36,90 zł
Poczuła zapach zanieczyszczonego powietrza. Smak skażonej wody.
I ogarnął ją gniew na widok zniszczonego Świata. Jej Świata.
Katarzyna Piskorczyk, antropolożka i alpinistka, wyrusza na wyprawę w Himalaje, gdzie odkryto starożytną jaskinię.
Jej córka Lena, która zostaje w Warszawie, pewnego razu w czasie niezbyt udanej randki zauważa dziwnie zachowującego się psa. Po powrocie do domu dowiaduje się, że coś złego dzieje się ze zwierzętami na całym świecie...
– Jest ich kilkanaście razy więcej niż ludzi, na każdego człowieka przypadają tysiące stworzeń. Łatwo je zabić? Czasem tak. Jedno. I to jak masz broń, a spróbuj gołymi rękoma (…). Miliony ludzi zginęły na całym świecie, zanim dotarło do nas, co się właściwie dzieje.
– Czyli?
– Przegięliśmy. Natura ma nas dość.
Kipiała od przepełniającej ją energii. Nie zamierzała teraz tworzyć. Teraz zamierzała zabijać.
Nastał czas kłów i pazurów. Czas krwi i łez.
A na świecie była zaledwie garstka osób, które mogły powstrzymać przedwieczną siłę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 686
Przedwieczny zew
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2020 Andrzej Wardziak
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Adrianna Grzelak
ISBN 978-83-65904-55-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Joshua nerwowo śledził wskazówki zegarka umieszczonego na lewym nadgarstku, prawą rękę zaciskając na kolbie karabinu. Był pewien, że za kilka minut, może godzin, świat ulegnie zagładzie. Nie wiedział, w jaki dokładnie sposób to miało nastąpić, nie wiedział, gdzie się miało zacząć. Ale na ten moment przypadał przecież koniec kalendarza Majów – a starożytni z pewnością wiedzieli o czymś, o czym nie wiedzieli ludzie współcześni; coś musiało się wydarzyć. Dlatego też Joshua siedział w swoim podziemnym bunkrze wyposażonym w środki zapewniające mu jałowe, nudne życie przez co najmniej sześć miesięcy. Jednak wolał to niż śmierć. W końcu wydał na bunkier wszystkie oszczędności, dodatkowo zaciągając całkiem pokaźny kredyt. Nie martwił się tym jednak, będąc absolutnie pewnym, że najdalej za parę dni nie będzie ani jednej instytucji, która wymagałaby od niego spłaty pożyczonych pieniędzy. Siedział więc i czekał, w głębi duszy nie do końca wiedząc, czy się cieszy, czy też nie.
***
Chris Patterson zajął miejsce przy oknie w swoim górskim domu i co chwilę zerkał na wskazówki zegarka. W prawym ręku trzymał lampkę z czerwonym winem, kilkuletnim australijskim shirazem z domieszką cabernet sauvignon. Zakręcił nadgarstkiem, zaciągnął się bukietem, następnie skosztowawszy trunku, oblizał usta. Smakowało dobrze, jak zawsze. Wpatrywał się przy tym w Dolomity, zastanawiając się, czy przetrwają koniec świata, który może łaskawie nastąpi za kilkanaście minut. Nie wierzył w to zbytnio, ale tak naprawdę chciałby, aby proroctwo, którego de facto nie było, a które dopowiedzieli sobie ludzie, się spełniło. Siedział więc i czekał, tak samo jak Joshua i miliony ludzi na całym świecie.
***
Lena nie śledziła wskazówek zegarka. Zamiast tego kończyła oglądać drugą część „Władcy Pierścieni”, zastanawiając się, czy może włączyć jeszcze trzecią, bo w sumie następnego dnia jest sobota. W końcu jednak sen ją zmorzył, zawinęła się więc w kołdrę i poszła spać. Miała dziewiętnaście lat. Coś słyszała o kalendarzach Majów, jakieś komentarze o końcu świata, jednak nie przejmowała się tym zbytnio. Wiedziała już, że ludzie czasem muszą sobie pogadać na różne niezrozumiałe tematy, i tyle. Niespecjalnie ją to interesowało.
***
Minęła północ i nie wydarzyło się nic szczególnego. Oceany nie zalały lądów, rzeki nie wyparowały w tajemniczy sposób ze swoich koryt, nie eksplodowały wszystkie wulkany naraz. W Ziemię nie uderzyła olbrzymia asteroida, opętani szaleńczą rządzą mordu ludzie nie rzucili się sobie do gardeł, zmarli nie powstali z grobów, cena za baryłkę ropy ani drgnęła. Internet nadal działał. Nie nastąpiło nic specjalnego. Wyraźnie zawiedzione media milczały.
A jednak coś się stało. Wydarzyło się coś, co uszło uwadze serwisów informacyjnych, czego nie zauważyły satelity, czego nie dostrzegł przypadkowy wędrowiec. Na wiecznej zmarzlinie pokrywającej szczyt Gangkhar Puensum, ostatniego i najwyższego niezdobytego siedmiotysięcznika na Ziemi, pojawiła się niewielka rysa. ■
– Kochanie, muszę ci coś za-ko-mu-ni-ko-wać – przesylabizowała Katarzyna Piskorczyk, wchodząc do salonu.
Lena odwróciła gwałtownie głowę od laptopa, kołysząc dredami. Zaciekawiona uniosła brwi, czekając na dalszy ciąg. Jednak zamiast tego jej matka teatralnie skuliła się, wyciągnęła zza pleców kopertę i zamachała nią gwałtownie, jakby odpędzała natrętnego owada. Twarz rozświetlał jej uśmiech jak u dziecka, które przed chwilą rozpakowało pod choinką swój wymarzony prezent.
– Nie! – krzyknęła Lena, błyskawicznie zrywając się z kanapy. Sekundę wcześniej odstawiła laptopa na stolik, jednak zrobiła to tak niedbale, że prawie spadł. W ostatniej chwili go poprawiła. Przy okazji sięgnęła po lustrzankę, która leżała na blacie.
Włączyła ją i ustawiła na automatyczne programowanie.
– Muszę ci zrobić zdjęcie! – zawołała. – Udało się?! – Nacisnęła spust migawki. Naturalna, nieustawiana fotka na pewno wyrażała szczere emocje. Liczyła na to, że udało się jej dobrze wykadrować, co przy strzale z biodra było szczególnie trudne. Odłożyła aparat, chociaż strasznie ją korciło, aby zobaczyć, czy zdjęcie wyszło. Miała nadzieję, że będzie dobre. A nawet jeżeli nie, to w Photoshopie uda się jej coś z niego zrobić. W końcu zajmowała się tym już od lat.
– Tak! – w głosie Katarzyny słychać było niekłamaną radość.
– Serio? Masz to?!
– Tak, tak, tak! – krzyczała podniecona kobieta, niemal podskakując w miejscu. Gdyby jej studenci zobaczyli takie zachowanie szanownej rektorki, mogliby zmienić zdanie co do jej kompetencji. Na szczęście żadnego nie było w pobliżu.
Lena wstała i z uśmiechem na twarzy podeszła do matki. Nagle jednak poza radością ogarnęło ją inne, równie silne uczucie – strach. Co z tego wszystkiego wyniknie? Czy mama będzie bezpieczna? A jeżeli nie wróci? Wątpliwości zaatakowały ją znienacka, ale dziewczyna szybko je od siebie odsunęła, patrząc na wesoły uśmiech Katarzyny. Wszystko będzie dobrze, przekonywała samą siebie w myślach. Wszystko będzie dobrze.
– Mogę? – zapytała cicho, wyciągając rękę po kopertę.
– No jasne. Przecież ja już czytałam.
Lena wyjęła znajdującą się w środku kartkę. Ledwie przesunęła wzrokiem po treści, nie mając wystarczającej cierpliwości, aby czytać tekst od początku do końca. Na to przyjdzie czas później, teraz musiała tylko upewnić się, że największe marzenie jej mamy właśnie się spełnia.
Pozwolenie, dofinansowanie, wyprawa, ekipa. Te cztery słowa wystarczyły, aby Lena uniosła głowę i pokiwała nią pełna uznania.
– Ja pierdolę. No grubo.
– Nie przeklinaj – upomniała ją matka, unosząc groźnie palec, jednakże uśmiech nie zszedł jej z ust nawet na chwilę.
– A jak? Nie da się inaczej!
– No, chyba masz rację. To ja też pierdolę. I zajebiście, nie?
Lena uniosła brwi i zaśmiała się w głos. Takie słowa bardzo rzadko słyszała z ust rodzicielki.
– Gangk… har Puen… sum? – powiedziała, spoglądając na list, aby upewnić się, że wymawia nazwę w prawidłowy sposób.
– Gangkhar Puensum w Bhutanie, tak. Najwyższy z niezdobytych szczytów Ziemi – powiedziała z namaszczeniem Katarzyna.
Lena poczuła się tak, jakby stała przed żeglarzem, obwieszczającym, że oto zbudował drewnianą łajbę i zamierza przepłynąć nią ocean, ale jest mocna, więc nie ma się czym martwić. Milczała przez parę sekund, obserwując dziwny blask w oczach matki, jednak gdy w końcu się odezwała, poczuła, że ma dziwnie wyschnięte gardło.
– Kiedy wylatujesz?
– Jeszcze nie wiem. Za parę miesięcy, nie wcześniej. Musimy mnóstwo rzeczy zaplanować, zwerbować najlepszych ludzi, zebrać sprzęt, podbić pieczątki na zezwoleniach i tak da… oj, kochana, martwisz się? Co się dzieje?
No tak, pomyślała dziewczyna. Mogła przewidzieć, że matka zobaczy niepewność kiełkującą w zielonych oczach swojej pociechy.
– Nie, no spoko, tylko…
– Wiem, wiem. Też się boję. W końcu nie wiadomo, jakie licho siedzi na tej górze, prawda? – Katarzyna próbowała zażartować, ale dość średnio jej wyszło. Lena skwitowała to tylko delikatnym uniesieniem jednej brwi, zachowując przy tym kamienny wyraz twarzy. Gdyby była bohaterką komiksu, nad jej głową bez wątpienia rozbłysnęłoby w chmurce: „Serio?”.
– Dobra, nie ma co, trzeba otworzyć wino – zarządziła dziewczyna, ponownie odsuwając od siebie ponure myśli.
– Niestety, nie teraz, kochana. Wina napijemy się może później, jak wrócimy z kolacji.
– Uuu… idziemy na kolację? Na bogato.
– No pewnie. Trzeba to odpowiednio uczcić, żeby zyskać przychylność bogów.
