Prozy wybrane. Tom 3 - Jerzy Andrzejewski - ebook

Prozy wybrane. Tom 3 ebook

Jerzy Andrzejewski

3,4

Opis

Jerzy Andrzejewski (1909-1983) –  prozaik, publicysta, felietonista, scenarzysta, działacz opozycji demokratycznej w PRL, poseł na Sejm PRL I kadencji, współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników i Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”, a przede wszystkim pisarz wybitny, dziś nieco zapomniany. Pisarz, który pozostawił po sobie wiele powieści, opowiadań, dramatów, esejów oraz dzienników, którego twórczość była tak bardzo różnorodna, że można odnieść wrażenie istnienia za nią wręcz kilku autorów Do tego człowiek z wyjątkową biografią, o którym sam Andrzej Wajda powiedział: „Nie znam nikogo, kto popełniając takie błędy, potrafił odejść od nich tak daleko, kto gotów był na zburzenie całego warsztatu twórczego, który przez lata doskonalił, aby zaczynać wszystko od początku”. Być może powyższe sprawia, że droga współczesnego czytelnika do jego twórczości nie jest drogą prostą.
III tom Próz wybranych Jerzego Andrzejewskiego w znanej serii Państwowego Instytutu Wydawniczego „Biblioteka Klasyków” zawiera jedną z najtrudniejszych i najbardziej enigmatycznych polskich powieści, uważaną przez samego autora za swoje opus magnum – Miazga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 777

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
1
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROJEKT OBWOLUTY I OKŁADKI: Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopakina podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka
REDAKTOR PROWADZĄCY: Paweł Orzeł
OPIEKA REDAKCYJNA, KOREKTA: Aleksandra Zoń
KOREKTA: Andrzej Frączysty, Barbara Linsztet (Lingventa)
SKŁAD I ŁAMANIE: Emilia Pyza
Wydanie pierwsze w tej edycji
Warszawa, 2020
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019
ISBN 978-83-8196-023-6
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

MIAZGA

(1960–1970)

.

DZIENNIK

.

SOBOTA, 7 MARCA 1970

Po dniu słonecznym i prawie przedwiosennym wieczorem znów gwałtowna śnieżna zawieja. Wszyscy już bardzo zmęczeni tegoroczną zimą, jej uporczywym trwaniem wśród kapryśnych zmian, których tak wiele było w ostatnich miesiącach, gdy w ciągu jednego dnia temperatura z kilkunastu stopni mrozu podnosiła się nagle w okolice zera, a potem równie gwałtownie odwilż z ciepłymi podmuchami wiatru przemieniała się w ostry mróz. Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak bardzo, jak teraz, spragniony ciepła słońca i zieleniejących drzew. Wiem aż nadto dobrze, że to może być tylko złudzeniem, lecz wydaje mi się, że wraz z wiosną i w mojej półmartwej wegetacji coś się odmieni.

W ostatnim (10) numerze „Polityki”, w redakcyjnym artykule Po wyroku, obszerne cytaty z orzeczenia sądu w niedawno zakończonym procesie pięciu młodych intelektualistów, zwanym potocznie „procesem taterników”. Czworgu z nich (Maciej Kozłowski, Jakub Karpiński, Maria Tworkowa oraz Krzysztof Szymborski) akt oskarżenia zarzucał „wejście w porozumienie z występującym w imieniu obcej organizacji Jerzym Giedroyciem w celu działania na szkodę Państwa Polskiego, a następnie w ramach tego porozumienia uczestniczenie w inspirowanej przez imperialistyczne ośrodki ideologiczno-dywersyjnej działalności kierowanego przez tegoż Giedroycia Instytutu Literackiego w Paryżu, zmierzającej przez szkalowanie ustroju i naczelnych organów PRL do podważenia socjalistycznych zasad ustrojowych”, natomiast piątej oskarżonej, Małgorzacie Szpakowskiej, iż „w celu rozpowszechniania opracowała, sporządzała, a następnie kolportowała teksty i ulotki zawierające fałszywe wiadomości, nawołujące do przeciwstawienia się władzom państwowym i administracyjnym, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego”. Jak stwierdza „Polityka” – określenie roli paryskiej „Kultury” oraz Instytutu Literackiego zajęło znaczną część uzasadnienia wyroku Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Sąd po przeprowadzeniu przewodu sądowego i wysłuchaniu głosów stron uznał winę wszystkich oskarżonych, wymierzając im wyroki od czterech i pół roku do trzech lat, działalność bowiem na rzecz Instytutu Literackiego w Paryżu uznał sąd za wysoce szkodliwą dla interesów naszego państwa, przeprowadzając zarazem jej analizę.

„W ostatnich latach «Kultura» paryska i jej naczelny dyrektor Jerzy Giedroyć rozwinęli szczególnie ożywioną działalność. Zdając sobie sprawę, iż próby obalenia ustroju socjalistycznego siłą nie mają żadnych szans powodzenia, starają się rozkładać obóz socjalistyczny od środka, lansując slogany o ulepszeniu socjalizmu i socjalizmie demokratycznym. Aktywność «Kultury» na tym polu wzrosła szczególnie po wypadkach marcowych i wydarzeniach w Czechosłowacji. «Kultura» ma ambicje, aby stać się czołowym ośrodkiem antysocjalistycznym, a biblioteka «Kultury» jest głównym zapleczem wydawniczym antysocjalistycznej i antyradzieckiej literatury paszkwilanckiej (...). W «Kulturze» nie ukazał się ani jeden artykuł życzliwy socjalizmowi. Pismo to udostępniło swoje łamy kolaborantom i renegatom. Warunkiem działalności «Kultury», jak każdego ośrodka dywersyjnego, było powiązanie z krajem. Oto tło kontaktów Jerzego Giedroycia z oskarżonymi... Prawo do krytyki w Polsce ma każdy obywatel. Oskarżeni nie chcieli jednak skorzystać z tego prawa. Wybrali sianie fermentu, a na krytykę taką nie ma miejsca w naszym kraju. Krytyka musi bowiem budować, a nie burzyć. Oskarżeni mieli możność wypowiadania się w prasie krajowej, której łamy są zawsze otwarte dla ludzi pragnących zaprezentować swoje poglądy. Zamiast legalnej, dozwolonej krytyki wybrali jednak współpracę z paryską «Kulturą». Dziś ponoszą konsekwencje takiego postępowania”.

W ciągu dnia próby, zresztą mało skuteczne, umknięcia od rzeczywistości, przy lekturze Podboju Peru Williama Prescotta oraz nowego wydania Nie tylko piramidy Kazimierza Michałowskiego. Interesujące uwagi prof. Michałowskiego o przełomie, jaki się dokonał w sztuce egipskiej za panowania XVIII dynastii, gdy młody Amenhotep IV nie tylko zerwał z religią Amona tebańskiego i związanym z nim wielobóstwem świątyń egipskich, ale nawet przeniósł swoją stolicę na północ, gdzie na pustyni wybudował nowe miasto, nazwane przez niego „Horyzontem Atona”. Aton, czyli tarcza słoneczna, był odtąd jedynym bogiem, któremu należało oddawać cześć, a sam król zmienił swoje imię z Amenhotepa, co tłumaczy się jako „Amon spoczywa”, na Ach-en-Aton, co znaczy „wspaniały jest Aton”. Echnaton, jak byśmy dzisiaj imię jego wymawiali, kazał zacierać ślady innych bóstw i niszczyć kult Amona. Zerwał również z obowiązującym dotychczas hieratycznym rytuałem dworu królewskiego i uwolnił sztukę z odwiecznych więzów reguł i przepisów, którymi była spętana, każąc artystom portretować się wiernie: z jajowatą głową, opadającymi ramionami i wydatnym brzuchem. „Możemy sobie łatwo wyobrazić – pisał Michałowski – że pomimo przyzwolenia i inspiracji królewskiej, artystom przywykłym do pewnych schematów kompozycyjnych, do utrwalonego w kanonie kształtu postaci ludzkiej, nie mogło przyjść łatwo podporządkowanie się życzeniom króla. Całkowita swoboda w stosowaniu dowolnej formy przedstawiania nie była ułatwieniem, lecz znacznym utrudnieniem ich pracy. Taki eksperyment mógł się udać tylko dzięki biegłości i umiejętności, jaką osiągnęły wówczas stołeczne warsztaty rzeźbiarzy i malarzy. Na pewno najzdolniejszych zabrał z Teb Echnaton do swej nowej stolicy... W krótkim czasie artyści amarneńscy stworzyli całą serię pomników zgodnie z nowym duchem czasu. Powstały wielkie rzeźby faraona z całym niedostatkiem jego powłoki cielesnej. Jajowata czaszka, nieomal końska szczęka, chuda szyja, wąskie, opadające ramiona, wydatny brzuch – oto obraz tego niewątpliwie genialnego człowieka, który potrafił skruszyć tysiącletnią skorupę narosłych zwyczajów, przyzwyczajeń i konwenansów swego społeczeństwa, odważnie przeciwstawiając się potędze kleru i innych dostojników. Do największych arcydzieł zaliczyć jednak należy płaskorzeźby i kompozycje malarskie przedstawiające bardziej intymne sceny z życia dworu, np. król z królową Nefertiti na tronie, w otoczeniu małych księżniczek, córeczka przy spożywaniu pieczonej kaczki lub malowidło przedstawiające dwie nagie księżniczki siedzące na poduszkach w swojej pałacowej komnacie”. Z dalszych jednak wywodów znakomitego egiptologa wynika, że rewolucja dokonująca się w sztuce usztywnionej nie jest sprawą prostą i wolność nie załatwia wszystkiego: oto motyw jajowatych głów, wydłużonych szczęk i obwisłych brzuchów poczyna się pojawiać w sztuce tego okresu we wszystkich nieomal rzeźbach i malowidłach. Anatomicznymi defektami faraona-reformatora zostają obdarzeni nie tylko najbliżsi członkowie jego rodziny, lecz również słudzy niosący dary czy ofiary. „Tak silne było u artystów przywiązanie do istoty kanonu – komentuje to zjawisko prof. Michałowski – że stworzywszy raz naturalistyczny obraz władcy, cechy jego ułomnej budowy ciała poczęli nadawać wszystkim postaciom. Tworzyli więc nowy kanon, będący wyrazem nowej maniery, w jaką sztuka amarneńska popadła. Kształtowanie w sztuce postaci ludzkich na wzór anatomii ciała ludzkiego da się pojąć wyłącznie na tle odwiecznych przyzwyczajeń przedstawiania obrazu człowieka w ramach kanonu”.

Myśli, jakie mnie obiegły w związku z tą lekturą, nie chce mi się relacjonować. Przeglądając dopiero co u nas wydaną książkę publicysty zachodnioniemieckiego, Joachima Festa, Oblicze Trzeciej Rzeszy, natrafiłem we wstępie do rozdziału końcowego na zdanie z Tacyta: „Nigdy nie było lepszych niewolników, nigdy gorszych panów”. Wydaje mi się, że w odniesieniu do rzeczywistości współczesnej cytat ten powinien brzmieć: „Nigdy nie było gorszych niewolników, nigdy gorszych panów”.

Dowiaduję się z radia zachodniego, iż prezydent Nixon złożył oświadczenie, w którym stwierdził, że amerykański plan lotów kosmicznych na najbliższe dziesięciolecie przewiduje pod koniec tego okresu wysłanie pojazdów bezosobowych do wszystkich planet układu słonecznego.

NIEDZIELA, 8 MARCA

Jeden glimid i jeden phanodorm już od bardzo dawna zapewniają mi nie więcej niż trzy do czterech godzin twardego snu, reszta nocy upływa na wielokrotnym budzeniu się, owszem, zasypiam przeważnie ponownie, lecz w coś, co jest snem jakby rozrzedzonym, co jest płytkie i kruche, i nie daje pełnego odpoczynku. Jak zwykle na przedwiośniu, nawet tak złudnym jak obecne, rozbudzam się ostatecznie wcześniej niż porą zimową, dzisiaj wstałem zaraz po szóstej, lubię zresztą tę ranną godzinę, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią i sam robię śniadanie, parząc w filiżance mocną herbatę i przygotowując kilka grzanek. Na dworze krajobraz zimowy, ale słońce.

