Prozy wybrane. Tom 4 - Jerzy Andrzejewski - ebook

Prozy wybrane. Tom 4 ebook

Jerzy Andrzejewski

4,0

Opis

Jerzy Andrzejewski (1909-1983) –  prozaik, publicysta, felietonista, scenarzysta, działacz opozycji demokratycznej w PRL, poseł na Sejm PRL I kadencji, współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników i Komitetu Samoobrony Społecznej „KOR”, a przede wszystkim pisarz wybitny, dziś nieco zapomniany. Pisarz, który pozostawił po sobie wiele powieści, opowiadań, dramatów, esejów oraz dzienników, którego twórczość była tak bardzo różnorodna, że można odnieść wrażenie istnienia za nią wręcz kilku autorów Do tego człowiek z wyjątkową biografią, o którym sam Andrzej Wajda powiedział: „Nie znam nikogo, kto popełniając takie błędy, potrafił odejść od nich tak daleko, kto gotów był na zburzenie całego warsztatu twórczego, który przez lata doskonalił, aby zaczynać wszystko od początku”. Być może powyższe sprawia, że droga współczesnego czytelnika do jego twórczości nie jest drogą prostą.
IV tom Próz wybranych Jerzego Andrzejewskiego w znanej serii Państwowego Instytutu Wydawniczego „Biblioteka Klasyków” zawiera ostatnie powieści autora. Posłowiem opatrzył Andrzej Skrendo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 558

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROJEKT OBWOLUTY I OKŁADKI: Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopakina podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka
REDAKTOR PROWADZĄCY: Paweł Orzeł
OPIEKA REDAKCYJNA, KOREKTA: Aleksandra Zoń
KOREKTA: Andrzej Frączysty, Barbara Linsztet (Lingventa)
SKŁAD I ŁAMANIE: Emilia Pyza
Wydanie pierwsze w tej edycji
Warszawa, 2020
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019
ISBN 978-83-8196-025-0
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

APELACJA

(1967)

.

Pawilon kliniki psychosomatycznej, oznaczony numerem 9, znajduje się na rozległym i dość gęsto zadrzewionym terenie Szpitala Miejskiego w T. Miasto to malowniczo położone nad Wisłą, spokojne i bogate w historyczne zabytki, nie będąc obecnie wojewódzkim i nie posiadając szerzej rozbudowanego przemysłu, cieszy się w całym kraju rozgłosem jako stary i wybitny ośrodek uniwersytecki. Pawilon numer 9, jak większość szpitalnych pomieszczeń, pochodzi z pierwszej połowy wieku XIX, lecz jego patyna raczej biedę ujawnia aniżeli zabytkowość. Natomiast wewnątrz dawno, bo po zniszczeniach wojennych raz tylko w roku 1946 gruntownie odnawiany i wyposażony wówczas przez amerykańską Unrę, ciasny, a w rozplanowaniu anachronicznie wierny wymaganiom sztuki medycznej sprzed lat kilkudziesięciu, tylko dzięki zapałowi oraz upartej energii ordynatora kliniki, docenta Stefana Plebańskiego, oraz dobranej przez niego starannie ekipie młodych lekarzy i lekarek stał się mimo swych przyrodzonych ułomności terenem wyprostowywania nadto zawiłych ścieżek zaplątanych i umęczonych ludzkich umysłów.

Doktor Plebański, psychiatra nie pierwszej młodości, musiał w swoim czasie na różnych szczeblach urzędniczej hierarchii pokonywać rozliczne przeszkody, uprzedzenia, a nawet przesądy, zanim z początkiem lat sześćdziesiątych zdołał przy Szpitalu Miejskim w T. uruchomić ów oddział psychosomatyczny i to od razu na prawach kliniki uniwersyteckiej. Domagając się uporczywie, nieraz wbrew własnej karierze, utworzenia podobnej placówki, wychodził z prostego założenia, że nie wszyscy nerwowo chorzy nadają się do leczenia w zakładach specjalistycznych, nastawionych przede wszystkim na schorzenia szczególnie ciężkie, w wielu wypadkach nieuleczalne i ponadto, przykładem Tworki, Drewnica czy Kobierzyn, obciążonych w opinii publicznej złowrogim mrokiem dożywotnich obłędów i szaleństw. Nawet ludzie uznani za zdrowych w chwili opuszczania owych zakładów wracają do życia z uczuciem wstydu, jakby ciążyło na nich hańbiące piętno. Klinika psychosomatyczna, nawet w swej oficjalnej nazwie odżegnując się od zwulgaryzowanego terminu: psychiatryczna, miała być zgodnie z założeniem docenta Plebańskiego czymś pośrednim pomiędzy zakładem psychiatrycznym a zwykłym szpitalem. W praktyce stworzyło to w klinice warunki dość szczególne, w których skrupulatna rewizja rzeczy osobistych, ubezpieczone okna, brak noży przy posiłkach, sale z drzwiami obowiązkowo otwartymi i szereg innych ograniczeń regulaminowych harmonijnie koegzystowały z udzielaniem niektórym pacjentom przepustek wyjściowych na soboty, a nawet soboty i niedziele. Podobnym luzem regulaminowym stał się ostatnio tak zwany pokój psychologa.

Konieczność nieustannego współżycia z bliźnimi, wynikająca z warunków lokalnych, sprzyjała niekiedy społecznej reedukacji jednostek, których powiązania rodzinne lub zawodowe uległy niebezpiecznemu nadwątleniu, chwiejną i kusą niteczką się stając, a nie jak być powinno, dobrowolnie, a nawet z gorliwą ochoczością przyjętym powrozem. Bywają przecież wypadki, gdy pacjent, aby odzyskać zwichniętą równowagę, potrzebuje kilku godzin samotności, tylko pozornie aspołecznej, bowiem właśnie w skupieniu sam na sam ze sobą, w zgodzie z własną naturą umacnia swoją kusą niteczkę. Dla pożytku takich jednostek docent Plebański, pokonując wiele przeszkód natury ekonomicznej oraz administracyjnej, wygospodarował na drugim piętrze pawilonu skromną klitkę, która po niekosztownych zabiegach przekształciła się z mansardowej rupieciarni w zaciszny gabinecik z biurkiem, parą klubowych foteli, kozetką oraz telefonem bezpośrednio łączącym z miastem. Dzięki tej inwestycji wybitny psycholog z t-skiego uniwersytetu mógł trzy razy w tygodniu udzielać pacjentom użytecznych dla ich świadomości konsultacji, stąd się wzięła nazwa gabinetu, z którego za specjalnym, oczywiście, zezwoleniem docenta Plebańskiego mogli w godzinach popołudniowych korzystać różni pacjenci, zresztą nieliczni, aby kilka godzin samotności spędzić z korzyścią dla swojej rekonwalescencji. Rzecz prosta, z używalności pokoju psychologa korzystali przede wszystkim intelektualiści oraz artyści, którzy na skutek męczących skłóceń z życiem oraz własnymi osobowościami schraniali się pod opiekę doktora Plebańskiego, aby przy jego naukowej, a dla niewtajemniczonych trochę magicznej pomocy odnowić potargane związki.

Był to zatem wypadek pod każdym względem nietypowy, gdy pewnego dnia w październiku roku 1967 jeden z pacjentów, niejaki Marian Konieczny, lat czterdzieści jeden, żonaty, z zawodu technolog przetwórstwa mięsnego, obecnie na emeryturze, zamieszkały w O. – osobiście zgłosił się do ordynatora z prośbą, aby na okres kilku popołudni udzielono mu zezwolenia na korzystanie z pokoju psychologa.

Otrzymał je z miejsca i nawet nie został zapytany, dla jakich celów samotności i ciszy potrzebuje. Ta dyskrecja ze strony docenta, świadcząca o zaufaniu dla nietypowego pacjenta, głęboko Koniecznego wzruszyła i tylko równowadze psychicznej, uzyskanej po z górą miesięcznej kuracji, przypisać należy, że nie zareagował bezradnym, dziecięco-męskim łkaniem, którego nasilone nawroty już po raz trzeci na przestrzeni ostatnich lat czterech zmuszały go były do szukania ratunku u doktora Plebańskiego. Więc się nie rozpłakał, lecz wobec wielkoduszności tak wzruszającej poczuł się zobowiązany równą lojalnością odwzajemnić. Zatem, zgodnie ze swoją potrzebą, tak się wypowiedział:

– Ja muszę wyjaśnić, panie docencie, dlaczego potrzebuję trochę spokoju, pan był zawsze dla mnie jak ojciec, więc ja przed panem, jak przed ojcem rodzonym, żadnych tajemnic nie mam i życzyć nie potrzebuję, pan mi zawsze dobrze poradzi, ja to wiem. Więc to jest tak, panie docencie, ja to sobie dokładnie przemyślałem, całe dnie tylko o tym myślę i myślę, także w nocy, jak się obudzę i spać nie mogę, wciąż myślę, nie, panie docencie, proszę się nie bać, mnie to nie denerwuje, jestem spokojny i spokojnie myślę, nogę mam tylko trochę niespokojną, ale ja wiem, że mi przejdzie, jak wrócę do domu i normalnie zacznę żyć z żoną, a tak, jestem zupełnie spokojny i dlatego, jak dokładnie moją sprawę przemyślałem, doszedłem do wniosku, że jeden dla mnie ratunek, jedno szukanie sprawiedliwości ludzkiej, bo o boską się nie lękam. Pan Bóg nie odmówi mi nieba, jak tu na ziemi takie piekło przeszedłem, więc w związku z moją sprawą, ja znam, panie docencie, pana opinię w tym względzie, ale przysięgam na wszystkie świętości, na spokój moich dzieci, na wszystko, co mi drogie, na głowy moich synów, żeby mi oszczędzono ucierpień, jakich ja, ich ojciec, doświadczyłem, to nie jest moje urojenie, ja mam prawidłowe rozeznanie, także niezbite dowody, czasem mogę się mylić, ale podstawowe rozpoznanie mam prawidłowe, więc ja po dokładnym rozważeniu doszedłem do wniosku, że muszę teraz wszystko zrobić, aby moją niewinność udowodnić i żeby po dwunastu latach zaprzestano ze mną szatańskich sztuczek i żeby sprawiedliwości stało się zadość, bo krzywda, która mnie się dzieje, nie moją jest tylko krzywdą. Ja, panie docencie, zawsze byłem i jestem jednostką uspołecznioną, dlatego, jak mnie się dzieje taka ciężka i niesprawiedliwa krzywda, całe społeczeństwo od tej rozróbki cierpi, nie tak jest, panie docencie?

– Więc co pan postanowił, panie Konieczny? – spytał doktor Plebański.