– Mamo, przecież ty nie wierzysz w bogów.
– Bo jeszcze żadnego nie spotkałam – odpowiedziała Katarzyna, zabierając list z rąk Leny i machając nim przed jej nosem. – Ale kto wie, kto wie.
***
– No dobrze, warto było dostać taki list – powiedziała pani profesor, dyskretnie oblizując palce.
– Mhm – mruknęła Lena z ustami pełnymi indyjskiej potrawki z białego sera paneer w sosie, na który składała się chyba połowa przypraw i ziół występujących na całej planecie. Po chwili odchyliła się, pozwalając, aby głowa bezwładnie opadła jej na oparcie drewnianej ławki.
– Chyba umieram.
– Oj tak. Chociaż dla takiego jedzenia warto.
Lena pokiwała głową, ale jej wzrok był nieobecny.
W tym momencie podeszła do nich kelnerka, Hinduska w średnim wieku, i zapytała niezłą, choć wyuczoną polszczyzną, czy im smakowało i czy miałyby ochotę na deser.
– Ochota jest, ale miejsce się skończyło – odpowiedziała Katarzyna. – Poprosimy za to jeszcze po lampce tego pysznego wina.
Kiedy kobieta zniknęła, Lena zapytała:
– Wiesz już, kogo zabieracie?
Katarzyna dopiła resztkę trunku z kieliszka i zastanowiła się nad odpowiedzią, patrząc córce prosto w oczy. Westchnęła i odstawiła lampkę na stół.
– To będzie trudna decyzja – stwierdziła.
– No raczej. Wyprawa sama w sobie jest… trudna.
– Niebywale.
Lena zauważyła delikatne uniesienie prawego kącika ust i błysk w oku matki. Uśmiechnęła się.
– Niezwyczajnie.
– Nadzwyczajnie wręcz.
– Lecz czy warta poświęcenia?
– Każdego. Dla wiecznej chwały.
– Tak. I skarbów.
– I skarbów.
– I expa.
– Czego?
– Nieważne. Skarbów.
– I skarbów – zakończyła z szerokim uśmiechem Katarzyna.
Zabawy językowe, jakie urządzały sobie z matką, zawsze bawiły Lenę, chociaż wiedziała, że w takich chwilach obie musiały wyglądać z boku jak dwie trzebioczące nastolatki.
– I tak dalej, i tak dalej. No ale powiedz. Na bank już szukałaś i pewnie masz listę kandydatów.
– W punkt – skwitowała Katarzyna. – Jak wiesz, w świecie antropologów, etnologów i archeologów trudno będzie znaleźć kogoś, kto radzi sobie w górach równie dobrze jak z przedmiotem swojej specjalizacji… ale kogoś znajdę. Na pewno zabieram ze sobą Chrisa Pattersona i dam mu wolną rękę przy wyborze jeszcze ze dwóch równie doświadczonych alpinistów.
– Tego Chrisa? – upewniła się Lena.
– Uhm. Dokładnie tego, o którym myślisz. – Oczy Katarzyny nabrały tryumfalnego wyrazu.
– Nieźle. Tylko jak go namówisz?
– Kochanie ty moje – powiedziała profesor, pochylając się nad stołem i kładąc dłoń na dłoni córki. – Już się zgodził.
– Żartujesz?! – Lena zareagowała tak entuzjastycznie, że zwróciło to uwagę pozostałych gości restauracji. Posłała im przepraszający uśmiech. – Jeeezu, jak ja bym chciała tam być z aparatem. Może ty go ze sobą weźmiesz?
– Wiem, że chciałabyś tam być. I tak, na pewno wezmę aparat, ale nie taką armatę, tylko jakieś małe cyfrowe cudeńko, dla takich amatorów jak ja. A co do Chrisa, to szczerze mówiąc, namówienie go nie było specjalnie trudne. Przecież gość zdobył Koronę Ziemi, do tego prawie wszystkie siedmiotysięczniki, oczywiście oprócz Gangkhar Puensum, na który wielokrotnie próbował wejść. Raz nawet od strony Chin, ale go namierzyli i zawrócili. I tu pojawiam się ja, machając mu przed nosem zezwoleniem podpisanym przez samego króla Bhutanu. Myślałam, że popłacze się ze szczęścia, jak do niego zadzwoniłam. Jakby mógł, sam by mi za to zapłacił, a ja mu jeszcze proponuję wynagrodzenie.
– I wieczną chwałę.
– Dokładnie.
– No to gratuluję. Ale powiedz mi prawdę… nie boisz się? – zapytała Lena. W tonie jej głosu było zdecydowanie więcej obawy, niż zamierzała okazać.
– Nie. Jeszcze nie. Zacznę się bać w momencie, w którym do mnie to wszystko dotrze.
– Jesteś nienormalna.
– Też cię kocham – odparła z uśmiechem Katarzyna.
Kelnerka przyniosła zamówione wino, po czym znów zostały same.
– Wiadomo, że się obawiam. – Katarzyna wróciła do tematu, widząc, że córka czeka na ciąg dalszy, i rozumiejąc, jaką wagę miało samo pytanie. – Ale to nie jest niezdrowy strach. Nie jest paraliżujący. Trochę się boję, przyznaję, ale to bardziej ekscytacja. Podniecenie przed zbliżającą się przygodą – wiesz, o czym mówię. Przecież nikomu wcześniej nie udało się tam wejść!
– No właśnie! Może z jakiegoś powodu góra pozostaje niedostępna?
– Co masz na myśli?
– Może… – Lena zastanowiła się chwilę, szukając odpowiednich słów – może to nie jest miejsce dla człowieka, i już. Może po prostu na Ziemi są takie miejsca, w których człowiek ma nie stawiać swojej płaskiej, brudnej stopy – i koniec, kropka. Skoro inni już próbowali i nikomu się nie udało, to po co się tam pchać na siłę?
– Lena, kochanie, gdyby nie zabobonne wierzenia Bhutańczyków, góra już dawno zostałaby zdobyta.
– Oj mamo, idziesz na obcy teren, więc powinnaś…
– Tak, wiem, uszanować lokalne wierzenia i tradycję. Oczywiście. Nie zamierzam chodzić w kółko z transparentem, na którym napiszę, że na szczycie Gangkhar wcale nie mieszkają bogowie, za kogo ty mnie uważasz. Mam tylko na myśli to, że gdyby rząd Bhutanu był bardziej wyrozumiały dla osób innego wyznania, góra pewnie zostałaby już zdobyta. – Powiedziawszy to, utkwiła wzrok w dużym posągu Ganeśa, człowieka z głową słonia, umieszczonym na drewnianym piedestale w rogu sali. W mitologii indyjskiej Ganeś był między innymi patronem uczonych i nauki, opiekunem ksiąg, liter, skrybów i szkół. Katarzyna poczuła się dziwnie, jakby martwa rzeźba patrzyła na nią lekceważącym spojrzeniem półprzymkniętych oczu. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że posąg z niej drwi, szydzi z jej wątpliwości i obaw.
– Nie wiesz tego na pewno. Ile razy już próbowano?
Katarzyna wróciła spojrzeniem do córki, otrząsając się z zamyślenia.
– Kilka oficjalnie, nieoficjalnie zapewne więcej. Każdorazowo przed szczytowym atakiem zespół musiał się wycofać. Od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego, kiedy to Bhutan oficjalnie zezwolił na wspinanie się, miały miejsce cztery ekspedycje, w osiemdziesiątym piątym i szóstym, wszystkie zakończone niepowodzeniem. Rekordziści podeszli na wysokość ponad siedmiu tysięcy dwustu metrów, czyli zostało im niecałe czterysta metrów do szczytu. Musieli się wycofać, bo rozpętała się burza. W połowie lat dziewięćdziesiątych władze Bhutanu zakazały wspinaczki powyżej sześciu tysięcy, argumentując to poszanowaniem lokalnych wierzeń. W dwa tysiące trzecim władze poszły o krok dalej i teraz wspinaczka w Bhutanie jest zabroniona całkowicie. No, była. Może nadal jest, ale już nie dla wszystkich.
– Czyli to nie takie hop-siup.
– Oczywiście, że nie. W końcu to prawie ośmiotysięcznik. Do każdej góry trzeba podchodzić z pokorą, to jest absolutnie jasne i zrozumiałe. Nie zapominaj jednak, jak bardzo zmienił się sprzęt przez ostatnie dwudziestolecie. Jest teraz nie tylko lżejszy, ale i wytrzymalszy. Do tego pojawiły się liofilizowana żywność, wysokoenergetyczne batony, jedzenie, które mieści się w plecaku, a wystarcza na tydzień skrajnego wysiłku. I nie zapominaj, proszę, że twoja mamusia zdobyła już niejeden ośmiotysięcznik, więc coś na ten temat wie.
– Okej, tak, masz rację – przyznała Lena niechętnie. – Ale nigdy nie zdobywałaś dziewiczego szczytu.
– Zdobyłam najwyższy szczyt na planecie!
– Mamo, na Everest ustawiają się teraz kolejki! Co to w ogóle za argument. Za chwilę postawią na szczycie Starbucksa, żeby alpiniści – mówiąc to, zrobiła palcami cudzysłów – mogli się napić ciepłego espresso i podładować smartfona po pielgrzymce szczytowej, bo tego już nie można nazwać atakiem. I pewnie już mają tam wi-fi.
Katarzyna Piskorczyk zaniosła się śmiechem.
– Wiesz, że nie zrezygnuję – powiedziała po chwili zupełnie poważnie.
– Wiem. Ale chcę, żebyś na siebie uważała. Bardzo. Bardzo, bardzo.
– Będę, kochanie. Przecież zawsze na siebie uważam.
– I masz być ze mną w stałym kontakcie. Stałym, nie tak, jak ostatnio.
– Przecież wiesz, że przez burze czasami traci się łączność. Nawet satelitarną.
Lena przekrzywiła głowę i uniosła delikatnie brwi.
– Dobrze, dobrze – poddała się Katarzyna. – A teraz przepraszam, muszę iść do toalety. Bądź tak uprzejma i poproś o rachunek.
Lena odprowadziła matkę wzrokiem. Nie wiedziała dlaczego, jednak martwiła się o nią bardziej niż zwykle. Na dnie jej żołądka pojawiła się ciężka, nieprzyjemna gula. I nie chodziło o ilość pysznego jedzenia, które miała przyjemność niedawno pochłonąć. To było przeczucie, pewien rodzaj pierwotnego strachu. Niepokój, który odczuwa się nagle, często bez żadnego uzasadnienia. Przełknęła ślinę, zerkając na posąg, który wcześniej przyciągnął uwagę jej mamy. Pół człowiek, pół słoń wpatrywał się przed siebie, jednak Lena miała wrażenie, że patrzy prosto na nią. Że przenika ją wzrokiem, ostentacyjnie ignorując fakt jej istnienia. Poczuła się obco, jakby to miejsce jawnie okazywało jej swoją wrogość. ■
– Witam państwa na pierwszym, oficjalnym spotkaniu zespołu – rozpoczął Michał Kuśnierz, powoli wstając ze swojego miejsca. Kapitan prywatnego odrzutowca poinformował o zakończeniu wznoszenia się, stwierdził również, że znaleźli się na wysokości rejsowej, i życzył pasażerom przyjemnego lotu. Lampka bezpieczeństwa zgasła, można było rozpiąć pasy i rozprostować kości, chociaż obsługa zalecała zachowanie ostrożności.
Wysoki, szczupły mężczyzna w wieku, jak oceniła to Katarzyna, około trzydziestu pięciu – czterdziestu lat stanął pewnie między rzędami foteli, chwytając rękami za najbliższe zagłówki. Miał na sobie idealnie dopasowany lniany garnitur w kolorze jasnego beżu i brązowe skórzane półbuty. Krótko ostrzyżone włosy i świeżo zgolony zarost przywodziły na myśl wojskowego. Wrażenie to dodatkowo potęgowało przenikliwe spojrzenie jego szarych, głęboko osadzonych oczu.
– Pozwólcie, że przejdę na angielski, co dla większości z was nie powinno stanowić żadnego problemu – stwierdził i nie czekając na reakcję zebranych, kontynuował: – Mówicie do mnie Michał. Po prostu Michał. – Zrobił chwilową pauzę, celem zaakcentowania komunikatu. – Jestem koordynatorem całej operacji, bezpośrednim współpracownikiem doktora Rittnera, którego zapewne poznaliście. Jeżeli nie osobiście, to na pewno mieliście przyjemność rozmawiać z nim przez telefon. Również znakomita większość z was miała już okazję się spotkać i poznać, lecz nie wszyscy. Pozwólcie więc, że pokrótce przedstawię koordynatorów poszczególnych podzespołów, aby było wiadomo, kto jest odpowiedzialny za dany sektor…
– Przepraszam, mam tylko jedno krótkie pytanie – powiedziała nagle ładna blondynka siedząca przy oknie kilka rzędów dalej, jednocześnie unosząc w górę rękę. Zadzwoniły zawieszone na nadgarstku bransoletki.
Mężczyzna posłał jej zaskoczone spojrzenie i już otwierał usta, jednak blondynka nie pozwoliła mu dojść do słowa.
– Dziękuję. Szybkie, naprawdę. – Po tym słowie zrobiła jednak sekundę pauzy, co zdecydowanie zirytowało Michała. Zamknął usta i zacisnął szczęki, co nie uszło uwadze Katarzyny Piskorczyk, siedzącej najbliżej niego. – Mógłbyś nam powiedzieć, bo jak rozumiem, przeszliśmy na „ty”, skąd ten cały pośpiech? Pewnie większość z nas musiała porzucić projekty, nad którymi pracowaliśmy, no, przynajmniej ja, a z racji narzuconego tempa nawet nie miałam czasu dokładnie się spakować i zebrać całego potrzebnego sprzętu. Dziękuję. Przepraszam, że ci przerwałam.
Zaskoczony mężczyzna błyskawicznie przywołał na twarz idealnie wystudiowany, dyplomatyczny uśmiech, prezentując równe białe zęby.
– Oczywiście. Może zanim wejdę w szczegóły, odpowiem tylko tyle: podejrzewamy, że nie jesteśmy jednym zespołem badawczym udającym się na szczyt Gangkhar. – Blondynka już ponownie otwierała usta, jednak tym razem Michał był szybszy. Uniósł otwartą dłoń i posłał jej spojrzenie nieznoszące sprzeciwu. – Chętnie odpowiem na wszystkie pytania, niemniej najpierw chciałbym wprowadzić wszystkich państwa w temat. I przy okazji opowiedzieć o samej wyprawie, co, jak podejrzewam, rozwieje przynajmniej część wątpliwości.
Samolotem zakołysało, ale nikt się nie odezwał.
– Jak zapewne państwo wiedzą, znaleźliśmy się na pokładzie tego prywatnego odrzutowca za sprawą pewnego nigdy wcześniej niezdobytego szczytu. Tutaj chciałbym przypomnieć, iż deklaracja udziału w wyprawie była dobrowolna – powiedział, patrząc wymownie na blondynkę. – Dodam również, że żadna z osób, do których się zgłosiliśmy, nie odmówiła, więc udało nam się skompletować zespół najwybitniejszych specjalistów. Jeszcze raz za to dziękuję. Jestem pewien, że tym razem ekspedycja zakończy się sukcesem. Jako pierwszego chciałbym przedstawić Chrisa Pattersona, który będzie odpowiedzialny za część techniczną całego wejścia. Chris, jako jeden z najbardziej doświadczonych alpinistów na świecie, posiada nieocenioną wręcz wiedzę i doświadczenie. Poza niezwykle imponującą listą zdobytych szczytów warto wspomnieć o jego samotnym wejściu na Mount Everest, i to, co należy podkreślić, bez dodatkowego tlenu. Przypomnę, że udało się to zaledwie kilku osobom na świecie. Gdy rozpoczniemy wspinaczkę, Chris przejmie dowodzenie i jego decyzje muszą być respektowane, a polecenia niezwłocznie wykonywane. Proszę pamiętać, że od tego może zależeć życie lub zdrowie każdego z nas.
Szczupły, ale wyraźnie umięśniony blondyn uniósł się na fotelu i uprzejmie ukłonił się w kierunku zebranych. Z jego ogorzałej twarzy biło skupienie, ale i pewien rodzaj pewności i młodzieńczej zadziorności, niezbędnej przy trybie życia, jaki sobie wybrał. Żeby robić to, co on, w dodatku na takim poziomie, trzeba było mieć tę iskrę w oku.
– Dziękuję – kontynuował Michał. – Chris zabrał ze sobą swoich doświadczonych przyjaciół, Jamesa Scorfielda oraz Antoniego Carcasa. James leci z nami, Antoni będzie na nas czekał już w Bhutanie. – James, siedzący obok Chrisa, podniósł dłoń, aby w ten sposób przywitać się z pozostałymi. – Po dotarciu na szczyt osobą odpowiedzialną za zabezpieczenie bazy będzie Sara Smith. Wybitna speleolog oraz grotołaz, która na swoim koncie ma między innymi rekord zejścia do najgłębszej jaskini na planecie. Aktualnie przerwaliśmy jej prace nad eksploatacją podziemnych korytarzy kompleksu australijskich jaskiń Jenolan, za co, mimo wszystko, nie zamierzam przepraszać – powiedział Michał, ironicznie się uśmiechając.
– Przepraszam, ale skoro się wspinamy, to czemu leci z nami grotołaz? – zapytała Katarzyna Piskorczyk, ignorując wcześniejszą prośbę o powściągliwość. Nie mogła powstrzymać ciekawości. Odwróciła się i przepraszająco uśmiechnęła do Sary, mając nadzieję, że ta nie będzie miała jej za złe tego pytania. Blondynka odwzajemniła uśmiech i spojrzała wymownie na Michała, pozwalając mu udzielić wyjaśnień, które sama, oczywiście, doskonale znała.
– Trafne, aczkolwiek dość oczywiste pytanie – stwierdził Michał. Nabrał głęboko powietrza. – Pozwolę sobie pominąć szczegóły, które na tym etapie absolutnie nie są konieczne. Powiem tylko tyle, że ostatnie zmiany klimatyczne na naszej planecie, zmiany, w które część osób uparcie nie zamierza wierzyć, spowodowały obsunięcie się pewnej części wiecznej zmarzliny, która zalegała na południowym krańcu szczytu. Dokładnie rzecz biorąc, sto siedemdziesiąt trzy metry pod nim, na południowym zboczu. Pewien projekt badawczy, w który jest zaangażowany doktor Rittner, obejmuje dokładną obserwację satelitarną obszarów dotychczas lub ciągle niedostępnych dla człowieka. Dzięki takiemu, powiedzmy, monitoringowi jesteśmy w stanie zareagować odpowiednio szybko. Tak też się stało tym razem. Odpowiadając już bezpośrednio na pani pytanie, pani profesor, Sara leci z nami, ponieważ osunięcie się śniegu odsłoniło wejście do jaskini. Użycie satelitarnej aparatury pomiarowej, zeskanowanie struktury skały i wstępne analizy pozwalają przypuszczać, że jej tunele ciągną się co najmniej do wysokości sześciu tysięcy metrów.
W samolocie zaległa cisza, mącona tylko odległym, miarowym buczeniem odrzutowych silników. Ta wiedza nie była dostępna oficjalnie – zebrani na pokładzie zrozumieli, że dowiedzieli się o tym jako jedni z pierwszych ludzi na świecie. Katarzyna poczuła zarówno ekscytację, jak też lęk i niepewność. Emocje w pełni zrozumiałe w obliczu nieznanego.
– Czyli… – zaczęła odrobinę nieporadnie, jednak szybko przełknęła ślinę, nakazując sobie zachowanie profesjonalizmu – chce pan powiedzieć, przepraszam, chcesz powiedzieć, że sto siedemdziesiąt metrów od szczytu, na wysokości około siedmiu i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, jest jaskinia, która schodzi w głąb góry do sześciu tysięcy?
Michał pokiwał głową.
– Tak, mniej więcej to chcę powiedzieć. Zastrzegam jednak, że nie wiemy, jak naprawdę jest głęboka.
– Ożeż w mordę – skwitowała po polsku profesor. Michał uśmiechnął się, słysząc te słowa.
– Dokładnie tak samo powiedziałem, gdy pierwszy raz o niej usłyszałem. Ale to nie koniec rewelacji.
Pasażerowie spojrzeli na niego, jakby nie do końca rozumiejąc, jakie jeszcze sensacyjne wiadomości może im przekazać. Tymczasem mężczyzna, delektując się wrażeniem, jakie zrobił, odczekał kilka sekund, zanim podjął temat:
– Zdjęcia termowizyjne potwierdziły, że w tej jaskini może istnieć życie.
– Na tej wysokości? – zapytał wyraźnie skonsternowany Chris. Miał głęboki, wzbudzający zaufanie głos. – To jakaś odmiana tych lam z Andów? Nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywały.
