentarza jednego ze swoich podwładnych.
– Wasza Wysokość! – zawołał Vonvalt. Ściągnął tym na siebie uwagę zarówno księcia, jak i każdego człowieka w pobliżu.
Książę przez kilka chwil wpatrywał się zmrużonymi oczami w Vonvalta, a sir Radomir, Bressinger i ja pokłoniliśmy się z szacunkiem. Wtedy na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Czy to nie… Konrad? Na Nemę!
– Nie kto inny, Wasza Wysokość – odparł Vonvalt, dotykając czoła palcami.
Zrobił to raczej z szacunku niż z konieczności, gdyż jako Sędzia przewyższał rangą nawet trzeciego syna cesarza. Mimo wielu lat podróżowania z Vonvaltem i całkowitego poznania każdego aspektu tego zawodu, wciąż łatwo mi było zapomnieć, jak wielką cieszył się władzą.
– Na mą wiarę, człowieku, ile to już minęło…? Trzy, cztery lata? Kiedy ostatni raz byłeś w Sovie?
– Coś koło tego – powiedział Vonvalt i kiwnął głową w stronę stolicy. – Ale właśnie tam zmierzam.
– W samą porę – odparł książę Gordan.
Mówił poważnym tonem, ale na jego twarzy wciąż malowała się beztroska. Po długim czasie obracania się w towarzystwie najwyżej postawionych w Imperium szlachciców łatwo jest zapomnieć to początkowe uczucie podziwu i strachu, które wtedy niemal odebrało mi dech. Bądź co bądź niecałe dziesięć metrów ode mnie, otoczony wszelkimi ekstrawaganckimi oznakami swojej pozycji i mając za sobą cały Cesarski Legion, jechał jeden z trzech książąt Imperium.
– Jedziecie do Roundstone?
– Tak – odparł książę uprzejmie. – Baron Naumov ma najwyraźniej ochotę na samobójstwo i wybrał zadziwiająco długi i kosztowny sposób jego popełnienia.
Otaczający księcia lordowie i ich podwładni roześmiali się, choć z różną szczerością.
– A później do Strażnicy Morskiej?
– Tak. Jesteś dobrze poinformowany.
– To ja, Wasza Wysokość, odkryłem ten spisek – powiedział Vonvalt. – I wysłałem wiadomość do Jego Cesarskiej Mości.
– Ach! Ojciec nie wymienił twojego imienia. Powiedział tylko, że jakiś Sędzia dał mu znać o rebelii szykującej się na haunerskich ziemiach. Jesteś w jego łaskach, sir Konradzie. Dobrze zrobisz, zbijając na tym kapitał, bo to ulotna rzecz!
Ponownie rozbrzmiał śmiech. Zaczęłam się zastanawiać, czy bycie poddanym księcia jest wyczerpujące.
– Zamierzam wkrótce złożyć wizytę Waszemu ojcu.
– Dobry z ciebie człowiek – powiedział Gordan. – Chociaż zastanawiam się, czy nie wolałbyś mi towarzyszyć? Twoja reputacja wyśmienitego szermierza cię wyprzedza… a ja zawsze mam miejsce dla mądrego doradcy.
Vonvalt ukłonił się z szacunkiem.
– Gdybym tylko mógł, zrobiłbym to. Jednak zdaje się, że w zakonie zapanował chaos… a ja sam nie jestem już pierwszej młodości.
Książę przyjrzał mu się z uwagą.
– Tak – powiedział. – Rzeczywiście wyglądasz na chorego. Zjadłeś coś nieświeżego?
– Nie wiem, co mi dolega, Wasza Wysokość… Oprócz tego, że to nie jest zaraźliwe.
Ostatnią uwagę rzucił, by ulżyć księciu i jego żołnierzom, jako że armie były bardziej podatne na szerzącą się chorobę niż na jakikolwiek atak wroga.
– Cóż, koniecznie zobacz się z Cesarską Lekarz, chociaż śmiem twierdzić, że zrobi niewiele więcej niż utoczenie pół litra krwi i dodatkowo każe ci wypić porządny łyk szczochów.
Vonvalt ponownie się ukłonił.
– Jestem wdzięczny, Wasza Wysokość. Mogę spytać, czy to wszystko, jeśli chodzi o twoje plany? Czy doszły cię wieści o dalszej rebelii? Westenholtz został powieszony, ale Naumov mógł przeciągnąć innych na swoją stronę.
Książę Gordan wzruszył ramionami. W tej chwili zobaczyłam, że jest prostym człowiekiem, zdolnym rozkazywać Legionom podczas bitwy, ale zarazem takim, który nie zawracał sobie głowy zadawaniem pytań czy poszukiwaniem zrozumienia kontekstu szerszych wydarzeń. Wyobraziłam go sobie jako kogoś, kto lubił polowanie i libacje z wąskim kręgiem przyjaciół bardziej niż zajmowanie się codziennymi problemami rządu.
– Czasami zapominam, że wy, Sędziowie, do szpiku kości jesteście stróżami prawa, z tymi waszymi pytaniami! Nie znam zawiłości ruchów zdrajców ani ich planów, sir. Mam ich tylko zabić i skonfiskować ich ziemie. – Lekceważąco machnął ręką i po raz pierwszy w czasie tego spotkania dostrzegłam oznaki niezadowolenia wśród jego podwładnych – wymienione spojrzenia, uniesiona brew. – Lepiej zrobisz, rozmawiając z moim ojcem; obawiam się, że nie mam jego przenikliwego umysłu.
– Jestem pewien, że tak nie jest – powiedział Vonvalt.
Książę Gordan roześmiał się cicho.
– Cóż, Sędzio, nie pozwól mi cię dalej zatrzymywać – powiedział. – Przekaż pozdrowienia memu ojcu, dobrze? Sądzę, że minie rok, nim wrócę do stolicy. Może nawet więcej.
– Przekażę je, Wasza Wysokość – odparł Vonvalt, raz jeszcze dotykając czoła.
W odpowiedzi książę stuknął palcami w krawędź hełmu. Chwilę później wróciliśmy na drogę Baden, pędząc przed siebie, by oddalić się od nieustępliwie posuwającego się naprzód Szesnastego Legionu.
– Cóż, to nieco łagodzi sytuację – powiedział Vonvalt, kiedy zwolniliśmy, by oszczędzić konie.
– Co masz na myśli? – zapytał sir Radomir.
Vonvalt wskazał drogę za sobą.
– Legion ma zmiażdżyć resztkę rebelii Naumova i Westenholtza, i przywrócić pokój na Północnych Ziemiach Haunersheimu.
Już widziałam, jak podziałały na niego dobre wieści. Wyglądał na spokojniejszego i bardziej rozluźnionego – a przez to zdrowszego. Zaczęłam się zastanawiać, czy jego choroba nie była efektem stresu.
– Dziwi mnie, że zostaną oszczędzone – mruknął Bressinger.
Vonvalt pokręcił głową i poklepał Vincento po szyi.
– Haunersheim to kręgosłup Imperium. Gdyby chodziło o inną prowincję, zgodziłbym się z tobą. – Wziął głęboki, ożywczy wdech. – Nadal jest mnóstwo do zrobienia, ale przynajmniej o to możemy przestać się martwić. To dokładnie taka zdecydowana interwencja, jaką miałem nadzieję uzyskać.
Nagły optymizm Vonvalta okazał się zaraźliwy. Przypominam sobie, jak patrzyłam na pięciotysięczną armię weteranów Wojny Imperialnej, w ich kosztownych zbrojach i prowadzonych przez syna cesarza, i czułam tę samą radość. Bądź co bądź cesarz słynął z tego, że posiadał na terenie Imperium około pięćdziesięciu oddziałów w różnym stopniu gotowości. Jaką szkodę mógł wyrządzić Claver, Mlyanarowie, Templariusze czy ktokolwiek inny przeciwko tak ogromnym siłom?
W gruncie rzeczy to ostatni raz, kiedy my, jak i większość ludzi, kiedykolwiek widzieliśmy księcia Gordana i Szesnasty Legion. Po kilku miesiącach zniknęli w lasach Haunersheimu, a tym samym z powierzchni ziemi.
Nie mogę jednak tak wybiegać do przodu.
II
Mistrz Magistratu
„Sova to istny cud, miasto wprost nieporównywalne z czymkolwiek w znanym nam świecie”.
Lord Prefekt Ansgar Reinhold
Sova.
Mogłabym poświęcić kilka tomów na jej opis, a i tak to byłoby za mało. Widziałam tapety, mozaiki i freski znanych artystów, słyszałam sto – nie, tysiąc – opowieści o stolicy i przeczytałam wiele ksiąg o jej historii, architekturze, kulturze…
Nic jednak nie równa się z ujrzeniem jej na własne oczy. Z czuciem chłodnego bruku pod stopami w letnie popołudnie; z byciem częścią tłumu ludzi wszelkich ras i rzemiosł, wiodących życie bez żadnych przeszkód i nadużyć, zjednoczonych wspólnym sovańskim obywatelstwem; ze słyszeniem dochodzącego z areny ogłuszającego ryku; z wyginaniem szyi, by dostrzec końce iglic wież górujących nad ogromnymi świątyniami i pałacami, które wydawały się sięgać światła niczym drzewa w lesie.