– Odwołać się do samej góry postanowiłem, niech tam na górze dowiedzą się o mojej krzywdzie, niech wszystko w sumieniu obywatelskim zbadają i rozważą, a potem wyrok sprawiedliwy wydadzą, bo ja wierzę, panie docencie, i takie mam przekonanie, że na górze nic o moim nieszczęściu nie wiedzą, te szatany z kontrwywiadu na pewno swoje sztuczki przed nimi zatajają, ale ja ufam, panie docencie, że jak u góry się dowiedzą, wtedy przyjdzie rozkaz, że jestem niewinny i czysty jak łza i nikt z moich zażartych wrogów nie będzie śmiał mnie udręczać, sprawiedliwości zadość się stanie, prześladowania oszczercze ustaną, prawda zatryumfuje i ja publicznie będę zrehabilitowany, żebym miał prawo chodzić z podniesionym czołem i śmiało mógł patrzyć ludziom w oczy. Nie mam racji, panie docencie?

W oszczędnych słowach została ta racja Koniecznemu przyznana. Umocniony na duchu mówił dalej:

– Ja, gdybym nie był uspołeczniony, panie docencie, tobym się opiece boskiej polecił i na te wszystkie knowania machnął ręką i powiedział: a szukajcie, szukajcie, diabły wściekłe, i tak nic nie znajdziecie, bo ja nigdy, Bóg mi świadkiem, zdrajcą mojego narodu nie byłem, żadnemu obcemu wywiadowi nigdy nie służyłem, ojczyźnie i władzy ludowej służyłem, zdrowia nie oszczędzając, a pracując, na ile mi tylko sił i umiejętności starczyło. Ale że jestem uspołeczniony, tu na ziemi sprawiedliwość chcę znaleźć, dla tego podjąłem zobowiązanie, żeby dokładnie opisać całe życie, niczego nie tając, samą prawdę pisząc i żeby potem, jak skończę, przesłać to pismo do najwyższych czynników władzy ludowej, niech się dowiedzą, co zrobiono z wiernym synem narodu, ja się o wyrok nie boję, wiem, że przez obywatela Pierwszego Sekretarza moja gehenna sprawiedliwie zostanie zważona i osądzona. Z tych powyższych względów ośmieliłem się pana docenta prosić, żeby mi było dozwolone korzystać z pokoju psychologa, ja to wszystko, co mówiłem, dokładnie opiszę, a jak skończę, to przed wysłaniem na ręce obywatela Pierwszego Sekretarza panu docentowi dam do przeczytania i będę wdzięczny za ewentualne poprawki, z ortografią nie jestem zawsze, jak trzeba, nie pobierałem nauk, jak teraz wszyscy młodzi...

Tak więc, tego samego jeszcze dnia – był poniedziałek i dzień bardzo piękny, ciepły i słoneczny – punktualnie o godzinie trzeciej, gdy część pacjentów samodzielnie lub pod opieką kogoś z personelu schodziła na dół, na spacer po szpitalnym parku, Konieczny, uzyskawszy uprzednio od lekarza dyżurnego klucz od pokoju psychologa i powiedziawszy przy wyjściu, co powiedzieć należało, udał się na drugie piętro, zaopatrzony w narzędzia pracy, mając mianowicie przy sobie zwykły szkolny zeszyt oraz tani ołówek kulkowy, oba przedmioty zakupione podczas rannego spaceru w miejscowym kiosku Ruchu.

Pierwszą czynnością Koniecznego, gdy znalazł się w pokoju psychologa, było zamknięcie drzwi na klucz. Natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że gdyby któryś z lekarzy przyszedł na inspekcję i znalazł drzwi zamknięte od wewnątrz, mógłby ten fakt wytłumaczyć opacznie, na niekorzyść zamkniętego. Wobec tego z powrotem klucz w zamku przekręcił, a potem chwilę stał, nadsłuchując, czy nikt po schodach na górę nie idzie, ale nikt nie szedł, była cisza, niewiarygodna cisza, znalazł się w tej ciszy, jakby w kloszu dopasowanym szczelnie do kształtów pokoju, więc stał chwilę wtopiony w tę ciszę i oszołomiony, prawie zaniepokojony jej nieruchomością, instynktownie starał się oddychać w sobie, możliwie najlżej, aby się przekonać, czy cisza może się pogłębić, i odetchnął z ulgą, gdy o piętro niżej, więc na klinice, drzwi trzasnęły, od razu po charakterystycznym gwarze rozpoznał, że nowa grupa chorych idzie na spacer. Wówczas dopiero, jakby ten pogwar na dole stanowił oparcie, podszedł na palcach do biurka, złożył na nim zeszyt oraz kulkowy ołówek i już zamierzał odsunąć krzesło, aby nie tracąc czasu podjąć naglącą pracę, gdy spojrzenie jego oczu jeszcze nieoswojonych z nieznanym wnętrzem ześliznęło się z biurka na podłogę, drewnianą i niedawno mytą, bo była w szorstkich zagłębieniach wilgotna, a potem wzniosło się wyżej i tam spoczęło na jesiennej, lecz jeszcze bujnej zieleni ogromnego kasztana i spośród gęstego obszaru konarów i listowia wychwyciło rudą plamkę, nieruchomą i z błyszczącymi ślepkami, machinalnie, sam nie wiedząc dlaczego, podniósł rękę i wówczas, choć to nie było blisko i poza szybą, ruda plamka stała się żywym płomykiem, mignęła prawie tuż za oknem i natychmiast gdzieś wysoko w górze zniknęła, tylko liście nie dalsze niż na wyciągnięcie ramienia chwilę lekko drżały. No popatrz, popatrz! – szepnął cicho i poczuł, że gdyby się rozpłakał, przyniosłoby mu to ulgę. Ale się nie rozpłakał, podszedł do okna i wsparłszy się dłońmi o parapet, z czołem przy chłodnej szybie począł szukać wiewiórki tam w górze zieleni kasztana, gdzie rozpościerało się gładkie i czyste niebieskie niebo, nie odnalazł jej jednak, choć długo stał z głową podniesioną. Wreszcie wrócił do biurka, usiadł, zeszyt otworzył i na pierwszej stronie dużym i okrągłym pismem skreślił starannie adres, imię i nazwisko oraz partyjne stanowisko adresata, a po chwili dopisał: Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Warszawie. Po czym ołówek odłożył i poczuł się trochę znużony i senny, więc wsparł głowę o rękę i w tej pozycji skupionego zamyślenia znalazła go mała, ładna czarnulka, siostra Irenka, gdy o godzinie pół do szóstej przyszła na górę, aby przypomnieć Koniecznemu, iż czas zejść na kolację.

Nazajutrz dzień był pochmurny, popadywał drobny deszcz, prawie nagle stała się na dworze jesień. Po rannym lekarskim obchodzie Konieczny grał w bridża, przegrał dwa robry z jedenastu punktów i jednego, zakończonego wylicytowanym szlemikiem w karo, wygrał, wychodząc w ostatecznym wyniku na trzy plusy. Mimo tej satysfakcji począł się uskarżać na duży niepokój i choć go partnerzy namawiali na jeszcze jednego robra, zrezygnował z dalszej gry i wycofawszy się do pokoju, położył się na łóżku w zwykłej pozie dziennej: na wznak, z rękoma oburącz wsuniętymi pod głowę i z prawą nogą luźno zwisającą na zewnątrz, ta bowiem pozycja pozwalała mu na swobodne kołysanie kończyną, dotkniętą nasilonym niepokojem ruchowym, ubocznym objawem działania uspokajających leków. Po obiedzie (była na obiad zupa śliwkowa z kluskami oraz gotowana wołowina z kartoflami i buraczkami) znów się położył, przynajmniej kwadrans kołysał nogą, po czym usnął, wciąż na wznak, więc ciężko pochrapywał, ku hałaśliwej udręce jednego ze swoich towarzyszy, a był nim młody Francuz, Jean Claude Caron, prowadzący lektorat na uniwersytecie w T., trochę dziennikarz i tłumacz, niedawno zjawił się w klinice, ciemny i smagły, bardzo zachodni, ale też bardzo niespokojny i nienaturalnie podekscytowany, przyzwyczaił siebie bowiem ostatnio do nadużywania proszków nasennych, łykał je regularnie o siódmej wieczorem w ilości do pięciu, sześciu tabletek, o ósmej zapadał w twardy sen, aby o czwartej nad ranem zbudzić się w stanie euforii i w tej sztucznej ochoczości, rekompensującej w pewnym stopniu nieosiągalność wielkich bulwarów, bistra oraz frutti di mare, zabierał się do pracy, podtrzymując następnie swoje siły aż do upragnionej godziny siódmej potężnymi porcjami neski oraz czerwonym winem i wysokoprocentowymi drinkami. Teraz, pozbawiony twórczych pokarmów, gubił ku swemu nieukrywanemu żalowi uroki ekscytacji i powoli, choć nie bez daremnych zrywów buntu, pogrążał się w stan grząskiej i lepkiej depresji. Chrapanie Koniecznego, zarówno dzienne, jak nocne, wyzwalało w nim szczątki wygasającej energii. Niezdolny na razie do pracy, a nawet do czytania, ograniczał się bowiem w tym zakresie do udręczonego wpatrywania się w pierwszą stronę tego samego numeru „Le Monde”, do pozostałych, stale napływających, nawet nie zaglądając. Ale chrapanie Koniecznego pobudzało go do czynu, więc gdy tamten chrapał, przewracał się ciężko na łóżku, wprawiając sprężyny w stan gwałtownych skrzypień, wzdychał głośno i z równie hałaśliwą desperacją chrząkał i kaszlał, daremne jednak były jego wysiłki, Konieczny, skoro zasnął, mógł spać spokojnie, nawet gdyby ziemia się zatrzęsła i pioruny biły obok. Natomiast dwaj pozostali towarzysze Koniecznego z pokoju numer 30 nie reagowali na chrapania, usypiali jak kamienie stoczone w głąb studni: pewien pułkownik z WOP-u cierpiący na przewlekłą depresję oraz szesnastoletni Rafał, podejrzany o młodzieńcze zaczątki schizofrenii, właśnie na wstrząsowej kuracji insulinowej.

Tak oto w sposób powszedni minęły Koniecznemu wtorkowy ranek oraz wczesne popołudnie. Za kwadrans trzecia obudził się i w niespełna dwadzieścia minut później, otrzymawszy od dyżurnej lekarki, doktor Konarskiej, wiadomy klucz, udał się na górę, do pokoju psychologa. Tam, ponieważ mimo wczesnej pory panował półmrok, zapalił górne światło, patrzył chwilę przez okno na kasztan, który od wczoraj przerzedził się i zżółknął, wiatr się w nim kotłował, potem zsunął wiotkie firanki, zapalił lampę na biurku i wydobywszy z kieszeni szpitalnego szlafroka zeszyt oraz kulkowy ołówek, natychmiast zabrał się do pracy.