M., który zawsze przynosi kupę krążących po Warszawie kawałów, opowiedział wczoraj, kiedy przyszedł na obiad, jeden wart utrwalenia. Do wiejskiego proboszcza przychodzi sekretarz gromadzkiego komitetu Partii z prośbą o wypożyczenie kościelnych ławek na partyjne zebranie. „Nie dam wam ławek – odpowiada ksiądz – ostatnim razem, jak wam pożyczyłem, wszystkie były zarzygane”. Na to sekretarz: „Nie da ksiądz ławek? To my w niedzielę na mszy żadnych datków nie będziemy dawać”, „A ja wam przemówień nie będę pisać” – krzyczy ksiądz, „Ach tak? – odpowiada sekretarz – w takim razie gówno się ksiądz od nas dowie na spowiedziach, co się w Partii dzieje”.

Całe popołudnie i wieczór przy lekturze Dziennika André Gide’a, pobieżnie przerzucając fragmenty z różnych okresów, a zatrzymując się tym razem dłużej na latach 1928–39. Okazało się, że nie pamiętałem dość dokładnie wielu stronic pisanych przez Gide’a bezpośrednio po powrocie z Konga i w okresie pracy nad Edypem. Jak zawsze, gdy sięgam po ten Dziennik – przejrzałem również Ainsi soit-il, niezmiennie poruszony kilkoma zdaniami końcowymi, ostatnimi (na sześć dni przed śmiercią), jakie Gide napisał:

„Nie! nie mogę obiecać, że wraz z ukończeniem tego zeszytu wszystko będzie zamknięte: będzie po wszystkim. Może zechcę jeszcze coś dorzucić. Dorzucić nie wiem co. Dorzucić. Może. W ostatniej chwili jeszcze coś dorzucić... Tylko, że kleją mi się powieki. Ale spać mi się nie chce. Wydaje mi się, że mógłbym być jeszcze bardziej zmęczony. Późno już, nie wiadomo która godzina, 5 nocy czy rana... Czy mam jeszcze coś do powiedzenia? Do powiedzenia jeszcze nie wiem co.

Moje własne położenie na niebie wobec słońca nie powinno sprawić, bym mniej się zachwycał świtaniem”.

Wydaje mi się, że mój typ charakteru w większej mierze aniżeli odmiennie ukształtowane rodzaje ludzkich osobowości potrzebuje mocnych doznań, owych znaków życia manifestujących się nagląco i w różnorodny sposób, niekoniecznie przyjazny, bowiem gwałtowne ciosy oraz stan zagrożenia mogą mną poruszyć równie skutecznie, jak dobrodziejskie dary losu. Jestem ulepiony z samych nieomal sprzeczności, pozostawiony samemu sobie nie potrafię korzystać z bodźców jednolitych, zdany jestem na nieustanne ścieranie się elementów sprzecznych i zawsze tak się ze mną działo i dzieje nadal, że skoro żywioł istnienia stygnie wokół mnie – samotna gra przeciwieństw mojej natury pogrąża mnie w obezwładniającą inercję, w stan martwej wegetacji. Kto wie, czy całe moje pisarstwo nie wynika z tej właśnie kondycji mojego charakteru, ono bowiem było i jest jedyną wewnętrzną rzeczywistością, która moim sprzecznościom potrafi nadać twórczy sens, uniezależniając mnie od trucizn zewnętrznych. Gdybym nie pisał, mógłbym przy sprzyjających, burzliwych okolicznościach zostać awanturnikiem albo hochsztaplerem, bez nich – tylko szmatą.

PONIEDZIAŁEK, 9 MARCA

Pogarda dla szmiry treściowej i artystycznej wydaje mi się równie niedorzeczna, jak niedorzeczną byłaby np. pogarda dla nawozu, który – być może – nie jest przyjemny w wyglądzie i w zapachu, jednak sprawia, że dzięki niemu świat roślinny uzyskuje bujną płodność. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż większość dzieł wybitnych i uznanych za arcydzieła zawdzięcza w pewnej mierze swoją znakomitość właśnie elementom szmiry, szmiry wczorajszej i współczesnej, bowiem to ona – łatwa, niecierpliwa i przypodchlebcza nawet w buntach – w sposób najbardziej bezpośredni reaguje na rozległe manifestacje życia. Spłyca je, trywializuje i upraszcza! Oczywiście! Lecz w ostatecznym rozrachunku bywa dobroczynnym nawozem, bowiem tak zawsze było i dzieje się nadal, iż sztuka, ta z wysokich rejonów, żywi się nie tylko życiem, i nie tylko osobą samego artysty, żywi się także sztuką, i to w jej najróżniejszych przejawach, także tych płaskich, jarmarcznych i durnych, chociaż do tych powinowactw wielcy twórcy nie lubią się zazwyczaj przyznawać. Powiedziałbym nawet więcej, powiedziałbym, iż nie dowierzam arcydziełom, które nie pozwalają mi, dzięki ich skamieniałej doskonałości, odnaleźć zanikających ech oraz cieni natrętnej i wulgarnej szmiry. Wielki talent robi wszystko, co chce; geniusz tyle tylko, co może. Obawiam się, że to ostatnie zdanie komuś ukradłem, pojęcia jednak nie mam, komu. Żeby jednak otrzymać rozgrzeszenie z tego przewinienia, sięgnąłem do dzieł najlepszego mego spowiednika, ponieważ uwielbiam go z ironiczną czułością, sięgnąłem zatem do książki Tomasza Manna Jak powstał Doktor Faustus, i w niej bez trudu odnalazłem fragment, w którym Mann, relacjonując udział Schönberga oraz Adorna w kształtowaniu się jego koncepcji muzycznej twórczości Adriana Leverkühna, pisze (polskie wyd. str. 40):

„Przedstawienie muzyki seryjnej i jej w dialogu zawarta krytyka, tak jak występuje w XXII rozdziale Faustusa, oparte są całkowicie na analizach Adorna, jak również i niektóre uwagi na temat późnych utworów Beethovena, występujące już wcześniej w powieści, w wynurzeniach Kretzschmara, mianowicie o duchowej zależności, jaką śmierć ustanawia pomiędzy geniuszem a konwencją. Te również myśli wydały mi się w rękopisie Adorna jakoś «osobliwie» znajome, a na temat – jak by to rzec? – czystego sumienia, z jakim włożyłem je, trochę zaledwie zmieniając, w usta memu jąkale, mogę powiedzieć tylko tyle: z chwilą, gdy już przez długi czas uprawia się działalność intelektualną, zdarza się bardzo często, że myśli, które się niegdyś rozsiało na wiatr, powracają do autora, ukształtowane inną, młodszą już ręką, i przeniesione w inne okoliczności, przypominają artyście jego samego i własne jego sprawy... Sama myśl jako taka nigdy nie będzie mieć w oczach artysty wielkiej wartości jako własność! Zależy mu bowiem przede wszystkim na jej funkcjonalnej przydatności w duchowym mechanizmie jego dzieła”.

WTOREK, 10 MARCA

Po cóż się oszukiwać? Te zapiski z ostatnich trzech dni były robione na siłę, są czymś w rodzaju uniku. Krążą wokół sprawy najważniejszej, lecz jej nie dotykają. Strach? Zapewne. Ten sam paraliżujący strach, który od wielu tygodni wstrzymuje mnie przed zajrzeniem do teczek z maszynopisami Miazgi.

Od końca grudnia, gdy po trzech miesiącach pracy szczególnie intensywnej wątpliwości i rosnące z dnia na dzień zniechęcenie poczęły niszczyć wszystko, co napisałem i wówczas, i przedtem – moje życie jest nędzną wegetacją, jest nią pod każdym względem: intelektualnym, moralnym, także i fizycznym. Tylokrotnie w życiu doświadczając podobnych załamań i upadków, znając dość dokładnie mechanizm zniszczenia, który w pełni zapału i przekonania, że to, co robię, jest dobre, spycha mnie w ciągu kilku krótkich dni w dręczące zwątpienie, tak wiele, jak nieraz sądzę, o sobie wiedząc – nie umiem przecież tym klęskom zapobiec ani do rozsądnej pauzy skrócić ich trwania. Gdybym chociaż potrafił wypełniać ów pusty czas zatrudnieniami sensownymi! Niestety, rozkład i zanik moich pisarskich kwalifikacji paraliżuje mnie całkowicie. Staję się dokładnie wysterylizowany i całkowicie bezbronny wobec rzeczywistości, w której egzystuję, zarówno mojej prywatnej, jak i tej drugiej: publicznej, nieporównanie od pierwszej rozleglejszej i zjadliwiej atakującej. W tych złych okresach są to jedyne sfery, na które jestem otwarty, a ponieważ obydwóm nie mam w sobie nic do przeciwstawienia – obie są koszmarne, ranią i trują. Nie mając ludziom nic do dania, unikam ludzi, przecież nieraz nieomal się modlę, aby ktoś z tych, których lubię i cenię, zadzwonił i wyrwał mnie z udręczonej samotności, lecz gdy się to staje, rzadko, lecz się staje – szukam natychmiast kłamliwych pretekstów, aby się od spotkania uchylić albo je odłożyć. Każdy na ziemi ma takie niebo, czyściec i piekło, na jakie zasługuje. Moje martwe tygodnie i miesiące są moimi martwymi tygodniami i miesiącami. Jedyny blask urodzajnego życia, który mnie wśród nich nie opuszcza, to nawet w chwilach najgorszych z najgorszych przytomna świadomość, iż nigdy, w żadnych okolicznościach i pod żadnym względem nie jestem ofiarą. Trzeba mieć tyle skaz, ile mam ich ja, i tak wiele słabości, ile ich we mnie jest, aby nie chcąc utonąć i pójść na dno – zachować tę szczyptę dumy. Zresztą nie kosztuje mnie ona wiele, nie muszę o nią walczyć. Ta duma zawsze we mnie w sposób naturalny była i nadal jest. Być może jest również w tej świadomości coś z pokory? Być może. W moim przypadku wolę mówić o dumie. Z dumy? Być może.

ŚRODA, 11 MARCA

Od paru dni drobna odwilż, szaro, brudno, pryzmy śniegu ciągnące się wzdłuż krawężników trotuarów skurczyły się i pociemniały, niektóre, jak np. ta przed naszymi oknami, po drugiej stronie ulicy, zwały torfu lub koksu raczej przypomina aniżeli śnieg.

Wczoraj wieczorem przyobiecywałem sobie, że zacznę dzień od lektury maszynopisu Miazgi. Od początku. Zdaję sobie aż nadto dobrze sprawę, że jeśli mam ruszyć dalej, muszę wpierw niejako na nowo przyswoić sobie to wszystko, co zrobiłem do tej pory. Przyswoić sobie? Ależ tak! Dosłownie. Wielu szczegółów, a również i całych scen, napisanych przed trzema czy czterema miesiącami zupełnie już w tej chwili nie pamiętam, inne zarysowują mi się w pamięci, jakby były odbitkami prześwietlonymi lub niedoświetlonymi, lepiej widzę to, co miało być, albo określając w oparciu o pewną nadzieję: co ma być. Mogę w tej chwili powtórzyć za Adamem Nagórskim, gdy rozmyśla, słuchając na piątkowym koncercie symfonicznym Pieśni wędrowca w wykonaniu Haliny Ferens-Czaplickiej: chory już nie jestem, lecz zdrowy też nie jestem.