Wracając myślami do chwili, gdy drogą Baden zbliżaliśmy się do miasta, gdzie rozległe sosonowe lasy Guelich ustąpiły Równinom Ebenen, przypominam sobie nagłą, obezwładniającą falę zachwytu, jaka mnie wtedy ogarnęła. Nawet z odległości szesnastu kilometrów, gdy przystanęliśmy na jednej ze skarp, uświadomienie sobie rozmiarów Sovy było przytłaczające. Jak ktokolwiek mógł zagrażać tak potężnemu miastu? W Galen’s Vale Westenholtz i jego armia pięciu tysięcy ludzi wydawali się niepokonani – ogromny i przerażający oddział, w starciu z którym miasto było bezradne. By napaść na Sovę, potrzeba armii dziesięciokrotnie większej.
– Oto i ona – powiedział Vonvalt.
Był tu już wiele razy – a nawet miał w mieście dom, na Wzgórzu Prefektów – ale widziałam, że nawet on nie potrafił ukryć zachwytu.
Przed nami rozciągały się pofałdowane zielonozłote Równiny Ebenen – ogromny płaskowyż porośniętych trawą ziem przeciętych szeroką, srebrzącą się w promieniach słońca rzeką Sauber, sześcioma głównymi drogami, pokrytych uprawami i usianych ogromną masą budynków, które wyrosły wokół murów miasta niczym rozległa, dymiąca rana. Pomimo ciemnych zasłon deszczu, który z przerwami przesuwał się nad równiną, wszędzie panował ruch: tuzin statków handlowych cumował przy nabrzeżu Sauber, na polach pracowali parobkowie, a na drogach tłoczyli się ludzie… Wzdrygnęłam się na myśl, ile jedzenia miasto musiało importować każdego dnia.
Sama stolica wznosiła się niczym ul, a jej środek był pełen najwyższych budynków w znanym nam świecie. Strzeliste iglice świątyń i pałaców w odległym centrum wyglądały na… wprost niebotyczne. Najwyższą budowlą w Imperium była Wieża Świętego Veluriana, stanowiąca część Świątyni Savara, Boga Ojca, i teraz widziałam, jak wznosi się po zachodniej stronie miasta… wysoka na trzysta metrów. Półtora kilometra na wschód znajdował się Pałac Cesarski, stożkowata forteca z czarnego marmuru, ozdobiona wieżyczkami i mnóstwem rzeźb. Jej najwyższy punkt sięgał trzech czwartych wysokości Wieży Świętego Veluriana. To były tylko dwa kolosy; inne budowle wznosiły się dookoła nich niczym potężne pomniki cmentarne ku czci bogów wszechświata.
– Na krew Nemy – powiedział sir Radomir. Podobnie jak ja, nigdy jeszcze nie widział Sovy. – Nie sądziłem, że kiedykolwiek w życiu ją zobaczę. – Pociągnął łyk wina. – Nie sądziłem, że ludzkie ręce są w stanie stworzyć takie cudo.
– Teraz już nie są – odparł Vonvalt, poniekąd tajemniczo. Słabo przypomniałam sobie, jak kiedyś mówił o starożytnej magii, która przytwierdziła te ogromne budowle do skalistego podłoża w czasach, kiedy stosowanie czarów było bardziej powszechne. Nigdy jednak nie rozmawialiśmy o tym ze szczegółami. – Cała spisana teoria spoczywa oczywiście gdzieś w Bibliotece Prawa. Ale sama wiedza i środki, by nią władać, już dawno zostały zapomniane.
Jeszcze przez kilka minut siedzieliśmy na koniach i zachwycaliśmy się rozciągającym się przed nami widokiem, aż w końcu Vonvalt rzekł:
– Jedźmy. Czekają nas trudne sprawy.
***
Sovę otaczał ponad trzydziestokilometrowy mur, w najniższym punkcie wysoki na piętnaście metrów, i były tylko cztery miejsca, przez które można było dostać się do miasta – bramy po każdej stronie świata. Droga Baden prowadziła do Sovy od północy, przez największą i najbardziej imponującą fortyfikację: Wilczą Bramę.
– Na Nemę – mruknęłam, kiedy przez nią przejeżdżaliśmy.
Tutaj mur z flankami był jeszcze wyższy – sięgał na wysokość osiemnastu lub dwudziestu metrów – i przybierał formę posępnego przedbramia, które samo w sobie zawstydziłoby większość prowincjonalnych zamków. Jednakże tym, co wywoływało największe wrażenie, był kolosalny Autun wykuty w czarnym kamieniu. Łapy wilka wbijały się w ściany, a głowy były odwrócone na północ i wschód. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie, i nie potrafiłam powstrzymać dreszczu zachwytu.
Nadszedł już wieczór, gdy dotarliśmy do Wilczej Bramy. Wjazd do miasta rozświetlały miodowe promienie zachodzącego słońca i światło tuzina rozpalonych koksowników, a odziani w zbroje i cesarskie barwy strażnicy z włóczniami w rękach obserwowali nas z murów, spacerując między kilkunastoma wielkimi jak powóz katapultami. Dookoła nas i przed nami pośpiesznie krzątały się setki ludzi wszelkich ras i rzemiosł, odzianych w przeróżne szaty – pospólstwo, wysoko urodzeni, kupieccy książęta i ich świty, senatorowie w oficjalnych białych szatach, ludzie z Południowych Plemion, w ich obcych strojach i fryzurach, nemańscy mnisi i zakonnice, Templariusze, ubrani w liberie żołnierze i wszelkie inne osoby, które tylko mogą przyjść na myśl. Niektórzy dosiadali koni, jak my, jednak większość poruszała się pieszo. Na nabrzeżu w Galen’s Vale widziałam kilku Haunerów obcego pochodzenia, ale tutaj byli oni równie powszechni jak Sovanie. Widzieliśmy tu wszystkie kolory skóry, wszystkie odcienie włosów, każdy rodzaj stroju… i wszyscy poruszali się, niczym pszczoły w ulu, z poczuciem celu i czystej… aktywności, co było wprost obezwładniające. Miałam wrażenie, że jestem szczątkiem dryfującym po bezbrzeżnym oceanie, obracanym przez ludzki prąd.
– Ja… nigdy nie widziałam tak wielu ludzi w jednym miejscu – powiedziałam w niepewnej próbie zagajenia rozmowy.
Niestety żaden z moich towarzyszy mnie nie usłyszał. Hałas dookoła nas był niewiarygodny. Powietrze wypełniały rozmowy, stukot końskich kopyt, trzeszczenie i skrzypienie kół ciągniętych wozów, głuchy stukot wzmocnionych pancerzem butów uderzających o bruk oraz krzyki i nawoływania tysięcy ludzi.
– Trzymajcie się blisko mnie! – zawołał Vonvalt przez ramię, wbijając się w tłum niczym statek, który dziobem napiera na lodowe kry.
Za posępną fortyfikacją Wilczej Bramy rozpościerała się duża przestrzeń, wyłożona wytartym od przemierzających go stóp brukiem. Stanowiła ona nieoficjalną kontynuację drogi Baden, która przechodziła nad jedną z trzech odnóg Sauber w miejscu, gdzie rzeka rozdzielała się w mieście, a kończyła przed gigantycznym budynkiem w stylu saxańskiego gotyku, gdzie – jak się wkrótce dowiedziałam – mieścił się Cesarski Trybunał Sprawiedliwości Imperium. Po lewej znajdowało się główne targowisko, teraz już zamknięte, lecz nadal tętniące życiem, podczas gdy za nim, pod osłoną muru Estran, było rozległe, śmierdzące kłębowisko budynków i magazynów, w których znajdowały się siedziby mniej przyjaznych rzemiosł – garbarnie, odlewnie żeliwa, rzeźnie i fabryki broni.
Po naszej prawej teren wznosił się, tworząc naturalny płaskowyż mierzący ponad kilometr kwadratowy, z ufortyfikowanym murem wznoszącym się odpowiednio wyżej. Jego szczyt pokrywały pretensjonalne i imponujące domy z kamienia, cegły i drewna. To był właśnie Szczyt Prefektów, w którym mieszkały bogate i rządzące klasy i gdzie również Vonvalt posiadał relatywnie skromną rezydencję ze służbą.
Nie pojechaliśmy jednak szeroką i wysadzaną drzewami drogą na Szczyt wiodącą przez strzeżoną bramę. Zamiast tego ruszyliśmy wzdłuż pozostałości Autostrady Baden – jako że tak właśnie nazywano ją w mieście – i skierowaliśmy się w stronę drogi Creusa, mającej nas zawieść do Wielkiej Loży, siedzimy Zakonu Magistratu.
– Zamierzasz zapowiedzieć się Mistrzowi Kadlecowi? – zapytał Vonvalta Bressinger.
– Tak – odparł Vonvalt.
Widziałam, że ponownie dokucza mu choroba. Dobry humor, który dopisywał mu po naszym spotkaniu z Szesnastym Legionem, zanikał. Rozmowa z Kadlekiem rysowała się jako trudna.
– Dobrze się czujesz? – zapytałam go w zamierzeniu cicho, lecz niezbyt mi się to udało, jako że otaczający nas hałas przypominał spadający wodospad.
Vonvalt zerknął na mnie.
– Nie jest mi nic, czego nie wyleczy noc porządnego odpoczynku – odparł.
Jechaliśmy dalej, teraz już za otwartą przestrzenią przyległą do Wilczej Bramy i w głąb ulic pełnych sklepów. Większość północnej części miasta najwyraźniej była siedzibą różnych rzemiosł, a nad naszymi głowami wisiało tyle różnych szyldów, że miałam wrażenie, jakbyśmy jechali przez las. Uderzyła mnie ogromna ilość i różnorodność oferowanych wyrobów. Mimowolnie zatrzymałam się i spojrzałam przez witrynę z niemal nieskazitelnego szkła na piękne kolorowe suknie ze wstawkami ze złotogłowia, ze skandalicznie głębokimi dekoltami i rozcięciami na udach. Wisiały na wypolerowanych drewnianych manekinach, z których żaden nie miał nakrycia głowy – nadal popularnej stylizacji na prowincjach, szczególnie wśród starszych kobiet.
– Heleno! – zawołał do mnie ostro Bressinger, gdy odległość między nami zaczęła szybko się powiększać.
Ruszyłam dalej, jednak moją uwagę szybko odwróciła kolejna wystawa, tym razem pełna innych sukien, a potem jeszcze jedna, na której zobaczyłam różnego rodzaju skórzane buty, a chwilę później trzecia, zapełniona po sufit bryczesami do jazdy konnej. Jakość i mistrzostwo wykonania tych rzeczy były niezwykłe. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam takich towarów. Nawet kosztowne ubrania, które Vonvalt kupił mi w różnych miastach kupieckich w Haunersheimie i Tolsburgu, były niczym w porównaniu z tymi.
Gdy patrzyłam na witryny, przypomniało mi się moje dzieciństwo w Muldau, gdzie drżałam w ciemności, ze stopami płonącymi z bólu po brodzeniu w śniegu w przemoczonych butach. Teraz miałam przed oczami setki par kaloszy, z których każda wystarczyłaby mi na dziesięć lat albo dłużej.
Ogarnął mnie dziwny wewnętrzny niepokój. Pewna część mnie zapragnęła wrócić do tej prostej, szczerej wersji, jaką byłam w Tolsburgu; o wiele rozsądniejsza część mnie pamiętała jednak, jak okrutne było tamto życie i jak wielkie szczęście miałam obecnie. Jednak, chociaż teraz swobodnie stać mnie było na wszystko w tych sklepach, z jakiegoś powodu poczułam ogarniającą mnie niechęć.
– Heleno! – zawołał ponownie Bressinger. Byli już daleko przede mną, za mostem Baden i właśnie skręcali w drogę Creusa.
Pośpiesznie ruszyłam za nimi, omijając wieczornych kupujących, by tam ich dogonić.
– To Pałac Filozofów – powiedział Vonvalt, gdy do nich podjechałam, i wskazał gigantyczny budynek wzniesiony w stylu saxańskiego gotyku – wzmocniony podporami, ozdobiony gargulcami i posępny. Przypominał arenę na południowym wschodzie, z tym że przykrywała go ogromna miedziana kopuła i służył jednej z wielkich społecznych sovańskich pasji: debacie.
– A to co? – zapytałam, wskazując ogromny budynek z białego marmuru otoczony kręgiem wspierających go łuków; na zwieńczeniu każdego stał posąg jakiegoś ważnego sovańskiego szlachcica lub gargulec.
– To Senat – odpowiedział Vonvalt.
– A tamten? – zapytałam, wskazując za rzekę, na wschód.
– To Świątynia Nemy, a tam jest Świątynia Savara. Odwiedzimy obie, o to się nie bój. To Świątynia Creusa, a to Wielka Loża – powiedział Vonvalt, wskazując kilka imponujących gmachów. – Tu są Cesarskie Trybunały, a to Pałac Cesarski.
Ostatnie dwie budowle znajdowały się bezpośrednio przed nami i obu nie można było objąć wzrokiem bez wyginania szyi ku zachmurzonemu, wieczornemu niebu.
– To rzeczywiście godne podziwu – mruknęłam.
Od lat, odkąd byłam małym dzieckiem, kreśliłam w myślach obraz Sovy. Nigdy jednak nie wyobrażałam sobie, że będzie tak… przerażająca. Niezwykła i budząca zachwyt, to oczywiste, ale nie przypuszczałam, że będzie również miejscem takiej posępności i zniechęcającej, przytłaczającej gotyckiej architektury. Miałam wrażenie, że znalazłam się na ogromnym cmentarzu. Przebywanie wśród tak ważnych instytucji państwowych było wspaniałe, ale przygniatające, jakby miasto było twardym trzewikiem, który miażdżył mi gardło. Nieustanny przepływ ludzi również nie pomagał w zniesieniu tego uczucia klaustrofobii. Moje zmysły były przeciążone i nie mogłam zapanować nad emocjami, wahając się, czy powinnam czuć rozbawienie, niechęć czy strach.
– Tak, oto i ona – powiedział Vonvalt z ponownym westchnieniem, po czym dodał: – Nie minie miesiąc, a będziecie mieć dosyć tego miejsca.
Podjechaliśmy do podjazdu wiodącego do Wielkiej Loży. Kroki rozbrzmiewały tutaj równie mocno, jak późnym rankiem na targowisku w Galen’s Vale, tyle że zamiast zwyczajnych mieszkańców i kupców tutaj było pełno prawników w oficjalnych koszulach i szatach, jakie wkładano na rozprawy w Cesarskim Trybunale, a także wielu sędziów. Tych ostatnich było więcej na tych dwudziestu arach niż w połowie samego Imperium. Nie byli to jednak podróżujący Sędziowie, do których przywykłam, jak Vonvalt czy lady August, a raczej prawoznawcy, Sędziowie w wieku zbyt podeszłym na podróże albo tacy, którzy z innego powodu porzucili ten aspekt swojego zawodu. Niewielu robiło to dobrowolnie, jako że podróżujący Sędziowie stanowili istotę zakonu i cieszyli się największym szacunkiem organizacji.
Wielka Loża, jako siedziba Zakonu Magistratu, była kolejnym ogromnym budynkiem zaprojektowanym jako pojedyncza, wysoka na kilkadziesiąt metrów kwadratowa wieża, spoczywająca na przypominającej pudełko budowli poprzecinanej kwaterami i kancelariami prawnymi. Na szczycie wieży znajdował się dzwon, a nad nim kolos przedstawiający Autuna, jako że jedna z głów wilka symbolizowała powszechne prawo. Wykuta w czarnym żelazie i zapisana w wysokim saxańskim inskrypcja „Nikt nie stoi ponad prawem” wisiała nad wejściem do budynku.
Gdy wpatrywałam się w te słowa, w kolosa i samą Lożę, poczułam przeszywający mnie dreszcz. To właśnie było centrum zakonu w Imperium, pomnik dla świeckiego powszechnego prawa. Budowla budziła w człowieku wielką pokorę. Miałam wrażenie, jakby występowała w dwóch wymiarach: jednym śmiertelnym, gdzie była zwyczajną konstrukcją z kamienia, a drugim astralnym, w którym wyobrażałam sobie iskrzące i strzelające z niej wielkie łuki ogni Świętego Elma; w którym prawo nie było tylko abstrakcyjnym konceptem, lecz fizyczną mocą, zmuszającą obywateli Imperium do posłuszeństwa i podporządkowania.
Uczucie to nie zniknęło, gdy zbliżyliśmy się do przypominającej fortecę fasady, a nawet jeszcze bardziej przybrało na sile. Biorąc pod uwagę jego moce, umiejętności władania mieczem i autorytet, Vonvalt mógł jawić się jako przerażający człowiek; teraz mieliśmy wejść do budynku pełnego takich ludzi… i również oczekiwaliśmy konfliktu. Kadlec był posądzany o współpracę z Kościołem Nemańskim i oddawanie tajemnych mocy w zamian za możliwość spokojnego życia. To zaś stanowiło potencjał do burzliwej – jeśli nie brutalnej – rozmowy.
Weszliśmy przez mniejsze drzwi umieszczone w dużo większej bramie. Po raz pierwszy zauważyłam, że inni Sędziowie przerywają swoje czynności i patrzą na nas… a raczej na Vonvalta. Nigdy nie widziałam go w naturalnym środowisku i nie miałam pojęcia, jak postrzegają go współpracownicy. Jednak ich reakcje wyrażały wielki szacunek, a momentami nawet trwogę.
– Sir Konrad jest bardzo poważany w zakonie – szepnęłam do Bressingera.
– Sir Konrad jest czołowym Sędzią w Imperium – odpowiedział Dubine cicho. – Zaraz się przekonasz, jak ogromną władzą tak naprawdę się cieszy. – Z tymi słowy wszedł na wewnętrzny dziedziniec Loży.
– Pałac Sprawiedliwości – powiedział Vonvalt z podziwem, chłonąc wzrokiem wysokość wieży. Nie przyszło mi do głowy, że ogromna kanciasta budowla będzie pusta w środku, ale tak było. – Minęło już wiele czasu, odkąd ostatnio go widziałem.
Bressinger mruknął z roztargnieniem. Łatwo było zapomnieć, że Dubine, jako wieloletni pomocnik Vonvalta, wszystko już tu widział i że znał wspaniałości Sovy równie dobrze, jak sam Vonvalt.
– Tędy – powiedział Vonvalt i ruszyliśmy po zimnej marmurowej podłodze na drugi koniec dziedzińca. Tutaj zaczynały się liczne kancelarie i komnaty Sędziów.
– W takim razie kto tutaj mieszka? – zapytał sir Radomir. – Wszyscy Sędziowie, jak pan, sir Konradzie?
– Powiedz mu, Heleno – odparł Vonvalt. – Zobaczymy, ile pamiętasz z moich lekcji.
– Każdy Sędzia ma tutaj swoje komnaty – powiedziałam, podbiegając, by dogonić Vonvalta. – Podróżujący Sędziowie, jak sir Konrad, stanowią zaledwie jedną część Loży. Ci, którzy już nie podróżują, zostają prawoznawcami.
– Jajogłowi – rzucił sir Radomir lekceważąco.
– Jeśli tak wolisz – powiedział Vonvalt.
– Jest tu też kancelaria głównego asystenta. Asystenci są odpowiedzialni za prowadzenie Biblioteki Prawa i spisywanie wyroków podróżujących Sędziów.
– Jeszcze więcej jajogłowych – odparł sir Radomir.
– Obawiam się, że Magistrat będzie dla ciebie bardzo nudnym miejscem – powiedział Vonvalt.
Gdyby tylko to była prawda.
– Cesarska Kreślarz również tutaj mieszka? – zapytałam z lekką niepewnością.
– Nie – odparł Vonvalt. – Ona jest w Pałacu.
– A czym się zajmuje? – zapytał sir Radomir.
– Zmienia senackie i cesarskie dekrety w prawo – powiedział Vonvalt.
– Czyli jest skrybą?
Vonvalt roześmiał się cicho i z niedowierzaniem, ale nie odpowiedział.
Ruszyliśmy szybko labiryntem gorących, wyłożonych drewnem korytarzy, które przywiodły mi na myśl wijące się tunele klasztoru w Galen’s Vale. Panował tu zbytek, czego można było się spodziewać po bogatej i majestatycznej praktyce prawnej, z popiersiami i obrazami w pozłacanych ramach walczącymi o miejsce.
– Niektórzy z tych ludzi noszą inne szaty – zauważył sir Radomir ze śladem niesmaku w głosie, patrząc w pootwierane drzwi. Szeryf chyba podzielał pogardę Bressingera do władzy, co było raczej ironiczne, zważywszy na to, że obaj cieszyli się sporą jej dozą.
– Znajduje się tu również biuro kuratora – jurysdykcja sovańska. Nie każdy stróż prawa jest Sędzią. W gruncie rzeczy prawda jest zupełnie inna – powiedział Vonvalt. – Koronni prokuratorzy to również stróże prawa. Zobaczycie ich tu wielu, jednak są też ci, którzy mają prywatne praktyki, jak obrońcy.
– I oni tu nie mieszkają?
– Obrońcy?
– Tak.
– Nie. W Sovie jest dzielnica prawnicza, gdzie można ich znaleźć. Kiedyś były to Ogrody Zobryv, ale teraz jest to cały dystrykt.
Vonvalt zaprowadził nas na tyły budynku. Tutaj otwierał się drugi hall. Naprzeciwko, z umieszczonymi po obu stronach ogromnymi oknami wychodzącymi na wschodnią część miasta, gdzie ku niebu wznosił się Pałac Cesarski, znajdowały się duże schody, które rozdzielały się na dwie strony, po czym dwukrotnie skręcały ku sobie i ponownie łączyły na półpiętrze. Weszliśmy po nich i ruszyliśmy kolejnym korytarzem, tym razem krótszym. Przed nami zobaczyliśmy duże drzwi, wsparte dwiema marmurowymi kolumnami i zwieńczone cesarskim godłem.
Vonvalt podszedł do nich i gwałtownie zastukał.
– Nathan. To ja, Konrad.
Czekaliśmy kilka sekund. Ogarnęło mnie zniecierpliwienie, a w głowie natychmiast zaczęły mi krążyć wszelkie możliwe scenariusze.
– Wejdź!
Weszliśmy do środka. Za drzwiami znajdowała się komnata, której okna wychodziły na Sovę. Po przeciwnej stronie stało biurko z polerowanego ciemnego drewna, a za nim, na przypominającym tron krześle, siedział Mistrz Zakonu Magistratu, Nathaniel Kadlec.
– Na Nemę, Konrad – powiedział Kadlec, wstając, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech.
Był to zgarbiony starzec, przysadzisty i o mocnej budowie, lecz uginający się pod ciężarem wieku, odpowiedzialności… i zdrady. Miał na sobie czarne szaty prawoznawcy, lecz gronostajowe wykończenia, pierścienie z rubinami na jego grubych palcach i srebrny medalion na szyi – kodeks na tle stojącego Autuna – wskazywały, że jest wielkim lordem i Lordem Prefektem.
Nie tego oczekiwałam, podobnie jak pozostali. Myślałam, że Kadlec będzie przestraszony, nerwowy, a może nawet przerażony… a nie, że będzie przedstawiał obraz dobrodusznego zadowolenia.
Jednakże jeszcze bardziej zdumiało mnie zachowanie Vonvalta. Odpowiedział Kadlecowi uśmiechem i podszedł bliżej, by uściskać swojego Mistrza i dawnego mentora.
– Na Nemę – powiedział Kadlec, szorstko poklepując Vonvalta po plecach. – Śmierdzisz koniem. Nadal jeździsz na tym wierzchowcu? Jak go nazwałeś? Vincento?
– Nie innym – odparł Vonvalt i odwrócił się, wskazując naszą trójkę.
– Dubine Bressinger, co za niespodzianka – powiedział Kadlec. – Jak się masz, synu?
Bressinger ukłonił się nieco sztywno.
– Dobrze, Mistrzu. Wystarczająco dobrze.
– Tego człowieka nie znam. Kim pan jest, sir?
– Jestem sir Radomir Dragić – odpowiedział szeryf, również nieco niezręcznie. Frustrujące było, że on i Bressinger nie dogadywali się lepiej. Na wiele sposobów byli do siebie tak bardzo podobni.
– Sir Radomir jest byłym szeryfem Galen’s Vale, a teraz jednym z moich podwładnych.
– Ach, oczywiście – powiedział Kadlec, okazując pierwszą oznakę zdenerwowania. Ta jednak szybko minęła. – A ty musisz być Helena – stwierdził, przenosząc wzrok na mnie.
Poczułam, jak odzywają się moje nerwy.
– Skąd…?
– Chyba nie sądziłaś, że sir Konrad przyjąłby uczennicę – i płacił jej z kasy Magistratu! – bez mojej wiedzy na ten temat, prawda? – powiedział z błyskiem w oku, a jego zachowanie całkowicie mnie rozbroiło. Nie była to trudna konfrontacja, jakiej się spodziewałam.
Kadlec zaprosił nas, byśmy usiedli, po czym przywołał służącego, by przyniósł nam coś do picia.
– Cóż, Konradzie. Opuściłeś nas na ponad dwa lata. Słyszałem o nieszczęściu, jakie cię spotkało na Południowych Ziemiach – powiedział, zerkając na sir Radomira. – I słyszałem o morderstwie Resi. To odrażające działanie i obawiam się, że znak naszych czasów.
Poza Vonvalta nieco się zmieniła.
– Odrażające to właściwe słowo – powiedział.
Zerknęłam na niego, by przekonać się czy sprostuje, że Sędzia August – technicznie rzecz biorąc – nadal żyła, a przynajmniej jej ciało, którym zajmowano się w hospicjum w Galen’s Vale. Jednak nie zrobił tego.
– Resi ostrzegła mnie, że zakon ma kłopoty. Polityczne kłopoty – uściślił Vonvalt. – Słyszałem wiele pogłosek. – Przerwał na chwilę. To było dziwne… pomimo wyraźnej różnicy w wieku i doświadczeniu już teraz odnosiło się wrażenie, że to Vonvalt jest tu mistrzem. – Wiele z nich mnie zmartwiło, chociaż jestem pewien, że niewiele się za nimi kryje – dodał z ciepłym uśmiechem.
Kadlec już miał odpowiedzieć, lecz wykorzystał wino, które właśnie przyniesiono, by zebrać myśli. Ja również przyjęłam jeden kielich, który wypiłam nieco zbyt szybko.
– Tak, cóż – powiedział Kadlec. – Życie w stolicy w ostatnim roku stało się nieco cierniste.
– Och?
Starzec skinął głową. Ciekawa byłam, jakie miał moce. Vonvalt powiedział, że to utalentowany nekromanta i że potrafi władać Głosem Cesarza, jak pozostali Sędziowie. Czy miał jeszcze trzecią moc?
– Słyszałeś zapewne, że Senat i Kościół Nemański są nastawieni przeciw nam?
– Zapominasz, że powiesiłem margrabiego Westenholtza – zauważył Vonvalt.
Kadlec zaśmiał się bez humoru.
– Och, wiem – powiedział i zatoczył krąg ręką. – Całe miasto o tym wie. Mlyanarowie wpadli w furię. Zaczęli bardzo utrudniać nam życie. A ten sojusz z Templariuszami tylko jeszcze bardziej ich ośmiela.
– Rozmawiałem ze znajomym z Senatu. Narysował mi bardzo… niepokojący obraz zakonu. Wydaje się, że jest on mniej bezstronny niż w chwili, gdy opuszczałem miasto.
Kadlec spojrzał na Vonvalta. Obaj mężczyźni krążyli wokół tematu, starając się być grzeczni w taki sam sposób, w jaki prawnicy na sali sądowej starali się okazywać sobie profesjonalną uprzejmość.
– Kim był ten senator? – zapytał Kadlec, chyba nieco ostrzej niż zamierzał.
– To bez znaczenia. Ufam jego osądowi.
Zapadła kolejna chwila ciszy.
– Owszem, mieliśmy problem – powiedział Kadlec. Jego towarzyskie nastawienie zniknęło. – To asystenci pierwsi je dostrzegli. Nieścisłości w osądach. Zbyt wielka pobłażliwość dla Mlyanarów lub ich wspólników – szczególnie w Haunersheimie. Cesarz opodatkował lordów, by sfinansować ekspansję Legionów na wschód od Kovy, ale wiesz równie dobrze jak ja, że to wojskowe przedsięwzięcie się nie powiodło. Wielu na prowincji, którzy przejęli Pogórze, spodziewało się, że ich majątki i stan posiadania wzrosną, a nie, że będą musieli oddać ostatni grosz pod dalsze jarzmo. Sytuacja ta wywołała zanik lojalności w głębi Imperium, a drapieżni ludzie zechcieli szybko na tym skorzystać.
– Czyli co? – zapytał Vonvalt. – Zdecydowali się zamiast tego przekazać pieniądze savarańskim Templariuszom? To nie do końca tani interes.
– Nie, uważaj – zganił go Kadlec. – Wielu lordów w Imperium przestało płacić podatki. Przestali całkowicie. Te pieniądze finansowały Templariuszy zamiast, a nie jak i Legiony. Organizują armię na Granicy, musisz o tym wiedzieć.
– Wiem o tym. Przynajmniej w zarysie. A Nemanie angażują się dlatego, że chcą odzyskać draedyjskie arkana.
Ponownie po twarzy Kadleca przemknął niepokój.
– Mlyanarowie zdali sobie sprawę, że bycie zuchwałym się opłaciło. Przed inwazją Konfederacji Kovy cesarz był nietykalny. Teraz marnuje swoje Legiony, a jego wrogowie z każdym dniem rosną w siłę. Kościół Nemański zobaczył sukces Mlyanarów i chce jego kawałka dla siebie. Pojawiła się okazja, by Nemanie określili swoje polityczne cele: jak sam powiedziałeś, odzyskanie draedyjskich arkanów.
Vonvalt rozparł się na fotelu i splótł ręce na brzuchu.
– Coś takiego by się nie stało bez upoważnienia Magistratu.
Kadlec westchnął. Wydawało się, że nie pojmował, iż sam znajdował się w kręgu podejrzeń.
– Są Sędziowie, którzy im pomagają, tego jestem pewien. Jednak musisz pamiętać, Konradzie, że nie jesteśmy już najważniejszymi stróżami prawa w Imperium. Świeccy prawnicy przewyższają nas dziesięć do jednego. A o wiele łatwiej jest przekupić i kontrolować świeckich stróżów prawa i naczelników prowincjonalnych sądów niż Sędziego. Imperium zbyt szybko rozszerzyło swoje granice. Szeregi Magistratu nie dotrzymały mu tempa.
– Kim są Sędziowie, którzy im pomagają?
– Nie znam konkretnych nazwisk. Ale wiesz, że nie jesteśmy ponad frakcyjnością – powiedział Kadlec. – Cyrylianie byli zawsze śmieszni, jeśli chodzi o prawo powszechne.
Vonvalt gardził frakcjami i chociaż lubił udawać, że jest inaczej, wiedział, że one istniały. Cyrylianie byli grupą Sędziów w zakonie, którzy wierzyli, pomimo wszystkiego, czego ich nauczono, że Prawo Naturalne – idea, że pewne moralne prawdy istniały bez względu na etykę i stworzone przez człowieka zasady, stanowiąca podstawę powszechnego prawa – samo w sobie wywodziło się od woli Nemy. Przypomniałam sobie, jak senator Jansen mówił nam w Haunersheimie, że słyszał o Sędziach, którzy wycofywali się ze spraw lub stosowali nadrzędność prawa powszechnego. Teraz Mistrz Zakonu Magistratu sam to potwierdził. Zakon niszczył się od wewnątrz.
– Uważasz, że pomagali Kościołowi Nemańskiemu?
– Jestem tego pewien. Ucztują w mieście z patrionami i matrionami. Chodzą do świątyń. Zbierają się z Mlyanarami. Słyszałem nawet pogłoski, że pomagają naszym wrogom, szkoląc ich, jak oprzeć się Głosowi Cesarza i przekazując im tajemnice zakonu.
Zapadła długa cisza. To było sedno sprawy. Właśnie przed tym ostrzegała nas Sędzia August. Przed tym ostrzegał nas także senator Jansen. Informacja była ta sama, jednak słyszeliśmy ją z innej perspektywy. Przy tylu grupach interesów ocena, komu wierzyć, stawała się coraz trudniejsza.
– Pogłoska, którą ja słyszałem, Mistrzu… – zaczął ostrożnie Vonvalt – …głosiła, że to ty jesteś odpowiedzialny za tę dwulicowość. Osobiście.
Ku naszemu zaskoczeniu Kadlec nie wydawał się szczególnie poruszony tą wiadomością.
– Oczywiście, że to słyszałeś! Właśnie o to chodzi naszym wrogom, żeby wszyscy w to uwierzyli. A rozprzestrzenianie tej plotki wyszło im wyjątkowo dobrze. Z pewnością wbiła ona klin między Magistrat a cesarza… o co dokładnie chodziło. Starałem się przeciwdziałać fałszywym informacjom, ale tracimy władzę, Konradzie. – Kiwnął głową w stronę drzwi. – Mamy tam najlepszych i najmądrzejszych ludzi, którzy pilnują pokoju i wymierzają prawo. Ciebie samego nie było tu przez ponad dwa lata. A jesteśmy głosicielami prawdy. Angażujemy się w stosowanie intelektualnego rygoru, równowagi i sprawiedliwości. Nasi wrogowie triumfalnie głoszą kłamstwa, nawet w najświętszych sytuacjach. Kłamią w Senacie. Słowa dla nich nic nie znaczą. I to działa. Pospólstwo w to wierzy. Na Kasivara, sam cesarz w to wierzy. – Kadlec upił duży łyk wina. – Dzięki Nemie już wróciłeś, Konradzie. Zawsze byłeś ulubieńcem cesarza. Z tobą na miejscu możemy wszystko wyjaśnić.
Vonvalt uśmiechnął się, lecz widziałam kryjącą się za tym uśmiechem nieszczerość.
– To, że ci zbuntowani Sędziowie sprzedają arkana draedyjskich mocy, nie jest tylko plotką, Nathanie. Słyszałeś o patrionie Claverze.
– Tak – odparł Kadlec szybko i bez emocji.
– Był w stanie pochwycić mnie za pomocą jedynie siły swojego umysłu.
– Pochwycić cię? Jak?
Uważnie przyglądałam się Mistrzowi Magistratu. Wyglądał na szczerze zaskoczonego, ale to nic nie znaczyło. Emocje można przekonująco udawać.
– Dokładnie tak, jak powiedziałem. Jakby trzymał mnie w garści, jednak tylko swoim umysłem. Nie mogłem się poruszyć ani mówić. Był w stanie utrzymać tę moc przez krótki czas, ale to, że w ogóle ją posiadł, jest… problematyczne.
– Nie mam pojęcia, jak zdołał uzyskać dostęp do tej potęgi – powiedział Kadlec, odwracając się, by spojrzeć za mieszczące się za nim okno. – Na Nemę – mruknął.
– Obaj wiemy, oczywiście, że Magistrat skrywa ogromny magiczny zbiór. Sporej jego części nie wykorzystywano od stuleci; jeszcze większa nigdy nie ujrzy ponownie światła dnia. Jesteśmy strażnikami tych mocy, a istnieje tylko jedno źródło – Krypty Mistrza w Bibliotece Prawa.
– Chcesz mnie pouczać, Konradzie? – zapytał Kadlec nagle ostrym tonem.
– Nathanie, próbuję ci pokazać, na co to wygląda – powiedział szczerze Vonvalt. – Jeśli zaszło jakieś nieporozumienie, błąd w komunikacji, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc ci w odbudowie reputacji zakonu. Jednak jeśli istnieje chociaż ziarno prawdy w tym, że jesteś w to zaangażowany…
Kadlec westchnął ze znużeniem, jakby właśnie wcale mu nie grożono.
– Boję się, że nie będę w stanie udzielić ci odpowiedzi, których szukasz.
Vonvalt ściągnął brwi urażony.
– Co masz na myśli?
– Obawiam się, że zaczynam tracić kontrolę nad zakonem i jego machinacjami. Moce, które są nam przeciwne, są nieustępliwe i zgubne. To wszystko zaczyna się na mnie odbijać. Nie chcę umniejszać znaczenia tych zmian, wręcz przeciwnie. Ale obawiam się, że stałem się starym głupcem, nieświadomym spraw, jakie dzieją się wokół mnie. Ale jeśli to, co mówisz, jest prawdą…
– Jest.
– …to jesteśmy w większych tarapatach, niż sądziliśmy.
Vonvalt przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
– Nic nie zginęło z Krypt Mistrza?
– Niby jak? – rzucił Kadlec, po raz pierwszy zrzucając maskę. – Tylko ja mam do nich dostęp.
Vonvalt westchnął, po czym znów się uśmiechnął. Najwyraźniej problem nie miał zostać rozwiązany tego wieczoru.
– Cóż, wkrótce wszystko wyjaśnimy.
– Mam nadzieję – rzekł krótko Kadlec.
III
Wilcza Brama
„Mówi się, że Sova wykorzysta każdego człowieka, jakiego tylko może. Jednak nie zapominajcie: nie każdego da się wykorzystać”.
Z traktatu Chun ParsifalaSkruszone Imperium
Nie wyszliśmy wtedy, jak myślałam. Zarówno Vonvalt, jak i Kadlec sprawiali wrażenie, jakby dalsza rozmowa sprawiała im ból. Prowadzili ją tak, jakby z wysiłkiem pokonywali trudny teren, jako że powrót wędrownego Sędziego generował wszelkie rodzaje biurokracji. W gruncie rzeczy, po omówieniu wszelkich nieprzyjemnych spraw, zamieceniu niewygodnych prawd pod dywan i otrzymaniu jeszcze większej ilości wina, Vonvalt i Kadlec zaczęli rozmawiać jak starzy przyjaciele i współpracownicy, poruszając szereg tematów.
Kiedy niebo zaczęło już ciemnieć, ruszyliśmy w stronę sali jadalnej – wspólnej dla wszystkich członków zakonu, nie tylko Sędziów – w której koledzy i współpracownicy szybko otoczyli Vonvalta. Sir Radomir, Bressinger i ja usiedliśmy po jednej stronie, gdy przyniesiono jedzenie i jeszcze więcej wina, a rozmowę wypełniły zawoalowane żarty, przekomarzania i odniesienia do spraw, ludzi i skandali, które nie miały z nami nic wspólnego. O Sovie, jak się okazało, razem z jej mrocznymi intrygami, można było na jedną noc zapomnieć.
– Idziemy – powiedział Bressinger, stukając mnie szorstko w ramię, gdy próbowałam nadążyć za coraz głośniejszą, pijacką rozmową, do której Sędziowie, prawoznawcy, naczelnicy, oskarżyciele, asystenci i sekretarze na zmianę starali się wtrącić, desperacko pragnąc znaleźć się w tym wewnętrznym kręgu. Była to największa wrzawa, na jaką natknęłam się w życiu, i to w jednej z najbardziej prestiżowych instytucji w kraju.
Odwróciłam się do Dubine’a.
– Chodź – powiedział, wskazując głową drzwi.
Spojrzałam na niego pytająco. Nie było sensu próbować przekrzyczeć panujący hałas.
– Po prostu chodź – rzucił Bressinger z lekką irytacją, po czym on, sir Radomir i ja wyszliśmy.
Nasze miejsca przy stole szybko zostały zajęte.
***
– To kiedyś będziesz ty: zaczerwieniona od kosztownego wina i gadająca w wysokim saxańskim – powiedział Bressinger, prowadząc sir Radomira i mnie z powrotem przez Wielką Lożę i dalej, na ulicę.
Wieczór był ciepły i pomimo ciemności i późnej godziny po mieście nadal krążyło wielu ludzi.
Nie miałam pojęcia, co sądzić o tym doświadczeniu, ale nie mogłam zaprzeczyć, że ogarnęła mnie pewnego rodzaju ochota, by być częścią tego klubu. Było coś – dosłownie – upajającego w obserwowaniu grupy uczonych ludzi z tą samą wiedzą i doświadczeniami, angażujących się w tak krzykliwą zabawę. Jednak ani Bressinger, ani sir Radomir nigdy nie będą częścią tego wewnętrznego kręgu, a ich nieco wzgardliwe podejście zaczęło mi się udzielać. Nagle poczułam chęć, by zaimponować im moimi tolskimi, przyziemnymi kompetencjami.
– Dokąd idziemy? – zapytałam.
Bressinger wskazał miasto.
– Niedaleko jest szynk pod nazwą Wilcza Brama. Sir Konrad będzie zajęty przez większą część nocy; równie dobrze możemy się zabawić, nim zostaniemy obciążeni sprawami państwowymi. Nie będzie za nami tęsknił – dodał, widząc mój wyraz twarzy.
– Dla mnie brzmi nieźle – mruknął sir Radomir i wyczułam, że mówił szczerze.
Bressinger poprowadził nas labiryntem ulic. Niemal każde miasto i wioska, w których do tej pory byłam, zamierało wraz z zapadnięciem zmroku. Mieszkańcy szybko jedli kolację przy ogniu i po prostu szli spać. Zamożniejsze klasy miejskie mogły wypełniać domy światłem świec i cieszyć się długim posiłkiem, lekturą lub jakimś innym zajęciem, lecz wraz z dzwonem wybijającym północ również u nich robiło się cicho jak w grobie.
Tutaj, w Sovie, niewiele odróżniało dzień od nocy. Wszędzie coś się działo, wszędzie byli ludzie. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu barów. Ulice były ich pełne. Populacja Sovy, powiększona o wędrowców, była gigantyczna, a tak ogromna liczba ludzi wymagała jedzenia, picia, stajni dla koni i zakwaterowania. I chociaż wszystkie kancelarie, cechy, punkty wymiany towarów, domy kupieckie, odlewnie, garbarnie i apteki zamykano na koniec dnia, zaczynał się nocny cykl czegoś, co wyglądało na nieustającą zabawę. Mieszkańcy Sovy, miejscowi czy nie, wydawali się uwięzieni na karuzeli arogancji, picia, tańczenia i kopulowania w nocy oraz pracy za dnia.
To było fascynujące. Szliśmy po bruku w tą ciepłą noc, wdychając aromat egzotycznych potraw i napitków, słuchając rozmów w najróżniejszych językach, obserwując Sovan cieszących się grami i tańczących na ulicach… to było zniewalające. Pomimo moich wcześniejszych obaw – i bez wątpienia dzięki winu krążącemu mi w żyłach – poczułam, że miasto mnie oczarowało. Wydawało się, że nie było końca przyjemnościom i doświadczeniom, które tylko na nas czekały.
Dotarliśmy do Wilczej Bramy, żartobliwie nazwanej gospody. Nad wejściem do niej widniała drewniana atrapa oryginalnej budowli. Przybytek wychodził na główny plac, na którym zobaczyłam, jak jasnoskóry Hauner i ciemnoskóry z Południowych Równin udają walkę przed tłumem zachwyconych obserwatorów. W powietrzu rozbrzmiał dźwięk brzęczących w dłoniach i sakiewkach monet, które upadły również na bruk. Usłyszałam krzyki i uderzające o siebie szklanice, po czym wzniesiony z sarkazmem wiwat.
Bressinger poprowadził nas do szynku. Zaraz po wejściu uderzył mnie hałas oraz zapach ludzi i zwietrzałego piwa. Stłoczone ciała ogrzewały powietrze lepiej niż jakikolwiek ogień, chociaż w palenisku płonęło ogromne polano, a salę wypełniały setki świec. Wnętrze wydawało się jednocześnie przestronne i ciasne, pełne wijących się korytarzy, sięgających trzy piętra w górę.
Przepchnęliśmy się przez tłum. Bressinger poprowadził nas na sam koniec sali, po czym schodami w dół, i zajął lożę w chwili, gdy poprzedni klienci ją zwolnili. Całą trójką wcisnęliśmy się za stolik, a po kilku minutach każdemu z nas podano duży cynowo-miedziany kufel piwa i małą czarkę mocniejszego alkoholu.
– Tak – powiedział Bressinger. Podniósł swoją czarkę, na co sir Radomir i ja zrobiliśmy to samo. – Za Sovę i Dwugłowego Wilka, który pożre was w całości i wysra wasze kości. Yura!
Wypił alkohol, lecz sir Radomir i ja się zawahaliśmy.
– Co to, do kurwy, znaczy? – zapytał sir Radomir. – Yura?
– A jak myślisz? – rzucił Bressinger. – To znaczy: pij!
Przełknęłam napój, pewien rodzaj wina, który kupcy zaczęli pędzić, by przewozić go więcej za niższą cenę. Nigdy wcześniej go nie piłam i nie byłam przygotowana na jego nieprzyjemny smak, który zaczął palić mi gardło. Łzy napłynęły mi do oczu i natychmiast zaczęłam kaszleć, ku ogromnej uciesze sir Radomira i Bressingera, którzy wybuchli śmiechem.
– Na krew Nemy – wykrztusiłam, odstawiając czarkę. Po dwóch dodatkowych kielichach wina, które wypiłam wcześniej w Wielkiej Loży, poczułam, jak szybko się upijam.
– No, Heleno. Opowiedz nam o swoich wrażeniach, jeśli chodzi o miasto. Mówi się, że nikt nie zapomina pierwszego przyjazdu do Sovy – powiedział Bressinger. Jego grozodański akcent, już i tak wyraźny, dzięki alkoholowi stawał się jeszcze silniejszy.
Wzruszyłam ramionami. Kiedy się odezwałam, już zaczynałam mówić niewyraźnie.
– Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam. Miasto… jest przytłaczające. Wszędzie są ludzie, o każdej porze dnia. I wszystko jest takie duże, takie wysokie.
– To dzięki magii – powiedział Bressinger. Ku mojemu zdumieniu wypił cały kufel piwa i od razu zawołał o kolejny.
– Moment – powiedział sir Radomir do kelnera i wychylił swój kufel. – Niech będą dwa.
Wypiłam kilka łyków własnego ale w nierozważnej próbie dorównania im.
– Nie rozumiem tego, chociaż pamiętam, jak sir Konrad o tym wcześniej mówił. Jak magia może istnieć w budynkach?
– To runy, które wyryto w fundamentach – odparł Bressinger. – Budynki są za duże. Zawaliłyby się pod własnym ciężarem. Runy temu zapobiegają. Nie wiem jak. Ale czy to ma znaczenie? Już się tego nie stosuje… to znaczy magii. To dawna praktyka. Dobra praktyka – dodał z konspiracyjnym mrugnięciem.
– Nie podoba mi się to – powiedziałam, myśląc o Claverze. Miałam wrażenie, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby magia po prostu całkowicie zniknęła. Ryzyko, że mogłaby wpaść w niewłaściwe ręce, przewyższało wszelkie korzyści, jakie mogła przynieść.
– Tak, mi też – zgodził się sir Radomir. – To nienaturalne. Nikt nie powinien władać tymi starymi pogańskimi bzdurami.
– Nawet Sędziowie? – zapytał Bressinger.
– Nikt – powiedział stanowczo sir Radomir.
– Słyszałem, jak mówią, że magia z run przeniknęła do ziemi. Właśnie ona daje Sovie tą atmosferę. Chodzisz po ulicach i masz wrażenie, że całe miasto na ciebie napiera. To sprawia, że czujesz się nic nieznaczący – powiedział Bressinger. – Najwyraźniej dawnym cesarzom to się podobało.
Trzy nowe kufle pojawiły się ze stuknięciem na naszym stole. Obaj mężczyźni natychmiast zaczęli pić.
– W każdym razie, Heleno – podjął dalej Bressinger, przeciągając ręką po brodzie. – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Jakie pytanie?
– O dołączenie do zakonu. Picie doskonałego wina zamiast tych szczochów. Granie w gry słowne w wysokim saxańskim. Bycie frymuśnym gościem… – zdusił beknięcie – …a raczej babką, powinienem powiedzieć.
– Takich pełno dookoła – mruknął sir Radomir.
– Teraz jesteś w Sovie – odparł Dubine łagodnie. – To miasto więcej niż z chęcią wykorzystuje kobiety, tak samo jak mężczyzn. Sova wykorzystuje wszystkich. Nie ma znaczenia, jak wyglądasz ani co myślisz.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Tylko to, że Sova znajdzie dla ciebie miejsce, pomimo twoich… ograniczonych darów umysłowych.
Sir Radomir nic przez chwilę nie mówił. Nagle rzucił pusty kufel na lewą stronę Bressingera.
– Łap – powiedział ponuro, patrząc, jak kufel odbił się od ławy i upadł na podłogę.
Bressinger spojrzał w dół, na kikut swojej lewej ręki, potem na kufel i w końcu na sir Radomira.
– To było… – zaczęłam z gniewem, lecz ku mojemu zdumieniu mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Spojrzałam na nich zszokowana, gdy obaj tak się śmiali, aż do łez. Bressinger wyciągnął rękę nad stołem i poklepał szeryfa po ramieniu, a sir Radomir w odpowiedzi chwycił go za ramię.
– Na cycki Nemy – mruknęłam z ustami przy swoim kuflu. Nie do końca lubiłam ten wisielczy humor rodem z Wojny Imperialnej, a szkoda, bo czekało mnie go jeszcze dużo.
– No dalej, Heleno. Zwlekałaś już wystarczająco długo. Przyjmiesz patronat sir Konrada? Zaczniesz szkolenie na Sędziego? – naciskał Bressinger.
Alkohol musiał go ośmielić, bo chociaż Dubine i ja rozmawialiśmy szczerze na wiele tematów, ten nie był jednym z nich.
Wzruszyłam ramionami. Sama też czułam się lekko pijana. Nierozważnie dopiłam swoje ale, po czym sięgnęłam po ostatni, przeznaczony dla mnie kufel.
– Nie wiem – odparłam. – To kuszące…
– Wolałabyś być jego żoną niż protegowaną – przerwał mi Bressinger z kpiącym uśmiechem.
Poczułam się tak, jakby ktoś dał mi w twarz.
– Wystarczy – rzuciłam zdecydowanie.
Obok mnie sir Radomir zaśmiewał się jak podrostek.
Bressinger mrugnął do mnie i ukrył uśmiech za kuflem. W tym uśmiechu krył się jednak jakiś fałsz… niepewność. Nie po raz pierwszy mówił coś takiego. Miałam wrażenie, że próbuje wyciągnąć ode mnie zaprzeczenie, chociaż – o ironio – im częściej o tym wspominał, tym więcej o tym myślałam. Osobiście sądziłam, że bał się, że zabiorę mu sir Konrada.
Zgrzytnęłam zębami.
– Mój związek z… – zaczęłam, ale ponownie mi przerwano.
Tym razem był to postawny mężczyzna, który chwiejnie zbliżył się do naszego stolika i teraz stanął przy samej jego krawędzi.
– Skąd jesteś, przyjacielu? – zapytał nieznajomy, wskazując Bressingera.
Był brutalem, łysym i brodatym, i na wpół pijanym, sądząc po tym, jak się lekko chwiał. Wyglądał, jakby pochodził z południowych prowincji Imperium, może nawet z samej Grozody.
Dubine uśmiechnął się zadziornie i odstawił kufel.
– Z Grozody, kmotrze – powiedział, dodając jako ostatnie słowo kolokwializm w niskim saxańskim, który przy jego akcencie zabrzmiał dziwacznie.
– To widać – odparł mężczyzna.
– Co masz przez to na myśli? – zapytał ze złością sir Radomir, lecz Bressinger uspokoił go gestem.
Mężczyzna wskazał kikut Bressingera.
– Straciłeś ją w Wojnie Imperialnej?
– Nie – odpowiedział Bressinger, nie tracąc humoru.
– Czego chcesz? – zapytał nieznajomego sir Radomir. – To prywatna rozmowa.
– Nie mamy tu wielu Grozodan – ciągnął mężczyzna. Miał szkliste oczy i odnosiłam wrażenie, że jego śmierdzący oddech dociera do mnie przez cały stół.
Spojrzałam mu prosto w oczy, zuchwała po alkoholu.
– Proszę, możesz odejść? – rzuciłam z irytacją.
Bressinger i sir Radomir wybuchnęli śmiechem. Mężczyzna nie.
– Byłeś w Lesie Kyatakan? – spytał Bressingera prosto z mostu.
Ściągnęłam brwi, zdezorientowana.
– O czym ty mówisz?
– Zamknij się, mały gryzoniu – rzucił nieznajomy.
Sir Radomir chciał wstać, jednak Bressinger wyciągnął rękę.
– Nie, nie byłem – powiedział. – Spóźniłem się o rok. – Wskazał bar. – Chodź, pozwól, że postawię ci coś do picia.
– Poznaję cię – naciskał mężczyzna i poruszył się niezgrabnie. – Zabiłeś mojego towarzysza. Poderżnąłeś mu gardło.
Bressinger spojrzał za jego plecy.
– Jesteś tutaj z kimś, kolego?
– Przyznaj się! – krzyknął nagle nieznajomy.
Przestraszyłam się, ale Bressinger i sir Radomir pozostali nieporuszeni.
– Chłopie, spierdalaj – powiedział sir Radomir, wskazując głową drzwi. – Nie przyszliśmy tutaj omawiać z tobą zamierzchłej przeszłości.
Mężczyzna sterczał przy stoliku przez boleśnie długą minutę, po czym w końcu odszedł. Wszyscy troje odwróciliśmy się do siebie.
– O co tu, do Kasivara, chodziło? – zapytałam.
Bressinger w kiepskim nastroju pokręcił głową.
– To weteran. Prawdopodobnie postradał rozum.
– A czym jest Las Kyatakan? Miała tam miejsce bitwa?
– Tak. Po jego wyglądzie domyślam się, że jest Venem. Nie myśl o nim więcej, Heleno, to tylko biedny facet z przenicowanym umysłem.
Jeszcze trochę posiedzieliśmy przy stole, ale to spotkanie zepsuło wszystkim nastrój.
– Nigdy wcześniej nie miałem tu tego typu kłopotów – powiedział Bressinger po chwili. – Można się ich spodziewać na prowincji, ale nie w Sovie.
Mimowolnie przypomniałam sobie pierwsze spotkanie z sir Radomirem i lekceważący sposób, w jaki mówił o Bressingerze i mnie. Podczas Wojny Imperialnej walczył z moimi rodakami i to gruntowało jego opinię o Tolsburgu i jego mieszkańcach. Teraz byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale czy innych Toli traktowałby z podobnym szacunkiem? Sama myśl o tym sprawia, że się jeżę.
– Właśnie tak się dzieje, kiedy klasy polityczne zaczynają wsadzać gówniany kij w mrowisko – mruknął sir Radomir. – W nosie mam sovańską politykę, ale gdy ci tak zwani „Patrycjusze Mlyanar” rzygają trującymi odpadami w ramach dyskusji, nie można być zaskoczonym, że przeciętni ludzie robią to samo. Będą brali przykład z wyżej postawionych.
Bressinger mruknął coś pod nosem i dopił resztkę piwa. Sir Radomir zrobił to samo, ja również.
– Chodźcie – powiedział Dubine. – Zaczerpnijmy nieco powietrza.
***
Wyszliśmy na zewnątrz. Ponownie podążyliśmy za Bressingerem, który po krótkim czasie zaprowadził nas nad brzeg Sauber. Była to jedna z odnóg rzeki, równie głęboka i szeroka, jak pozostałe, na której nadal panował spory ruch statków, chociaż miejsce, w którym staliśmy, było pogrążone w mroku i opustoszałe.
– Jak dużo czasu w sumie tutaj spędziłeś? – zapytał Bressingera sir Radomir.
Dubine wzruszył ramionami.
– Jakieś kilka lat – odpowiedział. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek przywykł do tego miejsca.
– To naprawdę coś, bez dwóch zdań – mruknął sir Radomir.
Dotarło do mnie, że obaj sikają, skorzystałam więc z okazji i również sobie ulżyłam.
– Nie wiem, z jakiej przyjechaliście dziury, ale tutaj, w Sovie, mamy publiczne wychodki – usłyszałam za plecami czyjś głos.
Chcąc w pośpiechu naciągnąć ubranie, poślizgnęłam się na błocie, a w końcu, gramoląc się i przeklinając, zdołałam się podnieść.
Z cienia wyłonił się strażnik miejski – kobieta w lekkiej zbroi i z włócznią w ręku. Przyjrzała się naszej trójce, cokolwiek pijanej, a jej twarz wykrzywiła pogarda.
– Mam nadzieję, że macie przy sobie pieniądze. Za sikanie w miejscach publicznych nakładana jest kara grzywny.
– To moja wina – powiedział Bressinger, rozkładając szeroko rękę. Na jego twarzy pojawił się szeroki, głupkowaty, ale niezwykle nieszczery uśmiech, a jego grozodański akcent był w zasadzie niezrozumiały.
Strażniczka przechyliła głowę.
– Co niby jest pańską winą? – zapytała.
Bressinger nagle rzucił się do ucieczki. Popędził tuż obok kobiety i dalej, na ulicę.
– Dawajcie! – zawołał beztrosko.
– Ożeż, kurwa mać… – zaklął sir Radomir.
Pognałam za Bressingerem, pijana, czując zawroty głowy i nudności, a jednocześnie śmiejąc się tak mocno, że ledwie byłam w stanie oddychać. Nie sądzę, by strażniczka w ogóle zamierzała nas gonić, ale po sposobie naszej ucieczki można by pomyśleć, że gonił nas cesarski Legion.
Pobiegliśmy przez tłum ludzi, za plecami słysząc krzyki i gwizdy. Bressinger wpakował nas w kłopoty. Uciekaliśmy dalej, w dół brukowanych alei, niemal skręcając sobie kostki; pędem przebiegliśmy wzdłuż szerokich, wyłożonych płytami bulwarów, które mieściły się między państwowymi budynkami; przepychaliśmy się przez tłum szlachciców i zwyczajnych ludzi. Miałam wrażenie, że biegliśmy przez kilka godzin, choć w rzeczywistości trwało to najwyżej kilka minut.
W końcu zatrzymaliśmy się kilka uliczek od sovańskiej Areny. Tutaj zmierzający na wieczorne rozgrywki tłum był ogromny i nawet gdyby ktokolwiek nas gonił, nie miał już żadnych szans, by nas złapać.
Sir Radomir dopędził nas, spocony, czerwony na twarzy i wykończony. Pochylił się i splunął na ziemię.
– Jestem szeryfem – wykrztusił. – Nikt nie może widzieć, jak robię coś takiego.
Bressinger tylko się roześmiał i klepnął go w ramię.
W tej chwili ja również się pochyliłam i zwymiotowałam cały alkohol, jaki tego wieczoru wypiłam. Od strony przechodzących niedaleko klientów dobiegła nas mieszanina jęków, śmiechu i wiwatów.
– Tak jest, mała, podnieśmy je – powiedział Bressinger z nietypową dla siebie czułością, chwytając moje włosy i odsuwając mi je od twarzy.
Nadal były długie tylko po jednej stronie, po tym, jak pan Maquerink, medyk w Galen’s Vale, ogolił resztę, by opatrzyć ranę, którą odniosłam. Teraz włosy już odrastały, powoli, ale zdecydowanie.
Wyprostowałam się, czując napływającą z zażenowania falę gorąca.
– Chyba muszę iść spać – powiedziałam. Było już po północy i wirowało mi w głowie.
– Mam lepszy pomysł – odparł Bressinger, rozglądając się wokół.
Dopiero wtedy dostrzegłam, że przywiódł nas do jednej z obskurnych dzielnic Sovy. Kobiety i mężczyźni, w różnym stopniu roznegliżowani, stali w drzwiach w zachęcających pozach, a nad wejściem do każdego przybytku wisiał szyld ze sprośnym znakiem, z których każdy był bardziej dosadny od poprzedniego.
– Niby co, według ciebie, mam robić w burdelu? – zapytałam ze zmęczeniem.
– Heleno, jesteś teraz w Sovie… na dobre czy złe. Mają tu też burdele dla kobiet.
Bressinger wskazał jeden z przybytków. Nad wejściem do niego widniał ogromny fallus. Niesamowicie umięśniony mężczyzna, wysmarowany oliwką i mający na sobie jedynie przepaskę biodrową, uśmiechnął się do mnie.
– Na Nemę, Dubine! – powiedziałam, chociaż byłam zbyt zmęczona i pijana, by czuć oburzenie. – Naprawdę myślałeś, że chciałabym tu dojść?
– O to właśnie chodzi, żeby tutaj dojść – odpowiedział Bressinger i słysząc to, nawet ja musiałam się roześmiać.
– Nie chcę się barłożyć, chcę iść spać – powiedziałam.
– Twoja wola – odpowiedział Bressinger posępnie.
– Zostań. Ja ją odprowadzę – powiedział sir Radomir. – Mój żołądek tego dzisiaj nie zniesie.
Dubine westchnął z rozdrażnieniem.
– Co się z wami stało? Posmakujcie rozkoszy, jakie oferuje Sova! Czerpcie z życia wszelkie możliwe przyjemności! Słyszeliście naszego mistrza: czekają nas trudne sprawy! Czas, żebyśmy trochę poużywali!
Mówił głośno i z wielką pewnością siebie, chociaż pod jego fasadą niesforności kryła się desperacja.
– Innym razem, Dubine – powiedział sir Radomir.
Bressinger sprawiał wrażenie, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, i zobaczyłam grymas złości, który przemknął mu po twarzy, lecz po chwili tylko wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył w stronę najbliższego burdelu.
– Chodź – powiedział sir Radomir, patrząc na naszego odchodzącego towarzysza. – Nie wiem, co sir Konrad dla nas na jutro zaplanował, ale nawet bez kaca będzie to parszywe.
IV
Cesarz
„Wydawaj roztropnie. Rządź sprawiedliwie. Karz łaskawie”.
Z Vukoviczańskich Głównych Cnót Rządzenia
Kolejnego dnia wszyscy zebraliśmy się w Wielkiej Loży.
Wraz z sir Radomirem znaleźliśmy tani motel, w którym zasnęliśmy. Obudziłam się z ogromnym bólem głowy i smakiem wymiocin w ustach. Po szybkim śniadaniu – suchym chlebie i dużej ilości rozwodnionego piwa – ruszyliśmy ciepłymi ulicami w stronę Wielkiej Loży, zatrzymując się jedynie po miętową pastę z solą, bym mogła odświeżyć oddech. Nadal kręciło mi się w głowie i czułam nudności, lecz sir Radomir, ten żul, wyglądał, jakby nic mu nie było.
Nie od razu wpuszczono nas do Wielkiej Loży i musieliśmy czekać, aż kolejni służący potwierdzą, kim jesteśmy. Potem zaprowadzono nas do komnaty Vonvalta – zaskakująco małego, lecz dobrze wyposażonego gabinetu na wyższym piętrze Loży.
– Dzień dobry – powiedział, gdy weszliśmy.
Bressinger już tam był, umyty i przebrany, chociaż jego oczy były przekrwione. Sam Vonvalt wyglądał poniekąd mizernie, jednak nie tylko z powodu kaca, który go niewątpliwie męczył. Wyglądało na to, że ponownie miał atak choroby.
– Oboje wykąpiecie się i zmienicie odzienie, zanim pójdziemy na spotkanie z cesarzem. Śmierdzicie jak podłoga w tawernie. – Spojrzał na mnie. – I, Heleno… masz całą suknię w błocie.