Napisał tego popołudnia, co następuje:

Ja, niżej podpisany, Marian Konieczny, syn Jana i Anieli z Kundiczów Koniecznych, urodzony 1 maja 1926 roku we wsi Kalety, powiat Augustów, z zawodu technolog przetwórstwa mięsnego, od roku 1964 na emeryturze, zamieszkały w O., przy alei Zwycięstwa nr 17 m. 5 B, obecnie na leczeniu w Szpitalu Miejskim w T., klinika psychosomatyczna, pod opieką ob. docenta dr. Stefana Plebańskiego, zwracam się niniejszym do Ciebie, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, z gorącą prośbą, abyś osobiście moje pismo rozpatrzył, zostałem bowiem ciężko i niewinnie skrzywdzony i chociaż od dwunastu lat jestem prześladowany od czynników kontrwywiadu i bardzo wiele przecierpiałem, nie mogłem nigdzie znaleźć sprawiedliwości, więc dlatego zwracam się do Ciebie, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, ponieważ wierzę, że Obywatel Pierwszy Sekretarz po ojcowsku moją sprawą się zajmie i wyda sprawiedliwy wyrok, a też podejmie rezolucję, aby moi niemiłosierni prześladowcy zaprzestali swoich machinacji, bo ja choć nie byłem i nie jestem partyjny, zawsze wiernie Polsce Ludowej służyłem, nigdy niczyim agentem ani zdrajcą nie byłem, a jeśli popełniałem błędy, to z nieuświadomienia, bowiem nie ukończyłem nauk, chociaż bardzo chciałem i całe życie starałem się pobierać wykształcenie, proszę się więc nie gniewać, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, jeżeli się trafi, że pobłądzę stylistycznie, ale za to starać się będę pisać z całego serca i całą prawdę powiedzieć, a Ciebie, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, jeszcze raz serdecznie o tę łaskę proszę, żeby po zapoznaniu się z niniejszym materiałem sprawiedliwy wyrok został uchwalony, bo ja bardzo i niewinnie cierpię, i już nie mam sił męczyć się tak dalej. Teraz jestem zdrów dzięki staraniom i opiece ob. docenta dr. Plebańskiego, ale nim tu przyjechałem, wciąż płakałem i było ze mną bardzo źle, a wtedy, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, dzieją się ze mną straszne rzeczy, tak straszne i okropne, że ja tego powiedzieć nie mogę, czuję, że w środku jest we mnie czegoś za dużo, ale nie wiem czego i to jest takie okropne i straszne, raz mi się wydaje, że mam w sobie zimną piwnicę, a kiedy indziej kocioł rozżarzony, wtedy myślę, że się cały zapalę i żywy ogień będzie we mnie buzować, a kości mi wtedy słabną, jakby były z wosku, niech Bóg wybaczy moim prześladowcom moją ciężką krzywdę, bo ja im wybaczyć nie mogę, zapomniałem zgłosić, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, że jak mam piwnicę, z kośćmi jest odwrotnie, zaraz mi zaczynają marznąć i sztywnieć, to jest naprawdę okropne i straszne, i ja muszę bardzo nad sobą panować, żebym nie zwariował, ale taki wysiłek bardzo osłabia i jestem po takim wielkim wysiłku bardzo słaby i potem dlatego łatwo się wzruszam i płaczę, a po każdym płaczu jeszcze słabszy się czuję, nieraz ledwo na nogach mogę się utrzymać i ręce mi drżą, więc muszę usiąść i nic robić nie mogę, nawet domowych robót nie mogę spełniać, bo od kiedy jestem na emeryturze, to znaczy od 1 stycznia 1964 roku, na mnie spoczywają wszystkie domowe obowiązki, moja żona, Halina z Tomaszewskich Konieczna, pracuje na kolei, na referacie statystyki i planowania w PKP, Dyrekcja Gdańsk, a mamy trzech synów, Aleksandra, ur. w roku 1954, Jana, ur. w roku 1955, i Michała, ur. w roku 1957, warunki mieszkalne mamy poniżej normy, bo mieszkanie spółdzielcze mamy przydzielone na rok 1969, wciąż czekam, że żona dostanie mieszkanie zastępcze, ale moi prześladowcy skrycie i podstępnie działają, żeby mi w tej wielkiej uldze życiowej zaszkodzić, więc mieszkamy z żoną i synami u szwagra, brata żony, ob. Wiktora Tomaszewskiego, to jest małe mieszkanie, dwie izby z kuchnią, metraż trzydzieści cztery metry i do tego piąte piętro, więc woda nie zawsze dochodzi na skutek niedostatecznego ciśnienia, czasem cały dzień krany są puste, a wodę czerpać można tylko późnym wieczorem, albo najlepiej nocą, szwagier, Wiktor Tomaszewski, też ma troje dzieci, syna i dwie dziewczynki, on z uwagi na chroniczny ischias jest także na emeryturze, z zawodu jest mikologiem, więc na emeryturze wcale nie najgorzej mu się dzieje, bo wciąż jest na pracach zleconych, ale my z żoną nic od niego nie chcemy, swój udział w komornem i wszystkich świadczeniach regularnie płacimy, bo tak gospodarujemy, żeby nasz budżet był ustabilizowany, ale to jest bardzo ciężko dzielić mieszkanie nawet z najbliższą rodziną, człowiek, jeżeli jest kulturalny, męczy się przy wspólnej kuchni, a mój szwagier jest z charakteru dość gwałtowny, popić też lubi, a jak więcej wypije, zaraz go bóle chwytają i staje się drażliwy i zaczepny, o byle co wybucha, a nasze żony, to znaczy moja żona i jego, Urszula, też są nerwowe i wielkiej sympatii do siebie nie czują, dzieci od tych kłótni i awantur cierpią najwięcej, ja jeden staram się powyższe kontrowersje uzgadniać, a to powoduje, że stargane nerwy mam, ale człowiek nie takie rzeczy mógłby znieść, nieporozumienia w najlepszych rodzinach mają miejsce, najgorsze, że moi prześladowcy do najbliższego otoczenia, do najbliższej rodziny perfidnie przeniknęli i tak zręcznie podstępnymi machinacjami podeszli, że ja nie mówię żona, bo żonie nic nie mogę zarzucić, dobra jest kobieta dla mnie i dzieci, trochę nieporządna i towarzystwo mężczyzn lubi, ale nie za bardzo, więc żony o nic złego nie pomawiam, ale szwagra i także chyba szwagierkę omotali, z początku niczego się nie domyślałem, ale później, jak ci z kontrwywiadu coraz śmielej poczęli działać, każdy krok mój śledząc, żeby mnie małpowano, wtedy, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, ja jednego dnia w roku 1964 trochę dłużej spałem i sam byłem w pokoju, bo żona do pracy poszła, a synowie do szkoły, więc ja przed śniadaniem, żeby się odświeżyć, spryskałem sobie włosy wodą fryzjerską firmy Viola w Gliwicach i przed lusterkiem się uczesałem, a potem przeszedłem do kuchni, żeby zagrzać mleko, a tu, przechodząc korytarzykiem, widzę drzwi do pokoju szwagra na wpół otwarte, a zwykle zamykał, i jak spojrzałem w tamtą stronę, mróz mi przeszedł po krzyżu, oddech stanął i zimny pot wystąpił na czoło i takie drżenie mnie chwyciło, że się musiałem na moment ręką oprzeć o komodę stojącą w przedpokoju, żeby nie upaść. A to, co mnie tak poraziło, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, to było, że mój szwagier, jak ja wodą tualetową włosy sobie spryskiwał i przed lusterkiem też, jak ja, się czesał, nawet nie wiem, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, kogo mi się więcej żal zrobiło i nad kim miałem się wpierw litować: nad sobą, że nieprzyjaciel już i do domu mego wtargnął, członkiem mojej rodziny bezwstydnie się posługując, czy nad nim, że jak Judasz dał się przekupić, a jeśli nawet nie przekupić, w co mało wierzę, to małodusznie dać wiarę wrogim podszeptom, jakobym ja, szwagier jego rodzony, agentem został obcego wywiadu. Pamiętam, jak mnie pierwsza słabość odeszła i władzę w nogach poczułem, pomyślałem sobie: o nie, bracie, to ci tak gładko nie przejdzie, musisz wiedzieć, że ja nie jestem ślepy i głuchy i mam rozeznanie, co się wokół mnie szykuje i jaki to niedobry figiel obywatel szwagier zgodził się mi spłatać, więc wszedłem do pokoju, nie pamiętam, czy dzień dobry powiedziałem, czy nie, ale pamiętam, że kiedy on mnie wchodzącego zobaczył, spojrzał z ukosa tak, jak patrzą ludzie z nieczystym sumieniem, ale tego swego judaszowego czesania nie zaprzestał, dalej mój szwagier nad koafiurą pracował, tylko trochę nerwowo, tak mu grzebyczek w rączce latał, jakby do prądu był podłączony, a lusterkiem drugą rączką też nerwowo manipulował, to pod jeden boczek lusterko takie samo, jak moje, podsunie, to na przeciwną stronę przerzuci, a wyjaśnić trzeba, że nędzne owłosienie ma szwagier, łysieje jak marynarka na łokciach przetarta, więc i grzebyczek mało był przydatny tym jego kilkunastu włoskom, nigdy też nie widziałem, żeby tyle starań i zabiegów fryzurze poświęcał, ale wcale mnie to zdziwić nie mogło, bo od razu wiedziałem, w czym leży istota problemu, i że on, mój szwagierek judaszowaty, żadnej do zabiegów toaletowych wagi nie przykłada, tylko z góry mu nakazano, albo chytrze przetłumaczono, żeby mnie znak dał rozpoznawczy, że oni czuwają i każdą moją czynność nawet w domu śledzą i notują, no to, jak się już tak stoczył na wrogie pozycje, ja kiedy do pokoju wszedłem, co rzadko robiłem, i nie pamiętam, czy dzień dobry powiedziałem, czy nie, a on z ukosa na mnie spojrzał i dalej swoje z grzebykiem i lusterkiem wyczyniał, ja spokojnie spytałem, jak gdyby nic: czeszesz się?, a on w sztuce szpiclowania jeszcze nie generał, okropnie się zmieszał, aż mu kark poczerwieniał, tyje mój szwagier, brzuch mu rośnie, zaraz jednak musiał się połapać, bo policzki po swojemu nadął, brzuch wypiął i w lusterko mruknął coś w rodzaju: a bo co?, tak mi się przynajmniej wydało, że to było: a bo co?, więc ja na to nie spuszczając z niego uważnego oka: i wodą tualetową włosy sobie skropiłeś?, wtedy on: nie podoba ci się?, a ja: a owszem, owszem, czemu ma mi się nie podobać, grzebyczek i lusterko też mi się podobają, i czekam, co powie, no i powiedział, lusterko stawiając na stole i spodnie podciągnąwszy, bo mu się z brzucha obsunęły: słuchaj, Marian, tak powiedział, ty uważaj na siebie, dobrze ci radzę, ja wiem, odpowiedziałem, że ty mi dobrze radzisz, ja to bardzo dobrze wiem, no, jak wiesz, on wtedy i kark mu znowu poczerwieniał, to zejdź ze mnie i drzwi za sobą zamykaj, w porządku, pomyślałem sobie, dobrze grać, to ty, bracie, jeszcze nie potrafisz, i już chciałem wyjść, aż tu naraz, co ja widzę? na krześle, przy nieposłanym łóżku, nowiutka wisi marynarka, mógłbym przysiąc, że była nowa, nigdy podobnej, szarej w jodełkę cokolwiek ciemniejszą u szwagra nie widziałem, a koszula biała nylonowa także wydała mi się nowa i zagranicznego pochodzenia, musiał te ciuchy szwagier-judasz nabyć w komisie przy ulicy 1 Maja, bocznej od placu Wolności, nazajutrz wszystko sprawdziłem i okazało się, miałem rację, często takie nagłe rozpoznanie miewam i ocenę faktów słuszną i prawidłową, no więc wówczas, kiedy zobaczyłem te ciuchy mego domowego szpicla na krześle niedbale rzucone, zaraz sobie przypomniałem, że wieczorem szwagier późno, bo po dziesiątej, do domu wrócił, a że pod dobrą datą, łatwo się było domyślić, bo się nic nie krępował, że my z żoną zgasiliśmy światło, uważający nigdy nie był, ale jak podpił, zachowywał się jak człowiek bez żadnego wychowania, wszystko stało się dla mnie jasne, człowiek kłamie, ale fakty nie kłamią, trzeba je tylko prawidłowo ustawić, więc choć mi ręce zaczęły troszkę drżeć i na oddechu zrobiło mi się słabo, nic nie dałem po sobie poznać i pytam: ile ci dali?, a on wtedy też i grzebyczek na stół obok lusterka położył i głosem wyraźnie schrypniętym rzekł: nie rozumiem, o co ci chodzi?, rozumiesz, rozumiesz, ja na to, i musiałem się o stół oprzeć, bo mi ręce znów zaczęły się trząść, wiesz dobrze, o co chodzi, ty może wiesz, powiada wówczas nowy mój prześladowca, bo ja nie, głupio się tłumaczył, widać było, że pierwsze kroki stawia w szpiegowskim fachu, więc postanowiłem zagrać w otwarte karty i patrząc mu prosto w oczy, powiedziałem: ile ci dali judaszków, żeby cię zwerbować? tysiąc, dwa, a może pięć? powiedz, nie wstydź się, ile judaszków na swoim rodzonym szwagrze zarabiasz?, tu myślałem, że go szlag trafi, tak na karku i na twarzy poczerwieniał, że słowo daję, myślałem, że go krew zaleje, ale nie, twardy był i na wszystko widać gotowy, bo tylko sapnął ciężko, jakby mowę, co mu kołkiem w gardle stanęła, chciał odetkać, potem pięścią w stół uderzył i wrzasnął: już cię tu nie ma, zmiataj, zrozumiano? wariatom, jak ty sam, odstawiaj swoje kawałki, a nie mnie, w porządku, pomyślałem sobie, jednak ma słabe nerwy, nie wytrzymał i łatwo się zdemaskował, więc że już nic nie miałem do roboty, bo wszystko wiedziałem, wyszedłem z pokoju, drzwi za sobą zamknąłem i potem, kiedy stałem w ciemnym przedpokoju, coś się takiego ze mną stało, że na moment zapomniałem, gdzie jestem i nie wiedziałem, czy jest dzień, czy noc, było mi tylko w środku bardzo zimno i ręce wciąż mi się trzęsły, nie pamiętam, jak długo trwało to moje zagubienie i zamroczenie, ale pamiętam, że pierwsze, co do mnie doszło, to światło dzienne z głębi przedpokoju, więc poszedłem w tamtą stronę i znalazłem się w kuchni, a kiedy się tam znalazłem, przypomniało mi się wszystko, co się stało, i poczułem się tak słabo, że musiałem usiąść na najbliższym stołku, a kiedy usiadłem, zdjął mnie taki smutek i żal, że zapłakałem i chyba długo musiałem płakać, aż nagle słyszę, ktoś wchodzi do kuchni, staje na progu, a potem do mnie się zbliża i rękę mi na ramieniu kładzie, chciałem nie płakać, ale nie mogłem, bo płacz był we mnie coraz większy, aż posłyszałem obok głos szwagra-judasza ściszony i łagodny, Marian, powiedział, uspokój się na miłość boską, niepotrzebnie się uniosłem, moja wina, przepraszam cię, Marian, i jak on to mówił, ja wciąż płakałem, choć nie chciałem, i płacząc, pomyślałem, jak dziwnie jest ten świat urządzony, bo cierpi na nim nie tylko człowiek pognębiony i prześladowany, ale też i ten drugi, prześladowca i gnębiciel, Panie Boże wszechmogący, Jezu Chryste miłosierny, chciałbym wiedzieć, czy ci, którzy do prześladowań zmuszają, też cierpią, kiedy są sami, Panie Jezu Chryste –