– Gwanako andyjskie, ale nie, to nie one. Aż tutaj nie zawędrowały – odparł Michał z uśmiechem. – Nie potrafimy powiedzieć nic więcej, bazujemy tylko na analizach termicznych.
Bał się usłyszeć kolejne pytanie, lecz na jego szczęście już nikt więcej nie zapytał o formę tego życia. Informacja o humanoidalnych kształtach, jakie wyłapały termowizjery, mogłaby, delikatnie mówiąc, negatywnie wpłynąć na morale całej grupy.
– Nie ma innych wejść, niżej? – zapytał Chris.
– Żadnego, o którym wiemy. Może jakieś są, aczkolwiek wątpimy w to.
– Dlaczego?
– Bo gdyby były, z pewnością ktoś by je już odkrył.
Chris pokiwał głową, usatysfakcjonowany odpowiedzią lub przynajmniej udający, że tak jest. Na chwilę obecną otrzymane informacje uznał za wystarczające.
– Wrócę do głównego tematu – Michał znów zabrał głos. – Leci z nami profesor Katarzyna Piskorczyk. Światowej klasy antropolog, archeolog oraz alpinistka w jednym. Badała między innymi ludy zamieszkujące Australię i Nową Zelandię, opisując w swojej publikacji wpływ ukształtowania terenu i środowiska na sposób, w jaki dana kultura się rozwija.
Katarzyna wstała, odwróciła się w stronę pozostałych pasażerów i skinęła głową. Kilku z nich patrzyło na nią skonsternowanym wzrokiem, nie do końca rozumiejąc, co człowiek z taką specjalizacją robi na tego typu wyprawie, jednak nikt nie zdecydował się zadać pytania wprost. Następnie zerknęła na Michała, spotykając jego nieco aroganckie spojrzenie. Przypomniała się jej kolacja z Leną i radość, jaką odczuwała w związku z uzyskaniem zgody na wyprawę. Niespełna tydzień później do jej gabinetu wkroczył Michał, tłumacząc, że de facto została zwerbowana, a wszystko odbyło się z inicjatywy doktora Rittnera. Dziecięca radość gdzieś wtedy prysła, chociaż i tak powinna być wdzięczna za możliwości, jakie się przed nią otwierały. Opadając na fotel, pomyślała o tym, że chciałaby wiedzieć, co robi teraz jej córka. Ostatni raz rozmawiała z nią kilka godzin wcześniej, a miała wrażenie, że od ich spotkania minęły tygodnie. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że nieprędko znów ją zobaczy, chociaż za wszelką cenę starała się odrzucić lub chociaż stłumić tę myśl.
– Wszystko w porządku? – usłyszała nagle głos dobiegający z lewej strony.
Odwróciła się i spojrzała na swojego sąsiada, mężczyznę w średnim wieku o śródziemnomorskiej urodzie i ciemnej karnacji. Tuż przed startem wymieniła z nim kilka kurtuazyjnych zdań, ale nie próbowała nawiązać dłuższej rozmowy, z góry zakładając, że jest Włochem lub Grekiem, do których nie pałała zbytnią sympatią. Tymczasem nieznajomy odezwał się nienaganną polszczyzną.
– Wygląda pani trochę blado. Może poproszę o wodę? – zapytał, pochylając się w jej stronę, tak żeby nie zagłuszać dalszej części wprowadzenia wygłaszanego przez Michała.
– Nie, dziękuję. Po prostu czasami średnio bawię się podczas lotu, to wszystko – odpowiedziała mile zaskoczona. Następnie wyciągnęła w jego stronę prawą dłoń. – Katarzyna Piskorczyk.
– Tak, wiem. Słyszałem – odpowiedział z uśmiechem, odwzajemniając gest. – Aleksander Tomaszewski, ale mów mi Olo.
Uścisnęli sobie dłonie i Katarzyna z uśmiechem uniosła delikatnie brwi, zadając nieme, acz uprzejme pytanie.
– Logistyka i zaopatrzenie. Moje zadanie polegało… w sumie to dalej polega na tym, żeby wszyscy na miejscu mieli to, co jest im niezbędne do pracy.
Pokiwała głową z uznaniem.
– Miło mi.
– Mnie również.
– Myślę, że jednak powinniśmy go jeszcze trochę posłuchać.
Uśmiechnęła się ponownie i odwróciła w stronę Michała. Olo pokiwał głową, wyraźnie zawiedziony zakończeniem konwersacji tak szybko. Odwrócił się w stronę okna, aby podziwiać widoki.
– …myślę, że tyle wystarczy. Oczywiście po wylądowaniu i zakwaterowaniu będzie mnóstwo czasu na dokładniejsze poznanie się oraz integrację. Zależy nam przede wszystkim na zdobyciu góry i zbadaniu jaskini, lecz nie dokonamy tego, jeśli morale w grupie będzie na niskim poziomie. Dlatego wspomnę, iż doktor Rittner nie szczędził pieniędzy na tę wyprawę. W przypadku jakichkolwiek pytań zapraszam do siebie. Dziękuję.
Samolotem znowu odrobinę zakołysało, przez co Michał musiał mocno wczepić dłonie w zagłówki foteli. Nie okazał jednak zdenerwowania. Zamiast tego uśmiechnął się, ewidentnie odczuwając radość z turbulencji.
– No dobrze, chyba najwyższy czas, abym usiadł. Jeszcze tylko dodam, że po wylądowaniu będziemy zakwaterowani w hotelu przez jedną noc, a jutro z samego rana ruszamy do pierwszej bazy, gdzie będziemy się aklimatyzować przez około tydzień. Tam też przekażę państwu wszelkie szczegóły wyprawy. Dziękuję.
Powiedziawszy to, usiadł i od razu sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej smartfona. Odblokował ekran za pomocą skanera linii papilarnych, jednak tuż po tym, jak telefon zalśnił jasnym blaskiem, mężczyzna zatrzymał palec w powietrzu i powoli przekręcił głowę, zerkając prosto w oczy obserwującej go Katarzynie. Profesor uśmiechnęła się odrobinę bardziej nerwowo, niż zamierzała, jednak wyraz twarzy Michała pozostał niewzruszony. Katarzyna Piskorczyk odwróciła głowę speszona, wyszeptawszy wcześniej nieme „przepraszam”.
Przeszło jej przez myśl, że musi uważać na tego człowieka. Coś z nim było nie tak, chociaż jeszcze nie potrafiła powiedzieć co. Miała jednak nosa do ludzi, to była jedna z cech, które przekazała Lenie. Miała też złudną nadzieję, że co do niego się myli.
***
Dalsza podróż upłynęła leniwie i spokojnie. Jacyś ludzie cicho rozmawiali, ktoś coś czytał, ktoś pracował na laptopie. Zdecydowana większość członków ekipy przejawiała tę ostatnią aktywność, podczas gdy Katarzyna zdecydowała się odprężyć umysł i dała się ponieść wyobraźni. Jak to mawiała Lena, postanowiła wyczilować. Córka zawsze wymawiała to słowo delikatnie, zarzucając swoimi gęstymi, nienagannie utrzymanymi dredami, wprowadzając tym kilka koralików w subtelne klekotanie. Katarzyna uśmiechnęła się na to wspomnienie, wyjmując z torby powieść kryminalną.
– O, spójrz – lekturę przerwał jej w pewnym momencie Olo, wciskając się mocniej w fotel, aby Katarzyna miała lepszy widok.
Przysunęła się do niego i spojrzała we wskazanym kierunku. Jej oczom ukazały się w oddali charakterystyczne zielone dachy lotniska w Paru. Nie musieli lecieć do Delhi, mogli wylądować bezpośrednio w małym, aczkolwiek jedynym międzynarodowym porcie lotniczym w Bhutanie, co bez wątpienia znacznie przyśpieszyło ich podróż.
– Doktorek musi mieć niezłe wpływy, skoro mogliśmy wylądować tutaj – stwierdził Olo. Zerknął wymownie na Michała, który – jak gdyby nigdy nic – właśnie budził się z drzemki.
Katarzyna mruknęła coś niezrozumiałego w odpowiedzi.
– Gdyby nie to, stracilibyśmy kilka dni na jazdę samochodami. Gdzieś czytałem, że droga przez Bhutan to „Niebiański trakt stu tysięcy zakrętów”, czy jakoś tak. Ponad sześćset kilometrów ostrych wiraży, urwisk, jedno po drugim. Non stop. Taka zakopianka, tylko wersja hard. Dramat jakiś. Chociaż nie wiem, co gorsze, urwiska czy korki…
– Korki. Ale faktycznie, mamy szczęście – skomentowała z uśmiechem, zauważając, że współpasażer uparcie domaga się jakiejś reakcji.
– Myślę, że szczęście nie ma tu nic do rzeczy – odpowiedział wymownie.
– Szanowni państwo, za chwilę podchodzimy do lądowania – głos pilota rozległ się w głośnikach. – Prosimy zająć miejsca i zapiąć pasy bezpieczeństwa.
Kilka minut później samolot zatrzymał się przy jednym z hangarów. Nikt nie klaskał, nikt nie gratulował pilotowi. Katarzyna Piskorczyk uśmiechnęła się sama do siebie. Ekipa, z którą leciała, to nie byli turyści na wycieczce do Egiptu.
Przy wyjściu poczuła chłodne górskie powietrze. Było pełne świeżości, jakiej nie sposób zaznać w jakimkolwiek innym miejscu. Nabrała go głęboko w płuca, rozkoszując się siłą i energią, jaka ją wypełniła.
– Przepraszam – usłyszała jakiś głos dobiegający zza pleców i ruszyła w dół schodów. Jeszcze się nawdycham, pomyślała.
Na płycie lotniska ekipę przywitała delegacja mężczyzn ubranych w tradycyjne, pomarańczowo-czerwone stroje gho, które były czymś na kształt togi noszonej przez tybetańskich mnichów. Na bosych stopach mieli tylko drewniane sandały. Niektórzy członkowie ekipy nieporadnie próbowali odwzajemnić ukłony.
– Witamy w Bhutanie – pierwszy z mężczyzn odezwał się po angielsku, co spotkało się z niemałym zdziwieniem części podróżnych. – Z przyjemnością zajmiemy się państwa bagażem – dodał, odsuwając się i wskazując im płynnym ruchem ręki terminal, do którego powinni się udać.
Grupa ruszyła we wskazanym kierunku. Michał został, żeby zamienić parę słów z mężczyzną, który ich przywitał.
– Całkiem tu ładnie. Fajne góry – stwierdził po chwili Olo, podziwiając otaczające ich szczyty.
– Poczekaj na prawdziwie góry – skomentował Chris, uśmiechając się zadziornie. W jego oczach zamigotała wesoła iskierka. – Tam dopiero będą widoki.
Reakcją na jego słowa były delikatne, w niektórych przypadkach niepewne uśmiechy członków ekipy, którzy słyszeli tę wymianę zdań. Każdy czuł większą lub mniejszą ekscytację, jednak dla profesor Piskorczyk tym razem w otaczających ją szczytach było jeszcze coś, co nie pozwalało jej się w stu procentach zrelaksować. Rozglądając się, w pewnym momencie poczuła, że góry są niedostępne, mroczne i… złowieszcze. Ich szczyty jakby spoglądały z pogardą na wędrowców, na nic niewartych ludzi, którzy myśleli, że są wszystkim, nie będąc tak naprawdę niczym szczególnym. Byli tylko pyłem, przypadkowymi drobinami kurzu unoszonymi przez wiatry czasu. Katarzyna poczuła chłodny podmuch i objęła się ramionami. Pokora, pomyślała, przypominając sobie rozmowę z Leną. A jeżeli na ich szczytach faktycznie mieszkają bogowie? – usłyszała głos w swojej głowie. Jeśli tak, to fajnie będzie któregoś spotkać – odpowiedziała sobie w myślach ironicznie, próbując trochę pokrzepić nadwątlone morale, odrzucić mroczne chmury gromadzące się nad głową.
Uśmiechnęła się niepewnie i weszła do terminalu.
***
– Wszędzie sprawdzałeś? Na pewno? – zapytała Sara, podchodząc pewnym, szybkim krokiem do Ola. W jej głosie brzmiało nerwowe niedowierzanie, a postura zdradzała, że najchętniej złapałaby mężczyznę za poły kurtki i tylko ostatkiem sił się przed tym powstrzymuje. Znajdowali się w hangarze chwilowo pełniącym funkcję magazynu. Wokół nich wznosiły się metalowe konstrukcje, na które pakowano palety z przeróżnej maści towarami. Kilku robotników przyglądało się im ukradkiem.
– Oczywiście! – bronił się Olo, unosząc w górę ręce. – Wszystko było dokładnie spisane, zamówione i dostarczone. Wiem, jak mam wykonywać swoją pracę. Proszę bardzo.
Wyciągnął przed siebie protokół odebrania towaru, na ich szczęście sporządzony w języku angielskim, co w przypadku Bhutanu nie było wcale oczywistością. Sara wyrwała mu dokument z rąk i zerknęła na niego pobieżnie.
– No i co? – zapytała z pretensją, marszcząc brwi.
– O tu, zobacz. Podpis, towar został odebrany, zmagazynowany i powinien tu być. Zrobiłem wszystko jak na…
– Dobra, okej. Rozumiem – przerwała mu, coraz bardziej zdenerwowana. – To gdzie jest sprzęt? Chyba tym się miałeś zajmować, nie? Logistyka, zabezpieczenie, dbanie o to, żebyśmy mieli czym pracować?
Olo wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił. Nie skomentował tego w żaden sposób, poza delikatnym pokręceniem głową.
– Cudnie. Czyli co, myślisz, że ktoś sobie ten sprzęt pożyczył? – zapytała retorycznie Sara, po czym oddała mu protokół i odwróciła się, ruszając w stronę wyjścia z magazynu. – Idę po Michała.
– Poczekaj, idę z tobą – stwierdził i pobiegł truchtem za kobietą.
Po paru minutach odnaleźli szefa wyprawy. Stał w słońcu z boku terminalu i rozmawiał przez telefon komórkowy. Sara, zupełnie na to nie zważając, podeszła do niego i głośno powiedziała:
– Okradziono nas.
Michał uniósł dłoń, jakby chciał powstrzymać ją od przeszkodzenia mu w rozmowie. Dziewczyna jednak spojrzała mu prosto w oczy i kontynuowała:
– Towar został odebrany – mówiła, wskazując ręką na Ola, który dyplomatycznie postanowił trzymać się parę metrów dalej – ale potem ktoś go zwinął z magazynu. Bez sprzętu nie dam rady założyć bazy ani wejść na szczyt, nie mówiąc już o zejściu do jaskini. Mamy sobie sami upleść liny?
Głośne westchnienie oznaczało danie za wygraną. Michał przeprosił swojego rozmówcę, zapewniając, że oddzwoni, gdy tylko będzie mógł. Zablokował telefon i zwrócił się do dziewczyny:
– Poszukajcie dokładniej. Na pewno gdzieś jest. I następnym razem poczekaj, aż skończę – bardziej zażądał, niż poprosił.
– Okradli nas. I błagam cię, nie rzucaj argumentu pod tytułem dokładnego sprawdzenia magazynu. Nie jesteśmy dziećmi – odpowiedziała buńczucznie, rzucając mu gniewne spojrzenie.
Michał powoli wypuścił powietrze i powiedział:
– Dobrze, chodźmy. Olo, pokaż mi ten protokół. – Wziął dokument do ręki i całą trójką ruszyli w stronę magazynu.
Kilka minut później znaleźli kierownika składu. Rozmowa z nim nic jednak nie zmieniła.
– Niech mnie pan jeszcze raz posłucha. Towar został odebrany, co potwierdza podpis, o tu, w tym miejscu. Dlatego teraz uprzejmie proszę o wydanie rzeczy, zanim zadzwonię po policję. – Michał bezskutecznie próbował wytłumaczyć mu, na czym polega problem i z jak poważną sytuacją mają tu do czynienia.
Jednak kierownik magazynu, Bhutańczyk w podeszłym wieku, kulił się tylko i przepraszał.
– Nie wiemy, jak zrobiło – mówił łamaną angielszczyzną. – My poszukamy, na pewno znajdzie. Przepraszamy.
– Tak, wiem, słyszałem. Jednak chciałbym zobaczyć nagranie z monitoringu – naciskał Michał.
Bhutańczyk spojrzał w stronę kamery wiszącej w rogu pomieszczenia, z obiektywem ustawionym na główne – i jedyne – wejście do magazynu.
– Nie. Nie działa od wielu lat. – Powiedziawszy to, skulił się jeszcze bardziej, jakby w obawie przed fizycznym atakiem większego od siebie i młodszego mężczyzny.
Michał pomasował palcami nasadę nosa. Nabrał głęboko powietrza, zastanowił się przez chwilę, aż w końcu odparł:
– Dobrze, zrobimy inaczej. Olo, dam ci numer do naszego człowieka, który potrafi szybko zorganizować sprzęt. Zrób dokładną inwentaryzację, sprawdź, czego brakuje. Może coś się zaplątało w innym bagażu, może jakaś skrzynia jest zastawiona. Nie patrzcie tak na mnie, wiem, że już sprawdzaliście, ale bądźcie tak uprzejmi i sprawdźcie jeszcze raz. Może weźcie kogoś do pomocy. Doktor Rittner posiada praktycznie nieograniczone fundusze, jednak to ja jestem osobą odpowiedzialną za budżet tej wyprawy.
Olo niechętnie skinął głową.
– Dobra, sprawdzę jeszcze raz – powiedział.
– Pomogę ci – dodała Sara.
– Świetnie, bardzo wam dziękuję. A z tobą jeszcze nie skończyłem! – zawołał Michał, ruszając w kierunku oddalającego się Bhutańczyka.
Olo burknął pod nosem:
– Jaki on wyrafinowany, przepraszam, proszę, garniturek…
Sara spojrzała na niego z błyskiem w oku.
– Zobaczymy czy będzie takim kozakiem na górze. I pod nią. – Uśmiechnęła się zadziornie, przesuwając pierwszą z brzegu skrzynię.
***
Gdy Michał ponownie wybierał numer telefonu swojego niedawnego rozmówcy, zobaczył, jak w jego stronę pewnym krokiem podąża Chris. Przerwał połączenie, nim alpinista zdążył do niego podejść.
– Słucham, w czym mogę ci pomóc? – zapytał jak zwykle uprzejmym tonem, chowając komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Miałem się tu spotkać z Antonim, ale nigdzie go nie ma. Nie odbiera też telefonu.
Michał poczuł, jak pod koszulą mimowolnie zadrgały mu mięśnie, jednak starał się nie okazywać zdenerwowania. Cholerne problemy, pomyślał.
– Jesteś pewien?
Chris spojrzał na niego ironicznie. Po chwili zmarszczył czoło, pochyliwszy się nieco w jego stronę.
– Czy czego jestem pewien? Tego, że nie ma tu mojego człowieka? Tak, do cholery, jestem tego pewien. On nigdy się nie spóźnia i zawsze ma przy sobie telefon. Jakbym nie był go pewien, to nawet bym mu nie proponował tej wyprawy.
– Spokojnie, coś wymyślimy.
– Nie będę spokojny. Nie przy takim przedsięwzięciu – żachnął się Chris.
– Poczekamy jeszcze dwie godziny, a jeżeli nie pojawi się do tej pory, ruszamy bez niego. I nie martw się o przedsięwzięcie.
Ostatnie zdanie wprost wyrażało lekceważenie Michała w stosunku do rozmówcy.
– Nie ma mowy. W takim wypadku odmawiam. – Chris nie dał się zbić z pantałyku. Michał spojrzał na niego poirytowany.
– Może to twój budżet, ale moje nazwisko – dodał Chris.
– Jesteś pewien? Odrzucisz taką szansę tylko dlatego, że twój kompan znowu zachlał i teraz leczy kaca Bóg wie gdzie?
Chris pochylił głowę, ale nie powiedział nic. Michał kontynuował:
– Tak, wiem o jego słabościach. Twoich również. To jedno z moich zadań. Inne polega między innymi na tym, żeby zapewnić bezpieczeństwo i pełen skład osobowy wyprawy. Dlatego jeżeli pan Carcas nie raczy się pojawić do… dwóch godzin od tego momentu, ruszamy bez niego.
– We dwóch nie damy rady wprowadzić tylu niedoświadczonych ludzi na górę.
– Nie będzie takiej potrzeby. Zespół odpowiadający za zabezpieczenie drogi na górę będzie trzyosobowy. Ja to załatwię.
Chris zastanowił się przez chwilę nad tymi słowami, patrząc w asfalt pokrywający płytę lotniska. Dziesiątki myśli przelatywało mu przez głowę. Nie wiedział, czy bardziej się martwi o Antoniego, czy bardziej jest na niego wściekły. Niestety, chcąc nie chcąc, musiał przyznać Michałowi rację. Wcześniej już niejednokrotnie sam zawalał terminy przez problemy Antoniego z alkoholem.
– Dobrze – powiedział w końcu.
Michał spojrzał na niego, ledwo powstrzymując uśmiech. Bawiło go, że ten człowiek wyraził swoją aprobatę, jakby mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Za ciebie też mam zastępstwo, gdyby trzeba było. Nie martw się – pomyślał, lecz zachował tę refleksję tylko dla siebie. Miał jednak ochotę zaśmiać się Chrisowi prosto w twarz.
– Dwie godziny – powiedział na odchodne, unosząc w górę lewe ramię z zegarkiem. Żaden z nich nawet nie podejrzewał, że Antoni nie stawił się nie dlatego, że znowu zwyczajnie się upił, lecz dlatego, że zaledwie dziesięć kilometrów od miejsca, w którym obaj rozmawiali, jego zwłoki właśnie zakopywano w ziemi. Nikt nie lubi ludzi zbyt bystrych i zadających zbyt wielu pytań na temat szczegółów zadania, które dla wszystkich uczestników jak najdłużej miało pozostać tajemnicą. ■
– O Jeeezu… Jakie to dobre. Ale miałem ochotę na mięso – wymruczał Łukasz, z rozkoszą przeżuwając kolejny kęs steka. Średnio wysmażonego, takiego, który po naciśnięciu widelcem jeszcze puszcza odrobinę krwi.
Przełknął. Przejechał językiem po dziąsłach, szukając resztek smaku. Następnie nadział na sztuciec kolejny kawałek i, jak poprzednim razem, zanurzył go w kwaśno-pikantnym sosie, z pogardą patrząc na grillowane pieczarki i smażone w ziołach ziemniaki. Gdyby nie były w zestawie, na pewno by ich nie zamawiał – w zupełności wystarczało mu te trzysta gramów soczystej wołowiny. Z malującą się na twarzy błogością jadł, skupiając się na tym, aby smak dotarł w najdalsze zakamarki podniebienia. Przełknąwszy, odetchnął z rozkoszą. Sięgnął po piwo i pociągnął konkretny, wielki łyk. Czuł się jak król wszechświata.
– A tobie jak smakuje?
Lena uniosła głowę znad swojej wątpliwej jakości sałatki ze zbyt niedojrzałym awokado.
– Całkiem spoko, dzięki. Ale widzę, że ty trafiłeś w dziesiątkę.
– No, stek jest mega. Najlepszy.
W jego głosie brzmiała taka duma, jakby własnoręcznie wyhodował i ubił wołu, a następnie oporządził go i przygotował w tak doskonałej formie. Tymczasem po prostu zaprosił dziewczynę do najlepszego steak house’u w Warszawie, zupełnie ignorując fakt, że ta nie przepadała nie tylko za czerwonym mięsem, ale i za mięsem w ogóle. Nie miał jednak pomysłu na to, jak inaczej mógłby jej zaimponować, niż pokazując, że stać go na obiad za prawie dwieście złotych.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
– Nie rozumiem, jak możesz nie lubić wołowiny. Przecież to najlepsze mięso. – Łukasz znów spróbował zagaić rozmowę.
Lena spojrzała na niego znad swojego talerza. Najpierw zlustrowała chłopaka, jakby widziała go po raz pierwszy – może z rok, dwa lata starszy od niej, chyba średnio dbający o formę, chociaż to tak naprawdę trudno było ocenić. Przynajmniej nie miał wystającego brzucha i wiszących luźno cycuszków, co niestety stawało się coraz bardziej powszechne. Dbał natomiast o karierę, co było widać od razu. Spinki przy mankietach kremowej koszuli, zaopatrzonej w subtelne, acz doskonale widoczne logo na lewej piersi. Opalenizna, ale nie taka z solarium, tylko przywieziona z zagranicznych wojaży. Chociaż równie dobrze to mógłby być samoopalacz, kto go tam wie – pomyślała, uświadamiając sobie, że jej znajomość tematu jest równa zainteresowaniu tym aspektem. Poza tym spoglądała na nią całkiem niegłupia twarz, w oczach chłopaka widziała tę dziwną, arogancką pewność siebie typową dla mieszkającego na przedmieściach handlowca. Co ja tu robię? – pomyślała, ale szybko przypominała sobie, że umówiła się tylko po to, aby choć przez chwilę przestać myśleć o matce. Przy okazji może z tego wyjdzie jakieś ciekawe zlecenie w plenerze, bo ponoć Łukasz miał coś, co chciałby sfotografować, jak twierdziła jedna z jej koleżanek.
– Nie wiem, jeżeli już, to wolałam białe mięso. Wołowina i wieprzowina są dla mnie zbyt… no nie wiem, żylaste? Trzeba je ciamkać i glamać, tylko rosną w ustach.
Chłopak powoli opuścił widelec, nie dowierzając temu, co właśnie usłyszał. Lena, widząc jego blednące oblicze, zaśmiała się w duchu: może powinna zacząć rozglądać się po sali w poszukiwaniu lekarza. Lub ochroniarza.
– No nie żartuj. Nic nie rośnie. Kochana, po prostu nigdy nie jadłaś dobrze przyrządzonego steka, ot co. – Wysunął widelec z nadzianym kawałkiem mięsa w jej stronę.
Spojrzała z pogardą najpierw na stek, potem na Łukasza. Słowo „kochana” cały czas rezonowało w tyle jej głowy, odbijało się od środka czaszki, za wszelką cenę próbując znaleźć ujście. Chłopaczyna nieco się zapędził. Patrzyła nań w milczeniu, aż ten w końcu odpuścił, cofnął rękę i łapczywie pochłonął kawałek mięsa. Zapadło niezręczne milczenie.
Lena zerknęła za okno. Niech ktoś, z łaski swojej, przyjdzie i mnie zabije – mówił jej wzrok, jednak nie pojawił się ani kat, ani rycerz na białym koniu chętny uratować niewiastę z opresji. Ludzie spacerowali po ulicy, jedni w biurowych koszulach, inni w T-shirtach i krótkich spodenkach czy spódnicach. Jak na dłoni miała również kalejdoskop ludzkich emocji – ktoś się śmiał, ktoś denerwował, ktoś inny dreptał przed siebie, pozostając zupełnie obojętnym na świat. Co ja tu robię? – pomyślała ponownie, nie skupiając wzroku na niczym konkretnym, aż w pewnym momencie w kadr okna wszedł mężczyzna z psem. Lena niespecjalnie znała się na rasach, jednak to bydlę wydało jej się wyjątkowo wielkie. Kojarzyło się z jakimś dogiem, może niemieckim, angielskim, kto go tam wie – absolutnie nie była w stanie tego rozróżnić, jednak pies wyglądał pięknie. Jego lśniąca w słońcu krótka sierść i majestatyczna, dumna postawa powodowały, że aż miło było na niego patrzeć. Co innego jednak z podchodzeniem do zwierzęcia – pies wydawał się tak olbrzymi, że odstraszał samym wyglądem, choć poza tym pewnie był pokorny jak cielak. Dopiero po paru sekundach dziewczyna zorientowała się, że zwierzę patrzy prosto na nią. Właściciel czworonoga stał przez chwilę, myśląc, że pies chce obwąchać okno i parapet, jednak gdy zauważył, że ten tylko stoi i się gapi, zaczął go poganiać. Pies jednak nie chciał się ruszyć. Stał i wpatrywał się w Lenę swoimi wielkimi, na wpół przymkniętymi ślepiami. Nie merdał ogonem, nie szczekał, nie robił nic innego – po prostu stał i patrzył, podczas gdy właściciel szarpał smycz, coraz bardziej posapując i stękając. Lena zmarszczyła brwi, wyraźnie zakłopotana. Czemu ten pies wpatrywał się akurat w nią, czemu się przy tym nie ruszał? Nie znała się na zwierzętach, więc nie potrafiła stwierdzić, czy takie zachowanie można odebrać jako pozytywne czy negatywne. Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy może pies patrzy na coś, co jest za nią, jednak tam była tylko dalsza część pustej sali. Przyglądała się psu, próbując odczytać jego intencje. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak stoi na zewnątrz – bezpośrednio przed olbrzymim dogiem. Nie potrafiła powiedzieć czemu, ale to wyobrażenie napawało ją lękiem. Poczuła niepokojące ukłucie kiełkujące gdzieś na dnie żołądka, falę gorąca przechodzącą przez jej ciało, jak stres przed egzaminem, na który się nie przygotowała. Wyschło jej gardło, z trudem mogła przełknąć ślinę.
Na szczęście właścicielowi udało się odciągnąć psa. Odzyskując spokój, Lena spojrzała na Łukasza, który akurat kończył pałaszowanie steka. Zastanawiała się, czy chłopak w ogóle zauważył jej stan, czy też był zbyt zajęty tym, co znajdowało się na talerzu.
– Chcesz jeszcze piwa? – zapytał, przełknąwszy ostatni kawałek.
– Tak – odparła bez chwili wahania. Nie dość, że gardło wyschło jej na wiór, to jeszcze miała nadzieję, że alkohol odpędzi paskudne uczucie strachu, które zaczęło przejmować nad nią kontrolę.
– Dziwne – rzucił nagle chłopak.
Zmarszczyła brwi.
– Co takiego?
– No ten pies.
– Strasznie wielki, fakt – odpowiedziała powoli i ostrożnie, jakby przeczuwając, że Łukasz nie do końca to ma na myśli. Nie myliła się.
– Nie o to chodzi. Jest upał, a on miał zamknięty pysk. Może był chory, albo coś.
Lena nabrała głęboko powietrza.
***
– Dzięki, super się bawiłem – powiedział Łukasz, prezentując zęby w doskonale wystudiowanym uśmiechu numer pięć.
Lena odwzajemniła grymas, jednak tylko z czystej grzeczności. Oczywiście mogłaby się założyć o ostatnią garść orzechów, że chłopak nie zauważył ironii.
– No, ja też. – Pokiwała głową.
Zapadło krępujące milczenie, kolejny i zapewne nieostatni raz, jeżeli kiedykolwiek jeszcze przyjdzie się im spotkać. Stali pod wejściem do klatki, dokąd Łukasz odprowadził dziewczynę. Rozejrzał się, jakby dla upewnienia się, że są sami, po czym oparł lewą dłoń o ścianę, pochylił się w stronę Leny i zasugerował:
– To co, może jeszcze jakieś piwko u ciebie? Albo winko? Skoczę do sklepu, jeżeli nie masz.
Serio? – Lena przez chwilę zastanawiała się, czy na pewno nie powiedziała tego głośno. Nie dość, że się wprasza, to jeszcze bada stan mojego barku – pomyślała.
– Alkohol mam, niech cię o to głowa nie boli. Chętnie bym jeszcze z tobą posiedziała, ale dzisiaj już nie mogę – odpowiedziała, teatralnie spoglądając na zegarek. – Zobacz, już po dziesiątej.
– No to co, przecież wcześnie i jutro so…
Coś jeszcze próbował mówić, rozkładając ręce w błagalnym geście, jednak Lena, wstukawszy kod, otworzyła drzwi i przestała go słuchać. Następnie odwróciła się do Łukasza, uśmiechnęła się i powiedziała:
– Serio nie mogę. Jutro muszę być rano na nogach, mam sesję. Dzięki raz jeszcze, pa…
Pomachała mu ręką i zamknęła drzwi, nie czekając na odpowiedź, pożegnanie lub – o zgrozo! – próbę pocałunku.
– …lancie – dokończyła cicho, słysząc kliknięcie zamka w drzwiach oddzielających ją od Łukasza. – Jezu, za co? – wyszeptała do pustej klatki. – Zabiję ją.
Spotkanie z Łukaszem nie było jej pomysłem. Parę dni wcześniej koleżanka z pracy namówiła Lenę na randkę w ciemno z, jak to określiła, „świetnym towarem, może niezbyt lotnym, ale przecież przyda ci się trochę rozrywki, masz iść i nie dziękuj”. Nie dociekała, skąd kumpela go zna ani dlaczego o nim nigdy nie mówiła, ale teraz doszła do wniosku, że powinna była zapytać. Bez wątpienia zrobi to przy najbliższej okazji.
Podeszła do windy i wcisnęła guzik sprowadzający ją na parter. Kabina była na ostatnim piętrze, więc żeby nie stać bezczynnie, sprawdziła skrzynkę pocztową. Cały czas uważała, aby nie spojrzeć w stronę drzwi wejściowych. Kątem oka widziała, że Łukasz ciągle tam stoi i się jej przygląda, pewnie robiąc przy tym jakieś jego zdaniem zabawne lub uwodzicielskie miny. Nie, nie nawiąże kontaktu wzrokowego, nic z tego, będzie go ostentacyjnie ignorowała, ot co. W skrzynce znalazła same ogłoszenia i ulotki – rzeczy, których chyba nikt nie przegląda, ale które ktoś uparcie do tych skrzynek wpycha. Co za marnotrawienie papieru. Z rezygnacją włożyła je do stojącego niedaleko kartonu na makulaturę, odwróciła się i weszła do windy, która w międzyczasie raczyła łaskawie zjechać.
Po chwili zamknęła drzwi swojego mieszkania. Rzuciła materiałową torbę na ławeczkę stojącą w przedpokoju, niedbale zostawiła japonki tam, gdzie spadły jej ze stóp. Podreptała do kuchni, otworzyła lodówkę, wyjęła napoczętą butelkę białego wina, udając, że nie zauważa sterty brudnych naczyń, które niemalże wysypywały się ze zlewu. Jutro – pomyślała. Wyszła na balkon, zastanawiając się po drodze, jak piękne musi być życie ludzi, którzy mają zmywarkę.
Usiadła w podwieszanym fotelu. Właściwie sama nie wiedziała, jak nazwać ten „mebel”, który jakiś czas temu zainstalowała na łańcuchu pod sufitem razem z Kryśką – swoją serdeczną przyjaciółką i współlokatorką. Grunt, że nie tylko był usztywniany z jednej strony wikliną, ale jeszcze stabilny i wygodny. Zwinęła się w kulkę z winem w ręce i telefonem między nogami. Powoli się bujała, rozmyślając o mijającym wieczorze i patrząc na roztaczający się przed nią widok na miasto. Zastanawiała się, co zrobić, żeby ten wieczór nie był stracony. Dwa wypite piwa dawały o sobie znać, ale niewystarczająco – pociągnęła zatem łyk wina, bezpośrednio z butelki. Przelewanie do kieliszka oznaczałoby przecież kolejną rzecz do umycia, a to było czymś absolutnie nie do zaakceptowania, chociaż nie lubiła pić wina w ten sposób. Kojarzył się jej z typowym menelstwem. Nikt jej jednak nie widział, więc mogła sobie na to pozwolić, bo w sumie dlaczego nie? Miała wystarczająco dość krytyki z zewnątrz, żeby sobie czasem móc odpuścić. Przyjrzała się blokom, oczami wyobraźni widząc twarz Łukasza pałaszującego stek. Pociągnęła kolejny łyk, gdy telefon zaczął wibrować.
Na wyświetlaczu pokazało się zdjęcie Maćka, z którym przyjaźniła się jeszcze od czasów gimnazjalnych.
– No hej – przywitała się, odbierając połączenie.
– No cześć, kochana. I jak było, mów, mów. – Jego głos był jak zwykle pełen entuzjazmu i energii, jakby przed chwilą wypił ze trzy red bulle i popił je litrem kawy lub jakby wydarzyło się coś niewiarygodnie fascynującego. Tymczasem ten typ po prostu tak miał, co Lenę szczerze irytowało.
– Wiesz, całkiem spoko… – zaczęła relacjonować, jednak Maciek szybko jej przerwał.
– Aha. Czaję.
– No co?
– Jak mówisz, że spoko, takim tonem, to znaczy, że było słabo, a teraz pewnie wisisz na tym swoim fotelu i się czilujesz, a telefonem przerwałem ci gapienie się na dachy mokotowskich bloków i kończenie wina, które ostatnio zostawiliśmy u ciebie w lodówce. Swoją drogą, jak to możliwe, że go nie dopiliśmy?
Zaśmiała się.
– Nie wiem, ale aktualnie bardzo się z tego cieszę – odpowiedziała, pociągając kolejny łyk.
– No ale serio, aż taki dramat?
– Błagam cię. Jakbym trzymała przed sobą odwrócone lustro, pewnie byłby wniebowzięty.
Maciek przez chwilę milczał.
– Masz chociaż zlecenie?
– Nope. – Bardziej zabrzmiało to, jakby zrobiła bańkę ustami, niż wypowiedziała słowo.
– Aha. A gdzie byliście?
– W tym steak housie w centrum.
– Na Marszałkowskiej?
– Nie, w Jerozolimskich. Przy Kruczej.
– Uuu, na bogato. I jak, dobre żarcie?
– Miśku, a pamiętasz, że ja, jak by to powiedzieć, nie przepadam za czerwonym mięsem? Ani białym? Ani, w sumie, to żadnym?
– No tak, chyba kiedyś o tym wspominałaś.
– Właśnie. Więc coś tam pojadłam, ale bez szału. Za to on prawie musiał zmieniać gacie, tak się tym stekiem podniecił.
– Słuchaj, jak to dobra wołowinka, i jeszcze jak jest zrobiona medium-rare, tak, że krewka cieknie, chociaż pewnie to zależy, jak kto lubi, no ale wtedy to przecież… – Michał zaczął się rozpędzać, ale Lena nie pozwoliła mu dokończyć.
– Błagam cię, oszczędź mi. Nasłuchałam się tego cały wieczór i już naprawdę nie mam ochoty gadać o kotletach z krowy.
Na chwilę zapadła pełna oburzenia cisza.
– Stekach.
– Kotletach z krowy.
– Steeekaaach – zaakcentował Maciek, przeciągając sylaby.
– Jeszcze raz to powiesz, a skoczę z balkonu.
– Głupia jesteś.
– Bo ty jesteś taki mądry. Lepiej mów, jak tam twoja miłość.
– Lilou? Zajebiście. Już nauczyła się, że nie sikamy na kanapę, a meble to nie gryzaki. Stekach.
– Już? Kurczę, faktycznie szybko. Tylko dwa lata jej to zajęło. Czy może trzy? Srekach.
– Oj, bujaj się. Przecież nie mogę jej wszystkiego zabraniać.
– To znaczy, że na wszystko jej pozwalasz.
Cisza, która zapadła po drugiej stronie, potwierdzała ciężki proces myślowy, którego doświadczał Maciek. Kołowroty skrzypiały, zawiasy piszczały. Wreszcie ośrodek mowy ożył:
– No w sumie… jakby na to tak spojrzeć…
Maciek dumnie obnosił się ze swoim kundelkiem, którego zaadoptował ze schroniska ponad dwa lata temu. Psiak był niewyobrażalnie wdzięczny i lojalny oraz wprost proporcjonalnie do tego nieposłuszny. Lilou szybko zamieniła dom w wychodek, a Maćkowi brakowało asertywności, aby przejąć nad tym kontrolę. Dlatego niezbyt chętnie spotykali się u niego, co Lena nie raz wypominała przyjacielowi.
– Ej, a widziałaś ten filmik na YouTubie?
– Tak – odpowiedziała ironicznie, delikatnie przymykając oczy. Uwielbiała teksty tego typu. Czy widziałaś TEN filmik, słyszałaś TEN kawałek, oglądałaś TEN film? Przecież jak się mówi „ten”, to druga osoba od razu wie, co autor miał na myśli, no jakże mogłoby być inaczej.
– Masakra, co? Ja bym chyba narobił w gacie, jakbym był na ich miej…
Cisza, która ponownie zapadła, tym razem zdradzała, że coś tam w głowie Maćka ponownie przeskoczyło, jakieś tryby się ruszyły i chłopak chyba załapał.
– Nie widziałaś go, co?
– Nie – przyznała ostentacyjnie Lena po paru sekundach teatralnej pauzy, przełykając wino, które – o zgrozo – smakowało niebezpiecznie dobrze.
Usłyszała westchnienie.
– Dobra, to jak wejdziesz na fejsa,rzuć okiem na to, co udostępniłem. Serio, mega dziwna sprawa.
– Dobrze, zobaczę.
– No to zobacz, zobacz i napisz coś tam, jak już obejrzysz – naciskał Maciek.
– Muszę teraz?
– Chyba ci nie ucieknie, ale naprawdę warto zobaczyć.
– Wiem, podkreśliłeś to już ze dwieście razy! Dobrze, rozłączamy się i oglądam ten film, bo żyć mi nie dasz. Pa.
Maciek jeszcze raz na pożegnanie rzucił, że warto, tak na wszelki wypadek, gdyby Lena jednak nie usłyszała poprzednich rekomendacji. Dziewczyna pokiwała głową z politowaniem, zastanawiając się, skąd u niektórych ludzi bierze się cecha każąca im po piętnaście razy powtarzać to samo podczas jednej rozmowy.
– Tak, u mojej mamy wszystko w porządku, dzięki, że pytasz. Nie, no coś ty, zupełnie nie martwię się tym, że od paru dni nie daje znaku życia. Luzik, spoko. Przecież tylko poszła na totalnie dziewiczy teren, z ludźmi, z którymi nigdy się nie wspinała, ale jasne, nie ma się czym przejmować. Filmik na fejsie i steki – powiedziała do bloku naprzeciwko. Blok niestety stał nieświadomie obojętny. W sumie trochę tak, jak jej przyjaciel.
Wygasiła ekran, myśląc o tym, co usłyszała. Maciek ją zaintrygował, jednak postanowiła odczekać jeszcze chwilę, zanim zobaczy filmik – dzięki temu ciekawość wzrośnie, a emocje będą jeszcze większe – tak przynajmniej myślała, a może wcale nie myślała, tylko przez wypity alkohol myśli niesfornie uciekały i robiły to, na co akurat miały ochotę. Spojrzała na fioletowe chmury leniwie płynące przez wieczorne niebo. YouTube poczeka, a widok, jaki miała przed sobą, nie zdarza się każdego dnia. Światło pięknie prześlizgiwało się po rantach zabudowań, obłoki tworzyły magiczny, odrobinę apokaliptyczny klimat. Mogłaby z tego wyjść fajna fota, ale wyturlanie się z legowiska było ostatnią rzeczą, na którą Lena miała ochotę. Czasem lubiła po prostu patrzeć i rozkoszować się zmianą jakiegoś obrazu, zamiast za wszelką cenę wszystko katalogować. Gromadzić obrazy w wewnętrznej pamięci mózgu, w miejscu, do którego zapewne nigdy nie trafi. Zapytana o to, pewnie nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego.
Kilka minut później zalogowała się na Facebooku. Odnalazła profil Maćka, z rzucającym się od razu w oczy zdjęciem Lilou w bardzo dużym przybliżeniu. Szybko trafiła na link prowadzący do filmu na YouTubie. Jak miała w zwyczaju, zamiast go kliknąć, najpierw przejrzała komentarze: Masakra; Ja na miejscu tych ludzi chybabym się przekręciła; Hehe, jakby ktoś wyłączył baterię; Skończył się budżet na karmę i widać efekty – to wystarczyło, aby ją zachęcić. Kliknęła link.
Nagranie pokazywało rodzinny spacer w zoo – trzyletnia dziewczynka, siedmioletni chłopiec, matka i nagrywający wszystko ojciec przechadzali się między wybiegami dla zwierząt w piękny słoneczny dzień. Lena przesunęła kilka pierwszych minut, pomijając ochy i achy dzieciaków nad żyrafami, hipopotamami i wszelkiej maści innymi stworzeniami, które owszem, były piękne, ale niespecjalnie ją interesowały. Zatrzymała film w momencie, w którym obraz zaczął się chaotycznie zmieniać. Cofnęła, włączyła ponownie.
Z głośników sączyły się typowe dla zoo dźwięki – odległe nawoływanie ptaków, jakieś pomrukiwania, głośne śmiechy dzieci i gwar zwiedzających. Słychać było też głos ojca, który ostrzegał swoich podopiecznych przed zbytnim zbliżaniem się do wybiegu z żubrami, gdy nagle zapadła cisza, jakby ktoś wyłączył jeden z kanałów dźwięku. Ptaki zamilkły, zastygając na drzewach, małpy przestały kołysać się na gałęziach, parzystokopytne uniosły łby znad koryt. Drapieżniki podniosły się, zastygając w dumnie wyprostowanych pozach, przypominając bardziej eksponaty z muzeum figur woskowych niż żywą faunę. Zwierzęta przestały wydawać jakiekolwiek odgłosy, a ludzie po przejściu paru kroków zatrzymywali się, zaskoczeni ich nietypowym zachowaniem. Z początku rozbawieni, błyskający fleszami, robiąc sobie selfie ze spokojnie stojącym w tle lwem, stopniowo tracili na pewności siebie. Już nikt się nie śmiał. Rozglądali się z narastającym niepokojem, zaczynali mówić coraz ciszej. Odsuwali się od klatek, zbijali w grupki na środku szerokiego chodnika, oby jak najdalej od dziwnie nagle cienkiego ogrodzenia, które było jedyną barierą między nimi a dzikimi zwierzętami. Tymczasem te stały i uparcie milczały. Każde patrzyło na najbliższego sobie człowieka, wzrokiem już nie beznamiętnych ślepiów, ale inteligentnym spojrzeniem pełnym pogardy, zawiści i czegoś na kształt obietnicy. Pamiętamy, mówiły. W oczach zwierząt pojawiło się coś, czego nie było tam wcześniej, lub co było, ale skrywało się głęboko w czeluściach zdominowanej przez człowieka natury. Aż do momentu, w którym stwierdziło, że czas wyjść na powierzchnię, i ten czas najwyraźniej nadchodził.
Lena poczuła, jak włoski na jej przedramionach stają dęba. Nie była w tym zoo, nie widziała tego na żywo, ale potrafiła wyobrazić sobie lęk, jaki zawładnął ludźmi. Na ekranie zobaczyła, jak postaci zaczynają przemieszczać się w kierunku wyjścia. Z początku spokojnie, jednak w ich ruchach widać było strach powoli przejmujący nad nimi kontrolę. Ojciec zawołał swoje dzieci i ruszyli w stronę wyjścia. Mała blondynka uniosła twarzyczkę w stronę kamery:
– Tatusiu, co się dzieje? – zapytała pełnym przejęcia głosem.
– Nie wiem, skarbie. Chodźmy. Trzymajcie się blisko mnie – odpowiedział głos zza kamery. Głos, w którym wyraźnie słychać było narastające zdenerwowanie.
Nagle ktoś, gdzieś daleko z przodu, zaczął biec. Jeden człowiek, którego nic nie ugryzło, nic nie podrapało, ale który po prostu stwierdził, że natychmiast musi być gdzie indziej. I to była iskra, której przestraszony tłum potrzebował – jak na starcie maratonu, jedni po drugich zaczęli pędzić przed siebie, kurczowo ściskając swoje aparaty, torebki i plecaki lub dzieci, które powędrowały w objęcia ratujących się ucieczką rodziców. Operator kamery również zaczął biec, biorąc na ręce córkę, a syna pozostawiając matce. Słychać było tylko uderzenia podeszew o betonowy chodnik, podczas gdy chaotyczny obraz z kamery zrzuconej na biodro i podskakującej na pasku pokazywał wystraszone, spanikowane twarze uciekinierów.
Lena przyglądała się temu z narastającą grozą, zastanawiając się, jak by się zachowała na ich miejscu – z jednej strony nic specjalnego się nie wydarzyło, z drugiej wydarzyło się aż nadto. Przecież nie oglądała relacji z zoo z drugiego końca planety, ale film z warszawskiego zoo znajdującego się zaledwie kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym aktualnie przebywała. W pewnym momencie skupiła wzrok i cofnęła nagranie o kilka sekund. Wydawało się jej, że zauważyła coś dziwnego. Spróbowała to namierzyć, zatrzymując obraz w odpowiednim momencie. Udało się dopiero za którymś razem.
W zatrzymanym kadrze dostrzegła młodą lwicę stojącą przy samej kracie swojego wybiegu. Zwierzę było spokojne, beznamiętnym wzrokiem odprowadzało uciekających ludzi. Nie skupiało spojrzenia na nikim konkretnym, nie kręciło łbem, zdenerwowanie tłumu jakby zupełnie go nie obchodziło. Po prostu stało i patrzyło na bezładną masę, a Lena wiedziała, że gdyby tylko mogła, lwica rzuciłaby się w pogoń, chętnie rozszarpując komuś gardło, nie z głodu, ale z samej chęci rozszarpywania. I na jednym gardle na pewno by się nie skończyło.
Lena wyłączyła YouTuba, upiła kolejny łyk wina, tym razem nieznacznie większy niż poprzednie. Ponownie zapatrzyła się na bloki przed sobą. Tonęły w coraz głębszych szarościach, fiolety gdzieś się rozmyły, zniknęły. Nieważne jak jest ciepło, zawsze w pewnym momencie nadejdzie zimna ciemność, przeszło jej przez myśl. Chociaż film zrobił na niej niemałe wrażenie, jakaś część jej świadomości cały czas orbitowała wokół matki. Zastanawiała się, czy brak kontaktu to kolejne, zwykłe zakłócenia, czy może tym razem stało się coś poważniejszego. Zawiał zimny wiatr, delikatnie szeleszcząc liśćmi drzew znajdujących się kilkadziesiąt metrów niżej. Dziewczyna poczuła przejmujący chłód, wstała więc, zamierzając wrócić na balkon z kocem. Jednak na chwilę odwróciła się i dokładnie przyjrzała blokom naprzeciwko, jakby coś ją zatrzymywało, jakby było tam coś, czego nie widziała wcześniej, a widzieć powinna. Dopiero teraz, skupiając wzrok, spostrzegła, że na dachu siedzi stado ptaków. Setki małych, ciemnych sylwetek. Nieruchomych, milczących. Lena zatrzymała się w pół kroku, irracjonalnie obawiając się, że jej gwałtowna reakcja może poderwać je do lotu. Z drugiej strony nie rozumiała, dlaczego się tak wystraszyła, przecież to normalne – ptaki poruszają się stadami i siadają wysoko, tam, gdzie są bezpieczne. Po kilku długich sekundach wycofała się ostrożnie z balkonu, w głębi duszy przeklinając własną głupotę i zdolność do wyolbrzymiania. Zamknęła za sobą drzwi, dokładnie sprawdzając, czy klamka na pewno jest dociśnięta do końca. Opuściła rolety, trochę po to, aby sąsiedzi jej nie podglądali, a trochę po to, aby nie widziały jej ptaki. Przeszła do kuchni, dopiero tam zapalając światło, następnie wróciła do salonu i usadowiła się na kanapie, wcześniej sięgając po pilota od telewizora. Włączyła plazmę i rozpoczęła rajd po kanałach, absolutnie nie zastanawiając się nad tym, na co patrzy. W tyle głowy cały czas rezonował filmik, który obejrzała parę minut wcześniej, oraz wyobrażenie rodzicielki wspinającej się na nieznany i niezdobyty szczyt. Przypomniała sobie rozmowę z Maćkiem i randkę z Łukaszem. Faktycznie masakra, pomyślała, nie wiedząc, do czego bardziej pasuje to określenie.
W głębi duszy Lena przeczuwała, że coś się zbliża. Coś dużego i złego. Na horyzoncie zbierały się czarne, ciężkie chmury, zwiastując rychłe nadejście potężnej, bezlitosnej nawałnicy. ■