Pod wieczór sympatyczna Natalia B., która w czasie swojego ostatniego pobytu w Helsinkach podpisała z wydawnictwem Kirjayhtyma umowę na przekład Miazgi. Będzie to jej pierwsze tłumaczenie z polskiego, mam jednak zaufanie do jej inteligencji i językowej intuicji. Ta młoda dziewczyna, urodzona i wychowana w Finlandii, nie ma w sobie ani kropli krwi fińskiej, oboje jej rodzice są Rosjanami, zresztą urodzonymi z małżeństw mieszanych: rosyjsko-angielskiego i rosyjsko-francuskiego. Ona sama, przy całym naturalnym przywiązaniu do Finlandii, czuje się raczej Rosjanką, reprezentując sobą – o ile mogę sądzić przy znajomości tak krótkiej – zespół cech szczególnie interesujących i sympatycznych, a tak charakterystycznych dla Rosjan, których rosyjskość bez tradycyjnych oporów i zahamowań otwarta została na wpływy zachodnie. Udzielając wszakże tym cechom pełnej sympatii, na jaką z punktu widzenia ludzkiego zasługują, niepodobna nie pamiętać, że wszystko, co było w kulturze rosyjskiej naprawdę ważne i twórcze, stworzone zostało z elementów wyłącznie rosyjskich. Gogol i Szczedrin, Dostojewski i Tołstoj. Iwan Groźny, Piotr Wielki, Katarzyna i Stalin.

W czasie dłuższej rozmowy o rosyjskim modelu komunistycznym, tak bardzo całą dialektyką polityczno-społeczną przypominającym reakcyjny i zaborczy model caratu, sięgnąłem do dawnych notatek, aby zapoznać Natalię B. z fragmentami kilku starych tekstów.

Hr. Aleksander Benkendorf, który brał udział w stłumieniu powstania dekabrystów i był szefem żandarmerii Mikołaja I, z końcem roku 1829 (a może z początkiem roku następnego), po konferencji z carem, wystosował do generał-gubernatora moskiewskiego, ks. Golicyna następującą odezwę, której tekst w aktach został opatrzony własnoręczną oceną carską „bardzo dobrze”.

„W ostatnim numerze wydawnictwa «Teleskop» umieszczony został artykuł pod nazwą Listy filozoficzne, którego autorem jest zamieszkujący Moskwę pan Czaadajew. Artykuł ten, naturalnie już znany Księciu, wzbudził w mieszkańcach Moskwy powszechne zdumienie. Mowa tu jest o Rosji, o narodzie rosyjskim, jego pojęciach, wierze, historii z taką pogardą, iż niepojętym jest, jak mógł Rosjanin poniżyć się do tego stopnia czy coś podobnego napisać. Lecz mieszkańcy naszej starożytnej stolicy, zawsze odznaczający się czystym, zdrowym rozsądkiem, a przepełnieni uczuciem godności narodu rosyjskiego, od razu pojęli, że podobny artykuł nie mógł być pisany przez ich rodaka, który zachował w pełni zdrowe zmysły, i dlatego – jak doszły nas wieści – nie tylko nie skierowali swego oburzenia przeciw panu Czaadajewowi, lecz przeciwnie, wyrażają swe szczere ubolewanie z powodu rozstroju nerwowego, jaki go dotknął, a który jedynie mógł być przyczyną napisania podobnych niedorzeczności. Otrzymano tu wiadomości, że współczucie z powodu nieszczęśliwego stanu pana Czaadajewa jednomyślnie podzielane jest przez ogół moskiewski. Jego Cesarskiej Mości podobało się, aby Książę przedsięwziął należyte środki ku dostarczeniu panu Czaadajewowi wszelkiej pomocy i opieki lekarskiej. J.C. Mość rozkazuje, aby Książę polecił jego leczenie umiejętnemu medykowi, zobowiązując tego ostatniego do odwiedzania pana Czaadajewa koniecznie co rano, i aby wydane zostało rozporządzenie, iżby pan Czaadajew nie narażał się na szkodliwy wpływ obecnego, wilgotnego i chłodnego powietrza; jednym słowem, aby były zastosowane wszystkie środki ku poprawie jego zdrowia.

J.C. Mość życzy sobie, aby Książę co miesiąc donosił Mu o stanie Czaadajewa”.

Nikołaj Karamzin, na którego Historii państwa rosyjskiego uczyło się wiele pokoleń, występując przeciwko reformatorskim poczynaniom Aleksandra I, w memoriale O starej i nowej Rosji z roku 1811, złożonym siostrze cara, Katarzynie, skonstruował tezę, iż car nie ma prawa ograniczać swego samowładztwa.

„Gdyby Aleksander natchniony wielkoduszną nienawiścią do nadużyć samowładztwa jął pióro do przypisania sobie innych praw oprócz praw boskich i własnego sumienia, to istotnie cnotliwy obywatel rosyjski ośmieliłby się zatrzymać jego rękę i rzec: «Cesarzu! przekraczasz granicę twej władzy. Rosja nauczona długotrwałymi klęskami wręczyła przed świętym ołtarzem samowładztwo twemu przodkowi i zażądała, byś rządził nią w sposób suwerenny i niepodzielny. Testament ten jest podstawą twej władzy, innej nie masz, możesz wszystko, lecz nie możesz prawnie jej ograniczyć»”.

Z przyczyn dialektycznie podobnych nie może obecnie ulec jakimkolwiek ograniczeniom wszechwładza partyjna, bowiem Partia otrzymała władzę z rąk przodującej klasy robotniczej, reprezentującej interesy całego narodu, i w imię tych interesów najbardziej postępowych jest przez cały naród popierana. Ciasny krąg łańcucha się zamyka. Każde ogniwo tego łańcucha szczelnie przylega do sąsiednich, żadnej szczeliny.

I wreszcie notatka na marginesie zjazdu Słowianofilów w Moskwie, w roku 1867. Jeszcze na pierwszym zjeździe wszechsłowiańskim w Pradze w 1848 roku Rosjan prawie nie było. Na 341 uczestników było 237 Czechów i Słowaków, 42 Jugosłowian, 60 Polaków i 2 zaledwie Rosjan, jeden z nich, Bakunin, przyłączył się do sekcji polskiej. Natomiast zjazd moskiewski odbywał się pod protektoratem rządu rosyjskiego, a Polacy, nieobecni na zjeździe (od Powstania Styczniowego trzy lata zaledwie ubiegły), wyklinani byli przez delegatów rosyjskich jako odstępcy sprawy słowiańskiej. Na bankiecie wydanym w Petersburgu wielki poeta rosyjski, Fiodor Tiutczew, powiedział w swoim przemówieniu:

„Zachód zdjęty jest trwogą, drży na widok zebranej całej rodziny słowiańskiej... A między nami, o bracia, co za hańba! Spośród naszej słowiańskiej rodziny ten tylko uszedł nienawiści tylu sprzysiężonych przeciw nam nieprzyjaciół, kto względem swoich wszędzie i zawsze był zdrajcą i ohydnym zbrodniarzem. Tylko jego, tego naszego Judasza, zaszczycają oni swymi pocałunkami”. (Julian Klaczko w „Revue des Deux Mondes” z 1 września 1867).

Tiutczew nie był w swych poglądach odosobniony. Tacy wyznawcy i propagatorzy ruchu słowianofilskiego, jak Michał Pogodin albo Jurij Samarin, tworząc koncepcję o przeciwieństwach dzielących świat słowiański i łaciński, upadek Polski tłumaczyli jej wielowiekowym związaniem z „duchem latynizmu” („Jak dwie dusze, zawarte w jednym ciele, słowiańskość i latynizm wiodły i wiodą ze sobą dotychczas zaciętą walkę na śmierć i życie” – pisał Jurij Samarin w studium Współczesne ujęcie polskiego zagadnienia), natomiast w inspirującym udziale Rosji w rozbiorach Polski dopatrywali się cech wielkoduszności, Rosja bowiem – według nich – nie mogąc patrzeć obojętnie na zabłąkanie narodu słowiańskiego, musiała mu podać pomocną dłoń.

Na podstawie moich osobistych kontaktów z lat ostatnich, a również i relacji o poglądach ludzi zajmujących nieraz dosyć eksponowane stanowiska, wydaje mi się, że rozumienie ciągłości w dziejach Rosji carskiej i porewolucyjnej staje się w Polsce coraz powszechniejsze. Ta właśnie ciągłość, stworzona i umocniona geniuszem Stalina, zrodziła fenomen bez precedensu w dziejach ludzkości. Historia zna wiele tyranii, despotyzmów i tryumfów reakcji. Ani jednak one same nie występowały wobec świata z hasłami demokracji i postępu, ani nikt się w nich nie dopatrywał symbolu wolności. Na przestrzeni minionego półwiecza Związek Radziecki może się poszczycić obu osiągnięciami. Nigdy w dziejach powszechnych nie udało się oszustwo na miarę tak ogromną i trwałą, nigdy też najbrutalniejsza przemoc, egoizm i cyniczne kłamstwo nie przybrały tak pięknych i wzniosłych masek, nigdy wreszcie tak ogromna ilość ludzi na całym świecie, w tym również i wielkich umysłów, nie uległa tak ślepym złudzeniom i nadziejom.

CZWARTEK, 12 MARCA

Wspomniałem wczoraj o geniuszu Stalina. Przez dłuższy czas jedną z najbardziej niewytłumaczalnych cech tej osobowości równie niezwykłej, jak przerażającej, wydawała mi się precyzyjna nieomylność, z jaką ten Gruzin (ale urodzony w prawosławiu i wychowanek prawosławnego seminarium) zrozumiał i zrealizował rosyjską rację stanu. Nie istnieją wskazania dość wiarygodne i rozsądne, aby wątpić w szczerość oraz autentyczność komunistycznych poglądów Stalina. Więcej, gdyby Stalin nie był komunistą z najgłębszego przekonania – niepodobna byłoby go zrozumieć jako twórcy nowoczesnego imperium rosyjskiego, tworzył je bowiem w zgodzie z dialektyką marksistowską, prawidłowo przyjmując za punkt wyjścia dla swoich poczynań ścisłe rozpoznanie wszystkich okoliczności, w jakich się znalazła Rosja porewolucyjna. To komunizm uczynił ze Stalina rosyjskiego męża stanu miary z pewnością nie mniejszej niż był nim niegdyś Iwan Groźny, a potem Piotr Wielki. Nie łudząc się, jak Trocki – i słusznie – iluzorycznymi perspektywami światowej rewolucji, Stalin po śmierci Lenina był jedynym bodaj spośród ówczesnego kierownictwa, który doskonale rozumiał, że zdobycze Rewolucji Październikowej dadzą się utrzymać wtedy tylko, gdy Związek Radziecki stanie się mocarstwem. Myślę, że wielu z wybitnych skądinąd przywódców partyjnych z owych lat dwudziestych i trzydziestych rozpieprzyłoby ten cały interes, gdyby doszli do władzy. Stalin stworzył (a może raczej odrodził) rosyjskie imperium. Cena, jaką trzeba było za to zapłacić, okazała się oszałamiająco wielka, lecz na dobro Stalina, jako męża stanu, trzeba zapisać, iż nigdy się nie wahał, aby owe wysokie koszty płaciły najwartościowsze jednostki, całe warstwy społeczne, bratnie partie, całe narody, rosyjskiego nie wyłączając. Lecz chyba nie brutalne i nieludzkie koszty przerażają przede wszystkim w tym nieludzkim przedsięwzięciu. Cała historia ludzkości spływa krwią i napiętnowana jest bezmiarem zniszczeń i cierpień. W dziele Stalina przeraża złowrogi stwór, który z tych ponad wszelką miarę kosztownych poczynań powstał. Nie zawsze mi się to udaje, lecz staram się na całokształt tych spraw patrzeć możliwie chłodno, nie rzucając na szale wagi losu mojej własnej ojczyzny. Szala z podbitymi i uciemiężonymi jest dostatecznie obciążona. Naród rosyjski również na tej szali wegetuje. Siedzimy w jednej klatce.

PIĄTEK, 13 MARCA

Mimo monotonnej szarości i braku słońca, poprzez tę szarość i bezsłoneczność wciskać się jednak poczynają podmuchy wiosny.