W środę, więc trzeciego dnia pracy nad pismem do najwyższych czynników, pisał Konieczny dalej:

Wczoraj nieco zboczyłem z zaplanowanej linii, bo ciężkie i bolesne wspomnienie mnie naszło, więc teraz dla pełnego przedstawienia oraz wyjaśnienia mojej sprawy opowiem swoje życie w kolejności, w jakiej od dnia moich narodzin przynosiło mi różne troski i zmartwienia, a także do dnia mojego wielkiego nieszczęścia te trochę promyków radości oraz sukcesy w pracy, i w jakim to porządku zdawałem z niego ustnie sprawozdanie na osobiste życzenie ob. docenta dr. Plebańskiego i w jego obecności za pierwszym moim w klinice pobytem w lipcu roku 1963, a ta pierwsza moja kuracja trwała równe dwa miesiące i wyszedłem uspokojony i zdrowy, ale moi wrogowie szybko sobie o mnie przypomnieli i dali o sobie znać, więc gdy dalej trwała dokoła mojej osoby rozróbka i w pracy doznawałem licznych szykan i w ogóle byłem dyskryminowany, nerwy znów mi posłuszeństwa odmówiły, więc aby uciec od moich prześladowców, ukryć się musiałem u ob. docenta dr. Plebańskiego, zawsze mi przychylnego i przyjaznego, co jest dla mnie wielką pociechą i zaszczytem, a było to w styczniu roku 1964 i także dwa miesiące na klinice przebywałem, a moi wrogowie mimo Mózgu Elektronowego i ogromnej ilości agentów i szpicli zgubili pod koniec mój ślad i nie wiedzieli, gdzie jestem, więc dlatego to moje schronienie w klinice wielką jest dla mnie podporą i pomocą, nie wiem, co bym zrobił, gdyby mi utracić przyszło i to bezpieczeństwo dla moich ciężko starganych nerwów, bo tu jestem spokojny i bez obawy.

Urodziłem się 1 maja 1926 roku we wsi Kalety, powiat Augustów, z ojca Jana Koniecznego i matki Anieli z Kundiczów, pochodzenia szlacheckiego, ale mój dziadek, Aleksander Kundicz, utracił ziemski majątek po powstaniu 1863 roku i jako dwudziestoparoletni młodzieniec zesłany był na katorgę na Sybir i narzeczona jego, Barbara Owerłło, wiernie za nim podążyła i tam się moi dziadkowie ze strony matki pobrali, a potem długie lata w niedostatku w tambowskiej guberni mieszkali, a kiedy mój dziadek zmarł, wdowa po nim, Barbara Kundicz, z synem Olgierdem, który potem został komunistą i zginął podobno w roku 1936, oraz córką Anielą w rodzinne strony wróciła, krawiectwem zarabiając i właśnie w Augustowie ojciec mój zapoznał moją matkę i wielka romantyczna miłość ich połączyła i na kobierzec ślubny powiodła, chociaż ojciec mój był prostym chłopem i gajowym, a moja matka biedna wprawdzie i nieuczona, jednak ze starego szlacheckiego i niegdyś bogatego rodu Kundiczów, herbu Korab, dalecy krewni mojej matki, też Kundicze, aż do wybuchu Polski Ludowej majątki ziemskie w Sandomierskiem mieli, ale matka moja nigdy się z nimi nie komunikowała. Ojciec mój ciężkie i biedne miał dzieciństwo, szkół nie ukończył, ale na praktykowaniu wyuczył się leśnictwa i był zatrudniony w leśnictwie Ciercierz, więc z tego względu w lasach spędziłem lata dziecięce, do wybuchu wojny zdążyłem ukończyć sześć klas szkoły powszechnej we wsi Ciercierz i już wtedy zaplanowałem, że pójdę w ślady ojca i zostanę leśniczym, bo kochałem przyrodę i taka praca bardzo mojej naturze odpowiadała, ale wojna rozpętana przez hitlerowski imperializm wszystkie moje piękne plany pokrzyżowała, chociaż przez pierwsze cztery lata bezpiecznie się uchowałem, jako małoletni, miałem dużo wolnego czasu, więc trochę ojcu, ale przede wszystkim w domu przy gospodarstwie pomagałem, bo druga żona mojego ojca, a moja macocha, Bronisława z Kowalczyków Konieczna, już zimą roku 1941 zaczęła na zdrowiu poważnie niedomagać i tak z sił opadać, że żadnej ciężkiej pracy domowej nie dawała rady, po długich i ciężkich cierpieniach zmarła moja macocha 23 listopada 1943 roku, w szpitalu w Augustowie, na raka żołądka, więc nie było dla niej ratunku, dobrą była macochą, zawsze się o nas, to znaczy o moje rodzeństwo i o mnie, troszczyła jak o własne dzieci, a było nas wszystkich razem sześcioro, najstarszy, Aleksander, ur. w roku 1914, siostra Barbara, ur. w roku 1918, Aniela, ur. w 1920, potem też siostra Jadwiga, ur. w roku 1922, i brat Stanisław, ur. w roku 1924. Miałem jeszcze dwóch braci, ale jeden Zbigniew, ur. w roku 1916, zmarł na dyfteryt we wczesnym dzieciństwie, a ostatni ze wszystkich, Witold, ur. w roku 1929, żył tylko kilka godzin i swoim przyjściem na świat przedwczesny zgon mojej matki spowodował. Ja mojej matki wcale nie pamiętam, bo kiedy 11 października 1929 roku zmarła przy porodzie, miałem trzy lata, z fotografii pamiętam, że była przystojną niewiastą, ojciec mój jako młodzieniec też był urodziwy, wysoki i silnie zbudowany, brat Aleksander figurę po nim odziedziczył, trochę też Stanisław, ja w ojca ślady nie poszedłem, wzrostu mam metr sześćdziesiąt siedem, ale byłem proporcjonalnie zbudowany i dosyć silny, a włosy miałem gęste, ciemnoblond i układały mi się na głowie, jak hełm, dopiero w ostatnie lata na skutek mojej okropnej tragedii włosy bardzo mi się przerzedziły, także trochę tyć zacząłem, bo ruchu mam mało.

