Prozy wybrane. Tom 1 - Jerzy Andrzejewski - ebook

Prozy wybrane. Tom 1 ebook

Jerzy Andrzejewski

4,7

Opis

Jerzy Andrzejewski (1909-1983) –  prozaik, publicysta, felietonista, scenarzysta, działacz opozycji demokratycznej w PRL, poseł na Sejm PRL I kadencji, współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników i Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”, a przede wszystkim pisarz wybitny, dziś nieco zapomniany. Pisarz, który pozostawił po sobie wiele powieści, opowiadań, dramatów, esejów oraz dzienników, którego twórczość była tak bardzo różnorodna, że można odnieść wrażenie istnienia za nią wręcz kilku autorów Do tego człowiek z wyjątkową biografią, o którym sam Andrzej Wajda powiedział: „Nie znam nikogo, kto popełniając takie błędy, potrafił odejść od nich tak daleko, kto gotów był na zburzenie całego warsztatu twórczego, który przez lata doskonalił, aby zaczynać wszystko od początku”. Być może powyższe sprawia, że droga współczesnego czytelnika do jego twórczości nie jest drogą prostą.
I tom Próz wybranych Jerzego Andrzejewskiego w znanej serii Państwowego Instytutu Wydawniczego „Biblioteka Klasyków” zawiera dotychczasowy największy wydany wybór opowiadań z okresu całego twórczości pisarza oraz powieściowy debiut Ład serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 786

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROJEKT OBWOLUTY I OKŁADKI: Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopakina podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka
REDAKTOR PROWADZĄCY: Paweł Orzeł
OPIEKA REDAKCYJNA, KOREKTA: Aleksandra Zoń
KOREKTA: Michał Libich, Barbara Linsztet (Lingventa)
SKŁAD I ŁAMANIE: Emilia Pyza
Wydanie pierwsze w tej edycji
Warszawa, 2020
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019
ISBN 978-83-8196-019-9
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

KONIEC

(1933)

.

Turkotowi wozu towarzyszył dobrze znany brzęk blaszanych baniek i łańcuchów. Był to znak, że Owczak mija kościół św. Jakuba i za chwilę będzie na miejscu.

Gielbard wiedział, że w tym momencie powinien przerwać sprawdzanie rachunków i wyjść spoza kontuaru, aby pochylić się nad ciemną piwnicą. Gdy wóz się zatrzyma – będą już tylko brzęczeć łańcuchy. Na dworze jest jeszcze szarawo, ale nawet z zamkniętymi oczami można sobie łatwo wyobrazić ruchy towarzyszące podobnym dźwiękom: muszą być szerokie i zamaszyste; rzecz jasna, że człowiek słaby i szczupły nie mógłby z takim rozmachem rozplątywać pogmatwanego żelastwa, konieczne były do tego szerokie plecy i długie ręce Owczaka. W jego niecierpliwych palcach łańcuchy dźwięczały niecierpliwie jak na alarm. Trzeba się śpieszyć, już jest późno, najwyższy czas, żeby sklep otworzyć. Zimno. Dlaczego gaz się nie pali? I gdzież jest ta piwnica? To zabawne – myślał, nie ruszając się – ale jak człowiek podchodzi do piwnicy, to z początku widzi tylko ciemny i chłodny otwór, zupełnie grób. Zawsze miał wrażenie bliskości cmentarza, kiedy pochylony nad mrokiem, z którego wyłaniał się dość dziwaczny, podobny trochę do pary krzywych nóg, pałąkowaty zarys drabiny, musiał krzyknąć: „Władka, Owczak przyjechał!”. Tak było codziennie. Lecz teraz ledwie uchwycił własny głos, a brzęk łańcuchów stał się naraz niezrozumiale bliski i natarczywy – stwierdził, że coś jest nie w porządku.

Stał wśród ciężkich ciemności, pochylony nad piwnicą, której nie widział, i z trudem oddychał, z takim wysiłkiem, jakby mu jakiś ciężar przygniatał piersi. Powietrze było gęste, mogło się zdawać, że pełno w nim sadzy. Dlaczego tak ciemno? – zaniepokoił się. Przecież wchodząc do sklepu zapalił, jak zwykle, gaz. A może zapomniał? Chciał się oprzeć o kontuar, aby poszukać zapałek, lecz natrafił na próżnię i uczuł, że traci równowagę. Szybko się cofnął. Tego tylko jeszcze brakowało, żeby zleciał do piwnicy. Wyprostował się. Śnieg będzie padać – pomyślał – dlatego takie ciemności, szkoda, targi się zmniejszą, ale tak czy inaczej Owczakowi nie można kazać czekać za długo, to oczywiste, tylko po co on tak gwałtownie szarpie tymi łańcuchami, pali się czy co? A Władka też by się mogła odezwać, nie zasnęła chyba w piwnicy? Bóg raczy wiedzieć, co ta dziewczyna robi po nocach, że za dnia chodzi ciągle senna i porusza się jak mucha w kleju... Jeszcze raz krzyknął: „Władka, Owczak przyjechał!”. Był pewien, że zawołał dokładnie w tym kierunku, w którym musiał się znajdować piwniczny otwór. I nie zawołał – czuł to dobrze – dychawicznym szeptem, jak ten szczur, administrator domu. Nie, gdzież tam! Krzyknął swoim niezmiennie silnym i krzepkim głosem, przed którym: ho, ho! – ucieszył się chełpliwie – jeszcze i teraz, jak za dobrych czasów Domu Handlowego – Antoni Gielbard, drżą niektórzy ludzie, na ten przykład Władka... W normalnych warunkach głos powinien jak kijem przeciąć czarną plamę, zapaść się w głąb piwnicy i tam zadudnić donośnie: „Właaadka!”. Tymczasem była cisza. Gorąco uderzyło Gielbardowi do głowy. Chyba jeszcze raz krzyknąć?

Ogarnęło go nieprzyjemne podniecenie. Przecież to niemożliwe, jakże tak może być? Jest chyba przytomny: na ulicy przed sklepem stoi Owczak z mlekiem; za chwilę powinien zajechać furgon z pieczywem; w piwnicy – gdzież ona jest, do ciężkiego diabła? – siedzi Władka; trzeba w przylegającej do sklepiku kawiarni zrobić porządki, poustawiać stoliki i krzesła, kurze pościerać, podłogę zamieść; zaraz przyjdzie pierwszy gość, ten – jak on się tam nazywa? – stary emeryt z przeciwka. Zawsze regularnie o tej samej porze wypija szklankę gorącego mleka, „bezwarunkowo cedzonego”; kiedyś, jeszcze z początku, Władka przyniosła niecedzone i była o to cała awantura...

Wszystko to uprzytomnił sobie nieomal równocześnie i osaczony gorączkowym natłokiem myśli doznał takiego samego uczucia zagubienia jak któregoś dnia – kiedy to było? zaraz, zaraz... – znowu wszystko poczęło się w nim plątać, gmatwać i upłynęła dobra chwila, nim zapanował nad tym swoim wewnętrznym rozbieganiem – przede wszystkim, jaki teraz mamy miesiąc, miesiąc? miesiąc? no, wszystko jedno, w każdym razie było to niedawno, przyszedł tego dnia sekwestrator i nałożył areszt na całe urządzenie sklepu i kawiarni, wszystko zajął od a do zet, niczego nie ominął, żadnego mebla nie przeoczył, naklejał te swoje karteczki i naklejał, a potem spisywał wszystko po kolei, akuratnie, systematycznie, z flegmą, takie ścierwo! – Nagła złość objęła Gielbarda, zadygotał jeszcze niewygasłą, ciągle żywą i bolesną pasją. – A mówił przecież do niego jak do człowieka: panie, zapłacę, tylko daj mi pan czas chociaż do najbliższej soboty – aha, więc to musiał być wtedy poniedziałek, oczywiście że poniedziałek – teraz nie mam, więc co mam robić, żyły mam sobie wypruć czy pójść kogo zamordować? – A ten łobuz nawet nie odpowiedział, niechby choć słowo powiedział: tak albo nie, ale ani jednego słowa... Gielbard stał z tyłu i widział, jak spod sekwestratorskiego ołówka wybiegał ciemny sznureczek słów i cyfr, i im się ten sznureczek stawał dłuższy, tym bardziej przejmującym i coraz ostrzejszym bólem przenikał mu do serca. I co się stanie, jeśli nie będzie miał czym należności zapłacić? Może się przecież tak złożyć, pieniędzy, jak słusznie powiedział, z żył się nie wypruje, wtedy w oznaczonym terminie odbędzie się licytacja, ludzie za psie pieniądze zabiorą graty, o kupieniu nowych ani marzyć, przyjdzie budę zamknąć, i co potem, co potem? Już nie widział szerokich pleców sekwestratora ani tłustych fałdów skóry wylewających się temu człowiekowi spod przyciasnego kołnierzyka jak spod obroży, ani wydłużających się czarnych sznureczków, ani Władki bladej i wystraszonej, ani gości przycupniętych po kątach i ciekawie wybałuszających oczy. Niczego nie dostrzegał. Wszystko dokoła stłoczyło się w jeden ciemny kłąb.

Teraz stało się coś podobnego. Dokoła był tylko mrok dźwięczący brzękiem łańcuchów tak gwałtownie, jakby ten hałas miał za chwilę rozwalić ciemności. Czuł, że dłonie i stopy ma coraz cięższe, zupełnie jak z ołowiu, oddychał coraz szybciej, prawie się dusił. Przestraszony wyszeptał z wysiłkiem: „Władka...”. Ale i tym razem nie dosłyszał swego głosu. Była cisza. Zabrakło mu tchu. Czuł, że za chwilę straci przytomność. – Umieram – pomyślał. Szarpnął się więc gwałtownie, chcąc zepchnąć z siebie tłoczący nieznośnie ciężar. I naraz doznał ulgi. Upłynęła jednak długa chwila, zanim zdołał zebrać rozproszone myśli i niespodziewanie dla samego siebie stwierdzić, że znajduje się w pozycji leżącej, równo wyciągnięty na wznak. Musiałem zemdleć – wytłumaczył to sobie – pewnie z sercem jakaś historia. O Boże, czyżbym był tak poważnie chory?

Leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami. I cóż by też Emilia powiedziała, gdyby tak nagle, ni stąd, ni zowąd wziął i umarł? Zawsze tyle mówi o jego „końskim” zdrowiu, a tu masz! Było mu dobrze i błogo, tak błogo, że się nawet nie zaniepokoił, dlaczego nie słychać łańcuchów. Władka, kulfon jeden – pomyślał tylko – mogłaby przecież wyleźć z piwnicy i dowiedzieć się. Ale co na takiego szturmoka liczyć? Pomyślał zresztą o tym bez gniewu. Litował się nad swoim opuszczeniem i coraz większa ogarniała go błogość. Spoczywał w leniwym cieple, pod powiekami miał spokój łagodnie falujących ciemnych i jasnych plam. Wydawało mu się, że zasypia. A może to już była śmierć?

Nagle miejsce, w którym dopiero co brzęczały blaszane bańki z mlekiem i łańcuchy, wypełniło się pośpiesznym dudnieniem. – Pociąg? – zdziwił się. Poruszył się i pod palcami wyczuł chropowatą materię. – Kołdra – uświadomił sobie i od razu przytomnie stwierdził: – Przecież leżę w łóżku. Zrazu wydało mu się to niedorzecznością. Czyżby doprawdy była noc? Gdy ten fakt doszedł wreszcie do jego świadomości, ogarnęła go radość. Uniósł głowę.

W dole, z głuchym łoskotem, biegł pociąg. Linia kolejowa przechodziła blisko domu. Zadrżały lekko ściany, szyba zakwiliła cienkim świergotem, lampa pod sufitem brzęknęła. I zaraz wszystko ucichło.

Teraz dopiero zastanowiło Gielbarda, jaki to mógł być pociąg. Wracał zawsze z Warszawy do Piastowa pociągiem przedostatnim, po półgodzinie czy czterdziestu minutach szedł jeszcze jeden podmiejski do Żyrardowa, a w chwilę potem leciał pospieszny z Krakowa. Codziennie słyszał oba, już zazwyczaj zasypiając. Teraz natomiast miał wrażenie, więcej, był pewien, że spał bardzo długo, przynajmniej ze trzy, a może i cztery godziny. W żadnym wypadku nie mogło upłynąć pół zaledwie godziny od powrotu do domu. Może zatem był to już pierwszy pociąg ranny?

Natychmiast wytrzeźwiał. W pokoju było ciemno. Wysoko pod dachem pobrzękiwała monotonnie jakaś blacha. Musiał być wiatr. Obok spała Emilia. Słychać było jej nierówny oddech, chwilami lekko pochrapywała.

Gielbard leżał teraz z otwartymi oczami i z niespokojnym natężeniem wpatrywał się w stronę okna, dręczony lękiem, czy w pewnej chwili czarna i nieruchoma płaszczyzna nie zacznie się od zewnątrz nasycać podłużnymi szczelinami szarawego światła, niezawodnym znakiem świtu. Ale ciemność była nieruchoma. Nic nie pojmował. Chcąc sprawdzić godzinę, uniósł się na łokciu. Łóżko skrzypnęło. Wyciągnął po omacku rękę i palcami natrafił na zimny blat nocnego stolika. Ale dopiero wówczas gdy nie znalazł zegarka w miejscu, na którym zawsze go kładł, rozbierając się, uświadomił sobie, że niepotrzebnie się fatyguje. Zegarek nie mógł leżeć na nocnym stoliku, ponieważ od paru dni spoczywał w lombardzie.

„Jak to trzydzieści złotych? Ostatnim razem ocenił pan ten sam zegarek na osiemdziesiąt...” – Gielbard pamiętał, jak mówił to z nieporadnym oburzeniem, zdruzgotany śmiesznie małą ceną zaofiarowaną przez taksatora. Starał się go przekonać. Przecież poprzednim razem otrzymał za ten sam zegarek całe osiemdziesiąt złotych, nie tak dawno, najwyżej trzy miesiące temu... „Trzydzieści – przerwał ostro taksator. – Tyle jest wart zegarek”. Gielbard bezmyślnie wpatrywał się w chudą, pożółkłą twarz urzędnika. „Więc jak? – powiedział tamten już wyraźnie zniecierpliwiony. – Chce pan?” Czy chce? Czy chce? Wcale nie chce! Musi. Tymczasem z tyłu, z długiej kolejki stojących, już się dały słyszeć niezadowolone głosy, że zabiera czas, że tylu ludzi czeka, że coś tam jeszcze. Padał tego dnia jesienny dokuczliwy deszcz. W ciasnym lombardzie było duszno od wilgotnej odzieży. Śmierdziało biedą. Otrzymawszy numerek do kasy, Gielbard przeciskał się przez tłum, obliczając, że tych nędznych trzydziestu złotych nie wystarczy nawet na zapłacenie zaległych rachunków za gaz. Termin płatności dawno już minął. Tylko patrzeć i przyjdą z gazowni zamknąć licznik.

Groźba podobnej możliwości nagle go teraz dosięgła i do reszty otrzeźwiła. Wprawdzie po chwili zdał sobie sprawę, że rachunek za gaz został ostatecznie zapłacony, jednak sen go już odbiegł. Boże, jak się też człowiek morduje! – pomyślał. Do żywego poruszyło go wspomnienie dnia, kiedy to od samego rana do późnego popołudnia machinalnie załatwiał klientów pochłonięty nieustanną obawą, że każdej chwili może się zjawić urzędnik z gazowni i zamknąć licznik. To było dwa dni temu, we wtorek – obliczył mozolnie – oczywiście w przeddzień Wigilii, a więc wczoraj było pierwsze święto... – Odetchnął z ulgą. Jakżeż mógł zapomnieć, że akurat są święta! Wszystko teraz stało się jasne. Nie było w tym nic dziwnego, że szły pociągi. Godzina nie musiała być późna. Miał dość czasu, aby porządnie się wyspać.

Położyli się do łóżek wcześnie. Któraż to mogła być? Dziewiąta chyba, nie później.

– Jedyny przynajmniej dzień w roku, że człowiek może się wyspać i nie zrywać do świtu – mówił do Emilii, rozbierając się.

Emilia stała przed lustrem i zawiązywała włosy na noc.

– Jeszcze Wielkanoc – powiedziała.

Tak właśnie powiedziała: „Jeszcze Wielkanoc”, ani słowa mniej, ani słowa więcej, i to takim tonem to „jeszcze Wielkanoc” wypowiedziane, jakby owych dni do porządnego wyspania się było Bóg wie jak dużo, co najmniej dwieście, a nie dwa. Może dlatego właśnie Emilia chciała jeszcze czytać „Kurier Warszawski”?

Został jej ten zwyczaj czytywania wieczorami z dawnych dobrych czasów. Mówiła, że on niech robi, jak chce – chce spać, więc niech śpi, ale jeśli o nią chodzi, to ona absolutnie nie może tak wcześnie iść spać, do czegóż to podobne o dziewiątej w łóżkach, kości zabolą od leżenia i w ogóle, czy nie szkoda życia, żeby je przespać?

W Gielbardzie wezbrała gorycz. Szkoda życia! Kości mogą zaboleć! A od harowania dzień w dzień po siedemnaście godzin to nie mogą zaboleć? Już otworzył usta, żeby to powiedzieć, lecz zatrzymał się w porę. Po co mówić takie rzeczy? W jakim celu? Z góry wiedział, co usłyszy. Wiedział, że Emilia odpowie, że przecież ona też nie próżnuje ani brzuchem do góry nie leży, bo kto sprząta, kto gotuje, kto bieliznę ceruje, kto przynajmniej z dziesięć razy dziennie biega do sklepu i kto przede wszystkim, kto pierze? Nie ma jednego dnia, żeby nie było czegoś do przepierki, człowiek rąk po prostu nie czuje, grzbietu nie może rozprostować, nie mówiąc już o tym, że co ona ma teraz w ogóle z życia, nosem nawet nie wyjrzy na świat, on cały dzień poza domem, Heniek też najczęściej poza domem, przez cały dzień słowem się nawet nie ma do kogo odezwać, chyba że całej parady raz na kilka tygodni wybierze się do Warszawy i pójdzie do kina, to cała jej przyjemność...

Właśnie prawie co do joty to samo mówiła Emilia po świątecznym obiedzie, kiedy już wszystko w kuchni pozmywała, posprzątała i mogła mieć nareszcie swoje „wychodne”, jak powiedziała z gorzką ironią. Siedzieli wtedy w stołowym umeblowanym niedobitkami dawnego kompletu. Smutny to był widok. Rozglądając się po zniszczonych, porysowanych i zszarzałych od częstych przeprowadzek gratach, trudno już sobie było wyobrazić ich dawny blask w mieszkaniu warszawskim. A przecież stanął Gielbardowi przed oczami tamten stołowy, z obrazami na ścianach i wielkim dywanem zaścielającym całą podłogę. A inne pokoje równie bogato umeblowane i w ogóle całe rozległe czteropokojowe mieszkanie... „Ech! – szarpnęło Gielbardem od środka – co tam! Było, poszło...”

Pierwszy dzień Bożego Narodzenia był szary, bezmroźny i słotny. Na drodze topniał brudny śnieg. Zaraz po obiedzie począł zapadać wczesny zmierzch. Od strony nieotynkowanego domu z przeciwka kładł się na okna ceglasty cień. Na górze, u kolejarzy Powsinowskich, śpiewano kolędy. Za ścianą grało radio. Wybiła trzecia.

Gielbard leżał na kanapie i próbował czytać. Świąteczny dzień dłużył mu się straszliwie. Chociaż wstali późno, bo gdzieś koło dziesiątej, miał wrażenie, że tego krótkiego stosunkowo czasu było nie wiadomo jak dużo. Oczywiście, biorąc rzecz na zdrowy rozsądek, nie było w tym nic złego. Nerwy przynajmniej odpoczywały, człowiek nie musiał żyć w ciągłym pogotowiu, że lada chwila może się zjawić jakiś wierzyciel, że gości mało, bo w taką pluchę, jaka ciągle jest tej zimy, to psa nawet trudno wygonić na ulicę, choć co prawda wierzyciel zawsze, jak ma przyjść, to przyjdzie – mówiło Gielbardowi częste doświadczenie. – Przyjdzie, choćby jak z cebra lało, choćby się ziemia trzęsła i niebo waliło, i dalejże piłować i mordować, że tak a tak, termin płatności dawno już minął, więc weksel powinien powędrować do rejenta, jeśli zaś jeszcze nie powędrował, to dłużnik powinien zrozumieć, że powinien zapłacić należność natychmiast, i to dla własnego przede wszystkim dobra, bo w przeciwnym razie cóż na takim przewlekaniu sprawy skorzysta, większą sobie jeszcze biedę na kark sprowadzi, gdyby natomiast zrozumiał, że wcale się nie chce jego krzywdy, lecz wprost przeciwnie, idzie mu się jak najbardziej na rękę – a, to wówczas pieniądze na pewno by się znalazły, wszak nie rozchodzi się tu o jakieś zawrotne sumy, czy doprawdy nie lepiej raz zapłacić i mieć już święty spokój?

Gielbard trzymał przed sobą „Kurier”. Zaczął właśnie świąteczną nowelkę, lecz nic z tego, co czytał, nie rozumiał. Myślał o najbliższych terminach płatności, nie mógł sobie niestety dokładnie przypomnieć, jak się zapowiada poświąteczna sobota: czy ma przyjść jakiś wierzyciel, czy nie? Wydało mu się, że raczej nie.

Lecz teraz w łóżku, wśród bezgłośnej dokoła nocy, przypomniało mu się, że właśnie w sobotę należy się Owczakowi tygodniowa zapłata: czternaście litrów mleka dziennie po dwadzieścia groszy, do tego dochodzą jeszcze jajka, ser, śmietana... Zaniepokojony począł mnożyć i dodawać, liczby rosły z szybkością tak zawrotną, iż w pewnym momencie Gielbard uczuł, że krew zaczyna mu dokuczliwie pulsować w skroniach, a dłonie stają się lepkie od potu. Wysunął je zatem spod kołdry, lecz wówczas od razu poczuł na rozgrzanej skórze przenikliwy chłód. Zimno było w pokoju jak w psiarni. Jak w psiarni?

Od razu się połapał, że nigdy tego powiedzenia: „zimno jak w psiarni” nie używał. Bo i dlaczego akurat w psiarni ma panować szczególnie chłodna temperatura? W barakach dla bezdomnych na pewno jest zimniej. Dlaczego się zatem nie mówi: „zimno jak w barakach dla bezdomnych”? Warto by przypomnieć to przy okazji Emilii. Zimno jak w psiarni – też porównanie! Daj Boże, żeby człowiekowi tak się wiodło jak niejednemu psu. W ogóle ostatnimi czasy Emilia miewa takie powiedzonka, że tylko ręce załamać i głęboko westchnąć. Dawniej nie zauważał, aby mówiła w podobnie dziwaczny i irytujący sposób.

Zaś Emilia, nieświadoma tego stanu rzeczy, pochrapywała coraz głośniej. Musiała przez sen otworzyć usta, bowiem powietrze bulgotało jej w gardle, przypominając krótkie pękanie mydlanych baniek. Gielbard głośno chrząknął. Nic to jednak nie poskutkowało. Zatem z umyślnym hałasem przewrócił się na drugi bok. Łóżko pod nim skrzypnęło hałaśliwie, lecz w gęstych ciemnościach banieczki w dalszym ciągu ciurkały i ciurkały. Dał wobec tego spokój i leżał bez ruchu, pogodzony z myślą, że nie uda mu się szybko zasnąć. Nigdy do tej pory nie zdarzyło mu się słyszeć chrapania żony. Dawniej nie chrapała, a ostatnio, od kiedy przenieśli się z Warszawy do Piastowa, w ogóle nie słyszał Emilii śpiącej. Gdy przyjeżdżał z Warszawy o północy, Emilia budziła się, zamieniali ze sobą kilka słów o zdarzeniach minionego dnia i – oboje znużeni – równocześnie prawie zasypiali. Teraz to niespodziewane chrapanie żony wydało się Gielbardowi najoczywistszym dowodem jej beztroski. Bo i jakież zmartwienia miała ona ostatecznie? Że pracuje? Trudno, każdy musi pracować. Dopóki można było – nie pracowała. Teraz trzeba – więc pracuje, ale to wcale jeszcze nie jest poważny powód do wyrzekania i jęczenia, jak to na przykład miało miejsce dzisiejszego popołudnia.

Emilia kładła pasjansa. Heniek swoim zwyczajem ulotnił się do drugiego pokoju. Szybko się ściemniało. Gielbard odłożył gazetę i patrzył w okno. Sąsiedni dom, ten ceglasty, nieotynkowany, rozpływał się powoli w głębi mroku. I już się zdawało, że go noc całkowicie pochłonie, kiedy zaczęły się tam zapalać światła: najpierw jedno samotne i dlatego wydało się tak dalekie i zagubione, potem drugie, a jeszcze później zapalały się parami, zupełnie jak znaki umowne, gładkie i równo odmierzone, naklejone na mrok płasko, bez żadnego wyrazu, i dopiero gdy w ich obrębie ukazywały się sylwetki lub cienie mieszkańców i przedmiotów – bezosobowość świateł ożywiała się, każde z nich stawało się jedyne i z własną, jemu tylko właściwą treścią.

Emilia zgarnęła w pewnym momencie karty, spoglądała chwilę w tamtą stronę i jak gdyby zaczerpnęła stamtąd natchnienia, oświadczyła, że pogoda jest okropna, odwilż, wilgoć, deszcz, i w tych warunkach, a do tego jeszcze w takiej dziurze jak Piastów, nie sposób się jest dostać nawet do sklepu; człowiek przejdzie kilka kroków i zaraz się zapaskudzi jak nieboskie stworzenie.

Gielbard milczał. Uważał, że pogoda rzeczywiście nie jest najlepsza, lecz z tym przejściem do sklepu Emilia grubo przesadza. Do sklepiku Dutkiewicza, dobrze licząc, mogło być co najwyżej pięćdziesiąt kroków, no, niechby nawet było sto, to cóż to znaczy wobec kilometra, a może i więcej, który on musi przejść dwa razy dziennie, pogoda czy chlapa, mróz czy odwilż, wszystko jedno, jak jest na dworze. O pół do szóstej musi wyjechać, a wrócić o północy, razem ile godzin? Osiemnaście i pół. Ciekawe, co by też Emilia powiedziała, gdyby tak jej przyszło dzień w dzień wracać do domu o północy!

A tymczasem Emilia dalej utyskiwała, że takiej okropnej pogody w święta dawno nie pamięta. Rok temu był przymrozek, prawda? – Zdaje się – mruknął. Czy to rzeczywiście ważne, czy rok temu był mróz, czy odwilż? Jakby nie było większych zmartwień! I po co w ogóle wspominać, co było rok temu? Wiele rzeczy było przed rokiem. Istniał przede wszystkim Dom Handlowy. Bokami wprawdzie robił, ku plajcie się staczał jak wóz bez hamulców i na pochyłej drodze, to prawda, ale przecież był jeszcze ten Dom Handlowy. – No właśnie! – ciągnęła z uporem Emilia – a teraz, kiedy mieszkają w tym okropnym Piastowie, to jakby naumyślnie, jakby się uwzięło, deszcz i deszcz... – Na nią się oczywiście uwzięło – pomyślał.

Naraz Emilia przestała chrapać. W pokoju było teraz zupełnie cicho, tylko słychać było, jak wiatr uderza o szyby. – Mróz bierze – stwierdził Gielbard. – Emilia znowu będzie miała temat do narzekania, że zimno, że ma ręce odmrożone, że węgla dużo wychodzi, że to, że tamto. A on oczywiście jest takim bydlęciem, co to wszystko może, jemu nic nie zaszkodzi, nic zbyt ciężkiego dla niego nie ma. Będziesz, człowieku, umierał – myślał z goryczą – i też ci powiedzą, że ci nic nie jest...

Kiedy po południu po narzekaniu na pogodę Emilia zaczęła wywlekać jeszcze inne swoje troski – powiedział wówczas, co o tym myśli. Wszystko to bardzo pięknie – tak oświadczył – ale jeszcze chyba i on się liczy, nie? Rozumie jej kłopoty, ale czy ona rozumie jego? Nie tylko ona była przyzwyczajona do innego życia, on też nie żył tak jak teraz i też mu się nie dzieje tak, jakby sobie tego życzył, czy ona to rozumie, czy bierze to pod uwagę?

Owszem, rozumiała to i brała pod uwagę. Jakżeż mogła nie rozumieć podobnie prostej sprawy?

– Tylko widzisz – zaraz dodała – ty chociaż ludzi widujesz, masz do kogo usta otworzyć, to ten przyjdzie, to tamten, pogadasz, porozmawiasz, masz jakąś rozmaitość. A ja co?

– Ładna rozmaitość! – wybuchnął. – Jeżeli sterczenie w sklepie szesnaście godzin na dobę nazywasz rozmaitością, to rzeczywiście można powiedzieć, że mam życie bardzo urozmaicone.

Ale Emilia i na to miała w zanadrzu sto argumentów, każdym usiłując udowodnić, że on to co innego, on żyje, ale ona? Och, tego, co ma ona, nie sposób nazwać życiem, to jest po prostu wegetacja, nic innego, tylko wegetacja. Nie mógł nie zauważyć, że kilkakrotnie i ze specjalnym naciskiem powtórzyła to słowo, jakby w samym jego brzmieniu znajdywała najmocniejszy argument dla swoich racji. – Tysiące ludzi jeszcze gorzej wegetuje niż ty – tyle tylko zdążył powiedzieć, bo akurat wszedł do pokoju Heniek.

Ledwie stanął we drzwiach, Emilia zaraz zaczęła: czy jedzie do Warszawy i po co jedzie? Żeby choć była pogoda, ale tak, czy to raz jeden przy święcie nie może posiedzieć w domu i czy nie szkoda wreszcie butów?

Gielbard przeżuwał jeszcze w ustach tamte niedokończone słowa o wegetacji, słuchał zatem gadaniny Emilii z niechęcią bliską odrazie. I aż go zdumiało, że w podobny sposób mógł zareagować. Przez moment uczuł nawet coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Ale równocześnie coraz silniej wnikała w niego świadomość, jak bardzo obcy i daleki jest ten o kilka kroków stojący chłopak, ten jego syn, Heniek. Już w czasie wczorajszej wigilijnej kolacji, a również i podczas dzisiejszego świątecznego obiadu zdał sobie nagle sprawę z tej niezauważonej do tej pory obcości syna. W ogóle cały ów świąteczny, niby to uroczysty obiad był nieskładny i przykry.

Siedząc przy stole zasłanym obrusem, po jednej stronie mając Emilię, a po drugiej Heńka, myślał, jakie to jest dziwne, a jednak prawdziwe: odzwyczaił się już od podobnych – jak się na samym początku, na widok nakrytego stołu wyraził – luksusów domowych. Jakoś niezręcznie siedziało mu się ze świadomością, że nie musi się co chwila odrywać do kasy czy do czegoś innego. Nieomal brakowało mu stolików kawiarnianych, również światło padało inaczej i aż dziwnie było, że nie ma tutaj Władki ospale się poruszającej i lepiącej się od brudu. Najbardziej jednak z tego wszystkiego zaskakiwała go cisza świąteczna. Czuł, że właśnie dlatego, że jest tak dokoła cicho – tu przy stole powinna się toczyć szczególnie żywa i interesująca rozmowa. Niestety, nic ze swej strony interesującego nie miał ani żonie, ani synowi do zakomunikowania. Heniek, ten rzeczywiście z ożywieniem opowiadał o swoich sprawach, o uniwersytecie, egzaminach, kolegach, o nadchodzącym karnawale. Ale mówił to wszystko w taki jakiś specjalny sposób, jakby to, co ma do powiedzenia, przeznaczał wyłącznie dla matki. W jej stronę był zwrócony, na nią patrzył, od niej oczekiwał odpowiedzi. Gielbard starał się uważnie słuchać syna, coraz bardziej jednak poczynała mu dokuczać świadomość, że jest właściwie przez niego usunięty gdzieś na bok, jak ktoś, kto może nie całkiem przeszkadza, ale w każdym razie jest raczej zbędny. Nie brał też w rozmowie prawie wcale udziału. Jadł świąteczne potrawy wolno i bez smaku, wpatrzony w talerz przed sobą, coraz dokuczliwiej dręczony poczuciem obcości we własnym domu.

Za to Emilia brała żywy udział w rozmowie z synem. Była prawie wesoła. Gielbard mimo woli porównywał wyraz jej twarzy z tym, który znał najlepiej. Rano widział twarz zaspaną, zmiętą i znużoną, a w nocy, w zielonkawym świetle lampy, podobnie zaspaną, tylko z większym jeszcze zmęczeniem w wyblakłych oczach. Obraz Emilii niepodzielnie zrósł się w jego wyobraźni z widokiem rozmamłanego łóżka, z człapaniem rozdeptanych pantofli, z wczesnym rankiem i późną nocą. Cóż więc z tego, że przed niespełna rokiem widywał Emilię inną, a dawniej znał ją był jeszcze inną? Okazywało się, że nawet niecały rok niedostatku wystarczał, aby wszystko poprzednie stało się nieważne, prawie nierzeczywiste. Podła teraźniejszość nawet i piękną przeszłość uśmierca. Więc jak to się mogło stać, że podczas świątecznego obiadu Emilia tak nagle się odmieniła? Odkrywał ze zdumieniem, że pomiędzy nią i synem istnieje tysiąc najrozmaitszych drobnych spraw, nazwisk, wspomnień, aluzji, powiedzeń niby to nic nieznaczących, lecz jakże w tej błahości ważnych, cały niezwykły i obcy mu świat serdeczności i porozumienia. Kiedy zrozumiał, że w tym wszystkim nie ma dla niego miejsca – odczuł gorzko swoje niezasłużone upośledzenie. Czyż nie był śmieszny, jak każdy człowiek niepotrzebny? Przecież tym dwojgu lepiej by się rozmawiało, swobodniej i bezpośredniej, gdyby on był nieobecny. Zawadzał tylko. Starał się więc wyobrazić sobie rozmowę Emilii z synem sam na sam, tu, w tym pokoju. Wiedział, że gdyby wówczas wszedł niespodziewanie – rozmowa ich urwałaby się, umilkliby, jak milknie się, gdy zjawia się niespodziewanie ktoś obcy.

Pochylony nad stołem przypatrywał się synowi ukradkiem, chciwie łowiąc jego ruchy, sposób pochylania ramion i głowy, układ warg, uśmiech i dalej rozmaite drobiazgi ubrania: starannie zawiązany krawat, chustkę w kieszonce marynarki, wąski srebrny łańcuszek od zegarka ujmujący rękę w przegubie. Ale choć bardzo tego pragnął, nie umiał tych wszystkich szczegółów połączyć w całość, nie potrafił ujrzeć ich tak jedynymi i oczywistymi, aby mógł powiedzieć: to jest mój syn. Tak samo mógłby wyglądać każdy inny chłopiec w wieku Heńka.

W parę godzin później, gdy Heniek w palcie i w swojej studenckiej czapce stał we drzwiach gotowy do wyjścia – Gielbarda przeniknęła ta sama świadomość. Zabolała go tylko silniej. Dopóki bowiem siedzieli przy stole, znajdowali się jakby we wspólnym kręgu, powierzchnia stołu łączyła ich niejako wszystkich, jedna krawędź przebiegała pod ich dłońmi, zbliżali się do siebie spożywaniem tych samych potraw. Teraz zaś, kiedy Heniek stał we drzwiach, obcość jego sylwetki stała się jeszcze wyraźniejsza. I dopiero w tym właśnie momencie Gielbard uświadomił sobie, że jego syn od dawna już przestał być dzieckiem. Dotychczas zawsze myślał o Heńku jak o dziecku. I gdy myślał o nim w ten sposób – syn, chociaż rzadko widywany, był bliski, zrozumiały i prosty. Poruszony tym stwierdzeniem, zapragnął nagle zbliżenia, ciepłego porozumienia. Niechby chociaż przez jedną krótką chwilę mógł się znowu poczuć ojcem! W synu zobaczyć syna. Objąć go słuchem, wzrokiem, całym sobą. Uchwycić to coś, teraz ukryte i niedostrzegalne, a co przecież musi istnieć, bo czyż może się naraz całkowicie zagubić związek pomiędzy ojcem i dzieckiem? Jedziesz? – odezwał się niespodziewanie dla samego siebie. – Zostałbyś w domu... I jednocześnie pomyślał: O Boże, jaki ja mam strasznie nienaturalny głos...

Natomiast Heniek natychmiast przybrał postawę zaczepną. Zostać w domu? – mówił lekko podniesionym głosem. – Dobrze. I co będę robić? Gielbarda zaskoczyła prostota tego pytania. Rzeczywiście, co Heniek mógł robić w domu? Nic nie odpowiedział, żałował tylko, że się tak bezsensownie i bez zastanowienia wyrwał z podobnie niedorzeczną prośbą. Natomiast Emilia skorzystała z okazji i zaraz się przyczepiła do jego słów. To niepojęte – tak mówiła – dlaczego jemu tak bardzo zależy na tym, aby i ona, i Heniek ciągle tylko w domu siedzieli? Z początku nie mógł się zorientować, o co jej chodzi. Przecież dopiero co sama namawiała Heńka, żeby został w domu. Teraz zaś dowodziła, że owszem, jeśli Heniek chce, niech jedzie, dlaczego nie miałby jechać, rozerwie się przynajmniej, bo jeśli ona siedzi ciągle w domu, to niechże chłopak ma jaką przyjemność, nie można przecież żyć bez żadnych przyjemności, i tak dalej w tym sensie, jedno w kółko. Słuchając tej nieznośnej gadaniny, Gielbard starał się nie patrzeć na żonę. Jakżeż ta Emilia mogła nie widzieć i nie czuć swojej śmieszności? Było mu za nią wstyd. I na syna również bał się spojrzeć, był przekonany, że dojrzałby na jego twarzy ironiczny uśmiech.

Teraz Emilia znowu pochrapywała, i to głośniej nawet niż przedtem. – Musiała usta otworzyć – pomyślał Gielbard. Przewrócił się zatem z hałasem, chrząknął raz, drugi. Emilia cicho westchnęła, wstrzymał więc oddech. Czyżby się obudziła? Ogarnął go lęk, że wybiwszy się ze snu, może zacząć rozmawiać. Potoczyłyby się wówczas nowe żale, nowe wyrzuty. Przywarł płasko do łóżka i leżał bez ruchu, niespokojnie łowiąc oznaki zbliżającego się niebezpieczeństwa: Emilia pojękiwała coraz słabiej, wolniej, jakby siły traciła, pochrapywała resztką oddechu. Jeszcze minuta, dwie najwyżej – obliczał Gielbard – i obudzi się. I tak go to wyczekiwanie pochłonęło, że nie spostrzegł nawet, jak oddech żony przeszedł w spokojny, równy rytm. Dopiero po chwili zdał sobie z tego sprawę i wtedy z ulgą odetchnął. – Teraz – stwierdził z głębokim przekonaniem – zasnę, właściwie ta noc i poprzednia to jedyna okazja, żeby po ludzku wypocząć, następna będzie dopiero za pół roku, na Wielkanoc.

Przypomniał sobie, że takie właśnie życie Emilia nazywa życiem urozmaiconym. Ładne urozmaicenie, nie ma co mówić! Poczuł, że wraca ku niemu cała gorycz, jaka się w nim nagromadziła w ciągu dnia. A razem z goryczą złość do Emilii. Bo tak prawdę mówiąc, czyż to nie jej było winą, że cały świąteczny dzień, wyjątkowy dzień wytchnienia i odpoczynku, przeszedł tak jałowo i nijako? A oto tyle z tego dnia pozostało pod wieczór, iż kładąc się do łóżka, człowiek wprost ulgi musiał doznać, że za chwilę będzie się mógł od wszystkiego oderwać i zasnąć.

Po wyjeździe Heńka zapanowała w domu jeszcze większa nuda. Zrazu, nie wiadomo zresztą dlaczego, nie zapalili światła. Siedzieli po ciemku. Mrok gęstniał. Deszcz tłukł o szyby, na dachu pobrzękiwała blacha. Coś się tam musiało pewnie przy rynnie zepsuć. Powsinowscy w dalszym ciągu śpiewali kolędy. Jeden szczególnie głos, najdonośniejszy ze wszystkich, okropnie fałszował. Naprzeciwko w dwóch oknach świeciły się choinki, w jednym migotały „zimne ognie”. Rozmowa nie kleiła się. Czasem odezwało się któreś z dwojga, wówczas drugie odpowiadało: „a tak” albo „owszem” czy wreszcie „e, chyba nie”, i po takiej nieudanej próbie nawiązania bliższego kontaktu wracali do poprzedniego odosobnienia.

Było już po piątej, gdy Emilia wstała, zapaliła światło, zapuściła postrzępione rolety i wróciwszy do stołu, pochyliła się nad niedokończonym pasjansem. Gielbard machinalnie sięgnął po „Kurier”. Nim się jednak zabrał do czytania, spojrzał przelotnie na żonę. I wtedy w jej twarzy oświetlonej blaskiem lampy ujrzał niespodziewaną zmianę. Przyjrzał się żonie uważniej. Nie tylko twarz Emilii zmieniła się. Cała była zmieniona. Patrzył, bojąc się wierzyć oczom. Siedziała pochylona nad kartami, zgarbiona i szara, nagle jakby postarzała o całe lata. Przeraziła go martwota jej twarzy porysowanej ciemnymi zmarszczkami, zmęczenie malujące się na półprzymkniętych powiekach, gorzki i ogromnie jakiś smutny grymas ust. Nie wiedziała, że na nią patrzy. Może zapomniała nawet, że nie jest w pokoju sama. Tak, na pewno tak właśnie było. Poczuł więc, że przyglądając się żonie, popełnia coś niewłaściwego, sięga niedyskretnie po jakieś jej najgłębiej osobiste myśli, które tylko do niej jednej powinny należeć. A może właśnie chciałaby się tymi swoimi myślami z kimś podzielić? – przyszło mu do głowy. – Może właśnie tęskniła za tym, aby swoje bezradne opuszczenie złożyć w czyjeś troskliwe i dobre dłonie? Ale czyje?

Ogarnęło go zniechęcenie. Jest przecież Heniek. Zamknął oczy. Karty szeleściły pod palcami Emilii. Padał deszcz. Teraz Emilia zebrała całą talię, skończyła widać pasjans. I znowu poczęła karty rozkładać. Czy to się doprawdy nigdy, nigdy nie skończy? Czyż nie ma już dla niego, spętanego bezsilnością, rzuconego na przepadłe jak zmięty łach, innego miejsca na świecie prócz tego tutaj? Czy nie ma już prawa do oddychania innym, świeżym powietrzem, do przebywania wśród innych ludzi, do życia takiego, jakim żyją inni ludzie? Och, przestać nareszcie wegetować, skończyć z krecim pełzaniem, raz nareszcie zakosztować pełnej wolności! Niechby przyszła taka chwila, niechby go ze sobą porwała i niechby się działo z nim cokolwiek bądź, byleby tylko zrzucić ze siebie to obecne chomąto, to jarzmo przeklęte i obmierzłe...

Nagle Emilia zakaszlała. Otworzył wtedy oczy. Siedziała w dalszym ciągu nad swoim pasjansem. Znowu kaszlnęła. Miała kaszel suchy, ostry. – Może się przeziębiła? – zaniepokoił się. I naraz pomyślał o dwudziestu czterech latach, które razem ze sobą przeżyli. – Dwadzieścia cztery lata! Ile wspólnych dni i nocy, ile wzajemnych spraw, ile myśli sobie wzajemnie poświęcanych! Jakże więc, czy możliwe, aby to wszystko, całe długie wspólne życie ich dwojga miało się teraz stać pustym dźwiękiem, echem tylko minionych już i nieważnych spraw? Nie, nie, nie tak, nie tak! – Czuł, że się w nim łamie jakaś bardzo bolesna żałość, współczucie, litość, wzruszenie. – Przecież to ona, ona – dławiło go w gardle – jego żona, ta kobieta, Emilia, taka teraz nad wszelkie pojęcie opuszczona, biedna i samotna. – I oto wszystko, o czym przed chwilą z takim przejęciem myślał i czego przez moment tak gwałtownie zapragnął, przestało się nagle liczyć. Cóż bowiem znaczyć mogły takie czy inne przykre słowa wobec świadomości, jaka ogarnia człowieka, gdy w drugim człowieku odkryje wspólność losu? Należało tylko powiedzieć coś teraz, właśnie teraz, kilka choćby słów, które w drobnej przynajmniej cząsteczce wyraziłyby serdeczność tej niespodziewanej chwili. Począł szukać takich wyrazów, ale nie mógł ich znaleźć. Wszystkie, jakie przychodziły mu na myśl, były niezręczne i sztywne. Może w jednym tylko krótkim, prostym i najzwyczajniejszym: „Emilio!”, dałoby się wypowiedzieć to wszystko, co go na wskroś przeniknęło i wstrząsnęło. Przełknął ślinę, poruszył wargami, jakby się chciał przed samym sobą oswoić z tym dźwiękiem: „Emilio!”, ale już wiedział, że właśnie tego jednego słowa nigdy głośno nie wypowie. Nie umiał go wypowiedzieć, wiedział, że mu przez gardło nie przejdzie, że tak wielkiego ciężaru nie udźwigną wargi, że... ach, jakież jeszcze mogły być powody? Dość było i tych.

Cofnął się w głąb kanapy, w cień. Emilia dalej przekładała i przekładała karty. Gielbard aż drgnął pod naporem ogarniającej go złości. Jakże nienawidził teraz Emilii! Poderwało go, żeby wstać, podejść i bez jednego słowa wyrżnąć ją, gdzie popadnie, choćby w ten stary, obwisły, do starej klaczy podobny pysk. Podobieństwo twarzy Emilii do klaczy dźgnęło Gielbarda pod samo serce. Zacisnął zęby, żeby nie wybuchnąć przekleństwami i ordynarnymi wyzwiskami. Dusił się pasją jak nadmiarem powietrza. Czuł ją w całym ciele, piekącą pod skórą jak złośliwy jad. I zdawało mu się, że już ani minuty dłużej nie zdoła nad sobą zapanować. Teraz wiedział jasno: Emilia nigdy nie była i nie jest nieszczęśliwa, bo i dlaczego miałaby być nieszczęśliwa? Niechby każdy był tak jak ona nieszczęśliwy, prowokuje go tylko swoją „wegetacją”, udaje, zgrywa się nędznie, i to specjalnie dla niego, żeby jemu pokazać, jaka to ona jest, biedaczka, niby to opuszczona i zaniedbana, a po drugie, żeby mieć okazję do nowych wymówek, do nowej gadaniny o robocie domowej, praniu, cerowaniu, sklepiku Dutkiewicza, zimie i tak dalej... A tymczasem on... Nie trzeba było szukać urojonych przykładów, żeby widać było jak na dłoni, że z nim rzecz się ma zupełnie inaczej. I po raz któryś tego dnia ogarnęło Gielbarda upokarzające poczucie własnego upośledzenia.

Od tej drażniącej goryczy długo nie mógł się uwolnić. Usiadł z nią do kolacji i właśnie podczas tego posiłku zdał sobie naraz sprawę, że wewnątrz, na kształt złośliwego wrzodu, wzbiera w nim coś obcego i wrogiego. Znów oto siedział przy stole, jadł, pił, rozmawiał nawet z Emilią i, co najważniejsze, że wszystko dokoła: ściany, meble, okna zasłonięte roletami, cała ta zewnętrzna warstewka najbliższej rzeczywistości, tak obca podczas obiadu i popołudnia, teraz nie tylko nie raziła, lecz przeciwnie – była zwykła, prawie przyjazna. Tkwiło się w niej wygodnie, w bezpiecznym poczuciu, że wszystko powraca do normalnego stanu rzeczy. A przecież właśnie w czasie tej kolacji poczęła dręczyć Gielbarda nieprzyjemna świadomość, że w środku dzieje się w nim coś bardzo niedobrego. Ale co to było – tego nie potrafił nazwać. W każdym razie coś się w nim wyraźnie wewnątrz załamywało, pękało, działy się dziwne rzeczy, jakby jakieś żywe do tej pory siły ulegały naraz zahamowaniu i zanikowi. Słyszał nieomal w sobie te działania, biegły w nim głębokim nurtem, powoli rozsnuwały się po całym organizmie – nieuchwytne i złe. Potem przyszły jakieś inne sprawy, ale nie umiał sobie przypomnieć, jakie.

Pamiętał za to dobrze, że rozbierając się, nie myślał już o tym wszystkim. Był znużony, chciał spać. I kiedy leżał w łóżku, plecami odwrócony do światła, nie czuł nic z niedawnego niepokoju. Słyszał, jak Emilia szeleści „Kurierem”. Deszcz siepał o szyby, wysoko pod dachem pobrzękiwał wiadomy strzęp blachy. Poprzez zapuszczone rolety kładły się na ścianę płaskie i niekształtne plamy oświetlonych okien w domu naprzeciwko. Gdy mrużył oczy, światła kurczyły się. Później wyraźnie sobie przypomniał, że w chwili zasypiania cały miniony świąteczny dzień wydał mu się daleki, sprawy zatraciły poprzednią ostrość, zatarły się granice pomiędzy poszczególnymi zdarzeniami, pozostał tylko z tego minionego dnia niewyraźnie zarysowany kształt.

Tymczasem w stołowym zegar wybił dwunastą. Była to godzina, o której Gielbard kładł się zazwyczaj do łóżka. Emilia gasiła wtedy lampę, czynność ta zawsze do niej należała, i pokój pogrążał się w mrok. W parę minut po dwunastej leciał pośpieszny do Warszawy. Łoskot pociągu dochodził z ostatnim uderzeniem zegara. Zrazu daleki jak podziemny wstrząs, szybko się zbliżał, potężniał i wreszcie, szczególnie jeśli tak jak dzisiaj wiatr był od wschodu, ciężki huk przewalał się tuż za oknem. Dygotały wówczas ściany i podłoga, brzęczały szyby i lampa pod sufitem.

Gielbard leżał z zamkniętymi oczami i wydawało mu się, że dostał się w sam środek tego zgiełku. I nagle przypomniało mu się wszystko, co przeżył był w czasie kolacji. Co to było? – zaniepokoił się na nowo. Co się w nim załamywało, rozpadało, zanikało? Wnet jednak myśli poczęły się w nim rwać i wikłać, niczego nie mógł rozplątać ani zrozumieć.

Leżał na wznak, z dłońmi założonymi na piersiach. Zupełnie jak w trumnie – pomyślał. Od razu też zobaczył czarny otwór piwnicy, dalej cały sklepik, ale tu czaiła się już napastliwa myśl o najbliższej sobocie, o tygodniowym rachunku Owczaka, grożącej licytacji i wielu, wielu innych rzeczach. Wstrząsnął nim dreszcz, podciągnął więc kołdrę pod usta, szczelnie się owinął, nogi podkurczył pod siebie. Ale ciągle czuł wewnątrz zimno. Ach, zasnąć, zasnąć! Tak mało godzin pozostało już do snu. Po południu trzeba będzie jechać do Warszawy, święta przeszły i właściwie nic dobrego z nich nie pozostało, nawet odpoczynek rozszedł się gdzieś po kościach. Dlaczego w ciągu dnia ani razu nie odezwał się do syna? Ani razu, nie licząc oczywiście tego niedorzecznego „zostania w domu”. A przecież tyle było okazji, tyle możliwości! I z Emilią dlaczego, wówczas gdy kładła pasjansa, nie zamienił ani jednego słowa?

Zadygotał z żałości, ale jednocześnie czuł, że choćby się i nadarzyła okazja do porozmawiania z synem, to i tak podobnej rozmowy by nie zaczął, a do Emilii również by się nie zwrócił z owym jednym potrzebnym słowem.

Emilia oddychała teraz nosem, robiło to wrażenie żałosnego i bezradnego popłakiwania przez sen. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co mu to chlipanie przypomina. Jakiś odległy dźwięk począł mu się plątać po głowie, od lat zapomniany, nie wiedział, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach usłyszany po raz pierwszy. Aż wreszcie przypomniał sobie: to Heniek, gdy był całkiem mały, miał wówczas niecały rok, popłakiwał w taki właśnie sposób po nocach. Było to w czasie wojny, za niemieckiej okupacji. Gielbard miał trzydzieści lat i upartą ambicję stania się kimś. Ambicja przyszła z wojną. Paliło się wszystko dokoła i od tego ognia samemu zaczynało się płonąć. Obrzydło mu życie gryzipiórka, dość miał tracenia oczu i darcia spodni w brudnych biurach Kolei Wiedeńskiej. Rozmyślał niekiedy później, w okresie największego powodzenia, kim byłby, gdyby nie wojna: co najwyżej starszym referentem, opuściłby wówczas biurko w głębi pokoju i zasiadł przy oknie wychodzącym na wiecznie zadymione tory kolejowe – taki mógł być jedyny możliwy skok w jego karierze. A tymczasem! Rzucił się w wir interesów. Kiedy żenił się na kilka lat przed wojną, Emilia, córka prowincjonalnego farmaceuty, wniosła mu w posagu odziedziczony po ojcu tysiąc rubli. Do tej pory mieli je złożone w banku na tak zwaną „czarną godzinę”. Pewnego dnia wyjaśnił Emilii, co myśli o tej „czarnej godzinie”. Ich godzina wybiła teraz. Zgodziła się z nim, ponieważ nigdy nie miała zdania własnego. Podjął więc pieniądze. Było z czym zacząć. Szedł handel mąką, kaszami, dobre były czasy. Na początek założył skromne biuro na placu Grzybowskim, potem przeniósł się do większego lokalu na Solec. Ileż tam było pokojów? trzy, cztery... buchalter, magazynier, maszynistka, wszystko to nazywało się Dom Handlowy – Antoni Gielbard. W osiemnastym roku biura Domu zajmowały już całe piętro, a na składy trzeba było wynająć specjalny magazyn. Potem przyszedł rok dwudziesty. Od wojska udało mu się na szczęście wymigać, żonę z Heńkiem wysłał na bezpieczne południe, w góry, większość gotówki ulokował w bankach zagranicznych. Znowu szły dostawy, pieniądze płynęły jak woda. Niepodległość okazywała się dobrą dojną krową. Interes się rozwijał: marki, akcje, miliony, miliardy, tysiące miliardów, inflacja, dolary, franki szwajcarskie, złoto carskie, stosunki z posłami, mieszkanie na Kredytowej, pięć pokojów, pokojówka, kucharka, kolacje fundowane dygnitarzom w Bristolu, w salonie ludwiki, dozorca aż z drugiego podwórka biegł i kłaniał się, „moje uszanowanie panu dyrektorowi” – wołał, a potem – na to wspomnienie Gielbard zęby zacisnął – potem, kiedy zaczął zalegać z komornym, udawał drań, że nie widzi, bokiem się odwracał, a jeszcze później to już nawet na udawanie się nie wysilał, bezczelnie po prostu i drwiąco spoglądał... Trzeba się było wreszcie przeprowadzić do dwóch pokojów, w biurze z całego personelu pozostali tylko buchalter i magazynier, zaczęła się na dobre mordęga: daremne uganianie się za kredytem, weksle, terminy, protesty, ciągłe wizyty sekwestratorów i komorników, pieniądz uciekał, wymykał się z rąk, jeszcze miesiąc, jeszcze drugi, trzeci i plajta zbliżała się szybkimi krokami...

A teraz – zastanowił się Gielbard – oto rezultat tyloletniej pracy: nędzny sklepik na Grójeckiej, szesnastogodzinna orka w piątek i świątek, i co? Co poza tym? Kto wie, czy z dwojga złego nie było nawet lepiej na kolei? Zarabiał wprawdzie licho, niecałe siedemdziesiąt rubli miesięcznie, ale jakoś można było żyć, mieszkali wtedy na Wspólnej, w święta chodzili sobie na spacery w Aleje... Przypomniały mu się od razu te niedzielne ranne przechadzki z Heńkiem po Łazienkach. Razem biegali po pagórkach i nigdy im nie brakło tematów do rozmów. Gdybyśmy teraz poszli we dwóch na spacer – myślał – o czym moglibyśmy ze sobą rozmawiać? Było jasne, że o niczym. Emilia – ona być może znalazłaby z synem wspólny język. Ale on?

Poczuł się człowiekiem skończonym, wyprutym z wszelkiej życiowej energii. Była to wstrętna pustka. Właściwie była to śmierć, bo czyż życie nie kończy się wtedy właściwie, kiedy człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, że nie ma ani po co, ani dla kogo żyć? Zastanowiło go, że nigdy do tej pory nie myślał o tych racjach, a kiedy raz pomyślał, to okazało się, że ich nie ma. Może więc nigdy ich nie było?

Co ja wygaduję? – oburzył się. Jak to? Przecież miał żonę, syna, pracował. Czy to nie były wystarczające powody do życia? Były, właśnie „były”, bo przecież i teraz ma żonę i syna i także pracuje. A więc? Co się jednak teraz pod tymi racjami życia ukrywało? Nic, a w każdym razie niewiele. Ale dlaczego? – powrócił niepokój. – Dlaczego się tak stało? Jak mogło dojść do tego, aby przestało go obchodzić to wszystko, co przez tyle lat stanowiło, jak sądził, treść jego życia? Tego nie wiedział. Wracał więc tam, skąd wyszedł – do siebie. To we mnie chyba jest pustka! Ale dlaczego, dlaczego? W czym zawiniłem?

Chociaż okryty kołdrą aż po głowę, czuł, że od okna ciągnie zimny podmuch. Ciągle poza tym miał skostniałe nogi. Cóż to jednak znaczyło w porównaniu z tym, jak nogi marzły w sklepie? Po godzinie stania za kontuarem palce drętwiały, zupełnie ich nie czuł. Dopiero po zjedzeniu czegoś gorącego rozgrzewały się i natychmiast puchły, można było zwariować, taki ból sprawiało każde stąpnięcie. Takiemu Owczakowi, na przykład, to dobrze, ma przecież grube, flanelą wyłożone buty... Całe trzydzieści złotych trzeba będzie zapłacić Owczakowi. Pojutrze. Ale skąd wziąć tyle pieniędzy? Mowy nie ma o zapłaceniu wszystkiego. Pensja Władki zalega od trzech chyba, jeśli nie od czterech miesięcy, niedługo pierwszy – stare komorne za grudzień jeszcze niezapłacone, komorne za sklep też zalega, i to od października, bilet kolejowy trzeba będzie wykupić, buty się drą, w lombardzie niedługo licytacja, trzeba opłacić procenty, jeżeli zegarek ma nie przepaść... co za błędne, idiotyczne koło! I po co się w tym wszystkim plątać? Heniek, tylko patrzeć, pójdzie na swoje, skończy medycynę, jeden z profesorów obiecał mu praktykę w sanatorium, Emilia będzie się cieszyć powodzeniem „swego” syna i martwić jego niepowodzeniami, zawsze to coś znaczy, jest się czego trzymać, o czym myśleć. Ale on? Czego on ma się trzymać, o czym on ma myśleć? I Emilii, i Heńkowi potrzebny jest, dopóki potrzebują jego pieniędzy. Ale później? Czy warto oszukiwać drugich, jeżeli nie można oszukać samego siebie? Po diabła? Jak się w takie coś wlezie, to o wycofaniu się trudno już myśleć. Koniec. Jasne więc, że wszystko, całe to – jak się szumnie mówi – „życie”, to jest jedno wielkie cygaństwo, jedne wielkie kpiny. Plącze się człowiek pośród tego wszystkiego po to chyba tylko, żeby się przekonać wreszcie o całym głupstwie. Jeszcze rok, jeszcze dwa, wcześniej czy później wyciągnie człowiek kopyta, i koniec, wtedy już naprawdę koniec. Jeżeli kto wierzy w życie pozagrobowe, to pół biedy, łatwiej takiemu przynajmniej umierać. Ale tak?

Przypomniał sobie śmierć babki, tak odległą, że prawie nierzeczywistą: wielkie, ciężkie łóżko z olbrzymimi, mosiężnymi gałkami, chybotliwy płomień gromnicy, ktoś płakał, ktoś się modlił, a na podwórzu katarynka grała wiedeńskiego walczyka, był gęsty od słońca dzień, ojciec wychylił się oknem i coś mówił, matka potem zawsze mówiła, że babka umierała jak święta... Cóż, może to i dobre było na dawne czasy, teraz już takich świętych nie ma, komu w głowie świętość, co z niej człowiek ma, komu taki interes potrzebny? I świętemu, i nieświętemu jednakowy koniec. Czego by jeszcze człowiek mógł pragnąć, to trochę gotówki, żywych kilku tysiączków, uwolnić się wtedy od kłopotów, puścić kantem interes, zamieszkać w Warszawie, do obiadu szklaneczkę piwa wypić, zdrzemnąć się, potem na pół czarnej i gazety, do poduszki radia posłuchać, ba! żeby tak na loterii wygrać, komu by to szkodziło, żeby wygrać?

Wiatr musiał ścichnąć, bo blacha pod dachem już nie pobrzękiwała, dokoła zaległa martwa cisza.

Więc żeby tak wygrać na loterii – snuł Gielbard w półśnie – niedużo, trochę chociaż, nie trzeba by się jutro zrywać zaraz po piątej, będzie jeszcze ciemno, zimno, wypije człowiek naprędce szklankę herbaty, potem po błocie trzeba będzie brnąć do stacji, dziesięć minut jazdy koleją, potem piechotą na Grójecką. Władka powinna już być na miejscu, najwyższy czas, zaraz przyjedzie Owczak, słychać już koło św. Jakuba turkot wozu i brzęk blaszanych baniek i łańcuchów, Władka siedzi w piwnicy, trzeba na nią zawołać. Ech życie, życie...

KŁAMSTWA

(1934)

.

1

Poznałem go w ubiegłym roku, z początkiem marca. Wiosna zaczęła się w zeszłym roku bardzo wcześnie. Dnie, jak rzadko o tej porze, były pogodne i ciepłe.

W taki czas trudno pracować. Słońce od samego rana wypłasza z domu i człowiek na przekór zdrowemu rozsądkowi, w kąt ciskając pilne obowiązki, godzinami wałęsa się po mieście. Nieraz, gdy tak bez określonego celu idziesz nagrzaną słońcem ulicą i czujesz na twarzy, na dłoniach, na całym ciele ciepły powiew wiatru, a wysoko ponad domami jaśnieje niebieskie niebo – ogarnia cię nagle radość, która rwie się w tobie jak pęd powietrza. Śpiewasz więc bezgłośnie, idziesz przed siebie lekki i wesoły, uśmiechasz się do nieznajomych przechodniów i nacieszyć się nie możesz, że wszystko dokoła, wczoraj w chłodną słotę przytłaczające beznadziejnym smutkiem, dzisiaj rozkwitło szeroko i niespodziewanie, ukazując świat tak pięknym i pociągającym, jakim go sobie nawet nie wyobrażałeś.

W podobny dzień wczesnej wiosny, w odległej części Łazienek, poznałem właśnie, i to zupełnie przypadkowo, Mojka.

Siedziałem akurat w zacisznej, mało uczęszczanej alejce, gdy w pewnym momencie podszedł do mnie młody, bardzo nędznie ubrany człowiek i stłumionym, lekko schrypniętym głosem spytał, czy mogę mu dać na chwilę gazetę. Zamyślony, nie zorientowałem się, o co chodzi. Gazetę? Jaką gazetę? Wyciągnął wtedy rękę w kierunku mojej kieszeni. Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, kupiłem gazetę i włożyłem ją do kieszeni płaszcza. Dałem oczywiście tę gazetę. Podziękował i usiadł obok.

Pierwsze wrażenie zrobił na mnie raczej przykre. Wyglądał na inteligenta, któremu niegdyś musiało się dobrze powodzić. Ślady ciężkich przejść nie zatarły jeszcze ładnych rysów jego twarzy, ale uroda tego człowieka nie była przyjemna. Gdy zwrócił się do mnie o pożyczenie gazety, nie patrzył w moją stronę. Pamiętam, że to, co mnie od razu w jego lekko schrypniętym głosie uderzyło, to była obojętność człowieka, który myśli o czym innym i tą swoją myślą jest całkowicie pochłonięty. Zauważyłem niejednokrotnie, że długie miesiące nędzy i niepowodzeń wyrabiają w ludziach taką właśnie obojętność na wszystko, co się dokoła nich dzieje.

Wiem, że gdyby ten niebudzący szczególnego zaufania człowiek minął mnie i poszedł dalej swoją drogą, pomyślałbym: biedny człowiek! Ale gdy „biedny człowiek” znalazł się blisko – zakłócał spokój i nie po raz pierwszy miałem sposobność przekonać się na własnej skórze, że dopóty zazwyczaj chcemy się wzruszać cudzym cierpieniem, dopóki potrafimy zachować własną bezpieczność. Gdy natomiast obcy ból poczyna się nam narzucać bezpośrednio, z miejsca chwyta nas niepokój: zaraz nas o coś poproszą, czegoś zażądają, a przecież – tłumaczymy się – i tak na dobrą sprawę nic nie możemy pomóc, bo cóż my sami jedni możemy poradzić wobec ogromu cierpień i biedy? I choć czujemy niejednokrotnie, że zamiast mędrkować, powinniśmy po prostu pomóc, zawczasu usprawiedliwiamy się, aby odsunąć od siebie nawet cień obowiązku. Bo w czym się zawiera treść człowieczeństwa, jeśli nie w ofiarowywaniu i w ciągłym przezwyciężaniu łatwości? Ale życie kusi, jest przeciw nam. W naszym społeczeństwie, w ramach ustalonych norm, nie tylko pozwala, lecz dopomaga uciekać ludziom przed głosem sumienia. I wszyscy szukamy bezpieczeństwa.

Odwrócony do Mojka bokiem, starałem się nie patrzeć w jego stronę, aby choć w ten sposób dać mu do zrozumienia, że jest intruzem. To było więcej niż przykre, bo poniżające. Ale tak się już dzieje, że człowiek woli czasem odczuwać poniżenie, niż zdobyć się na wysiłek. Przeżywanie przykrych rzeczy mniej kosztuje, niżby się to mogło skądinąd wydawać.

Siedzieliśmy tak dość długo. Dopiero niespodziewany śmiech tego człowieka wytrącił mnie z czujnej rezerwy. Mimo woli się odwróciłem. Podsunął mi gazetę.

– Czytał pan tę notatkę? Nie, a to niech pan przeczyta, tutaj, na dole...

I brudnym palcem pokazał gdzie.

Była to notatka z działu wypadków bieżących. Donoszono w niej, że wczoraj w godzinach wieczornych zasłabł nagle na ulicy Kruczej niejaki Feliks Kowalski, urzędnik Zakładów Włókienniczych Starewicz i S-ka, lat pięćdziesiąt dziewięć. Wezwany lekarz pogotowia stwierdził zgon.

– Więc co? – mruknąłem niechętnie. – To pana bawi? Nie widzę nic śmiesznego w śmierci tego...

Znów się roześmiał. Ale w tym śmiechu nie było ani krzty szczerości. Był zbyt hałaśliwy i nerwowy, i jeśli o czymkolwiek świadczył, to chyba o tym, że tak się śmiać i z takiego powodu może tylko człowiek w gruncie rzeczy zły. A może tylko słaby?

– Feliks Kowalski, słyszy pan? – czytał tymczasem tamten swoim nieprzyjemnym schrypniętym głosem. – Lat pięćdziesiąt dziewięć, zgadza się. Dobrze się szelma trzymał! No i to, niech pan na to zwróci uwagę: urzędnik Zakładów Włókienniczych...

Odsunął gazetę, wyprostował się.

– Widzi pan, panu może się to wydać nieco dziwne, ale w tym wypadku ja naprawdę mam powody do śmiechu. Poza tym jestem człowiekiem, jakby to panu powiedzieć... jestem człowiekiem, który raduje się wolnością. Jak pan sądzi, czy jest to powód do radości, czy nie? Ja myślę, że jest. Mogę na przykład chodzić, gdzie mi się podoba i kiedy mi się podoba. Teraz, konkretnie mówiąc, mogę siedzieć na tej oto ławce i rozmawiać z panem, chociaż pan może sobie tego wcale nie życzy. Powiedzmy jednak, że pan podniesie się i pójdzie. Trudno, przeżyję to jakoś. Ale za to, jeśli ja osobiście miałbym taką ochotę, to mogę tu zostać choćby do jutrzejszego rana. Chociaż nie, zapomniałem, że u nas parki na noc zamykają. Ale to nieważne, ostatecznie nie muszę chcieć tu siedzieć do rana, bo i po co? Widzi pan zatem, że odnoszę z wolności dość duże korzyści, bo tam, gdzie ostatnio przebywałem, musiałem siedzieć o wiele więcej, niż miałem na to ochotę.

Milczałem. Zatem nieznajomy uznał za właściwe poinformować mnie, że siedział w więzieniu i akurat tydzień dzisiaj mija, jak go stamtąd wypuszczono.

Wolałem nie pytać, za co siedział. Sądziłem, że za jakieś drobne złodziejstwo. Nie miałem jednak racji. Okazało się, że ów człowiek brał udział w pochodzie bezrobotnych i podczas demonstracji przed magistratem wpadł w ręce policji. Twierdził zresztą, że zupełnie przypadkowo. Z całą „hecą”, jak się wyraził, nie miał nic wspólnego. Nie wierzy w żadne demonstracje i krzyki. W ogóle ma ich wszystkich gdzieś. I bezrobotnych, i magistrat, i policję również.

Czułem się coraz bardziej skrępowany. Po tych zwierzeniach mogłem albo wstać i odejść, albo zacząć rozmowę. Z drugiej strony wszystko to było zbyt przykre i niespodziewane, abym szczerze potrafił przezwyciężyć przymus, gdy zapytałem, czy długo siedział w więzieniu.

Wyjaśnił, że niedługo.

– Półtora miesiąca. Bagatelka, nie? Mogło być półtora roku, ale czy to nie wszystko jedno?

I po raz pierwszy spojrzał mi wprost w oczy, i to w taki, jak mi się wydało, sposób, jakby czegoś się po mnie spodziewał, czegoś ode mnie oczekiwał. Pożałowałem, że nie odszedłem w porę. Teraz już było, niestety, za późno. Czasem nie sposób nie zadawać człowiekowi pytań, jeśli było się na tyle niebacznym i zadało się jedno. Spytałem więc, co teraz robi.

Wzruszył ramionami.

– Teraz? Nic. Chodzę, śpię, mam co jeść, to jem, poza tym nic. Zanim dostałem się do więzienia, miałem mieszkanie, pod psem co prawda, ale jaki taki kąt był, teraz zajął go kto inny. Ale czy to nie wszystko jedno? Znajdzie się wolne miejsce, to prześpię się w Cyrku albo u albertynów, nie ma miejsca, to w Alejach na ławce albo gdzieś pod mostem. Wiosnę teraz mamy...

Nie mogłem tego słuchać. Jak człowiekowi może być wszystko jedno?

– I nie stara się pan o jakąś posadę? W pańskim wieku? Powiedzmy, że można tak żyć miesiąc, dwa, trzy, ale dalej, co dalej?

Usiłowałem przetłumaczyć temu człowiekowi, że powinien się otrząsnąć z apatii, że tak nie można.

– Co dalej? – powtarzałem z rosnącym przejęciem.

Miał półprzymknięte powieki, głowę oparł o poręcz ławki, nogi w postrzępionych spodniach i podartych butach wyciągnął przed siebie, zdawał się drzemać. Była cisza. Tylko tuż za nami, w krzakach, wesoło kuwikały wróble.

Jeszcze raz spytałem: co dalej?

– Dalej? – powiedział wtedy wolno schrypniętym, jakby bardzo dalekim głosem – przecież dalej zawsze jest to samo.

Później, gdy już poznałem dzieje Mojka (tak się bowiem nieznajomy młody człowiek nazywał), zrozumiałem, jak niedorzecznie musiało dla niego zabrzmieć moje pytanie. A jednak były to wówczas jedyne słowa, jakie umiałem przeciwstawić jego słowom. W każdym człowieku równie silne jak tchórzliwa troska o własne bezpieczeństwo jest płynące z niej pragnienie utrzymania i zachowania pewnych stałych norm rzeczywistości. Spotykając się z ich zaprzeczeniem, widząc, że to, co dla nas jest ważne i starannie – nieraz kosztem wielu kłamstw – uzasadniane, zostaje brutalnie przekreślone życiem drugiego człowieka – czujemy się zagrożeni w najistotniejszym poczuciu równowagi. Wszystko się w nas wtedy lękliwie i bezradnie buntuje wobec możliwości istnienia mroków, które prowadzą o wiele dalej, niżbyśmy sobie tego życzyli.

Mojk musiał zrozumieć, czemu tak natarczywie i, zdawałoby się, z troską o niego pytałem – co dalej?

Odchodząc, powiedział:

– Teraz, kiedy pan już mniej więcej wszystko o mnie wie, ja pana zapytam: co dalej?

Pożegnaliśmy się w milczeniu. Nie umiałem temu człowiekowi pomóc. Ale gdybym się znalazł w takich samych co on warunkach, czy potrafiłbym wówczas pomóc samemu sobie?

Chciałem tylko jednego: żeby odszedł. I gdy zniknął wreszcie w głębi alei, całe jego opowiadanie wydało mi się nierzeczywiste jak ciężki sen.

Dochodziło południe. Słońce przygrzewało coraz mocniej. W dole leżał staw, cichy i rozległy. W wodzie odbijało się niebo z lekkimi obłokami i gdy powiewał wiaterek, i woda, i niebo kołysały się bezszelestnie. Z sąsiedniej alei dobiegał gwar dziecinnych zabaw.

Cóż? Dobrze jest wyciągnąć przed siebie nogi, rozprostować ramiona, na twarzy czuć ciepło, a w ciele krążenie krwi. Po cóż myśleć o smutnych sprawach?

2

A jednak nie mogłem o nich, o tych smutnych sprawach, nie myśleć. Gdybym to potrafił – nie powracałbym do historii opowiedzianej mi przez Mojka. A oto powracam.

Być może chciał w jakiś sposób usprawiedliwić swoje zwierzenia, może zbagatelizować ich ważność, bo zaczął opowiadać o sobie ze sztucznym lekceważeniem. Mówił, że zdarzenie, o którym mi opowie, było przede wszystkim głupie.

– Głupie i śmieszne – powtórzył. – Zaczęło się od razu głupio. Chociaż, kto wie, czy to był naprawdę początek? Może właśnie koniec? Zastanawiał się pan może, jak mało właściwie wiemy, kiedy się coś w naszym życiu zaczyna, a kiedy kończy? Czasem całe lata doprowadzają człowieka do jakiegoś zdarzenia, a kiedy się wreszcie to zdarzenie stanie, to sądzimy, zapominając o wszystkim poprzednim, że tylko ono jedno zaważyło na naszym życiu. Niedawno jeszcze tak właśnie myślałem. W więzieniu chciało mi się chwilami płakać z wściekłości. Jedną głupią historią tak sobie zaplątać życie! Po co? Dlaczego? Teraz już właściwie nie myślę, że jeśli jest ze mną, jak jest, to wszystko przez tę jedną historię. Chyba nie. A zresztą, czy ja wiem? Ostatecznie mniejsza z tym, to naprawdę mało ważne. Chciałem panu o samej tej historii opowiedzieć. Otóż było to w połowie stycznia, w przeddzień tych awantur przed magistratem. Może słyszał pan o nich, dużo się wtedy o tym rozpisywano w gazetach. Otóż stałem obok Kowalskiego, domyśla się pan, że chodzi o tego samego, któremu się wczoraj właśnie zmarło, i nie mogłem się zdecydować, co ze sobą zrobić. Najchętniej, czułem to, pożegnałbym się i odszedł. Bo, po diabła – tak sobie myślałem – miałem stać na środku fabrycznego podwórka i moknąć? Ale po tym, co zaszło, niezręcznie było ulotnić się bez jednego słowa. Czułem, że wypadało mi coś powiedzieć, kilka słów przynajmniej. Gdyby chodziło o kogo innego, nie o Kowalskiego, wiem dobrze, że nie wahałbym się ani sekundy i niewiele się namyślając, po prostu bym sobie poszedł. Ale w tym wypadku to nie było takie całkiem proste. Bo niech pan zrozumie: kiedy się dowiedziałem, że nie on, lecz ja obejmuję od pierwszego posadę, mój stosunek do starego uległ pewnej, że tak powiem, zmianie. Przedtem mieliśmy obaj takie same możliwości, choć inna rzecz, że poczucie mojej przewagi nigdy mnie nie opuszczało. Ale to już inna sprawa. Szanse mieliśmy właściwie jednakowe. A moja wyższość nad Kowalskim, z której zdawałem sobie sprawę, to była moja młodość. Okazało się, że ostatnie miesiące nie zjadły jej, jak zaczynałem się już przedtem obawiać. Bez zarozumiałości mogłem sobie powiedzieć, że dobrze pracuję. Moja robota biegła szybko. Umiałem jeszcze pracować. A praca Kowalskiego była, wie pan, akurat taka sama, jak on: dokładna, to owszem, ale także na pewno bezduszna, bez polotu. Kto wie, może właśnie dzięki odmienności naszych usposobień, z iluś tam, nie pamiętam już dokładnie, z ilu kandydatów na posadę buchaltera w Zakładach Starewicza już po pierwszym tygodniu pozostawiono do dalszej eliminacji nas dwóch: mnie i Kowalskiego, bo tylko jedna posada wakowała?

Ani na chwilę nie wątpiłem, że zwyciężę i posadę dostanę. Ale nerwy trzeba było mieć jak postronki. Cóż to była za niemiłosierna orka! Wiedziałem przecież, że najdrobniejsza nieuwaga z mojej strony nie tylko może spowodować katastrofę, lecz na pewno ją spowoduje. Jeden mój błąd natychmiast przechyliłby zwycięstwo na stronę starego, a że ten się na pewno nie omyli i na sekundę nawet nie da się wytrącić ze swego kamiennego spokoju – o tym też dobrze wiedziałem. I wie pan, były w ciągu długich godzin biurowych takie chwile, że mnie wszyscy diabli brali. O, ten Kowalski, milczek pracujący z dokładnością maszyny, porządnie zalazł mi za skórę, jeszcze jak zalazł! Chociaż w ciągu kilkunastu dni spędzonych w jednym pokoju i przy jednym biurku zamieniliśmy ze sobą nie więcej niż kilkanaście słów, instynktem wyczuwałem w starym zaciętą wrogość. Boże, jak on mnie musiał nienawidzić! Ta nienawiść obecna w całej jego postaci, w pochyleniu stożkowatej głowy i w skuleniu spiczastych ramion, rozsnuta w ruchach oszczędnych i ujednostajnionych, udzielała się i mnie z kolei, wzbierała we mnie do czegoś tak wprost fizycznie bolesnego, że tylko świadomość katastrofalnych następstw mogła mnie niekiedy powstrzymać od wywołania ordynarnej i bezsensownej awantury. Siedzieliśmy na wprost siebie, jak dwa wygłodniałe psy nad jedną kością. Czasem jak ostatniej deski ratunku chwytałem się starości Kowalskiego. Śledząc ukradkiem jego obwisłe, nieco nabrzmiałe policzki, jego cienką flakowatą szyję, wyblakłe, siecią zmarszczek oplątane oczy, znajdowałem pociechę we własnej młodości. Jestem dobrze zbudowany – myślałem wtedy – mam nie najgorzej wyrobione muskuły, ba! cóż tu nawet porównywać!