SOBOTA, 14 MARCA

Notatki do Miazgi. W jednym z brulionów, najstarszym, prawie w całości zapisanym, pod datą 12 stycznia 1963, więc w okresie, kiedy pisałem jeszcze w Oborach Idzie skacząc po górach, znajduję dość niejasny w tej chwili dla mnie tytuł: Delegacja służbowa. Lakoniczne zapiski poniżej: wesele w Jabłonnie, zgubienie delegacji służbowej, wszystkie zjawy w noc w Jabłonnie pokazują się X-owi, w bocznym saloniku przypadkowo w towarzystwie dygnitarzy.

Nie umiem już w tej chwili zrekonstruować wydarzeń, które chciałem wówczas zgotować owemu X-owi, gubiącemu delegację służbową i trafiającemu na jakieś przyjęcie weselne w Jabłonnie.

Lecz na stronie sąsiedniej, pod datą 28 marca tego samego roku (również w Oborach) widzę notatkę: porzucenie pomysłu Delegacji służbowej na rzecz Wesela – 1) Zapowiedzi 2) Ślub cywilny 3) Ślub kościelny 4) Wesele w Jabłonnie. Wyraźnie cieplej, jak w zabawie: ciepło, ciepło... zimno, zimno... Ale tylko cieplej, bo dokładnie nie potrafię wszystkich szczegółów złożyć. Andrzej Wajda dopiero pod koniec roku 1963 wystawił w Krakowie Wesele (byłem na tym przedstawieniu ze Stefanem Otwinowskim przed samym Sylwestrem), lecz możliwościami teatralnymi, a także filmowymi Wesela interesował się o wiele wcześniej, rozmawialiśmy na ten temat w staromiejskiej kawiarni Gwiazdeczka, nie mógł to być jednak marzec, bo już było dostatecznie ciepło, żebyśmy mogli siedzieć na świeżym powietrzu, na dziedzińcu, pamiętam dobrze, że w trakcie jednej z rozmów właśnie na dziedzińcu Gwiazdeczki powiedziałem Wajdzie, że po co zastanawiać się nad ekranizacją Wesela, kiedy motyw wesela można umieścić we współczesności. Chyba dokładnie pamiętam, że w tym moim ówczesnym pomyśle Panną Młodą miała być dziewczyna z Mazowsza, a Panem Młodym – najpierw młody człowiek z rodziny arystokratycznej, później syn wysoko postawionego dygnitarza rządowego. Tytuł Miazga pojawia się po raz pierwszy przy dacie 28 sierpnia 1963, nie był jednak jedynym, ponieważ już później pojawiają się inne tytuły, zaczerpnięte z ludowych porzekadeł: Gorzki pląs i Ta wierzba jest moja. Ostateczny powrót Miazgi oznaczony jest datą 30 listopada 1964, więc po wyjątkowo intensywnej pracy w lipcu i sierpniu roku poprzedniego miałem obraz powieści opracowany w ogólnym zarysie, a i większość postaci już z biografiami. Pierwotnie akcja miała się rozgrywać w sobotę 16 maja 1964 roku, skoro jednak niecierpliwy czas począł pomykać szybciej niż moja od początku oporna książka – wśród różnych utrudnień i kłopotów – przeniosłem czas trwania akcji na sobotę 15 maja roku 1965. Jak się później okazało, nie było to ostatnie ściganie się z czasem. Niestety, nie potrafię już teraz odtworzyć pierwszych etapów Miazgi, jak powstawała, w jakim tempie i dokładnie kiedy. W moim posiadaniu jest tylko rękopis kontynuowany od schyłku roku 1965, kiedy ostatecznie zniechęciłem się do pisania na oddzielnych kartkach, przekładając nad ich zbyt obszerny format skromne i jakby intymniejsze stroniczki zwykłego brulionu.

Wyjeżdżając z początkiem listopada 1966 do NRF i przewidując, że spędzę później kilka tygodni w Paryżu (te tygodnie przeciągnęły się do czterech miesięcy) – zabrałem ze sobą wszystkie materiały do Miazgi. Już pod koniec parotygodniowego pobytu w Niemczech Zachodnich, gdy w drodze z Kolonii do Monachium zatrzymaliśmy się na obiad w Stuttgarcie, wydarzyła się przygoda, oględnie mówiąc: nieprzyjemna. Podczas kiedy jedliśmy obiad w rozległej restauracji mieszczącej się na wysokim piętrze nowoczesnego gmachu, z naszego auta zaparkowanego w pobliskim garażu podziemnym wykradziono część bagaży, m.in. moją maszynę do pisania oraz torbę, w której obok przyborów toaletowych i podręcznych drobiazgów znajdowała się teczka z rękopisem i maszynopisem Miazgi. Mimo licznych anonsów w prasie i przez radio nigdy już tej teczki nie odzyskałem. Pewnie skończyła żywot w jakimś śmietniku. Brulion z nowym rękopisem oraz dwa bruliony z notatkami znajdowały się na szczęście w walizce w bagażniku. Lecz los w tej nieoczekiwanej przygodzie i tak wykazał dla mojej książki wiele życzliwości: gdybym przed kilkoma miesiącami przed tym, ulegając wreszcie namowom Stryjkowskiego, nie dał dla „Twórczości” kilkudziesięciu stronic maszynopisu – strata poniesiona w Stuttgarcie nie ograniczyłaby się do trzydziestu czy czterdziestu stronic, więc tych tylko, których nie było w maszynopisie złożonym bezpiecznie w „Twórczości”. Byłaby to katastrofa całkowita. Nie potrafiłbym zagubionego tekstu zrekonstruować, a wątpię, czy starczyłoby mi sił i umiejętności, aby jeszcze raz zaczynać wszystko od nowa.

Ponieważ Maryli W., która w charakterze tłumaczki (ale jak nieporównanie znakomitej!) towarzyszyła mi w podróży, również ukradziono torbę z podręcznymi rzeczami, pierwszy dzień w Monachium musieliśmy zacząć od najniezbędniejszych zakupów, byliśmy dosłownie bez niczego, bez szczotek do zębów, grzebieni, nocnych koszul, środków nasennych. Maryla bez swoich kosmetyków, a ja bez maszynki do golenia. Nigdy jeszcze w ciągu równie krótkiego czasu nie zakupiłem tak wielu przedmiotów. Wracaliśmy do hotelu bardzo rozbawieni, lecz i leciutko zażenowani, bo obładowani rozlicznymi paczkami wyglądaliśmy na typowych obywateli kraju socjalistycznego, łapczywie zaspokajających swoje tęsknoty za luksusem zachodnim.

Jeszcze w czasie pobytu w Monachium dotarł do mnie październikowy numer„Twórczości” z fragmentami Miazgi.

Oto kilka słów wyjaśnienia, którym poprzedziłem tekst:

„Gdy przed wieloma miesiącami, jeszcze w połowie roku ubiegłego, zgłosiłem naczelnemu redaktorowi «Twórczości» chęć wydrukowania fragmentów powieści, nad którą pracowałem parę lat – nie przypuszczałem, że z tej dobrowolnie podjętej obietnicy nie będę się mógł wywiązać, i to w sposób, oględnie się wyrażając, cokolwiek żenujący. Jeśli powiem, że autor książki bardzo zaawansowanej i rozbudowanej, z solidnym zapleczem materiałów i notatek, znalazł się w pewnym momencie w ślepym zaułku i przebywał w nim dosyć długo, aby zwątpić w podjętą pracę, a wybrnął z tej nieprzyjemnej sytuacji wówczas dopiero, gdy znalazł dla powieści nową zasadę kompozycyjną (w konsekwencji chyba i myślową również) – powiem, prawdopodobnie, akurat tyle, aby został wyjaśniony ów przykry fakt, iż zapowiedź Miazgi utrzymywała się na okładkach «Twórczości» przez kilkanaście miesięcy. Doprawdy, trudno mi nie wyrazić moim przyjaciołom z «Twórczości» wyrazów podziwu i wdzięczności, iż w tej sytuacji, wywołując sporo nie najprzyjemniejszych komentarzy, wykazali w stosunku do mnie i moich pisarskich kłopotów tyle wielkodusznej cierpliwości.

Miazga składa się z trzech części: Przygotowanie, Prolog oraz Consummatum non est. Część I pisana jest w czasie przyszłym, przeważnie w trybie warunkowym, odwołuje się zatem do sytuacji o tyle ryzykownych, iż tylko prawdopodobnych, bowiem niesprawdzonych, niestety, w rzeczywistości, która w częściach następnych, przede wszystkim w III, ułoży się całkiem odmiennie od wszelkich zamierzeń i projektów. Krótko mówiąc: do ślubu Konrada Kellera z Moniką Panek nie dojdzie, przyjęcie weselne w Jabłonnie się nie odbędzie. Ten krótki komentarz wydaje mi się w tym wypadku szczególnie potrzebny, ponieważ sprezentowane fragmenty (z konieczności ograniczona ilość powieściowych wątków jest w nich ukazana) nie zapowiadają jeszcze owej cokolwiek niedorzecznej i zawstydzającej katastrofy. Myślę, że przyzwoiciej będzie, jeśli już teraz oszczędzę czytelnikom zbędnych złudzeń. Trudno, wesela nie będzie!”.

Wieczorem z dużym zainteresowaniem lektura Wyznań usprawiedliwionego grzesznika Jamesa Hogga. Nie umiem ograniczyć palenia, choć kaszel dokucza mi coraz bardziej. O innej zmorze, o wiele dotkliwszej, wolę nie myśleć, przynajmniej dzisiaj, teraz. Dziewiąta zaledwie dochodzi, a czuję się tak znużony i rozbity, jakbym cały dzień ciężko pracował fizycznie.

Sołżenicyn podobno w jednej z ostatnich swoich wypowiedzi: „Przeczyśćcie swoje zegary, bo nawet nie wiecie, jak świt jest blisko”.

NIEDZIELA, 15 MARCA

Życiorysy, i to dość dokładne, niektórych postaci występujących w Miazdze, sięgają jeszcze końca lat pięćdziesiątych, kiedy robiłem notatki do powieści, która miała być rodzajem biografii wybitnego i niedawno zmarłego pisarza, obecny Adam Nagórski występował wówczas jako Adam Ossowski, lecz zarówno jego pochodzenie, jak i powiązania rodzinne, młodzieńcza miłość do zmarłej młodo na gruźlicę Elżbiety Kubiak, również i ogólna charakterystyka poszczególnych jego dzieł (np. książki o śmierci Leonarda da Vinci) już w tamtych odległych latach były ustalone. Rodziny Wanertów i Heryngów mają żywot jeszcze dłuższy, pochodzą z pierwszych lat po wojnie. Pamiętam dobrze, że pewnej nocy lipcowej w 1963, gdy miałem bardzo silną gorączkę, w ciągu kilku godzin niezwykłej jasności umysłu wszystkie te dawniej wymyślone postacie poczęły mi się łączyć z nowo zarysowanymi, była to bardzo niezwykła noc, może tylko kilka razy w życiu danym mi było przeżyć podobnie gwałtowne rozbudzenie i sprawne działanie kreującej wyobraźni.

PONIEDZIAŁEK, 16 MARCA

Dokuczliwy kaszel, spowodowany podrażnieniem krtani (chyba nie tylko na skutek papierosów), budził mnie w nocy kilkakrotnie, a gdy nad ranem rozbolał mnie ząb, nadający się już tylko do wyrwania, wstałem przed szóstą i po śniadaniu dokończyłem ostatnich kilkanaście stronic Wyznań usprawiedliwionego grzesznika, całkowicie podbity tym fascynująco groźnym i okrutnym arcydziełem. Cóż to za niezwykła książka! I jej autor: w młodości szkocki pasterz, samouk, współczesny Byrona, Walter Scotta i Wordswortha, autor romantycznych wierszy wywodzących się z folkloru szkockiego, a również i wielu szmirowatych, podobno, powieści historycznych opartych na ludowych przekazach, przez przeszło sto lat zbywany w historiach literatury i biograficznych słownikach jako kontynuator i naśladowca Roberta Burnsa, bez jednej wzmianki o Wyznaniach usprawiedliwionego grzesznika. Według informacji Anny Trzeciakowskiej, do której zadzwoniłem, żeby jej podziękować i za wybór tej zdumiewającej książki, i za znakomity przekład, Wyznania usprawiedliwionego grzesznika uzyskały pewien rozgłos dopiero po II wojnie, gdy ukazały się w Anglii z przedmową André Gide’a.