Po niespodziewanym zgonie mojej matki ojciec mój znalazł się w żałobie i ciężkiej sytuacji, bo co miał robić z taką gromadką dzieci nieletnich i potrzebujących kobiecej opieki, ojcu nieźle się powodziło, ale głównie dlatego, że matka była wierną i gospodarną żoną, więc ojciec ledwie zdjął po nieboszczce żałobę, powtórnie wszedł w małżeńskie związki, zapoznał mój ojciec moją przyszłą macochę w szpitalu w Augustowie, gdzie moja matka połóg odbywała i z tego umarła, moja macocha pracowała na etacie niewykwalifikowanej pielęgniarki i dlatego odkąd moja pamięć sięga, zawsze odznaczała się czystością i na higienę bardzo uważała, co w ówczesnych warunkach wiejskich było rzadkością, pamiętam, zawsze pilnowała, żebyśmy do posiłków siadali, pierwej ręce umywszy, z moim bratem Stanisławem dochodziło w tym względzie do częstych trudności, a też dobrze pamiętam, jak macocha uważała, żeby w ubikacji było czysto, a to było jeszcze przedtem, zanim premier, generał Sławoj Składkowski, osobiste inspekcje zaczął w terenie odbywać i wizytował specjalnie wsiowe budyneczki, na biało je każąc wapnem malować i dlatego od jego nazwiska zaczęto nazywać te przybytki „sławojkami”. Ja z mego dzieciństwa dużo pamiętałem, ale teraz, choć dopiero co czterdziestkę przekroczyłem, pamięć mam bardzo osłabioną, a zdziałali to moi prześladowcy z kontrwywiadu i ja im tego wybaczyć nie mogę, bo dzieciństwo i rodzicielski dom każdemu człowiekowi powinny być drogie, chyba że jest bardzo smutne i nieszczęśliwe, ale moje nie było nieszczęśliwe, choć w dostatki i wygody nie opływałem, więc nie mogę wybaczyć moim gnębicielom, że mi moje dzieciństwo podstępnie ukradli i ja, kiedy mi jest smutno i ciężko, nie mogę w tamtych odległych latach pociechy szukać, zaraz po wojnie dużo jeszcze z dzieciństwa pamiętam, a i w więzieniu, pamiętam dobrze, nieraz się pocieszałem promiennymi wspomnieniami i były mi one jakby cudowną wodą życia w przymusowym zamknięciu, ale teraz, od kiedy, niewinny, podpadłem u różnych kacyków łamiących praworządność, tak tymi szykanami i nieustanną rozróbką zostałem zgnieciony, że również dzieciństwo straciłem, pewnie bezpowrotnie. Siedzę nieraz i myślę, i myślę, i staram się przypomnieć krainę dziecięcych igraszek, ale nic przypomnieć nie mogę, nawet lasy, jakie widzę wokół siebie, nie wiem, czy to las pierwszych moich kroków i pierwszych chłopięcych zabaw, czy też inny las, jaki później oglądały moje oczy, nic nie widzę, ojciec tylko taki dla mnie, jakim się stał na stare lata, a moich braci i moje siostry także tylko widzę jako osoby dojrzałe, strasznie mi żal, że tak ubogo z dzieciństwa pamiętam, pozostało mi jedno wspomnienie, a to było wtedy, gdy mój najstarszy brat, Aleksander, przyjechał na wakacje z Augustowa, gdzie chodził do gimnazjum, i dostał od ojca wiatrówkę, nie wiem dokładnie, ile miałem lat, ale musiałem być bardzo mały, może trzy lata miałem albo cztery i jednego dnia brat wystrzelił koło domu do wiewiórki, jeszcze teraz słyszę odgłos strzału i jak przymknę powieki, widzę, jak małe, rude stworzonko, które dopiero co zwinnie po gałęziach skakało i życiem się cieszyło, spada jak kamień z wysokiego drzewa i kiedy leżała na ziemi, ja do niej podbiegłem i miała podkurczone pod siebie łapki i oczka otwarte, jakby spała, tylko z pyszczka ciekł strumyczek czerwonej krwi, kiedy w marcu roku 1959 pojechałem na wieś do Cierlicy, na pogrzeb ojca, widziałem się z siostrą Jadwigą, która przyjechała z dwojgiem dzieci aż z Wałbrzycha, gdzie jej mąż, Andrzej Kobiela, jest inżynierem na kopalni im. Bolesława Bieruta, wtedy mi opowiedziała, jak się zmówiło o dawnych czasach, że po tym zastrzeleniu wiewiórki ja całą noc nie spałem i miałem wysoką gorączkę, ale ile lat wówczas miałem, ona też dokładnie nie pamiętała, mówiła, że chyba cztery, więc to było trzydzieści siedem lat temu, całe życie, bo moje przeklęte już się chyba skończyło, chociaż nie tracę nadziei, że Ty, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu... bardzo się czuję zmęczony i nie czuję się na sile pisać dalej, ręka mi ścierpła, głowa zaczyna boleć i mój niepokój się zwiększa, a tyle jeszcze pracy mam przed sobą jutro, pojutrze i dalej, że strach ogarnia, jak temu podołam, a przecież jedyna moja nadzieja to moje pismo, myślę, co też żona teraz porabia, pewnie wróciła do domu z biura, a może jeszcze nie, bo musiała zakupy robić, a o tej porze największe kolejki, biedna ona, nie dość, że ciężko pracuje, jeszcze, kiedy mnie nie ma, całe gospodarstwo i dzieci na jej głowie, mamy trzech synów, Aleksandra, ur. w roku 1954, Jana, ur. w roku 1955, i Michała, ur. w roku 1957, chwała Bogu wszyscy zdrowi są i nad podziw urodziwi, nie wiem sam, skąd im się to wzięło, bo ani Halinka, choć miłą ma powierzchowność, miss piękności nie jest, ani ja Adonisem, jakkolwiek za młodu wcale szpetny nie byłem, ładne więc mamy dzieci, wszyscy to mówią, i zdolne, tylko się za mało do nauki przykładają i bardzo trzeba uważać, żeby lekcje mieli odrobione jak należy, Olek ma dopiero trzynaście lat, tylko patrzeć, jak mnie doścignie i przerośnie, już mi wyżej ramienia sięga, ja od dawna zaplanowałem, że po liceum pójdzie na prawo, żeby bronić niesprawiedliwie oskarżonych albo za sędziowskim stołem zasiadać, aby w imieniu Polski Ludowej przestępców karać, a niewinnych na wolność puszczać, na razie Olek bardzo udany i zdolny chłopak, ale tylko sportem się interesuje i wszystkie rekordy nasze i światowe lepiej pamięta, niż czego go w szkole uczą, z tego względu musiał piątą klasę powtarzać, martwię się, jakie teraz pod moją nieobecność postępy robi, pocieszam się, że skoro podrośnie, nabierze rozumu i zrozumie, że w naszych czasach człowiek bez wykształcenia jest jak kaleka, choć to prawda, że górnik albo hutnik czy wykwalifikowany tokarz, czy spawacz więcej na miesiąc wyrobi niż na ten przykład doktor medycyny, ale co wyższe studia, to wyższe studia, ja już na tym, co zdobyłem w ciężkim trudzie, poprzestać muszę, ale to mój obowiązek, żeby dzieci wyrosły na ludzi kulturalnych, i jeżeli Olek nie będzie chciał iść na prawo, Janka będę się starał pchnąć w tym kierunku, bo najmłodszy Michaś całkiem inne zdradza uzdolnienia, dziesięć lat ma teraz, a ruchy ma tak zwinne i śliczne, żywy jak płomyczek, zawsze uśmiechnięty i ciągle by tylko tańczyć chciał, żona mówi, że koniecznie powinniśmy go dać do szkoły baletowej, może ma rację, ona w takich rzeczach ma dobre wyczucie, matki rzadko się mylą co do dzieci, trochę mi tylko dziwno, że mój syn mógłby zostać tancerzem i publicznie na scenie występować, oklaski zbierać, sławnym być, chciałbym to zobaczyć, bo to musi być wielkie szczęście tak tańczyć dla radości innych ludzi i sprawiać, że chociaż na te parę godzin zapomną trosk i umartwień, chciałbym, żeby mój mały Michaś takie dobre czarodziejstwa ludziom sprawiał, ja tego nie doczekam, Halinka może, należy się jej za wszystkie...

Czwartek

Bardzo dziś jestem niespokojny, bo wczoraj wieczorem o godzinie dwudziestej pierwszej stał się okropny wypadek, jeden pacjent, który przyjechał z Warszawy przed paroma dniami, popełnił samobójstwo, doktor medycyny Kaliński czy Kalecki, dobrze nie dosłyszałem nazwiska, brał wieczorem kąpiel i salowy Wirtek parę razy do niego zaglądał, a potem poszedł na chwilę na oddział męski, bo Dziadek znów pod siebie zrobił, i wtedy, jak tam był, salowa zaczęła krzyczeć, ja byłem na telewizji, która ze względu na ciasnotę mieści się na korytarzu, na oddziale kobiecym, szedł film o wielkiej polskiej uczonej, Marii Curie-Skłodowskiej, wtedy ten doktor podciął sobie żyły na szyi żyletką, nikt nie wie, skąd żyletkę wziął, bo golił się maszynką elektryczną, musiał komu skraść albo miał schowaną, siostra Irenka, którą bardzo lubię, mówiła, że nie żył, kiedy go znaleziono w wannie, bo jako lekarz bardzo dobrze wiedział, w jaki sposób najlepiej śmierć sobie zadać, widziałem, jak go z łazienki wynosili, cały był we krwi, ale głowy nie widziałem, bo się cofnąłem, żeby nie patrzeć, a potem Wirtek zamknął drzwi, poszedłem spać, jak zwłoki wynieśli, wszyscy byli bardzo zdenerwowani, ale mnie najbardziej denerwowało, że Francuz, kiedy się położył, jadł ser, a potem jabłko, my wszyscy pogasiliśmy światła, tylko on nie, strasznie mnie denerwowało, że je jabłko, a że ma zdrowe zęby, za każdym razem, jak gryzł, rozlegał się głośny chrzęst, nie wytrzymałem i powiedziałem: Jezus Maria, panie Karą, kiedy pan skończy to jabłko?, myślałem, że się rozgniewa, bo ma południowy temperament, ale wcale się nie rozgniewał i powiedział: już kończę, panie Konieczny, przepraszam, ale ja nie mogę zasnąć, kiedy jestem głodny, ma rację, ja też, jak jestem głodny, zasnąć nie mogę, tylko ja po tym co się stało, nie mógłbym spokojnie jeść, ciągle widzę, jak go z łazienki za nogi okrwawionego wyciągali, rano łazienka była czysta, ale ja po dokładnym rozejrzeniu odkryłem na ścianie za wanną kilka małych rdzawych plamek, i co jest warte życie ludzkie? ludzie sławni i wielcy coś po sobie zostawiają, ale taki zwykły człowiek, jak ja, kiedy pójdzie do ziemi, nikt go prócz najbliższej rodziny nie wspomni i nie pożałuje, czasem i rodzinie lżej, strasznie musiał się męczyć ten doktor, jeżeli taką śmierć musiał sobie zadać, ja nie rozumiem, jak taki człowiek z wyższym wykształceniem mógł nie pomyśleć, że sprawi tyle nieprzyjemności całemu personelowi, siostrom i lekarzom, a przede wszystkim docentowi, z którym podobno był na ty i dzięki któremu tutaj się dostał, choć był komplet i jego musiano położyć na korytarzu. Wszyscy byli dzisiaj bardzo przygnębieni i cały ranek cisza była na korytarzach i salach, jak jeszcze nie pamiętam, siostra Jola powiedziała w zaufaniu Francuzowi, że wdowa po denacie, jak zechce, może oddać sprawę do prokuratora i zażądać dochodzenia, nie znam się na tym, ale ja myślę, że jeżeli ktoś się chce życia pozbawić, nie ma takiej siły, żeby go upilnować, chyba żeby każdy nasz krok był strzeżony i żebyśmy dniem i nocą byli inwigilowani i oko dozorcy nigdy z nas nie zeszło, ale ja z własnego doświadczenia wiem, jakie to jest straszne, i nikomu bym nie życzył takiego nieszczęścia, najgorszemu nawet wrogowi i to chciałem powiedzieć docentowi, kiedy spytał mnie rano na korytarzu, jak mi praca idzie, a ja powiedziałem, że dosyć ciężko, bo nie mam wprawy w pisaniu i z tych względów prosiłbym, abym mógł z pokoju psychologa ten tydzień do końca i jeszcze następny korzystać, a wtedy docent powiedział: właśnie w tej sprawie chcę z panem porozmawiać, panie Konieczny, bo jutro, najdalej w poniedziałek przyjdzie do nas nowy pacjent, pewien socjolog, ustaliliśmy, że w stanie, w jakim się znajduje, nie powinien się wytrącać z normalnego trybu i trzeba mu będzie stworzyć takie warunki, żeby trzy, cztery godziny dziennie mógł regularnie i w spokoju kontynuować pracę naukową, rozumiem, panie docencie, ja na to, ja dla nauki zawsze wielki mam szacunek i moja sprawa bardzo jest mała wobec naukowych osiągnięć, jak bezbronny Dawid wobec Goliata, nie pleć pan głupot, panie Konieczny, przerwał mi wtedy docent, nikt nie powiedział, że pańska sprawa jest mała i nieważna, może nawet ważniejsza jest, niż się panu zdaje, dziękuję, panie docencie, ukłoniłem się, ja wiem, że pan docent mnie rozumie i ja panu za to do końca życia będę wdzięczny, a pan wie, gdzie ja mam pańską wdzięczność, panie Konieczny?, powiedział, wiem, panie docencie, roześmiałem się i chyba od dawna się nie roześmiałem, on także się uśmiechnął, ale też zaraz groźnie na mnie spojrzał i powiedział: jak pan wie, niech się pan weźmie w kupę i szybko skończy z tym swoim pismem, bez zabawy w biurokrację, im prędzej pan skończy i wyśle, tym dla pana lepiej, dużo już pan nabazgrał?, chyba dużo, powiedziałem, ale względem całości mało, no!, na to docent, niech pan pisze, ale niech się pan streszcza, ja panu taki układ proponuję, na razie może pan korzystać z pokoju psychologa, także wieczorem po kolacji, ale nie dłużej niż do dziewiątej, przed udaniem się na spoczynek konieczny jest relaks, ma pan o wszystkim zapomnieć, to nie tak łatwo, panie docencie, powiedziałem, a on: gdyby było łatwo, tobym tego od pana nie żądał, rozumie pan?, rozumiem, panie docencie, powiedziałem, no więc!, poklepał mnie po ramieniu, zatem do roboty, ale termin panu daję nie dalej niż do niedzieli włącznie, powiedzmy, do poniedziałku, nie dłużej, nie pozwolę panu marnować papieru, podanie ma być podaniem, a nie romansem w odcinkach, fantazję może pan sobie łaskawie na ten raz schować do kieszeni, i chciał odejść, kiedy ja go zatrzymałem, panie docencie, powiedziałem, sądzi pan, że to pomoże?, a wtedy jak na mnie spojrzy i nie krzyknie: co pan sobie wyobraża, wrzasnął na cały korytarz, za kogo pan mnie bierze? pozwala pan sobie przypuszczać, że jestem lekarzem, który doradza pacjentowi nic wartą, nikomu potrzebną pracę? wypraszam sobie podobne insynuacje, och, jak jestem wdzięczny, że nakrzyczał...

Urodziłem się 1 maja 1926 roku we wsi Kalety, powiat Augustów, z ojca... ciekawy jestem, gdzie tego socjologa ulokują, pewnie też na korytarzu, chyba że kto wyjdzie do soboty i zwolni się miejsce na sali, będę musiał z nim porozmawiać, żeby się zorientować, czy Olka, w razie gdyby nie chciał iść na prawo, nie dałoby się skierować na socjologię, nie pamiętam kto, ale ktoś niedawno mówił, że teraz bardzo dużo znakomitych sportowców pobiera wyższe studia, Badeński, na przykład, słynny biegacz, i także dwie sławne biegaczki, zapomniałem, jak się nazywają, i wiele innych, w tym kierunku trzeba urabiać świadomość Olka, póki chłopak podatny na wpływy, Halinkę też będę musiał tak ustawić, kiedy wrócę do domu...

WIECZOREM TEGO SAMEGO DNIA

Do

Obywatela Pierwszego Sekretarza

Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej

w Warszawie

PROŚBA

Mariana Koniecznego, technologa przetwórczości mięsnej na emeryturze, zamieszkałego w O., aleja Zwycięstwa nr 17 m. 5 B, a obecnie przebywającego na kuracji w Szpitalu Miejskim w T., klinika psychosomatyczna.

Ja, niżej podpisany, gorąco proszę Obywatela Pierwszego Sekretarza o osobiste rozpatrzenie niniejszego pisma oraz wydanie sprawiedliwego wyroku i spowodowanie u odpowiednich czynników, aby zdjęto ze mnie krzywdzącą inwigilację, a winni łamania praworządności ponieśli należytą karę i mnie przywrócone zostały pełne prawa obywatelskie zgodnie z Konstytucją Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej z lipca roku 1952.

Urodziłem się 1 maja 1926 roku we wsi Kalety, powiat Augustów, z ojca Jana i Anieli z Kundiczów Koniecznych, jako najmłodszy z sześciorga rodzeństwa. Ojciec mój pochodzenia chłopskiego zatrudniony był jako gajowy w leśnictwie Ciercierz, powiat Augustów, a po wyzwoleniu otrzymał gospodarstwo na pięciu hektarach we wsi Cierlica, gdzie zmarł w roku 1959. W wieku lat trzech, w roku 1929, utraciłem matkę, a mnie i moje rodzeństwo wychowywała macocha, Bronisława z Kowalczyków Konieczna, zmarła w roku 1943. Do chwili wybuchu II wojny światowej ukończyłem sześć klas szkoły powszechnej, po czym z przyczyn ode mnie niezależnych musiałem naukę przerwać. W czerwcu roku 1943 zostałem aresztowany przez gestapo i pod zarzutem posiadania broni przewieziony na gestapo w Suwałkach, gdzie w czasie trzymiesięcznego śledztwa poddawany byłem torturom, ale chociaż siedemnastoletni zaledwie młodzieniec nie załamałem się i nikogo nie wydałem, a broń, którą posiadałem w ukryciu, do mego najstarszego brata, Aleksandra, należała i ja wiedziałem, że on działa w konspiracji. We wrześniu roku 1943 zostałem zwolniony z gestapo na skutek przekupienia jednego gestapowca, Austriaka, przez moją ciotkę, Barbarę Konieczną, zatrudnioną jako gospodyni u księdza Macieja Borowicza, proboszcza parafii Ciercierz. Po zwolnieniu, nie czując się bezpieczny w domu, zaciągnąłem się w październiku roku 1943 do partyzantki, zorganizowanej przez Polski Związek Powstańczy i działającej w Augustowskim i na Suwalszczyźnie z ramienia i pod komendą Armii Krajowej. Brałem udział w wielu akcjach dywersyjnych oraz w bitwach z karnymi ekspedycjami Wehrmachtu. W marcu roku 1944 zachorowałem na tyfus plamisty i potem w następstwie chorowałem aż do listopada tegoż roku, między innymi na zapalenie opłucnej, obrzęk głowy i wyciek z nosa, przebywając częściowo w szpitalu w Augustowie, a częściowo, kiedy wyzwoliła nas Armia Radziecka, w domu u ojca.

W styczniu roku 1945 pomagałem mojemu stryjowi, Władysławowi Koniecznemu, przy objęciu poniemieckiego gospodarstwa rolnego we wsi Karniewo, powiat Ełk, które to gospodarstwo otrzymał mój stryj w ramach akcji przesiedleńczej tytułem rekompensaty za opuszczone przez niego gospodarstwo małorolne we wsi Raczki, dawny powiat Augustów.

W czerwcu roku 1945, gdy ogłoszony został zaciąg do Milicji Obywatelskiej, zgłosiłem się na apel i trzy lata w MO służyłem, najpierw w Augustowie w stopniu kaprala, także w Augustowie pełniłem obowiązki instruktora polityczno-wychowawczego, a następnie we wrześniu roku 1947 mianowany zostałem komendantem posterunku w Sokolanach, powiat białostocki. Twardą tę służbę odbywałem w trudnych warunkach żołnierskich, nie szczędząc sił i czasu dla walki z bandami NSZ-etu oraz utrwalenia i umocnienia władzy ludowej. Młodemu mojemu wiekowi oraz niedojrzałości ideowej i politycznej przypisać należy, że w czerwcu roku 1948 zostałem aresztowany przez UB, a to pod zarzutem utrzymywania intymnych stosunków z ob. Jadwigą Kocik, która politycznie była podejrzana, a to z powodu braci, którzy do faszystowskich band NSZ-etu należeli, a to się dopiero ujawniło, kiedy najmłodszy z braci, Leszek Kocik, pseudonim Piorun, schwytany został w maju roku 1948, potem na śmierć skazany, i wtedy stało się wiadome, że drugi Kocik, Andrzej, pseudonim Żbik, w walce leśnej zginął jesienią roku 1947, a o trzecim, Witoldzie, wszelki słuch przepadł. Ja o tym wszystkim nie wiedziałem aż do aresztowania i zdemaskowania Leszka Kocika, a ob. Jadwiga Kocikówna przysięgała, że też nie wiedziała, co robili bracia i żadnych z nimi kontaktów nie utrzymywała. Kiedy mnie aresztowano i siedem miesięcy na śledztwie w UB w Białymstoku trzymano, ja myślałem z początku, że dzieje mi się wielka krzywda, a dopiero później, uświadomiony przez porucznika prowadzącego śledztwo, zrozumiałem, że jako funkcjonariusza MO i do tego w randze komendanta posterunku obowiązywała mnie wzmożona czujność i prawa żadnego nie miałem niewiedzą swoje postępki usprawiedliwiać, więc też w tymże duchu przed sądem zeznawałem i kiedy w ostatnim słowie przyznałem się do winy, o należny wyrok prosząc, sprawiedliwie skazany zostałem na dwa i pół lat więzienia, i powyższą karę odbywałem kolejno w więzieniu w Białymstoku, a następnie w Barczewie i Iławie. W więzieniu w Iławie za moją inicjatywą i za zgodą i poparciem władz więziennych założone zostało kółko szkoleniowe marksistowskie, co mi udostępniło bliższe zapoznanie z rewolucyjną ideologią, też w Iławie ukończyłem kursa zawodowe ze specjalnością przemysł drzewny, tak więc pobyt w więzieniu, choć mnie wolności pozbawił, zaliczyć mogę na wielką korzyść i opuszczałem mury więzienia dojrzalszy na umyśle, tylko zdrowie miałem trochę nadszarpnięte na skutek nabawienia się gruźlicy, na którą to chorobę siedem lat później musiałem się leczyć, kiedy w różnych okresach dawała o sobie znać. Żadnych natomiast utrudnień w otrzymaniu pracy po opuszczeniu więzienia nie miałem. Najpierw pracowałem w Powiatowej Radzie Narodowej w Mrągowie, w referacie finansowym i meldunkowym, a następnie w Miejskiej Radzie Narodowej, w Miejskim Zarządzie Budynków Mieszkalnych i na obu etatach pracowałem wydajnie, żadnej nagany nigdy nie otrzymałem.