U nas przekład Hogga ukazał się pod koniec ubiegłego roku, bodaj w październiku, i jak dotąd, nikt w prasie literackiej nie zasygnalizował tego wydarzenia, a niesprzedanych egzemplarzy Wyznań pełno, jak mi mówiono, w księgarniach.

WTOREK, 17 MARCA

Wczoraj cały dzień uporczywy i męczący kaszel, uniemożliwiający pracę, a również i lekturę wymagającą skupienia, sięgnąłem więc po Królewską Wysokość Tomasza Manna, książkę, którą zawsze odczytuję z łatwą satysfakcją, jakbym popijał młody i osobliwie rozkoszny (jedno z ulubionych określeń Manna) riesling.

Natomiast nasilający się niebezpiecznie ból zęba udało mi się samemu zlikwidować, przeczyszczając igłą odsłonięty kanalik. W kwadrans po tym zabiegu, dokonanym przy pomocy środków cokolwiek prymitywnych, ból całkowicie przycichł, a niebawem i lekka opuchlizna dziąsła poczęła ustępować.

Dokumentarna warstwa dzieła literackiego nie ma zazwyczaj większego wpływu na jego wartość i trwałość. Jeśli nie posiada charakteru historycznego od początku, nabiera go szybko i jakkolwiek czytelnik obdarzony inteligentną wyobraźnią zawsze potrafi przyswoić sobie w sposób naturalny realia (a również i problemy) obce jego egzystencji osobistej – „bajkowy” w najlepszym wypadku charakter owej obcości nigdy w dziele sztuki nie bywa na tyle atrakcyjny, aby poza zaciekawieniem, nawet bardzo żywym, mógł rozbudzić w czytelniku głębsze oraz trwalsze wzruszenia i refleksje. Może się natomiast zdarzyć, iż wspomniana warstwa dokumentarna (np. tragedii greckich, Don Kichota, Szekspirowskich tragedii czy Anny Kareniny) stałaby się w odczuciu odbiorcy prawie całkowicie martwa, gdyby piękno artyzmu oraz siła przeżyć ukazanych postaci, wplątanych w konflikty również dalekie od naszych doświadczeń współczesnych, nie była tak pasjonująca, iż sfery same w sobie obojętne odsłaniać poczynają wstrząsający obraz ludzkiej kondycji, zawsze – mimo ograniczeń historycznego kontekstu – odwołując się do naszych doświadczeń własnych, rozgrywanych w kontekście nawet skrajnie odmiennym.

Nic, zdawałoby się, bardziej obcego dla czytelnika drugiej połowy XX stulecia od materii dokumentarnej Wyznań usprawiedliwionego grzesznika. Wyłącznie w charakterze historycznego fenomenu możemy przyjmować surową, a przede wszystkim skrajnie pyszną i okrutną w swej fanatycznej bezwzględności koncepcję prezbiteriańskiej predestynacji, która w tajemniczej głębi, jeszcze przed dziełem Stworzenia umieszcza nieodwołalne wyroki Stwórcy, wyznaczające wszystkim ludziom z góry, na zawsze i bez względu na ich wolę oraz uczynki, los potępienia lub zbawienia. A jednak niebywała artystyczna siła oraz psychologiczna wymowa, dzięki którym tak dramatycznie narasta i zagęszcza się ponura historia „wybrańca”, Roberta Colvana, sprawiają, że obca nam i niejako zastygła materia purytanizmu poczyna się na naszych oczach ożywiać i tak kształtować w trakcie lektury, a nade wszystko, gdy po przeczytaniu, pełni ciężkiego zamyślenia, książkę zamykamy, iż wymowa owej materii przekształca się sama, odradza i zadziwiająco modeluje, odsłaniając te sfery fanatyzmu, nietolerancji, pychy, nienawiści i pogardy, które pod różnymi maskami istnieją i działają hic et nunc.

W jednej z teczek z materiałami do Miazgi znalazłem następującą notatkę, spisaną przed kilkoma laty na marginesie lektury Kronik Stanisława Orzechowskiego:

„W roku 1551 Katedralna Kapituła krakowska, wbrew zwyczajowi ostatnich dziesięcioleci, a nawiązując do obowiązującego w średniowieczu prawa ścigania heretyków przez Kościół, wytoczyła proces niejakiemu Konradowi Krupce-Przecławskiemu, szlachcicowi, który szlachectwo niedawno otrzymał był od Zygmunta Starego, oskarżając owego Krupkę o trwanie w błędach religijnych, co zresztą było prawdą, wieś oskarżonego, Przecławice w ziemi proszowickiej, była jednym z ośrodków polskiego protestantyzmu. Wokół tego niebywałego, jak na owe czasy, procesu rozpętała się gwałtowna burza i gdy wreszcie dzięki uporowi biskupa krakowskiego, Andrzeja Zebrzydowskiego, zapadł wyrok skazujący Krupkę na wyłączenie ze społeczności chrześcijańskiej oraz infamię i utratę majątku, sprawa oparła się o króla, Zygmunta Augusta, a gdy ten pod wpływem stronnictwa szlacheckiego wykonanie wyroku wstrzymał, cała afera stanęła na sejmie w roku 1552. Na tym to sejmie hetman Jan Tarnowski, żarliwy katolik, potępił sądowe ingerencje kościelne i wymierzanie szlachcie kar przez sądy biskupie.

Między hetmanem i biskupem Zebrzydowskim doszło w senacie do ostrej wymiany zdań. Stanisław Orzechowski w swych Kronikach dokładnie tę scenę opisał. W pewnym momencie Zebrzydowski zawołał:

– Czymże więc, Tarnowski, w Polsce będę, jeśli około kacerstwa, biskupem będąc, zaradzać nie będę? Woźnym li, czy biskupem?

Na to odpowiedział Tarnowski:

– Przyzwoiciej by zapewne było, Jędrzeju Zebrzydowski, tobie w Polsce być woźnym niż mnie niewolnikiem”.

W związku z tą notatką: pani P., z pierwszego małżeństwa pani H., przed wieloma laty sekretarka Stanisława Mikołajczyka, podówczas premiera emigracyjnego Rządu w Londynie, opowiadała mi w swoim czasie, że gdy w październiku roku 1944 toczyły się na Kremlu rozmowy pomiędzy przedstawicielami Rządu Londyńskiego i Komitetu Lubelskiego, Stalin, zapytany przez biorącego udział w pertraktacjach Churchilla, czy zamierza narzucić Polsce ustrój komunistyczny, kategorycznie zaprzeczył, a po chwili dodał: „Komunizm Polsce akurat pasuje, jak krowie siodło” (idiot jej kak karowie siedło).

Relacja pani P. wydaje się wiarygodna. Zresztą niedawno potwierdził mi ją Iks, który jest dość dobrze zorientowany w politycznych kulisach; Iks, stary przedwojenny komunista, zanim w Polsce Ludowej robił karierę, a potem antykarierę, przebywał był przed wojną w Związku Radzieckim i osiem lat przesiedział w jednym z najcięższych łagrów syberyjskich. Pomijając w sformułowaniu Stalina ironiczny akcent w stosunku do Polski, jest ono pod jednym względem niezwykle charakterystyczne: Stalin, co mu się zresztą często przytrafiało, w jednym lapidarnym zdaniu powiedział prawdę i skłamał.

Stalin miał rację, mówiąc, że ukształtowany przez niego model komunizmu Polakom nie odpowiada. To prawda. Ten rosyjski model był i jest sprzeczny z najlepszymi tradycjami Polaków. Stalin pogardzał zapewne tymi tradycjami, lecz je rozumiał. Natomiast wielkomocarstwowe interesy rosyjskiego imperium wymagały, aby jego wpływy przesunęły się jak najdalej na Zachód i w osiągniętych granicach poczęły się utrwalać i umacniać. W warunkach politycznych, jakie się wytworzyły w Europie po II wojnie, brutalny proces politycznej rusyfikacji zwasalizowanych narodów (wśród nich również, a nawet przede wszystkim polskiego) musiał nastąpić nieuchronnie.

Wydaje mi się, że ludzi, którzy z mandatu rosyjskiego objęli w Polsce władzę w 1945, nie można osądzać z perspektywy roku 1970. Myślę, że w przeważającej większości (i mimo braku kwalifikacji) byli to ludzie uczciwi, rzetelnie przejęci dobrem Polski, skoro jednak sfera polityki wymaga m.in. umiejętności trafnego przewidywania, stwierdzić by należało, że nie co innego, jak komunistyczna ideowość uniemożliwiła tym ludziom podjęcie trzeźwej oceny politycznej. Nie przewidywali przede wszystkim, jak mogę sądzić z wielu dawniej przeprowadzanych rozmów, że zarówno w Polsce, jak i w innych krajach tzw. demokracji ludowych będzie się musiał powtórzyć stalinowski model. Nie przewidywali roku 1948, rozumując – zdawałoby się, poprawnie z punktu widzenia marksizmu – że w nowym układzie historycznym będzie można uniknąć bezwzględnego działania i mechanizmów związanych z układem historycznym minionym. Istotnie, obóz socjalistyczny po II wojnie światowej reprezentował pod każdym względem układ odmienny od sytuacji Związku Radzieckiego w dwudziestoleciu międzywojennym. Lecz jądro rzeczy było to samo. Tego wszakże ponurego i groźnego jądra ludzie, kierujący ówcześnie Polską, przyjąć do wiadomości nie mogli, byłoby to bowiem równoznaczne ze zdradą podwójną: obiektywną i subiektywną. Cóż zresztą mówić o tamtych latach odległych? Jeszcze dzisiaj, gdy tyle tabu zostało obnażonych i tak wiele najlepszych wiar startych na miazgę, jeszcze dzisiaj i jakże wielu ludzi oczadzająca magia Rosji poraża ślepotą, deformując ich mózgi w sposób bezwzględny i często nieodwracalny.

Wieczorem Dickensa Nasz wspólny przyjaciel.

ŚRODA, 18 MARCA

Z Naszego wspólnego przyjaciela:

– Czyż moje opierzenie wygląda aż tak nieszczególnie? – zapytał Eugeniusz, spokojnie podchodząc do lustra. – Rzeczywiście, jest trochę nie tego... Ale pomyśl tylko: czy to noc dla pióropuszy?

PIĄTEK, 20 MARCA

Wedle ludowego przysłowia ryba psuje się od głowy. Mimo akcesoriów towarzyszących kultom jednostek proces odczłowieczenia dwudziestowiecznych totalizmów też się koncentruje u samej góry. Trudny wybór, lecz gdybym wybierać musiał – wolałbym Kserksesa i Kaligulę od Hitlera i Stalina. Nieograniczony despotyzm pierwszych wsparty był władzą sakralną, dyktatura drugich – ideologią. Z dwojga złego wolę sakralność od totalnej ideologii. Wiele elementów złożyło się na ubóstwienie jednostki, lecz wśród tych złożonych przyczyn można również dostrzec pierwiastki ludzkiej tęsknoty i dumy, podobne egzystencjalnie rygorom, które skłoniły Prometeusza do uczłowieczenia się. Maksym Gorki łudził się w odniesieniu do swoich czasów, wołając, że „człowiek to rzecz dumna”. Myślę, że pod koniec życia zrozumiał tę szlachetną pomyłkę. Przywódcy nowoczesnych totalizmów pozbawieni są sakralności, tego kreującego niegdyś elementu ludzkiego. Swoją zmitologizowaną nadrzędność zawdzięczają ideologii, ściślej: antyludzkim elementom ideologii. Siedem grzechów głównych totalizmu: nietolerancja, łamanie ludzkich praw, egoizm, pycha, zaborczość, kłamstwo, cynizm. Wbrew swoim transparentom totalizm brutalnie człowieka poniża, a gdy czyni z niego zdobywcę – czyni go również gwałcicielem i zbrodniarzem. Głęboka niewiara w człowieka spoczywa u podłoża tzw. kultu jednostki.

Na marginesie książki publicysty zachodnioniemieckiego, Joachima Festa, Oblicze Trzeciej Rzeszy:

Terror jest jedną ze szczególnie drastycznych sprzeczności totalizmu. Najsprawniej działa totalizm przy pomocy terroru. Terror paraliżuje społeczeństwo. Równa ludzi w dół, paraliżuje bowiem wszystkich (choć na inną modłę), zarówno katów, jak ofiary, potencjalnie każdy obywatel w reżimie totalnym może się stać ofiarą lub oprawcą, nieraz jeden krok wystarcza, aby znaleźć się wśród oprawców, a żaden oprawca nie może być pewien, iż nie zostanie pewnej nocy rozbudzony w charakterze ofiary. Lecz terror nie może działać ad infinitum. Miecz, który ścina, wyszczerbia się i tępieje. W pewnym momencie przychodzi katastrofa od zewnątrz lub pod naciskami okoliczności wewnętrznych terror musi zelżeć i przekształcić się w ucisk. Lecz z chwilą, gdy groza terroru przestaje społeczeństwo paraliżować, gdy rozluźnia się sztuczne napięcie, a rzeczywistość w porównaniu z poprzednią staje się mdła, nijaka i rozrzedzona – ludzie, wyzwoleni od strachu, wyprostowują się i choć płytko oddychają, ich oprzytomniałe oczy jaśniej poczynają dostrzegać zwyrodniałą konstrukcję ustroju oraz jego potężne wiązania przeżarte rozkładem. Wtedy zaczyna się początek nieuniknionego końca, choć błędem byłoby przypuszczać w podobnej sytuacji, iż koniec musi nastąpić w najbliższej przyszłości. Nie musi. Proces obumierania może być długi. Lecz u niewiadomego kresu agonii zawsze stoi i czeka śmierć.

SOBOTA, 21 MARCA

Kalendarzowa wiosna i rano, po kilku dniach szarej, bezsłonecznej odwilży, jeszcze raz w tym roku zimowy krajobraz, drobny, spokojnie padający śnieg, drzewa gęsto oszronione.

Nie piszę, aby życie uporządkować i gładko wyjaśnić, przeciwnie! Piszę, żeby życie skomplikować i pokazać je trudniejszym i cięższym, aniżeli się to wielu ludziom wydaje. Tylko trudny świat zmusza do oporu. Lecz cokolwiek złego mówię o istocie zwanej człowiekiem lub w jakiekolwiek ciemne obszary pogrążam ludzką dolę, a losom na tej ziemi odejmuję kuszące wartości, sam sens istnienia podając nieraz w wątpliwość – fakt, iż zadaję sobie trud, aby podobne myśli utrwalić, dowodzi, iż wbrew temu, co o życiu mniemam, jestem po jego stronie, ponieważ wolność wyboru, bez której nie istnieje inspiracja twórcza i w ogóle twórczość, więc wolność wyboru, owa trudna i szczodra niepodległość duchowa jednostki, w samej swojej esencji wyraża akceptację życia.

Jałowa, lecz lepka nuda kłamstw, fałszerstw i przemilczeń, które dzień po dniu, z natrętnym uporem leją się ze wszystkich środków masowego przekazu. Przed wieloma laty mówił mi ktoś, nie pamiętam już kto, iż obóz koncentracyjny, więzienie oraz szpital zrozumieć mogą tylko ci, którzy w nich przebywali. Prawdopodobnie tak, a mówię: prawdopodobnie, ponieważ moje doświadczenia osobiste w tej mierze są żadne, nigdy nie byłem ani w obozie, ani w więzieniu, nigdy też nie przebywałem w szpitalu z powodu ciężkiej, unieruchamiającej choroby. Domyślam się jednak, iż mój współrozmówca chciał zaakcentować przede wszystkim zamknięty charakter rzeczywistości obozowej, więziennej i szpitalnej oraz szczególne reguły, które tymi sferami rządzą. Niewola również należy do rzeczywistości zamkniętych i nikt, kto jej osobiście nie zaznał, nie jest w stanie pojąć mechanizmu zakazów i ograniczeń oraz rozlicznych deformacji, którym ludzie żyjący w niewoli nieuchronnie podlegają. Wprawdzie charakter tych skrzywień i zniekształceń w różny sposób się manifestuje, zależnie od osobowości jednostki, przecież żałosnej degradacji uniknąć nie może nikt. W warunkach niewoli nawet najlepsi coś tracą, nie mogąc siebie realizować wszechstronnie i na miarę swoich możliwości. I myślę, że właśnie ci najlepsi powinni nie zatracać świadomości tego stanu rzeczy.

PONIEDZIAŁEK, 23 MARCA

Pierwszy naprawdę przedwiosenny dzień, sporo słońca, lecz podmuchy wiatru wciąż jeszcze chłodne. Andrzej M., z którym widziałem się po południu, opowiedział mi historyjkę wymyśloną podobno przed trzema laty przez Leszka Kołakowskiego. Wiele zabawek dziecięcych, składających się z drewnianych lub metalowych elementów konstrukcji, posiada na pudełku napis: „Zrób to sam”. Otóż w takim właśnie pudełku „Zrób to sam” – opowiadał Kołakowski – znajdowały się: dwie deseczki, młotek, gwoździe oraz trzydziestotrzyletni Żyd.

PONIEDZIAŁEK, 23 MARCA

Wieczorem w radiu pierwsze wykonanie III Symfonii Zygmunta Mycielskiego. Słuchaliśmy razem z Marysią, przejęci i wzruszeni pięknem tej muzyki. Żałowaliśmy, że Zygmunt nie ma u siebie w domu telefonu, abyśmy mogli natychmiast przekazać mu nasze wrażenia. Musieliśmy poprzestać na kilku słowach, które wyślemy jutro.

WTOREK, 24 MARCA

Ostatni rozdział monografii Askenazego o Walerianie Łukasińskim z dokładnym opisem czterdziestu sześciu lat spędzonych przez niego w najcięższych więzieniach. Ten major 4. Pułku Piechoty Liniowej Księstwa Warszawskiego od roku 1811, gdy miał lat zaledwie dwadzieścia pięć, należał do masonerii, w roku 1819 był współzałożycielem Wolnomularstwa Narodowego, a po rozwiązaniu tej organizacji stał się w roku 1821 współorganizatorem Narodowego Towarzystwa Patriotycznego, którego celem miało być przyłączenie do Królestwa Polskiego dawnych wschodnich ziem Rzeczypospolitej oraz obrona nadanej w 1815 roku przez Aleksandra I konstytucji. Aresztowany w 1822, skazany został przez sąd wojenny na dziewięć lat ciężkiego więzienia w Zamościu. Po zorganizowaniu buntu w więzieniu zamojskim podwojono Łukasińskiemu karę, a po wybuchu Powstania Listopadowego został wywieziony do Twierdzy Szlisselburskiej, gdzie w nieprawdopodobnie ciężkich warunkach, w całkowitym odosobnieniu pozostał do końca życia w roku 1868.

Dwa fragmenty z Askenazego:

„Nadeszła noc 29 listopada 1830 roku, wybuchła rewolucja w Warszawie. Zbudzić musiały Łukasińskiego płynące z miasta coraz bliżej, coraz potężniej, huki, strzały, dzwony na trwogę; zerwać się on musiał w ciemności i uciszając brzęk kajdan i bicie własnego serca, z zapartym oddechem chwytać te głuche odgłosy rozpętanej dokoła burzy; a jakież tej długiej nocy miotać się musiały uczucia, strach narodowej klęski, nadzieja zwycięstwa, przedsmak swobody, rozpacz bezsilności. Rozpacz tępa, śmiertelna, dopieroż przytłoczyć go musiała, kiedy nazajutrz 30 listopada Wołyńscy w szyku bojowym, w widocznym już odwrocie przed rewolucją, wystąpili z koszar, i wziąwszy go przemocą w środek szeregów, uprowadzili z sobą za miasto. Stąd, przy wyjściu wojsk rosyjskich z W. Księciem Konstantym z Królestwa, zabrano go, cofając się drogą okólną przez Puławy i Włodawę. Po raz ostatni widziano Łukasińskiego we Włodawie, w nędznej siermiędze, z brodą po pas, ciągnionego pieszo na postronku, pod strażą konną z dobytymi pałaszami, jak go prowadzono precz z kraju, za Bug”.

I potem:

„Twierdza Szlisselburg, wznosząca masywne swe baszty tuż opodal rwistej Newy, na nieprzystępnej skalistej wyspie burzliwej Ładogi, miała już wtedy sławę ponurą jako historyczne miejsce niewoli. Tutaj więzioną była pierwsza małżonka Piotra Wielkiego, carowa Eudoksja Fiodorowna, tutaj jego siostra, carewna Maria Aleksiejowna w mękach zakończyła życie, tutaj car Iwan Antonowicz zgładzony został. Tutaj inne jeszcze głośne w dziejach rosyjskich XVIII wieku przesunęły się postacie, Golicyn za Anny Iwanowny, Biron za Elżbiety Pietrowny, a obok nich mnogość niezliczona ofiar pośledniejszych szlacheckiego, mieszczańskiego, chłopskiego stanu, zawsze jednak uznawanych za doniosłe, niebezpieczne i tajne w materiach czysto politycznych. To było schowane cmentarzysko polityczne par excellence, gdzie grzebano winowajców o winy stanu w najobszerniejszym znaczeniu słowa, i takim pozostało aż do końca, do swego zwinięcia w czasach najnowszych. Podówczas, za Mikołaja I, przed paru dopiero laty, przeszło tędy wielu najwybitniejszych dekabrystów, bracia Bestużewowie, Pogodin, Juszniewski i inni. Nierównie jednak cięższy los od nich wszystkich czekał tutaj Łukasińskiego.

Na tydzień jeszcze przed dostawieniem Łukasińskiego do Szlisselburga, komendant tej twierdzy, generał-major Kołotyński, odebrał rozkaz sekretny naczelnika Sztabu Głównego J.C.M., hr. Czernyszewa, o tym najpierwszym, tak niezwykłym jeńcu polskim. Komunikował tu Czernyszew do ścisłego wykonania następującą wolę najwyższą: mającego nadejść z Bobrujska «przestępcę z Królestwa Polskiego, Łukasińskiego, przyjąć i trzymać w twierdzy szlisselburskiej jako przestępcę stanu, jak najtajniejszym sposobem, tak, iżby oprócz komendanta twierdzy nikt nie wiedział nawet o jego nazwisku ani też skąd do więzienia przysłany został». Skutkiem tego po przysłaniu Łukasińskiego do Szlisselburga w styczniu 1831 roku przedsięwzięto nadzwyczajne środki ostrożności i zastosowano do niego najsurowszą, nawet tutaj względem nikogo nie praktykowaną już wtedy formułę zamknięcia. Umieszczono go mianowicie w podziemiu tzw. «Sekretnego Zamku». Tak nazywała się starożytna masywna wieża, datująca się jeszcze z czasów szwedzkich, położona w pośrodku twierdzy szlisselburskiej, dziś zwana Basztą Świetliczną i po części zamurowana, a już podówczas nigdy prawie nie używana, opustoszała zwykle i szczelnie zamknięta. Sekretny Zamek, otwierany niechętnie, gdyż zbyt ponuro po nim tułały się widma, obejmował trzy kondygnacje kazamatowe. W kamiennej kazamacie górnej trzymana była ongi carowa Eudoksja, w dolnej męczył się i zginął car Iwan, a jeszcze niżej mieściła się kazamata podziemna, dość obszerna, a bardzo niska, przytłoczona granitowym sklepieniem, na ubitej gołej ziemi, chłodna, cmentarnie zaciszna: tutaj zamknięty, pogrzebany został Łukasiński. Trzymając się najściślej carskiego nakazu, odcięto go zupełnie od świata i ludzi. Pilnującym go żołnierzom wzbroniono najsurowiej wszelkiej z nim rozmowy, w milczeniu podawano mu strawę, a w wypadkach koniecznej potrzeby wejścia do jego lochu nie inaczej jak w kilku razem wpuszczano tam strażników”.

Czternastoletni wyrok, jaki ciążył na Łukasińskim, kończył się w październiku 1838 roku. Żadna jednak zmiana w jego losie nie nastąpiła. Pod koniec lat pięćdziesiątych rozpatrywano możliwość zesłania wieloletniego aresztanta na Syberię, wkrótce jednak ten projekt został zaniechany. Stan, w jakim znajdował się ten straszliwie wynędzniały i zgrzybiały starzec, nie nadawał się nawet na zesłanie. Dopiero w ostatnich latach życia nastąpiła w losie Łukasińskiego pewna poprawa. Przeniesiono go do jednej z izb dolnej kazamaty, otrzymał stół, przybory piśmienne, książki, czasem gazety, dowiadywał się powoli, co się stało na świecie i w Polsce w ciągu długiego czterdziestolecia, kiedy nie należał do żywych. Z trudem wysławiając się po polsku, już prawie półobłąkany, lecz z przebłyskami olśniewającej jasności, wciąż przepełniony żarliwym patriotyzmem, przystąpił Łukasiński we wrześniu 1863 roku „do spisywania rodzaju pamiętnika, będącego po części zbiorem luźnych wspomnień, po części wywodem rozmyślań politycznych, po części testamentem”.

„27 lutego 1867 roku – pisze Szymon Askenazy – nowy komendant twierdzy szlisselburskiej, generał-major von Grunbladt, złożył Aleksandrowi II raport następujący: «W.C.M. najpoddaniej donoszę, iż trzymany w powierzonej mi twierdzy sekretny aresztant Łukasiński dnia dzisiejszego z woli Bożej pomarł»”.

Bliskość Świąt wydaje się wobec samego siebie dość wiarygodnym pretekstem, aby jeszcze trochę odłożyć rewizję tekstu Miazgi. Rewizję? Coś w tym rodzaju. Przede wszystkim sprawdzić posiadany maszynopis i na podstawie notatek ustalić porządek oraz ogólny zarys scen brakujących lub niedokończonych.

Na kolacji (doskonała zapiekanka z surowych kartofli i tartego sera, mocno przesycona czosnkiem, do tego bułgarskie czerwone wino) Markowie, Andrzej M. i Antek Z. Uwzględniając, że my oboje z Marysią przekroczyliśmy sześćdziesiątkę, a Janusz (już oficjalnie od paru tygodni usynowiony) dopiero za pół roku kończy lat piętnaście, natomiast Markowie i M. coraz odległej mają poza sobą trzydziestkę, Agnieszka i Andrzej znajdują się z różnych stron połowy lat dwudziestych, a Antek w przyszłym miesiącu skończy dwadzieścia jeden – stół, przy którym siedzieliśmy, miał charakter nieomal patriarchalny. Trochę Marysi i moich dawnych wspomnień, więc o zmarłych i jeszcze żywych (sporo o Leopoldzie Staffie), zawsze znakomite i równie znakomicie opowiadane historyjki Marka, Andrzej, którego nie tylko bardzo osobiście lubię, lecz i wysoko dla jego niepokojów, ambicji, wiedzy i pokręconej po polsku inteligencji wysoko cenię, w dobrej chyba formie, wewnętrznie rozluźniony i otwarty, w ciągu kilku godzin ożywiona, choć naturalnie chaotyczna rozmowa ani razu nie zeszła na manowce polityczne. Na ostatek puściliśmy przedostatni longplay Beatlesów The Abbey Road i Antek, który potem wziął ze sobą tę płytę, żeby ją w domu przegrać na magnetofon, tak się rozochocił, iż przez całą prawie godzinę zabawiał nas, przygrywając na fortepianie i śpiewając stare piosenki z lat pięćdziesiątych. Miły Boże, jak bardzo ten niezwykły chłopiec przypomina mi Krzysztofa Baczyńskiego! To samo połączenie spontanicznego dziecięctwa z przedwczesną dojrzałością, ta sama skłonność do radosnej groteski, łudząco zbliżona nawet w przesadnych i nieskoordynowanych ruchach drobnej postaci, te same momenty nagłego zamyślenia i wejścia w siebie, chęć podobania się i szukanie towarzystwa starszych, obaj ukochani jedynacy, w pełni świadomi, że wysoko ponad miarę zwykłości różnią się od swoich rówieśników, Krzysztof miał olśniewający talent, Antek – szokującą w jego wieku wiedzę, ostrą i czujną inteligencję, lecz również niepokojącą potrzebę kształtowania siebie wedle wzorów swoich adoracji. Powiedział mi przed paroma dniami, że przed rokiem, gdyśmy się spotkali po raz pierwszy, napisał kilkadziesiąt stron mojego dziennika osobistego. Tak chciałbym go utrwalić w Miazdze jako młodziutkiego Antka Raszewskiego, boję się jednak, że mi się to nie uda, ponieważ pod każdym względem przeznaczony, aby stać się ośrodkiem zainteresowania – spełnić ma w Miazdze tylko rolę epizodu. Domaga się rozbudowania, lecz ze względu na całość nie mam prawa tego uczynić. Chyba musi w tym tekście pozostać ograniczony i niespełniony. Więc w rezultacie nijaki? Wolę odpowiedź odłożyć na potem.

CZWARTEK, 26 MARCA

Do wczesnego popołudnia, przy ostrym wietrze, częste nawroty śniegu i deszczu ze śniegiem. Potem prawie pogodnie.

Na umówione przed paroma dniami spotkanie Irenka Sz. (bardzo dawno niewidziana) przyniosła egzemplarz Przygód człowieka myślącego. Ta ostatnia powieść Marii Dąbrowskiej, ukazująca się w pięć lat po jej śmierci, pisana przez wiele lat i ostatecznie nie skończona (ponad 800 stronic dużego formatu), rozeszła się w kilka dni. Na razie odkładam lekturę na potem, ale wieczorem przeglądam przypisy wydawcy, Ewy Korzeniewskiej, szczególnie z dużym zainteresowaniem i wzruszeniem fragmenty z Dziennika Dąbrowskiej, związane z powolnym, a także i mozolnym powstawaniem powieści. Dobra odtrutka po uprzedniej lekturze propagandowej broszury Witolda Fillera o naszej literaturze emigracyjnej. Ten małoduszny paszkwil, zatytułowany Literatura Małej Emigracji, pomijając wiele błędów rzeczowych, nieświadomych lub tendencyjnych, skrojony jest dokładnie według modelu obowiązującego w krajach bloku rosyjskiego, gdy na użytek propagandy wewnętrznej podejmuje się tzw. polemikę ideologiczną. Polemikę? To chyba zbyt wiele powiedziane, słowo (choć pochodzi od greckiego: polemikos – wojowniczy) nie wydaje się użyte właściwie. Jakże o polemice mówić, gdy wszelkie fakty niewygodne ocenia się jako kłamliwe i oszczercze, krytykę reżimu komunistycznego oraz ludzi reżim ten reprezentujących uznaje się za jednoznaczną z postawą antypatriotyczną i za zdradę narodową, a intencje ludzi, którzy nie chcą się pogodzić ze zwyrodnieniami systemu, sprowadza się do karierowiczostwa lub do wysługiwania się za pieniądze obcym, imperialistycznym agenturom? Broszurę Fillera można opatrzyć wieloma przymiotnikami, świadomie przecież określiłem ją jako małoduszną, ponieważ mimo krzykliwej napastliwości, tak charakterystycznej dla komunistycznej walki ideologicznej, właśnie tchórzliwa małoduszność rodzi owo żenujące słowolejstwo, kształtujące formułki, które automatycznie, jak przy odruchach warunkowych, wylatują spod piór lub z maszyn do pisania. Małoduszność, ta mieszanina bojaźliwości, lizusostwa i nienawiści, wprawia w ruch mechanizm kłamstwa, fałszów, przemilczeń, a przede wszystkim żelazną regułę rosyjskiego imperializmu, iż wróg nigdy nie ma racji i przeciwnik musi być przewrotnym nikczemnikiem, w najlepszym razie powolną kukłą. Nie miałbym żadnych trudności, aby uruchomić w sobie ożywione działanie owego nieskomplikowanego mechanizmu, łatwym piórem mógłbym nieomal na poczekaniu sporządzić „demaskującą” i „druzgoczącą” krytykę moich własnych wypowiedzi.

Być może ludzie pokroju Fillera (a jest takich aż nazbyt wielu) przeżywają w związku ze swoją publiczną działalnością wiele trudnych i ciężkich konfliktów. Być może. Jeśli ich jednak gnębią takie czy inne zmory i nie zawsze im bywa słodko i łatwo – prace, które wykonują, nie wymagają od nich większego wysiłku umysłowego. Tania cena, jaką posiada w totalizmie wiele ludzkich wartości, stanowi – być może – dla wielu jednostek siłę szczególnie atrakcyjną, choć do charakteru tej atrakcyjności nawet przed samymi sobą nie śmieliby się przyznać. Soldy handlowe odbywają się na świecie, jak wiadomo, dwa razy w roku. Wyprzedaż wartości humanistycznych po zniżonych cenach trwa w totalizmie okrągły rok.

PIĄTEK, 27 MARCA

Mimo zaostrzającego się od paru dni podrażnienia nerwu kulszowego i związanych z tym kłopotów z poruszaniem się, musiałem wyjść rano z domu, żeby zobaczyć się z panią G. Bardzo piękna pogoda, słońce, ciepło, a pod staromiejskimi murami, gdy szedłem na rynek Starego Miasta, prawie gorąco. Okazało się, czego się zresztą domyślałem, iż pani G. chodzi o pewne, tutaj wynikłe komplikacje w związku z jej prawami autorskimi po Marku H. Doradziłem, jak potrafiłem, nie przeceniając zresztą wagi owych komplikacji, łatwych, jak mi się wydaje, do załatwienia. Oczywiście, zarówno całej osobowości Marka, jak i jego książkom, wydanym poza krajem, daleko jeszcze do ułaskawienia, którego rozliczne oznaki mnożą się u nas ostatnio w prasie w stosunku do twórczości Gombrowicza, coraz częściej określanego jawnie jako wielki pisarz. Jeśli jednak surowa ocena Marka nadal publicznie obowiązuje, przybierając niekiedy formy drastycznie brutalne i kłamliwe (Filler w swojej broszurze pisze o nim na str. 32: „zbiegły w roku 1958 z kraju...”, podczas gdy wiadomo dobrze, że Marek wyjechał z Polski legalnie, otrzymawszy stypendium zagraniczne), nie wydaje mi się, aby mogło to mieć wpływ negatywny na realizowanie w kraju praw spadkowych jego matki.

Zawsze, gdy widywałem panią G., uderzało mnie fizyczne podobieństwo Marka do niej. Dzisiaj tak samo, choć to podobieństwo nie budzi we mnie różnych, dość sprzecznych uczuć, jak niegdyś, przed wieloma laty, gdy Marek miał dwadzieścia lat i jeszcze nie był sławny, był na razie mało znanym autorem paru opowiadań, porywająco utalentowanym i mimo wszystkich swoich okropnych wad urzekającym urodą, sposobem bycia, fantazją, nadmiarem oszałamiającej w zetknięciu osobistym bujności. Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka równie jak on w swojej młodości fascynującego (a tylko bardzo młodym go znałem), chociaż, zapewne dzięki tym swoim zadziwiającym czarom i kuglarstwom, potrafił ludzi sobie bliskich przyprawić o najczarniejszą rozpacz.

Nawet bez chłodnego zdziwienia obserwowałem samego siebie w czasie dość długiej rozmowy z panią G. Nic z dawnych uniesień, niepokojów i udręk, choć wtedy, dawno, prawie całkowicie wypełniły mi trzy lata życia, wszystko się gdzieś zapadło, rozsypało i obumarło, czasem tylko wspomnienia, lecz jeśli wspomnienia, to ścięte wrażeniem, że ja wspominający nic prawie nie mam wspólnego z tamtym wspominanym. Miłość, miłosna choroba bywa zazwyczaj namiętnym miotaniem się pomiędzy przeciwnościami szczęścia i klęsk, lecz ze wszystkich klęsk miłosnych klęską najdotkliwszą jest ta, którą przynosi zagłada miłości. Tylko ta klęska ostateczna już nie rani.

Wracając do domu, wstąpiłem do księgarni i kupiłem kilka wydanych ostatnio książek: Margarete Riemschneider Od Olimpii do Niniwy w epoce Homera, dwa tomy szkiców Konstantego Grzybowskiego, Mariana Serejskiego Europa a rozbiory Polski oraz nowe powieści Romana Bratnego i młodego Piotra Wojciechowskiego, którego wydane przed paroma laty Kamienne pszczoły zrobiły na mnie dobre wrażenie.

SOBOTA, 28 MARCA

Wczoraj, po całym pięknym dniu, wieczorem zaczął padać deszcz, a wkrótce, gdy temperatura z 10°C spadła nagle aż do 0 – zaczęła się zawieja i dzisiaj rano znów krajobraz zimowy. Krzyżówkowa „rwa” czyni mnie cokolwiek zniedołężniałym przy poruszaniu się, a siedzenie też po pewnym czasie staje się niewygodne i męczące.

Lektura książki Margarete Riemschneider Od Olimpii do Niniwy w epoce Homera, ukazującej w sposób bardzo interesujący i inteligentny, jak różnorakie elementy kultury hetyckiej przenikały z Azji Mniejszej do Grecji, znajdując odbicie w wielu realiach Iliady i Odysei, chociaż bowiem akcja obu poematów rozgrywa się gdzieś w głębokościach XII wieku p.n.e., w istocie odzwierciedlają one, właśnie w rozlicznych realiach, świat drugiej połowy VIII wieku, współczesny Homerowi.

Naturalną cechą ludzkiej działalności jest dążność, aby przy minimum wysiłku osiągnąć maksimum korzyści. Jedynie działalność twórczą, zarówno naukową jak artystyczną, ożywia i kształtuje inspiracja odmienna. Twórca, zdążając do celu nie zawsze jasnego, nie tylko siebie nie oszczędza, lecz przeciwnie: dobrowolnie stwarza swoim poszukiwaniom trudności, w przekonaniu, iż oddalając osiągnięcie efektu końcowego oraz wikłając drogi dojścia i mnożąc przeszkody – uzyska ostatecznie więcej, aniżeli mógłby to dać wynik zdobyty w oszczędnie wykalkulowanym pośpiechu. Bez względu na odmienność ludzkich zatrudnień, wszystkie je charakteryzuje interesowność, jedynie interesowność twórcza nie liczy się z kosztami, znajdując niekiedy zadośćuczynienie wówczas nawet, gdy w wyniku maksymalnych wysiłków osiągnięte zostaje minimum korzyści.

NIEDZIELA, 29 (WIELKANOC)

Przy wczesnym śniadaniu (zawieja, a śniegu napadało więcej aniżeli nocy wczorajszej), nie umiem już powiedzieć: drogą jakich skojarzeń zacząłem myśleć o Joasi O. i w związku z tym przyszedł mi do głowy pomysł opowiadania o dziewczynie (później już dojrzałej kobiecie), której całą młodość kształtował nieustanny bunt przeciw opiekuńczemu despotyzmowi dwóch bardzo silnych osobowości: babki i matki. Pamiętam jeszcze sprzed wojny jedną z glinianych rzeźb słynnego w tamtych latach świątkarza w Iłży: przedstawiała ona Trójcę Świętą i zapewne echo dawnych wyobrażeń ariańskich sprawiało, iż postacie Trójcy Świętej zostały skomponowane hieratycznie, na samym dole Chrystus, nad nim przygniatający go Bóg Ojciec, i na szczycie tej piramidy Duch Święty. W podobnym układzie: córka, matka, babka – wyobrażam sobie te trzy kobiety. Bezustannie zagrożona w swoim „ja”, lecz równocześnie kształtująca się w tych codziennych zmaganiach – młoda dziewczyna całkowicie się odpręża, gdy, wyszedłszy za mąż, w nowym swoim domu, przede wszystkim dzięki łagodnemu charakterowi zakochanego w niej męża znajduje zupełnie nową atmosferę. Wkrótce jednak poczyna sobie uświadamiać, że w tym bezkonfliktowym klimacie bez zgrzytów, spięć, a więc również i bez potrzeby zachowywania czujności – natura jej stopniowo przygasa i wysycha. Wreszcie X opuszcza męża, którego na swój sposób kocha, lecz który nie daje jej okazji do buntu. A może jeszcze później owa X spotyka mężczyznę, który we wszystkim narzuci jej swoją wolę? I ona, niegdyś istniejąca tylko przez bunt, w uległości odnajdzie zaspokojenie? Przeciętność i nijakość, które właśnie poddania się potrzebują?

Przeglądając wczorajszą notatkę o działalności twórczej, wyróżniającej ją spośród innych sfer ludzkiego działania, odniosłem wrażenie, że bardzo tę diagnozę uprościłem. Czyż w działaniu miłosnym strona zakochana nie jest również gotowa do maksymalnych wysiłków, aby osiągnąć bodaj minimum korzyści? I jak często kochający, dążąc do zrealizowania swych pragnień, dobrowolnie utrudnia sobie osiągnięcie tego celu! A doświadczenia i poszukiwania świętych? Wydaje się zatem, że ową szczególną specyfikę rodzaju twórczego należy odnieść do każdej ludzkiej działalności, jeśli kształtuje ją żywioł kreacyjny.

PONIEDZIAŁEK, 30 MARCA

W VII pieśni Odysei, we fragmencie z opisem wspaniałego pałacu króla Feaków, Alkinoosa, Homer podaje m.in. wygląd świeczników znajdujących się we wnętrzu, gdzie wzdłuż ścian są siedzenia przykryte pięknymi narzutami:

„A na dobrze ociosanych cokołach stali młodzieńcy trzymający w rękach pochodnie i przyświecali biesiadnikom przy nocnych ucztach”. (Przekład prozą Jana Parandowskiego).

W związku z tym szczegółem Margarete Riemschneider pisze w swojej książce:

„Młodzieńcy, trzymający w rękach pochodnie, przypominają piękne urartyjskie świeczniki, których trzon uformowany bywał niekiedy w kształt dziewczęcych figur, niosących na głowie kapitel zdobny w liście... Wprawdzie przedmioty z brązu płynęły podówczas masowo ze wschodniej Anatolii do Grecji i Etrurii, wydaje się jednak, że Homer zna te świeczniki jedynie z opowiadań, których autorzy mają przesadnie bujną fantazję. Zgodnie z naszą wiedzą jest bowiem zupełnie wykluczone, by młodzieńcy trzymali pochodnie w rękach. Dźwigali na głowie czarę lub postumencik z kolcem, na który zakładało się świecę lub pochodnię”.

Zafascynowany tym obrazem świeczników chciałem zadzwonić do Andrzeja Wajdy, przyszło mi jednak do głowy, że podobny pomysł mógłby wykorzystać odpowiednik Andrzeja w Miazdze, więc Eryk Wanert, przygotowując dla telewizji spektakl Prometeusza Ajschylosa z Konradem Kellerem w roli tytułowej i młodym Łukaszem Halickim jako Hermesem. W kształtach Homerowskich świeczników mógłby występować wieloosobowy Chór: młodzi mężczyźni z ciałami spatynowanymi na brąz lub złoto i może nie ze świecami albo pochodniami wbitymi na kolce, lecz z czarami wypełnionymi płonącą oliwą, ten ostatni pomysł podsunął mi Andrzej S., kiedy o tym wszystkim mu opowiadałem. Ponieważ z wielu względów ważna scena (nienapisana) rozmowy telefonicznej Konrada Kellera z Moniką Panek, zakończona (na parę godzin przed ślubem) zerwaniem, ma się rozgrywać w studio telewizyjnym, podczas próby generalnej Prometeusza – podobny Chór w dalszym tle mógłby nieźle, jak mi się wydaje, współgrać z płaskim dialogiem telefonicznym, Keller-Prometeusz powinien go prowadzić jeszcze nierozcharakteryzowany, więc prawie całkiem nagi i z ciężkim łańcuchem u rąk i stóp. Halicki-Hermes ze swoim kaduceuszem (nie zgubić wątku tego złotego kaduceusza!) też się powinien w tym momencie znajdować w dekoracji, ponieważ po skończonej rozmowie Keller ma mu powierzyć dość ważne zadanie.

W związku z tym pomysłem Chóru ogarnęły mnie wątpliwości, jaki tekst Prometeusza ma być ostatecznie wystawiony: oryginalny czy w przeróbce Adama Nagórskiego? Do dzisiaj trzymałem się wersji pierwszej. Tylko raz jeden miał być w Miazdze wyeksponowany Prometeusz Ajschylosa Nagórskiego, napisany prozą i znacznie odbiegający od tekstu oryginału, mianowicie w części II (scena nienapisana), kiedy po powrocie z Filharmonii, z koncertu Haliny Ferens-Czaplickiej, Eryk Wanert u siebie w domu czyta z maszynopisu pierwszą scenę (Prometeusz, Hefajstos, Przemoc i Siła; od dawna mam tekst tej sceny) dramatu Nagórskiego, żałując, że ze względów cenzuralnych nie mógł wystawić Prometeusza w tej właśnie wersji.

Chór młodzieńców, ucharakteryzowanych na starożytne świeczniki, z płomieniami rozświetlającymi półmrok górskiego pustkowia oraz skałę, do której przykuty jest nagi Prometeusz, taki Chór lepiej, jak mi się wydaje, pasowałby do unowocześnionej wersji Nagórskiego. Przewidywałem, że oryginalny (okropne tłumaczenie!) tekst Ajschylosa dwukrotnie, nie! trzykrotnie byłby w Miazdze cytowany: w scenie, w której Łukasz Halicki po pewnym nieporozumieniu z Beatą Konarską wyskakuje nagle z łóżka i z własnym kaduceuszem przepowiada przed lustrem jedną kwestię Hermesa; drugi raz, gdy Konrad Keller, rozbudzony w noc przedślubną bólem zęba, rozmyśla o swojej roli; wreszcie po raz trzeci w części III (w ogóle jeszcze nienapisanej, a zarysowanej tylko w notatkach i w pamięci), z okazji próby generalnej w telewizyjnym studio, cytat miałby się w tym wypadku ograniczyć do fragmentu dialogu Prometeusza z Hermesem. Gdybym się zdecydował na wersję Nagórskiego, musiałbym dopisać brakujący tekst. Ale to drobiazg, ostatecznie. Z realistycznego punktu widzenia ważne są wspomniane już obiekcje Wanerta, ze względów cenzuralnych Prometeusz Ajschylosa Adama Nagórskiego absolutnie nie mógłby się znaleźć na scenie lub w telewizji w kwietniu roku 1969. Pojęcia nie mam, jak z tych sprzeczności wybrnąć. Muszę jeszcze o tym pomyśleć. A przede wszystkim sprawdzić, czy jest coś wart tekst owej pierwszej sceny Prometeusza Nagórskiego, pisany latem ubiegłego roku, nie zaglądałem do niego od tamtej pory, więc słabo go pamiętam, właściwie prawie wcale.