W roku 1953, pragnąc rozwinąć szerszą działalność społeczną, założyłem w O. Spółdzielnię Transportową i udało mi się zrzeszyć prawie wszystkich wozaków miejscowych i z okolicy, do tej pory działających luzem. W uznaniu moich osiągnięć społecznych i organizacyjnych zostałem w roku 1954 za zgodą Komitetu Wojewódzkiego PZPR mianowany dyrektorem Zakładu Wytwórczości Płyt Trzcinowych i Domków Jednorodzinnych w Wilkasach. Ja oddałem się tym moim nowym i odpowiedzialnym obowiązkom z całym zapałem i poświęceniem, a to tym bardziej że w roku poprzednim rodzinę założyłem, żeniąc się z Haliną Tomaszewską, córką pracownika PKP i przodownika pracy, a 19 lutego 1954 roku przyszedł na świat pierwszy nasz syn, Aleksander. Na marne jednak poszły wszystkie moje starania i trudy, ja zawsze chciałem, żeby na powierzonym odcinku pracy działo się najlepiej, ale moje uczciwe chęci niebawem przeciwko mnie się obróciły, wielka stała mi się krzywda, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, że tak mi odpłacono za moje wysiłki, a stało się to, kiedy z Centrali z Warszawy przyjechał dyrektor Gwiazda i pojęcia nie mam, czy mu ktoś nieżyczliwy zrobił doniesienie, ale od początku inspekcji ustosunkował się do mnie nieżyczliwie i krytycznie, także do mojej działalności na kierowniczym stanowisku i do metod, jakie uważałem za właściwe stosować, aby podnieść u pracowników dyscyplinę oraz wydajność pracy, także poziom moralny i ideowy. Ja, jak mi na zebraniu załogi zarzucono, nigdy zapędów kacykowskich nie miałem, ani woda sodowa do głowy mi nie uderzyła, praworządności nigdy nie łamałem i żadnej korzyści osobistej ze stanowiska nie ciągnąłem, ja tylko chciałem, żeby moje przedsiębiorstwo nie tylko plany wykonywało, lecz je przekraczało, i dlatego w trosce o podniesienie wydajności pracy zacząłem przy pomocy kilku oddanych mi ludzi zbierać szczegółowe personalia wszystkich podległych mi pracowników, dotyczące ich pracy zawodowej, jak stylu życia poza godzinami pracy, a wychodziłem z prawidłowego marksistowskiego założenia, że chcąc na wyższy etap ludzi podciągnąć, trzeba mieć wpierw jasne w nich rozeznanie. Później na podstawie tych dokumentów odnalezionych przez dyrektora Gwiazdę i odczytanych przez niego publicznie na zebraniu załogi ukuto przeciw mnie ciężkie zarzuty i padły nawet głosy, żeby mnie wywieźć z zakładu na taczkach, ale do takiej mojej niezasłużonej hańby nie doszło, pewnie moi potężni wrogowie z kontrwywiadu takiego mego upadku sobie nie życzyli, bo z pewnością już wtedy długą drogę męki zaplanowali, ja nie posiadam żadnych dowodów, że dyrektor Gwiazda, wydając mnie na wstyd, urąganie i pośmiewisko, nie z własnej woli działał, a inicjatorem całej rozróbki był kto inny z ukrycia działający, w każdym razie ja po tym okropnym zebraniu, na którym jednomyślnie uchwalono rezolucję potępiającą moją działalność za jakoby klikowość, dyktatorskie zapędy, a też łamanie zasad moralności socjalistycznej, ja po tym zebraniu nieodwołalnie postanowiłem zrezygnować ze stanowiska dyrektora, a ponieważ byłem bardzo rozżalony za doznaną krzywdę i niezrozumienie moich intencji, pomyślałem sobie, że kiedy tak sprawy stoją, niech z mojej ciężkiej pracy inni, co po mnie przyjdą, nie korzystają, bo jeżeli byłem zły dyrektor, pewnie wszystko, co ode mnie początek wzięło, jest złe, więc, żeby nic po mnie nie zostało, w obecności mego szwagra, ob. Wiktora Tomaszewskiego, też w zakładzie jako specjalistę od grzyba zatrudnionego, wziąłem z mego biurka teczkę z planami inwestycyjnymi, przez mego zastępcę do spraw technicznych, inż. Kazimierza Borsuka, na moje zlecenie wykonanych, i tę teczkę, wciąż w obecności szwagra, do pokoju, w którym nieraz nocowałem, gdy do późnej nocy miałem pracę, zaniosłem i tam, żeby nic po mnie nie zostało, podarłem i spaliłem, a tym uczynkiem w wielkim żalu i strapieniu dokonanym straszne na siebie nieszczęście ściągnąłem. Później dopiero, po ośmiu latach, zrozumiałem, że moi wrogowie, skoro mnie na ofiarę wytypowali, tylko czekali okazji, aby mnie dopaść i pogrążyć, a teraz ja im sam własnymi rękami taką okazję dałem. Zaznaczam, że kiedy te plany inwestycyjne w październiku roku 1955 zniszczyłem, nie byłem wzywany na UB i żaden funkcjonariusz bezpieczeństwa nie rozmawiał ze mną na ten temat, tylko personalny zakładu odbył ze mną rozmowę w powyższej kwestii i ja mogłem śmiało całą sprawę zataić, bo inż. Borsuk, jak mu powiedziałem, co zrobiłem, wcale się nie przejął i oświadczył, że to żadna strata, bo ma duplikat, ale ja nie chciałem kłamać i na odchodnym powiedziałem prawdę, jak było, i to spowodowało, że ludzie wrogo do mnie po zebraniu ustosunkowani zaraz zaczęli rozrabiać i różne domysły i plotki o mnie puszczać, ja dopiero potem zrozumiałem, że to wszystko z góry przez moich prześladowców było zaplanowane i co do joty przewidziane, ja niewiele znaczę, zwykłym jestem szarym obywatelem, więc z tego względu nie podpadam pod wielką rozróbkę, ale ONI, jak już raz takiego szarego obywatela na ofiarę sobie upatrzą, dobre mają rozpoznanie, że nie warto mało znaczącego pionka niszczyć z wielkim hałasem, starczy umęczyć małymi, ale bezustannymi szykanami, wszystkie przy tym pozory praworządności zachowując, aby taką zwyczajną jednostkę w ślepą uliczkę zagnać, a też i uczynić bezwolną, a że ja nie chcę skapitulować i wciąż sprawiedliwości się domagam, dlatego są tak na mnie zażarci i ze swoich rąk wypuścić mnie nie chcą, pewnie by dali spokój, gdybym pozwolił się złamać i fałszywe zeznanie złożył, przyznając się do winy i przestępstw niepopełnionych, bo, Bóg mi świadkiem, nigdy agentem żadnego obcego wywiadu nie byłem. Hasła, którego się ode mnie domagają, nie znam i znać nie mogę i z tejże racji informacji dotyczących personelu Zakładu Wytwórczości Płyt Trzcinowych i Domków Jednorodzinnych w Wilkasach nikomu nie przekazywałem, ani planów inwestycyjnych wyżej wymienionego przedsiębiorstwa żadnej niepowołanej osobie nie wręczyłem, bo oryginał zniszczyłem i mam na to świadka w osobie mego szwagra, ob. Wiktora Tomaszewskiego, ale jego zeznaniom ludzie ze względu na pokrewieństwo niechętnie dawali wiarę i huzia na mnie, przed tym byłem im we wszystkim dobry, a teraz suchej nitki na mnie nie zostawili, czarną owcą się stałem, społecznym wyrzutkiem i może lepiej bym zrobił, gdybym machnął na wszystko ręką i zniknął ludziom z oczu, pojechał gdziekolwiek byle daleko, na Dolny Śląsk, do Szczecina czy do Zielonej Góry, ale mnie ciężko było się rozstać z rodzinnymi stronami, gdzie i dzieciństwo, i młodość, i pierwsze męskie lata spędziłem, a że niewinny się czułem, więc nie było we mnie zgody na takie dobrowolne wygnanie z żoną i dzieckiem, myślę teraz, bo wtedy, jak wzmiankowałem, pełnego rozeznania nie miałem, że gdzie bym wówczas nie uciekł, jak daleko wędrówka tułacza by mnie nie zagnała, na Zachodnie czy Północne Ziemie, do miasta wojewódzkiego, czy małego osiedla, gdzie diabeł mówi dobranoc, oni wszędzie wnet by mnie wytropili, bowiem wyrok okrutny już został na mnie wydany i nie w mojej było instancji odmienić bezlitosny los. Teraz pojąć nie jestem w stanie, jak wtedy i przez całe osiem lat ślepy byłem i głuchy, może jednak moje nieuświadomienie usprawiedliwi okoliczność, że czując się czystym jak łza, mogłem rozumieć ludzkie złe języki, chociaż mnie to bardzo bolało i oburzało, ale pomyśleć nie mogłem, że zmowa przeciw mnie sięga tak wysoko i tak w metodach jest bezwzględna, a w celach bezlitosna i praworządności urągająca. Więc nieświadomy istoty problemu rozglądać się zacząłem za nową pracą, ponieważ egzystencja moja i mojej rodziny została poważnie zachwiana, z tej też przyczyny przyjąłem pierwszą z brzegu okazję i zacząłem pracować w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Świątkach, w Zespole Hodowli Zarodowych, jako magazynier tegoż zespołu. Ale zaraz od początku wielkie trudności zacząłem mieć w pełnieniu obowiązków, bo chociaż nasz zespół obsługiwał w paszę kilkanaście okolicznych gospodarstw, brak było wagi wozowej i każdy transport paszy szacować trzeba było na oko, i stąd wynikały różne manka, i kiedy na skutek niedostatecznego odżywienia bydło i konie poczęły zdychać na terenie dystrybucji naszego zespołu, władze się w to wdały i ja, jako magazynier, zostałem aresztowany, ale na śledztwie zaraz się moja niewinność ujawniła, ponieważ okolicznościami zmuszony byłem do niedokładności, ale nie ja, tylko inni korzyści z tego czerpali. Dopuszczam zresztą i taką ewentualność, że na tym śledztwie i ja, choć niewinny, podpadłbym pod wyrok skazujący, gdyby moi potężni wrogowie, inne względem mnie mając zamiary na widoku, nie szepnęli słówka gdzie należy i nie wyjednali u prokuratora umorzenia śledztwa. Nie zakładam, że tak być musiało, ale mogło.

Z aresztu w Świątkach zwolniony zostałem w listopadzie roku 1957, a zapomniałem wzmiankować, że przez ten cały czas, kiedy pełniłem obowiązki magazyniera w PGR Świątki, moja żona w grudniu roku 1955 urodziła drugiego syna, Jana, a kiedy zostałem aresztowany, ona była w ciąży i dlatego ledwo się znalazłem na wolności, i do tego niezdrów, bo na skutek wszystkich przejść odnowiła się u mnie gruźlica, gorączkowo się zacząłem rozglądać za pracą i tym razem mi się poszczęściło, bo jeden ze znajomych, z którym kolegowaliśmy się jeszcze w MO w Augustowie, ob. Ryszard Kuna, razem byliśmy odkomenderowani w lipcu 1946 do organizowania Referendum Ludowego, i ja go teraz niespodziewanie spotkałem, okazało się, że jest wielką figurą, bo prezesem Państwowej Spółdzielni Spożywców w Lidzbarku, więc jakeśmy się po latach spotkali, on zrozumiał moją sytuację, a że mnie znał z najlepszej strony, zaraz u siebie w PSS-ie zatrudnił w charakterze zastępcy kierownika masarni z tym, że przed objęciem pracy mogłem skorzystać z urlopu zdrowotnego, co też uczyniłem i sześć tygodni spędziłem w Polanicy-Zdroju, bardzo się przez ten wypoczynek na zdrowiu podciągnąłem i od tej pory na gruźlicę nie zapadam.

Po powrocie z kuracji objąłem z dniem 1 lutego 1958 roku pracę w PSS-ie w Lidzbarku, województwo Olsztyn.

Przez okres swojej pracy do dnia 31 lipca 1963 roku byłem pierwszym pracownikiem, nie omijały mnie żadne nagrody, każda okazja, każde święto było dla mnie nagrodą za pracę i tak trwało do roku 1963. Z powodu trudności mieszkaniowych dojeżdżałem do pracy sześć kilometrów, a też w tym czasie uczyłem się zaocznie w Łodzi, w technikum spożywczym, ale mimo ciężkich warunków utrzymania pięcioosobowej rodziny, w tym troje małych dzieci, dojazd do pracy różnymi środkami lokomocji i dojazd pięćset kilometrów co dwa tygodnie do szkoły do Łodzi, ja się nie załamałem i cały ciężar dźwigałem bez słowa skargi. Jednakowoż widziałem bez przerwy, że coś potajemnie wokół mnie się dzieje, dziwiło mnie to bardzo, ale moim celem była praca i utrzymanie rodziny.

Początek roku 1963 przyniósł radykalne zmiany, bo już całkiem jawnie poczęto wokół mojej osoby organizować wielką rozróbkę. Podupadłem na zdrowiu i w miesiącu kwietniu roku 1963, będąc w wyniku rozróbki całkowicie załamany na życiu i psychicznie, oświadczyłem prezesowi PSS, ob. Ryszardowi Kunie, że nie panuję nad sytuacją w podległym sobie resorcie, a na to ob. Ryszard Kuna oświadczył, że wie o tym i widzi sam, i ja mimo ciężkiego stanu zdrowia pracowałem aż do dnia 14 lipca 1963 roku, będąc całkowicie załamany psychicznie. W maju roku 1963 po rozmowie z prezesem PSS, ob. Ryszardem Kuną, widząc, że wokół mnie nie ustaje rozróbka, będąc w stanie chorobowym, złożyłem nieświadomie rezygnację z pracy, co potraktowano z trzymiesięcznym wypowiedzeniem i stosunek do pracy rozwiązano ze mną dnia 31 lipca 1963 roku, ja natomiast 19 lipca tegoż roku upadłem całkowicie na zdrowiu, a wtedy siostra moja Barbara Konieczna, zatrudniona przy Kurii Biskupiej w T., zaopiekowała się mną i dzięki jej pomocy umieszczono mnie w Szpitalu Miejskim w T., na klinice psychosomatycznej, u ob. docenta dr. Stefana Plebańskiego. U miejscowego społeczeństwa rozrobiono mnie, jak również w najbliższej rodzinie, stałem się wyrzutkiem społeczeństwa.

W szpitalu w T. dzięki troskliwej opiece lekarskiej doprowadzono mnie trochę do równowagi psychicznej, kuracja trwała przez dwa miesiące, następnie wyjechałem na własny koszt do Nałęczowa, na wczasy lecznicze trzytygodniowe i tak doszedłem do dnia 31 grudnia 1963 roku na zwolnieniach lekarskich. Śmiano się ze mnie, że jestem wariat, że zwariowałem, że koniec przyszedł na mnie i zdechnę z głodu, moi wrogowie z kontrwywiadu coraz bezczelniej sobie poczynali, nasyłając na mnie szpicli i agentów, którzy działali w pojedynkę, ale też dla większego efektu organizowali się w dwójki i trójki, i gdziekolwiek się pojawiłem, na ulicy czy w jakimkolwiek miejscu publicznym, oni mnie małpowali, znaki przy tym dając złośliwe, żebym ostatecznie się załamał i Hasło wymienił, a niektóre sztuczki musiał im zapodać Mózg Elektronowy, bo podstawiano mi i takie sytuacje, kiedy ja sam jeden byłem i nikt mnie nie mógł widzieć, a dla nich to nie była tajemnica, żyłem więc pod ciągłym naciskiem, że szatańskie oczy widzą mnie w każdej godzinie, ale ja sobie powiedziałem, że się nie dam tak pognębić, aby przyznać się do zbrodni niepopełnionych i dnia 1 stycznia 1964 roku podjąłem pracę w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Hurtu Spożywczego, Hurtownia w Lidzbarku, objąłem stanowisko starszy referent, magazynowy likwidator, wynagrodzenie tysiąc trzysta złotych, zawalono mnie robotą, kazano mnie przychodzić do pracy na godzinę piątą rano, o godzinie piętnastej przynoszono plik faktur i kazano zlikwidować je na godzinę szóstą trzydzieści rano na następny dzień do rozwózki, bo inaczej będzie stał transport, mówił dyrektor, ob. Jezierski, i on polecał mi pracę w godzinach nadliczbowych, ale nie zwracałem na nic uwagi, mimo że za moimi plecami trwała już i na nowym zakładzie rozróbka, drażniono się ze mną jak z psem, mimo to pracowałem do dnia 14 stycznia 1964 włącznie, bo w dniu tym załamałem się ponownie i dnia 15 stycznia 1964 roku nie poszedłem do pracy, lecz leżałem chory w domu, dnia 16 stycznia 1964 roku przyjechał do mego domu kierowca furgonetki Żuk z WPHS Lidzbark i oświadczył, że przysłał go dyrektor, ob. Jezierski, dowiedzieć się, dlaczego ob. Konieczny nie stawił się już drugi dzień do pracy, na co moja żona oświadczyła, że jestem chory i udałem się do lekarza w Lidzbarku, bo ja dnia 16 stycznia 1964 roku udałem się do lekarza, a dn. 17 stycznia 1964 roku wyjechałem na skierowanie Lidzbarka do Wojewódzkiej Poradni Zdrowia Psychicznego w Olsztynie, tam byłem na komisji o godzinie siedemnastej trzydzieści, dnia 18 stycznia 1964 roku wykupiłem w Olsztynie reglamentowany lek Tofrenil i następnie udałem się do domu, dnia 19 stycznia 1964 roku była niedziela, więc dopiero 20 stycznia 1964 roku żona moja dostarczyła zwolnienie lekarskie do zakładu pracy, zwolnienie obejmowało od 15 stycznia 1964 roku do 31 stycznia tegoż roku, jednak dyrektor Jezierski na nic nie zważał, zataił, że był u mnie kierowca i konwojent furgonetki Żuk i zwolnił mnie z pracy dyscyplinarnie, wykonując rozkazy moich wrogów i to mnie załamało ponownie tak, że dnia 21 stycznia 1964 roku musiałem wyjechać do T., na drugi pobyt na klinice psychosomatycznej i tam, jak za pierwszym razem dwa miesiące na kuracji przebywałem, co mnie bardzo na zdrowiu podniosło, chociaż jak wpierw przez pierwsze tygodnie kontrwywiad mnie prześladował, groźbami i przekupstwem dobierając z personelu oraz pacjentów agentów, którzy na rozkaz z góry oka ze mnie nie spuszczali i wciąż małpowali, potem to ustało, kiedy się przekonali, że się zmobilizowałem na skutek nabrania sił, w końcu marca 1964 roku wróciłem do domu, ale żadnej pracy znaleźć nie mogłem, cały ciężar utrzymania rodziny spadł na barki żony, więc dla oszczędności i żeby żona nie musiała do pracy dojeżdżać, także dzieci do szkoły, przenieśliśmy się do O. i zajęliśmy sublokatorski pokój w mieszkaniu mojego szwagra, ob. Wiktora Tomaszewskiego, który też zaczął pracować dla kontrwywiadu, ale nie mieliśmy innego wyjścia, żonie wciąż obiecują mieszkanie zastępcze, bo spółdzielcze ma być gotowe dopiero na rok 1969, i tak się wszyscy męczymy, że końca tych udręk nie widać, więc jeśli Ty, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, mojej Prośby sprawiedliwie nie rozpatrzysz i z pomocą ojcowską nie przyjdziesz, bo rozróbka wokół mnie wciąż trwa, niechby wroga ręka zadała mi wreszcie ostateczny cios, żebym się ja już nie podźwignął, ale oni wzbraniają się taki krok uczynić, męki mi zgotowali długofalowe, więc z tej rozpaczy, że jestem na marginesie życia społecznego, politycznego i gospodarczego i takie straszne zarzuty na mnie ciążą, choć jestem czysty jak łza, stan mój nerwowy we wrześniu 1967 roku tak się pogorszył, że trzeci raz znalazłem się na kryzysie i musiałem jechać do T., na klinikę psychosomatyczną, teraz jestem zdrów i spokojny, ale perspektywa, co mnie czeka po powrocie do domu, odbiera mi wszelką radość życia i w Tobie, Obywatelu Pierwszy Sekretarzu, jedyna nadzieja moja, przywróć mnie Ojczyźnie, Polsce Ludowej, a także żonie mojej i dzieciom dopomóż, bo cierpią niewinnie, że ich mąż i ojciec za wyrzutka jest społecznego, za co Ci z głębi serca dziękuję i raz jeszcze sprawiedliwości Twojej i pomocy się polecam w oczekiwaniu odpowiedzi na adres zapodany jak wyżej

z poważaniem

Marian Konieczny

PS

Jestem członkiem Związków Zawodowych od początku swojej pracy, to jest piętnaście lat, członkiem ZBOWiD-u i członkiem Stronnictwa Ludowego, ale od wielkiego życia społecznego, politycznego i gospodarczego od chwili powzięcia podejrzeń odsunięto mnie, co mnie bardzo boli, jako Polaka i patriotę tego Ustroju, o który walczyłem.

W piątek, w zwykłych godzinach popołudniowych Konieczny zapisał: