Przedwieczny zew - Andrzej Wardziak - ebook + książka

Przedwieczny zew ebook

Andrzej Wardziak

3,8
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poczuła zapach zanieczyszczonego powietrza. Smak skażonej wody.

I ogarnął ją gniew na widok zniszczonego Świata. Jej Świata.

Katarzyna Piskorczyk, antropolożka i alpinistka, wyrusza na wyprawę w Himalaje, gdzie odkryto starożytną jaskinię.

Jej córka Lena, która zostaje w Warszawie, pewnego razu w czasie niezbyt udanej randki zauważa dziwnie zachowującego się psa. Po powrocie do domu dowiaduje się, że coś złego dzieje się ze zwierzętami na całym świecie...

– Jest ich kilkanaście razy więcej niż ludzi, na każdego człowieka przypadają tysiące stworzeń. Łatwo je zabić? Czasem tak. Jedno. I to jak masz broń, a spróbuj gołymi rękoma (…). Miliony ludzi zginęły na całym świecie, zanim dotarło do nas, co się właściwie dzieje.

– Czyli?

– Przegięliśmy. Natura ma nas dość.

Kipiała od przepełniającej ją energii. Nie zamierzała teraz tworzyć. Teraz zamierzała zabijać.

Nastał czas kłów i pazurów. Czas krwi i łez.

A na świecie była zaledwie garstka osób, które mogły powstrzymać przedwieczną siłę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 686

Oceny
3,8 (47 ocen)
14
19
5
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ANDRZEJ WARDZIAK

Przedwieczny zew

© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2020 Andrzej Wardziak

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Adrianna Grzelak

ISBN 978-83-65904-55-3

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Prolog

20.12.2012, go­dzi­na 23:57

Jo­shua ner­wo­wo śle­dził wska­zów­ki ze­gar­ka umiesz­czo­ne­go na le­wym nad­garst­ku, pra­wą rękę za­ci­ska­jąc na kol­bie ka­ra­bi­nu. Był pe­wien, że za kil­ka mi­nut, może go­dzin, świat ule­gnie za­gła­dzie. Nie wie­dział, w jaki do­kład­nie spo­sób to mia­ło na­stą­pić, nie wie­dział, gdzie się mia­ło za­cząć. Ale na ten mo­ment przy­pa­dał prze­cież ko­niec ka­len­da­rza Ma­jów – a sta­ro­żyt­ni z pew­no­ścią wie­dzie­li o czymś, o czym nie wie­dzie­li lu­dzie współ­cze­śni; coś mu­sia­ło się wy­da­rzyć. Dla­te­go też Jo­shua sie­dział w swo­im pod­ziem­nym bun­krze wy­po­sa­żo­nym w środ­ki za­pew­nia­ją­ce mu ja­ło­we, nud­ne ży­cie przez co naj­mniej sześć mie­się­cy. Jed­nak wo­lał to niż śmierć. W koń­cu wy­dał na bun­kier wszyst­kie oszczęd­no­ści, do­dat­ko­wo za­cią­ga­jąc cał­kiem po­kaź­ny kre­dyt. Nie mar­twił się tym jed­nak, bę­dąc ab­so­lut­nie pew­nym, że naj­da­lej za parę dni nie bę­dzie ani jed­nej in­sty­tu­cji, któ­ra wy­ma­ga­ła­by od nie­go spła­ty po­ży­czo­nych pie­nię­dzy. Sie­dział więc i cze­kał, w głę­bi du­szy nie do koń­ca wie­dząc, czy się cie­szy, czy też nie.

***

Chris Pat­ter­son za­jął miej­sce przy oknie w swo­im gór­skim domu i co chwi­lę zer­kał na wska­zów­ki ze­gar­ka. W pra­wym ręku trzy­mał lamp­kę z czer­wo­nym wi­nem, kil­ku­let­nim au­stra­lij­skim shi­ra­zem z do­miesz­ką ca­ber­net sau­vi­gnon. Za­krę­cił nad­garst­kiem, za­cią­gnął się bu­kie­tem, na­stęp­nie skosz­to­waw­szy trun­ku, ob­li­zał usta. Sma­ko­wa­ło do­brze, jak za­wsze. Wpa­try­wał się przy tym w Do­lo­mi­ty, za­sta­na­wia­jąc się, czy prze­trwa­ją ko­niec świa­ta, któ­ry może ła­ska­wie na­stą­pi za kil­ka­na­ście mi­nut. Nie wie­rzył w to zbyt­nio, ale tak na­praw­dę chciał­by, aby pro­roc­two, któ­re­go de fac­to nie było, a któ­re do­po­wie­dzie­li so­bie lu­dzie, się speł­ni­ło. Sie­dział więc i cze­kał, tak samo jak Jo­shua i mi­lio­ny lu­dzi na ca­łym świe­cie.

***

Lena nie śle­dzi­ła wska­zó­wek ze­gar­ka. Za­miast tego koń­czy­ła oglą­dać dru­gą część „Wład­cy Pier­ście­ni”, za­sta­na­wia­jąc się, czy może włą­czyć jesz­cze trze­cią, bo w su­mie na­stęp­ne­go dnia jest so­bo­ta. W koń­cu jed­nak sen ją zmo­rzył, za­wi­nę­ła się więc w koł­drę i po­szła spać. Mia­ła dzie­więt­na­ście lat. Coś sły­sza­ła o ka­len­da­rzach Ma­jów, ja­kieś ko­men­ta­rze o koń­cu świa­ta, jed­nak nie przej­mo­wa­ła się tym zbyt­nio. Wie­dzia­ła już, że lu­dzie cza­sem mu­szą so­bie po­ga­dać na róż­ne nie­zro­zu­mia­łe te­ma­ty, i tyle. Nie­spe­cjal­nie ją to in­te­re­so­wa­ło.

***

Mi­nę­ła pół­noc i nie wy­da­rzy­ło się nic szcze­gól­ne­go. Oce­any nie za­la­ły lą­dów, rze­ki nie wy­pa­ro­wa­ły w ta­jem­ni­czy spo­sób ze swo­ich ko­ryt, nie eks­plo­do­wa­ły wszyst­kie wul­ka­ny na­raz. W Zie­mię nie ude­rzy­ła ol­brzy­mia aste­ro­ida, opę­ta­ni sza­leń­czą rzą­dzą mor­du lu­dzie nie rzu­ci­li się so­bie do gar­deł, zmar­li nie po­wsta­li z gro­bów, cena za ba­rył­kę ropy ani drgnę­ła. In­ter­net na­dal dzia­łał. Nie na­stą­pi­ło nic spe­cjal­ne­go. Wy­raź­nie za­wie­dzio­ne me­dia mil­cza­ły.

A jed­nak coś się sta­ło. Wy­da­rzy­ło się coś, co uszło uwa­dze ser­wi­sów in­for­ma­cyj­nych, cze­go nie za­uwa­ży­ły sa­te­li­ty, cze­go nie do­strzegł przy­pad­ko­wy wę­dro­wiec. Na wiecz­nej zmar­z­li­nie po­kry­wa­ją­cej szczyt Gang­khar Pu­en­sum, ostat­nie­go i naj­wyż­sze­go nie­zdo­by­te­go sied­mio­ty­sięcz­ni­ka na Zie­mi, po­ja­wi­ła się nie­wiel­ka rysa. ■

Początek

„The Dungeons Are Calling”

Savatage

Rozdział 1

War­sza­wa, maj 2020

– Ko­cha­nie, mu­szę ci coś za-ko-mu-ni-ko-wać – prze­sy­la­bi­zo­wa­ła Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk, wcho­dząc do sa­lo­nu.

Lena od­wró­ci­ła gwał­tow­nie gło­wę od lap­to­pa, ko­ły­sząc dre­da­mi. Za­cie­ka­wio­na unio­sła brwi, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg. Jed­nak za­miast tego jej mat­ka te­atral­nie sku­li­ła się, wy­cią­gnę­ła zza ple­ców ko­per­tę i za­ma­cha­ła nią gwał­tow­nie, jak­by od­pę­dza­ła na­tręt­ne­go owa­da. Twarz roz­świe­tlał jej uśmiech jak u dziec­ka, któ­re przed chwi­lą roz­pa­ko­wa­ło pod cho­in­ką swój wy­ma­rzo­ny pre­zent.

– Nie! – krzyk­nę­ła Lena, bły­ska­wicz­nie zry­wa­jąc się z ka­na­py. Se­kun­dę wcze­śniej od­sta­wi­ła lap­to­pa na sto­lik, jed­nak zro­bi­ła to tak nie­dba­le, że pra­wie spadł. W ostat­niej chwi­li go po­pra­wi­ła. Przy oka­zji się­gnę­ła po lu­strzan­kę, któ­ra le­ża­ła na bla­cie.

Włą­czy­ła ją i usta­wi­ła na au­to­ma­tycz­ne pro­gra­mo­wa­nie.

– Mu­szę ci zro­bić zdję­cie! – za­wo­ła­ła. – Uda­ło się?! – Na­ci­snę­ła spust mi­gaw­ki. Na­tu­ral­na, nie­usta­wia­na fot­ka na pew­no wy­ra­ża­ła szcze­re emo­cje. Li­czy­ła na to, że uda­ło się jej do­brze wy­ka­dro­wać, co przy strza­le z bio­dra było szcze­gól­nie trud­ne. Odło­ży­ła apa­rat, cho­ciaż strasz­nie ją kor­ci­ło, aby zo­ba­czyć, czy zdję­cie wy­szło. Mia­ła na­dzie­ję, że bę­dzie do­bre. A na­wet je­że­li nie, to w Pho­to­sho­pie uda się jej coś z nie­go zro­bić. W koń­cu zaj­mo­wa­ła się tym już od lat.

– Tak! – w gło­sie Ka­ta­rzy­ny sły­chać było nie­kła­ma­ną ra­dość.

– Se­rio? Masz to?!

– Tak, tak, tak! – krzy­cza­ła pod­nie­co­na ko­bie­ta, nie­mal pod­ska­ku­jąc w miej­scu. Gdy­by jej stu­den­ci zo­ba­czy­li ta­kie za­cho­wa­nie sza­now­nej rek­tor­ki, mo­gli­by zmie­nić zda­nie co do jej kom­pe­ten­cji. Na szczę­ście żad­ne­go nie było w po­bli­żu.

Lena wsta­ła i z uśmie­chem na twa­rzy po­de­szła do mat­ki. Na­gle jed­nak poza ra­do­ścią ogar­nę­ło ją inne, rów­nie sil­ne uczu­cie – strach. Co z tego wszyst­kie­go wy­nik­nie? Czy mama bę­dzie bez­piecz­na? A je­że­li nie wró­ci? Wąt­pli­wo­ści za­ata­ko­wa­ły ją znie­nac­ka, ale dziew­czy­na szyb­ko je od sie­bie od­su­nę­ła, pa­trząc na we­so­ły uśmiech Ka­ta­rzy­ny. Wszyst­ko bę­dzie do­brze, prze­ko­ny­wa­ła samą sie­bie w my­ślach. Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

– Mogę? – za­py­ta­ła ci­cho, wy­cią­ga­jąc rękę po ko­per­tę.

– No ja­sne. Prze­cież ja już czy­ta­łam.

Lena wy­ję­ła znaj­du­ją­cą się w środ­ku kart­kę. Le­d­wie prze­su­nę­ła wzro­kiem po tre­ści, nie ma­jąc wy­star­cza­ją­cej cier­pli­wo­ści, aby czy­tać tekst od po­cząt­ku do koń­ca. Na to przyj­dzie czas póź­niej, te­raz mu­sia­ła tyl­ko upew­nić się, że naj­więk­sze ma­rze­nie jej mamy wła­śnie się speł­nia.

Po­zwo­le­nie, do­fi­nan­so­wa­nie, wy­pra­wa, eki­pa. Te czte­ry sło­wa wy­star­czy­ły, aby Lena unio­sła gło­wę i po­ki­wa­ła nią peł­na uzna­nia.

– Ja pier­do­lę. No gru­bo.

– Nie prze­kli­naj – upo­mnia­ła ją mat­ka, uno­sząc groź­nie pa­lec, jed­nak­że uśmiech nie zszedł jej z ust na­wet na chwi­lę.

– A jak? Nie da się ina­czej!

– No, chy­ba masz ra­cję. To ja też pier­do­lę. I za­je­bi­ście, nie?

Lena unio­sła brwi i za­śmia­ła się w głos. Ta­kie sło­wa bar­dzo rzad­ko sły­sza­ła z ust ro­dzi­ciel­ki.

– Gangk… har Puen… sum? – po­wie­dzia­ła, spo­glą­da­jąc na list, aby upew­nić się, że wy­ma­wia na­zwę w pra­wi­dło­wy spo­sób.

– Gang­khar Pu­en­sum w Bhu­ta­nie, tak. Naj­wyż­szy z nie­zdo­by­tych szczy­tów Zie­mi – po­wie­dzia­ła z na­masz­cze­niem Ka­ta­rzy­na.

Lena po­czu­ła się tak, jak­by sta­ła przed że­gla­rzem, ob­wiesz­cza­ją­cym, że oto zbu­do­wał drew­nia­ną łaj­bę i za­mie­rza prze­pły­nąć nią oce­an, ale jest moc­na, więc nie ma się czym mar­twić. Mil­cza­ła przez parę se­kund, ob­ser­wu­jąc dziw­ny blask w oczach mat­ki, jed­nak gdy w koń­cu się ode­zwa­ła, po­czu­ła, że ma dziw­nie wy­schnię­te gar­dło.

– Kie­dy wy­la­tu­jesz?

– Jesz­cze nie wiem. Za parę mie­się­cy, nie wcze­śniej. Mu­si­my mnó­stwo rze­czy za­pla­no­wać, zwer­bo­wać naj­lep­szych lu­dzi, ze­brać sprzęt, pod­bić pie­cząt­ki na ze­zwo­le­niach i tak da… oj, ko­cha­na, mar­twisz się? Co się dzie­je?

No tak, po­my­śla­ła dziew­czy­na. Mo­gła prze­wi­dzieć, że mat­ka zo­ba­czy nie­pew­ność kieł­ku­ją­cą w zie­lo­nych oczach swo­jej po­cie­chy.

– Nie, no spo­ko, tyl­ko…

– Wiem, wiem. Też się boję. W koń­cu nie wia­do­mo, ja­kie li­cho sie­dzi na tej gó­rze, praw­da? – Ka­ta­rzy­na pró­bo­wa­ła za­żar­to­wać, ale dość śred­nio jej wy­szło. Lena skwi­to­wa­ła to tyl­ko de­li­kat­nym unie­sie­niem jed­nej brwi, za­cho­wu­jąc przy tym ka­mien­ny wy­raz twa­rzy. Gdy­by była bo­ha­ter­ką ko­mik­su, nad jej gło­wą bez wąt­pie­nia roz­bły­snę­ło­by w chmur­ce: „Se­rio?”.

– Do­bra, nie ma co, trze­ba otwo­rzyć wino – za­rzą­dzi­ła dziew­czy­na, po­now­nie od­su­wa­jąc od sie­bie po­nu­re my­śli.

– Nie­ste­ty, nie te­raz, ko­cha­na. Wina na­pi­je­my się może póź­niej, jak wró­ci­my z ko­la­cji.

– Uuu… idzie­my na ko­la­cję? Na bo­ga­to.

– No pew­nie. Trze­ba to od­po­wied­nio uczcić, żeby zy­skać przy­chyl­ność bo­gów.

– Mamo, prze­cież ty nie wie­rzysz w bo­gów.

– Bo jesz­cze żad­ne­go nie spo­tka­łam – od­po­wie­dzia­ła Ka­ta­rzy­na, za­bie­ra­jąc list z rąk Leny i ma­cha­jąc nim przed jej no­sem. – Ale kto wie, kto wie.

***

– No do­brze, war­to było do­stać taki list – po­wie­dzia­ła pani pro­fe­sor, dys­kret­nie ob­li­zu­jąc pal­ce.

– Mhm – mruk­nę­ła Lena z usta­mi peł­ny­mi in­dyj­skiej po­traw­ki z bia­łe­go sera pa­ne­er w so­sie, na któ­ry skła­da­ła się chy­ba po­ło­wa przy­praw i ziół wy­stę­pu­ją­cych na ca­łej pla­ne­cie. Po chwi­li od­chy­li­ła się, po­zwa­la­jąc, aby gło­wa bez­wład­nie opa­dła jej na opar­cie drew­nia­nej ław­ki.

– Chy­ba umie­ram.

– Oj tak. Cho­ciaż dla ta­kie­go je­dze­nia war­to.

Lena po­ki­wa­ła gło­wą, ale jej wzrok był nie­obec­ny.

W tym mo­men­cie po­de­szła do nich kel­ner­ka, Hin­du­ska w śred­nim wie­ku, i za­py­ta­ła nie­złą, choć wy­uczo­ną pol­sz­czy­zną, czy im sma­ko­wa­ło i czy mia­ły­by ocho­tę na de­ser.

– Ocho­ta jest, ale miej­sce się skoń­czy­ło – od­po­wie­dzia­ła Ka­ta­rzy­na. – Po­pro­si­my za to jesz­cze po lamp­ce tego pysz­ne­go wina.

Kie­dy ko­bie­ta znik­nę­ła, Lena za­py­ta­ła:

– Wiesz już, kogo za­bie­ra­cie?

Ka­ta­rzy­na do­pi­ła reszt­kę trun­ku z kie­lisz­ka i za­sta­no­wi­ła się nad od­po­wie­dzią, pa­trząc cór­ce pro­sto w oczy. Wes­tchnę­ła i od­sta­wi­ła lamp­kę na stół.

– To bę­dzie trud­na de­cy­zja – stwier­dzi­ła.

– No ra­czej. Wy­pra­wa sama w so­bie jest… trud­na.

– Nie­by­wa­le.

Lena za­uwa­ży­ła de­li­kat­ne unie­sie­nie pra­we­go ką­ci­ka ust i błysk w oku mat­ki. Uśmiech­nę­ła się.

– Nie­zwy­czaj­nie.

– Nad­zwy­czaj­nie wręcz.

– Lecz czy war­ta po­świę­ce­nia?

– Każ­de­go. Dla wiecz­nej chwa­ły.

– Tak. I skar­bów.

– I skar­bów.

– I expa.

– Cze­go?

– Nie­waż­ne. Skar­bów.

– I skar­bów – za­koń­czy­ła z sze­ro­kim uśmie­chem Ka­ta­rzy­na.

Za­ba­wy ję­zy­ko­we, ja­kie urzą­dza­ły so­bie z mat­ką, za­wsze ba­wi­ły Lenę, cho­ciaż wie­dzia­ła, że w ta­kich chwi­lach obie mu­sia­ły wy­glą­dać z boku jak dwie trze­bio­czą­ce na­sto­lat­ki.

– I tak da­lej, i tak da­lej. No ale po­wiedz. Na bank już szu­ka­łaś i pew­nie masz li­stę kan­dy­da­tów.

– W punkt – skwi­to­wa­ła Ka­ta­rzy­na. – Jak wiesz, w świe­cie an­tro­po­lo­gów, et­no­lo­gów i ar­che­olo­gów trud­no bę­dzie zna­leźć ko­goś, kto ra­dzi so­bie w gó­rach rów­nie do­brze jak z przed­mio­tem swo­jej spe­cja­li­za­cji… ale ko­goś znaj­dę. Na pew­no za­bie­ram ze sobą Chri­sa Pat­ter­so­na i dam mu wol­ną rękę przy wy­bo­rze jesz­cze ze dwóch rów­nie do­świad­czo­nych al­pi­ni­stów.

– Tego Chri­sa? – upew­ni­ła się Lena.

– Uhm. Do­kład­nie tego, o któ­rym my­ślisz. – Oczy Ka­ta­rzy­ny na­bra­ły try­um­fal­ne­go wy­ra­zu.

– Nie­źle. Tyl­ko jak go na­mó­wisz?

– Ko­cha­nie ty moje – po­wie­dzia­ła pro­fe­sor, po­chy­la­jąc się nad sto­łem i kła­dąc dłoń na dło­ni cór­ki. – Już się zgo­dził.

– Żar­tu­jesz?! – Lena za­re­ago­wa­ła tak en­tu­zja­stycz­nie, że zwró­ci­ło to uwa­gę po­zo­sta­łych go­ści re­stau­ra­cji. Po­sła­ła im prze­pra­sza­ją­cy uśmiech. – Je­eezu, jak ja bym chcia­ła tam być z apa­ra­tem. Może ty go ze sobą weź­miesz?

– Wiem, że chcia­ła­byś tam być. I tak, na pew­no we­zmę apa­rat, ale nie taką ar­ma­tę, tyl­ko ja­kieś małe cy­fro­we cu­deń­ko, dla ta­kich ama­to­rów jak ja. A co do Chri­sa, to szcze­rze mó­wiąc, na­mó­wie­nie go nie było spe­cjal­nie trud­ne. Prze­cież gość zdo­był Ko­ro­nę Zie­mi, do tego pra­wie wszyst­kie sied­mio­ty­sięcz­ni­ki, oczy­wi­ście oprócz Gang­khar Pu­en­sum, na któ­ry wie­lo­krot­nie pró­bo­wał wejść. Raz na­wet od stro­ny Chin, ale go na­mie­rzy­li i za­wró­ci­li. I tu po­ja­wiam się ja, ma­cha­jąc mu przed no­sem ze­zwo­le­niem pod­pi­sa­nym przez sa­me­go kró­la Bhu­ta­nu. My­śla­łam, że po­pła­cze się ze szczę­ścia, jak do nie­go za­dzwo­ni­łam. Jak­by mógł, sam by mi za to za­pła­cił, a ja mu jesz­cze pro­po­nu­ję wy­na­gro­dze­nie.

– I wiecz­ną chwa­łę.

– Do­kład­nie.

– No to gra­tu­lu­ję. Ale po­wiedz mi praw­dę… nie bo­isz się? – za­py­ta­ła Lena. W to­nie jej gło­su było zde­cy­do­wa­nie wię­cej oba­wy, niż za­mie­rza­ła oka­zać.

– Nie. Jesz­cze nie. Za­cznę się bać w mo­men­cie, w któ­rym do mnie to wszyst­ko do­trze.

– Je­steś nie­nor­mal­na.

– Też cię ko­cham – od­par­ła z uśmie­chem Ka­ta­rzy­na.

Kel­ner­ka przy­nio­sła za­mó­wio­ne wino, po czym znów zo­sta­ły same.

– Wia­do­mo, że się oba­wiam. – Ka­ta­rzy­na wró­ci­ła do te­ma­tu, wi­dząc, że cór­ka cze­ka na ciąg dal­szy, i ro­zu­mie­jąc, jaką wagę mia­ło samo py­ta­nie. – Ale to nie jest nie­zdro­wy strach. Nie jest pa­ra­li­żu­ją­cy. Tro­chę się boję, przy­zna­ję, ale to bar­dziej eks­cy­ta­cja. Pod­nie­ce­nie przed zbli­ża­ją­cą się przy­go­dą – wiesz, o czym mó­wię. Prze­cież ni­ko­mu wcze­śniej nie uda­ło się tam wejść!

– No wła­śnie! Może z ja­kie­goś po­wo­du góra po­zo­sta­je nie­do­stęp­na?

– Co masz na my­śli?

– Może… – Lena za­sta­no­wi­ła się chwi­lę, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów – może to nie jest miej­sce dla czło­wie­ka, i już. Może po pro­stu na Zie­mi są ta­kie miej­sca, w któ­rych czło­wiek ma nie sta­wiać swo­jej pła­skiej, brud­nej sto­py – i ko­niec, krop­ka. Sko­ro inni już pró­bo­wa­li i ni­ko­mu się nie uda­ło, to po co się tam pchać na siłę?

– Lena, ko­cha­nie, gdy­by nie za­bo­bon­ne wie­rze­nia Bhu­tań­czy­ków, góra już daw­no zo­sta­ła­by zdo­by­ta.

– Oj mamo, idziesz na obcy te­ren, więc po­win­naś…

– Tak, wiem, usza­no­wać lo­kal­ne wie­rze­nia i tra­dy­cję. Oczy­wi­ście. Nie za­mie­rzam cho­dzić w kół­ko z trans­pa­ren­tem, na któ­rym na­pi­szę, że na szczy­cie Gang­khar wca­le nie miesz­ka­ją bo­go­wie, za kogo ty mnie uwa­żasz. Mam tyl­ko na my­śli to, że gdy­by rząd Bhu­ta­nu był bar­dziej wy­ro­zu­mia­ły dla osób in­ne­go wy­zna­nia, góra pew­nie zo­sta­ła­by już zdo­by­ta. – Po­wie­dziaw­szy to, utkwi­ła wzrok w du­żym po­są­gu Ga­ne­śa, czło­wie­ka z gło­wą sło­nia, umiesz­czo­nym na drew­nia­nym pie­de­sta­le w rogu sali. W mi­to­lo­gii in­dyj­skiej Ga­neś był mię­dzy in­ny­mi pa­tro­nem uczo­nych i na­uki, opie­ku­nem ksiąg, li­ter, skry­bów i szkół. Ka­ta­rzy­na po­czu­ła się dziw­nie, jak­by mar­twa rzeź­ba pa­trzy­ła na nią lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem pół­przy­mknię­tych oczu. Przez uła­mek se­kun­dy mia­ła wra­że­nie, że po­sąg z niej drwi, szy­dzi z jej wąt­pli­wo­ści i obaw.

– Nie wiesz tego na pew­no. Ile razy już pró­bo­wa­no?

Ka­ta­rzy­na wró­ci­ła spoj­rze­niem do cór­ki, otrzą­sa­jąc się z za­my­śle­nia.

– Kil­ka ofi­cjal­nie, nie­ofi­cjal­nie za­pew­ne wię­cej. Każ­do­ra­zo­wo przed szczy­to­wym ata­kiem ze­spół mu­siał się wy­co­fać. Od ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­te­go trze­cie­go, kie­dy to Bhu­tan ofi­cjal­nie ze­zwo­lił na wspi­na­nie się, mia­ły miej­sce czte­ry eks­pe­dy­cje, w osiem­dzie­sią­tym pią­tym i szó­stym, wszyst­kie za­koń­czo­ne nie­po­wo­dze­niem. Re­kor­dzi­ści po­de­szli na wy­so­kość po­nad sied­miu ty­się­cy dwu­stu me­trów, czy­li zo­sta­ło im nie­ca­łe czte­ry­sta me­trów do szczy­tu. Mu­sie­li się wy­co­fać, bo roz­pę­ta­ła się bu­rza. W po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych wła­dze Bhu­ta­nu za­ka­za­ły wspi­nacz­ki po­wy­żej sze­ściu ty­się­cy, ar­gu­men­tu­jąc to po­sza­no­wa­niem lo­kal­nych wie­rzeń. W dwa ty­sią­ce trze­cim wła­dze po­szły o krok da­lej i te­raz wspi­nacz­ka w Bhu­ta­nie jest za­bro­nio­na cał­ko­wi­cie. No, była. Może na­dal jest, ale już nie dla wszyst­kich.

– Czy­li to nie ta­kie hop-siup.

– Oczy­wi­ście, że nie. W koń­cu to pra­wie ośmio­ty­sięcz­nik. Do każ­dej góry trze­ba pod­cho­dzić z po­ko­rą, to jest ab­so­lut­nie ja­sne i zro­zu­mia­łe. Nie za­po­mi­naj jed­nak, jak bar­dzo zmie­nił się sprzęt przez ostat­nie dwu­dzie­sto­le­cie. Jest te­raz nie tyl­ko lżej­szy, ale i wy­trzy­mal­szy. Do tego po­ja­wi­ły się lio­fi­li­zo­wa­na żyw­ność, wy­so­ko­ener­ge­tycz­ne ba­to­ny, je­dze­nie, któ­re mie­ści się w ple­ca­ku, a wy­star­cza na ty­dzień skraj­ne­go wy­sił­ku. I nie za­po­mi­naj, pro­szę, że two­ja ma­mu­sia zdo­by­ła już nie­je­den ośmio­ty­sięcz­nik, więc coś na ten te­mat wie.

– Okej, tak, masz ra­cję – przy­zna­ła Lena nie­chęt­nie. – Ale ni­g­dy nie zdo­by­wa­łaś dzie­wi­cze­go szczy­tu.

– Zdo­by­łam naj­wyż­szy szczyt na pla­ne­cie!

– Mamo, na Eve­rest usta­wia­ją się te­raz ko­lej­ki! Co to w ogó­le za ar­gu­ment. Za chwi­lę po­sta­wią na szczy­cie Star­buck­sa, żeby al­pi­ni­ści – mó­wiąc to, zro­bi­ła pal­ca­mi cu­dzy­słów – mo­gli się na­pić cie­płe­go espres­so i pod­ła­do­wać smart­fo­na po piel­grzym­ce szczy­to­wej, bo tego już nie moż­na na­zwać ata­kiem. I pew­nie już mają tam wi-fi.

Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk za­nio­sła się śmie­chem.

– Wiesz, że nie zre­zy­gnu­ję – po­wie­dzia­ła po chwi­li zu­peł­nie po­waż­nie.

– Wiem. Ale chcę, że­byś na sie­bie uwa­ża­ła. Bar­dzo. Bar­dzo, bar­dzo.

– Będę, ko­cha­nie. Prze­cież za­wsze na sie­bie uwa­żam.

– I masz być ze mną w sta­łym kon­tak­cie. Sta­łym, nie tak, jak ostat­nio.

– Prze­cież wiesz, że przez bu­rze cza­sa­mi tra­ci się łącz­ność. Na­wet sa­te­li­tar­ną.

Lena prze­krzy­wi­ła gło­wę i unio­sła de­li­kat­nie brwi.

– Do­brze, do­brze – pod­da­ła się Ka­ta­rzy­na. – A te­raz prze­pra­szam, mu­szę iść do to­a­le­ty. Bądź tak uprzej­ma i po­proś o ra­chu­nek.

Lena od­pro­wa­dzi­ła mat­kę wzro­kiem. Nie wie­dzia­ła dla­cze­go, jed­nak mar­twi­ła się o nią bar­dziej niż zwy­kle. Na dnie jej żo­łąd­ka po­ja­wi­ła się cięż­ka, nie­przy­jem­na gula. I nie cho­dzi­ło o ilość pysz­ne­go je­dze­nia, któ­re mia­ła przy­jem­ność nie­daw­no po­chło­nąć. To było prze­czu­cie, pe­wien ro­dzaj pier­wot­ne­go stra­chu. Nie­po­kój, któ­ry od­czu­wa się na­gle, czę­sto bez żad­ne­go uza­sad­nie­nia. Prze­łknę­ła śli­nę, zer­ka­jąc na po­sąg, któ­ry wcze­śniej przy­cią­gnął uwa­gę jej mamy. Pół czło­wiek, pół słoń wpa­try­wał się przed sie­bie, jed­nak Lena mia­ła wra­że­nie, że pa­trzy pro­sto na nią. Że prze­ni­ka ją wzro­kiem, osten­ta­cyj­nie igno­ru­jąc fakt jej ist­nie­nia. Po­czu­ła się obco, jak­by to miej­sce jaw­nie oka­zy­wa­ło jej swo­ją wro­gość. ■

Rozdział 2

Gdzieś nad Azją, li­piec 2020

– Wi­tam pań­stwa na pierw­szym, ofi­cjal­nym spo­tka­niu ze­spo­łu – roz­po­czął Mi­chał Ku­śnierz, po­wo­li wsta­jąc ze swo­je­go miej­sca. Ka­pi­tan pry­wat­ne­go od­rzu­tow­ca po­in­for­mo­wał o za­koń­cze­niu wzno­sze­nia się, stwier­dził rów­nież, że zna­leź­li się na wy­so­ko­ści rej­so­wej, i ży­czył pa­sa­że­rom przy­jem­ne­go lotu. Lamp­ka bez­pie­czeń­stwa zga­sła, moż­na było roz­piąć pasy i roz­pro­sto­wać ko­ści, cho­ciaż ob­słu­ga za­le­ca­ła za­cho­wa­nie ostroż­no­ści.

Wy­so­ki, szczu­pły męż­czy­zna w wie­ku, jak oce­ni­ła to Ka­ta­rzy­na, oko­ło trzy­dzie­stu pię­ciu – czter­dzie­stu lat sta­nął pew­nie mię­dzy rzę­da­mi fo­te­li, chwy­ta­jąc rę­ka­mi za naj­bliż­sze za­głów­ki. Miał na so­bie ide­al­nie do­pa­so­wa­ny lnia­ny gar­ni­tur w ko­lo­rze ja­sne­go beżu i brą­zo­we skó­rza­ne pół­bu­ty. Krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy i świe­żo zgo­lo­ny za­rost przy­wo­dzi­ły na myśl woj­sko­we­go. Wra­że­nie to do­dat­ko­wo po­tę­go­wa­ło prze­ni­kli­we spoj­rze­nie jego sza­rych, głę­bo­ko osa­dzo­nych oczu.

– Po­zwól­cie, że przej­dę na an­giel­ski, co dla więk­szo­ści z was nie po­win­no sta­no­wić żad­ne­go pro­ble­mu – stwier­dził i nie cze­ka­jąc na re­ak­cję ze­bra­nych, kon­ty­nu­ował: – Mó­wi­cie do mnie Mi­chał. Po pro­stu Mi­chał. – Zro­bił chwi­lo­wą pau­zę, ce­lem za­ak­cen­to­wa­nia ko­mu­ni­ka­tu. – Je­stem ko­or­dy­na­to­rem ca­łej ope­ra­cji, bez­po­śred­nim współ­pra­cow­ni­kiem dok­to­ra Rit­t­ne­ra, któ­re­go za­pew­ne po­zna­li­ście. Je­że­li nie oso­bi­ście, to na pew­no mie­li­ście przy­jem­ność roz­ma­wiać z nim przez te­le­fon. Rów­nież zna­ko­mi­ta więk­szość z was mia­ła już oka­zję się spo­tkać i po­znać, lecz nie wszy­scy. Po­zwól­cie więc, że po­krót­ce przed­sta­wię ko­or­dy­na­to­rów po­szcze­gól­nych pod­ze­spo­łów, aby było wia­do­mo, kto jest od­po­wie­dzial­ny za dany sek­tor…

– Prze­pra­szam, mam tyl­ko jed­no krót­kie py­ta­nie – po­wie­dzia­ła na­gle ład­na blon­dyn­ka sie­dzą­ca przy oknie kil­ka rzę­dów da­lej, jed­no­cze­śnie uno­sząc w górę rękę. Za­dzwo­ni­ły za­wie­szo­ne na nad­garst­ku bran­so­let­ki.

Męż­czy­zna po­słał jej za­sko­czo­ne spoj­rze­nie i już otwie­rał usta, jed­nak blon­dyn­ka nie po­zwo­li­ła mu dojść do sło­wa.

– Dzię­ku­ję. Szyb­kie, na­praw­dę. – Po tym sło­wie zro­bi­ła jed­nak se­kun­dę pau­zy, co zde­cy­do­wa­nie zi­ry­to­wa­ło Mi­cha­ła. Za­mknął usta i za­ci­snął szczę­ki, co nie uszło uwa­dze Ka­ta­rzy­ny Pi­skor­czyk, sie­dzą­cej naj­bli­żej nie­go. – Mógł­byś nam po­wie­dzieć, bo jak ro­zu­miem, prze­szli­śmy na „ty”, skąd ten cały po­śpiech? Pew­nie więk­szość z nas mu­sia­ła po­rzu­cić pro­jek­ty, nad któ­ry­mi pra­co­wa­li­śmy, no, przy­naj­mniej ja, a z ra­cji na­rzu­co­ne­go tem­pa na­wet nie mia­łam cza­su do­kład­nie się spa­ko­wać i ze­brać ca­łe­go po­trzeb­ne­go sprzę­tu. Dzię­ku­ję. Prze­pra­szam, że ci prze­rwa­łam.

Za­sko­czo­ny męż­czy­zna bły­ska­wicz­nie przy­wo­łał na twarz ide­al­nie wy­stu­dio­wa­ny, dy­plo­ma­tycz­ny uśmiech, pre­zen­tu­jąc rów­ne bia­łe zęby.

– Oczy­wi­ście. Może za­nim wej­dę w szcze­gó­ły, od­po­wiem tyl­ko tyle: po­dej­rze­wa­my, że nie je­ste­śmy jed­nym ze­spo­łem ba­daw­czym uda­ją­cym się na szczyt Gang­khar. – Blon­dyn­ka już po­now­nie otwie­ra­ła usta, jed­nak tym ra­zem Mi­chał był szyb­szy. Uniósł otwar­tą dłoń i po­słał jej spoj­rze­nie nie­zno­szą­ce sprze­ci­wu. – Chęt­nie od­po­wiem na wszyst­kie py­ta­nia, nie­mniej naj­pierw chciał­bym wpro­wa­dzić wszyst­kich pań­stwa w te­mat. I przy oka­zji opo­wie­dzieć o sa­mej wy­pra­wie, co, jak po­dej­rze­wam, roz­wie­je przy­naj­mniej część wąt­pli­wo­ści.

Sa­mo­lo­tem za­ko­ły­sa­ło, ale nikt się nie ode­zwał.

– Jak za­pew­ne pań­stwo wie­dzą, zna­leź­li­śmy się na po­kła­dzie tego pry­wat­ne­go od­rzu­tow­ca za spra­wą pew­ne­go ni­g­dy wcze­śniej nie­zdo­by­te­go szczy­tu. Tu­taj chciał­bym przy­po­mnieć, iż de­kla­ra­cja udzia­łu w wy­pra­wie była do­bro­wol­na – po­wie­dział, pa­trząc wy­mow­nie na blon­dyn­kę. – Do­dam rów­nież, że żad­na z osób, do któ­rych się zgło­si­li­śmy, nie od­mó­wi­ła, więc uda­ło nam się skom­ple­to­wać ze­spół naj­wy­bit­niej­szych spe­cja­li­stów. Jesz­cze raz za to dzię­ku­ję. Je­stem pe­wien, że tym ra­zem eks­pe­dy­cja za­koń­czy się suk­ce­sem. Jako pierw­sze­go chciał­bym przed­sta­wić Chri­sa Pat­ter­so­na, któ­ry bę­dzie od­po­wie­dzial­ny za część tech­nicz­ną ca­łe­go wej­ścia. Chris, jako je­den z naj­bar­dziej do­świad­czo­nych al­pi­ni­stów na świe­cie, po­sia­da nie­oce­nio­ną wręcz wie­dzę i do­świad­cze­nie. Poza nie­zwy­kle im­po­nu­ją­cą li­stą zdo­by­tych szczy­tów war­to wspo­mnieć o jego sa­mot­nym wej­ściu na Mo­unt Eve­rest, i to, co na­le­ży pod­kre­ślić, bez do­dat­ko­we­go tle­nu. Przy­po­mnę, że uda­ło się to za­le­d­wie kil­ku oso­bom na świe­cie. Gdy roz­pocz­nie­my wspi­nacz­kę, Chris przej­mie do­wo­dze­nie i jego de­cy­zje mu­szą być re­spek­to­wa­ne, a po­le­ce­nia nie­zwłocz­nie wy­ko­ny­wa­ne. Pro­szę pa­mię­tać, że od tego może za­le­żeć ży­cie lub zdro­wie każ­de­go z nas.

Szczu­pły, ale wy­raź­nie umię­śnio­ny blon­dyn uniósł się na fo­te­lu i uprzej­mie ukło­nił się w kie­run­ku ze­bra­nych. Z jego ogo­rza­łej twa­rzy biło sku­pie­nie, ale i pe­wien ro­dzaj pew­no­ści i mło­dzień­czej za­dzior­no­ści, nie­zbęd­nej przy try­bie ży­cia, jaki so­bie wy­brał. Żeby ro­bić to, co on, w do­dat­ku na ta­kim po­zio­mie, trze­ba było mieć tę iskrę w oku.

– Dzię­ku­ję – kon­ty­nu­ował Mi­chał. – Chris za­brał ze sobą swo­ich do­świad­czo­nych przy­ja­ciół, Ja­me­sa Scor­fiel­da oraz An­to­nie­go Car­ca­sa. Ja­mes leci z nami, An­to­ni bę­dzie na nas cze­kał już w Bhu­ta­nie. – Ja­mes, sie­dzą­cy obok Chri­sa, pod­niósł dłoń, aby w ten spo­sób przy­wi­tać się z po­zo­sta­ły­mi. – Po do­tar­ciu na szczyt oso­bą od­po­wie­dzial­ną za za­bez­pie­cze­nie bazy bę­dzie Sara Smith. Wy­bit­na spe­le­olog oraz gro­to­łaz, któ­ra na swo­im kon­cie ma mię­dzy in­ny­mi re­kord zej­ścia do naj­głęb­szej ja­ski­ni na pla­ne­cie. Ak­tu­al­nie prze­rwa­li­śmy jej pra­ce nad eks­plo­ata­cją pod­ziem­nych ko­ry­ta­rzy kom­plek­su au­stra­lij­skich ja­skiń Je­no­lan, za co, mimo wszyst­ko, nie za­mie­rzam prze­pra­szać – po­wie­dział Mi­chał, iro­nicz­nie się uśmie­cha­jąc.

– Prze­pra­szam, ale sko­ro się wspi­na­my, to cze­mu leci z nami gro­to­łaz? – za­py­ta­ła Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk, igno­ru­jąc wcze­śniej­szą proś­bę o po­wścią­gli­wość. Nie mo­gła po­wstrzy­mać cie­ka­wo­ści. Od­wró­ci­ła się i prze­pra­sza­ją­co uśmiech­nę­ła do Sary, ma­jąc na­dzie­ję, że ta nie bę­dzie mia­ła jej za złe tego py­ta­nia. Blon­dyn­ka od­wza­jem­ni­ła uśmiech i spoj­rza­ła wy­mow­nie na Mi­cha­ła, po­zwa­la­jąc mu udzie­lić wy­ja­śnień, któ­re sama, oczy­wi­ście, do­sko­na­le zna­ła.

– Traf­ne, acz­kol­wiek dość oczy­wi­ste py­ta­nie – stwier­dził Mi­chał. Na­brał głę­bo­ko po­wie­trza. – Po­zwo­lę so­bie po­mi­nąć szcze­gó­ły, któ­re na tym eta­pie ab­so­lut­nie nie są ko­niecz­ne. Po­wiem tyl­ko tyle, że ostat­nie zmia­ny kli­ma­tycz­ne na na­szej pla­ne­cie, zmia­ny, w któ­re część osób upar­cie nie za­mie­rza wie­rzyć, spo­wo­do­wa­ły ob­su­nię­cie się pew­nej czę­ści wiecz­nej zmar­z­li­ny, któ­ra za­le­ga­ła na po­łu­dnio­wym krań­cu szczy­tu. Do­kład­nie rzecz bio­rąc, sto sie­dem­dzie­siąt trzy me­try pod nim, na po­łu­dnio­wym zbo­czu. Pe­wien pro­jekt ba­daw­czy, w któ­ry jest za­an­ga­żo­wa­ny dok­tor Rit­t­ner, obej­mu­je do­kład­ną ob­ser­wa­cję sa­te­li­tar­ną ob­sza­rów do­tych­czas lub cią­gle nie­do­stęp­nych dla czło­wie­ka. Dzię­ki ta­kie­mu, po­wiedz­my, mo­ni­to­rin­go­wi je­ste­śmy w sta­nie za­re­ago­wać od­po­wied­nio szyb­ko. Tak też się sta­ło tym ra­zem. Od­po­wia­da­jąc już bez­po­śred­nio na pani py­ta­nie, pani pro­fe­sor, Sara leci z nami, po­nie­waż osu­nię­cie się śnie­gu od­sło­ni­ło wej­ście do ja­ski­ni. Uży­cie sa­te­li­tar­nej apa­ra­tu­ry po­mia­ro­wej, ze­ska­no­wa­nie struk­tu­ry ska­ły i wstęp­ne ana­li­zy po­zwa­la­ją przy­pusz­czać, że jej tu­ne­le cią­gną się co naj­mniej do wy­so­ko­ści sze­ściu ty­się­cy me­trów.

W sa­mo­lo­cie za­le­gła ci­sza, mą­co­na tyl­ko od­le­głym, mia­ro­wym bu­cze­niem od­rzu­to­wych sil­ni­ków. Ta wie­dza nie była do­stęp­na ofi­cjal­nie – ze­bra­ni na po­kła­dzie zro­zu­mie­li, że do­wie­dzie­li się o tym jako jed­ni z pierw­szych lu­dzi na świe­cie. Ka­ta­rzy­na po­czu­ła za­rów­no eks­cy­ta­cję, jak też lęk i nie­pew­ność. Emo­cje w peł­ni zro­zu­mia­łe w ob­li­czu nie­zna­ne­go.

– Czy­li… – za­czę­ła odro­bi­nę nie­po­rad­nie, jed­nak szyb­ko prze­łknę­ła śli­nę, na­ka­zu­jąc so­bie za­cho­wa­nie pro­fe­sjo­na­li­zmu – chce pan po­wie­dzieć, prze­pra­szam, chcesz po­wie­dzieć, że sto sie­dem­dzie­siąt me­trów od szczy­tu, na wy­so­ko­ści oko­ło sied­miu i pół ty­sią­ca me­trów nad po­zio­mem mo­rza, jest ja­ski­nia, któ­ra scho­dzi w głąb góry do sze­ściu ty­się­cy?

Mi­chał po­ki­wał gło­wą.

– Tak, mniej wię­cej to chcę po­wie­dzieć. Za­strze­gam jed­nak, że nie wie­my, jak na­praw­dę jest głę­bo­ka.

– Ożeż w mor­dę – skwi­to­wa­ła po pol­sku pro­fe­sor. Mi­chał uśmiech­nął się, sły­sząc te sło­wa.

– Do­kład­nie tak samo po­wie­dzia­łem, gdy pierw­szy raz o niej usły­sza­łem. Ale to nie ko­niec re­we­la­cji.

Pa­sa­że­ro­wie spoj­rze­li na nie­go, jak­by nie do koń­ca ro­zu­mie­jąc, ja­kie jesz­cze sen­sa­cyj­ne wia­do­mo­ści może im prze­ka­zać. Tym­cza­sem męż­czy­zna, de­lek­tu­jąc się wra­że­niem, ja­kie zro­bił, od­cze­kał kil­ka se­kund, za­nim pod­jął te­mat:

– Zdję­cia ter­mo­wi­zyj­ne po­twier­dzi­ły, że w tej ja­ski­ni może ist­nieć ży­cie.

– Na tej wy­so­ko­ści? – za­py­tał wy­raź­nie skon­ster­no­wa­ny Chris. Miał głę­bo­ki, wzbu­dza­ją­cy za­ufa­nie głos. – To ja­kaś od­mia­na tych lam z An­dów? Nie mogę so­bie przy­po­mnieć, jak się na­zy­wa­ły.

– Gwa­na­ko an­dyj­skie, ale nie, to nie one. Aż tu­taj nie za­wę­dro­wa­ły – od­parł Mi­chał z uśmie­chem. – Nie po­tra­fi­my po­wie­dzieć nic wię­cej, ba­zu­je­my tyl­ko na ana­li­zach ter­micz­nych.

Bał się usły­szeć ko­lej­ne py­ta­nie, lecz na jego szczę­ście już nikt wię­cej nie za­py­tał o for­mę tego ży­cia. In­for­ma­cja o hu­ma­no­idal­nych kształ­tach, ja­kie wy­ła­pa­ły ter­mo­wi­zje­ry, mo­gła­by, de­li­kat­nie mó­wiąc, ne­ga­tyw­nie wpły­nąć na mo­ra­le ca­łej gru­py.

– Nie ma in­nych wejść, ni­żej? – za­py­tał Chris.

– Żad­ne­go, o któ­rym wie­my. Może ja­kieś są, acz­kol­wiek wąt­pi­my w to.

– Dla­cze­go?

– Bo gdy­by były, z pew­no­ścią ktoś by je już od­krył.

Chris po­ki­wał gło­wą, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny od­po­wie­dzią lub przy­naj­mniej uda­ją­cy, że tak jest. Na chwi­lę obec­ną otrzy­ma­ne in­for­ma­cje uznał za wy­star­cza­ją­ce.

– Wró­cę do głów­ne­go te­ma­tu – Mi­chał znów za­brał głos. – Leci z nami pro­fe­sor Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk. Świa­to­wej kla­sy an­tro­po­log, ar­che­olog oraz al­pi­nist­ka w jed­nym. Ba­da­ła mię­dzy in­ny­mi ludy za­miesz­ku­ją­ce Au­stra­lię i Nową Ze­lan­dię, opi­su­jąc w swo­jej pu­bli­ka­cji wpływ ukształ­to­wa­nia te­re­nu i śro­do­wi­ska na spo­sób, w jaki dana kul­tu­ra się roz­wi­ja.

Ka­ta­rzy­na wsta­ła, od­wró­ci­ła się w stro­nę po­zo­sta­łych pa­sa­że­rów i ski­nę­ła gło­wą. Kil­ku z nich pa­trzy­ło na nią skon­ster­no­wa­nym wzro­kiem, nie do koń­ca ro­zu­mie­jąc, co czło­wiek z taką spe­cja­li­za­cją robi na tego typu wy­pra­wie, jed­nak nikt nie zde­cy­do­wał się za­dać py­ta­nia wprost. Na­stęp­nie zer­k­nę­ła na Mi­cha­ła, spo­ty­ka­jąc jego nie­co aro­ganc­kie spoj­rze­nie. Przy­po­mnia­ła się jej ko­la­cja z Leną i ra­dość, jaką od­czu­wa­ła w związ­ku z uzy­ska­niem zgo­dy na wy­pra­wę. Nie­speł­na ty­dzień póź­niej do jej ga­bi­ne­tu wkro­czył Mi­chał, tłu­ma­cząc, że de fac­to zo­sta­ła zwer­bo­wa­na, a wszyst­ko od­by­ło się z ini­cja­ty­wy dok­to­ra Rit­t­ne­ra. Dzie­cię­ca ra­dość gdzieś wte­dy pry­sła, cho­ciaż i tak po­win­na być wdzięcz­na za moż­li­wo­ści, ja­kie się przed nią otwie­ra­ły. Opa­da­jąc na fo­tel, po­my­śla­ła o tym, że chcia­ła­by wie­dzieć, co robi te­raz jej cór­ka. Ostat­ni raz roz­ma­wia­ła z nią kil­ka go­dzin wcze­śniej, a mia­ła wra­że­nie, że od ich spo­tka­nia mi­nę­ły ty­go­dnie. Ja­kiś we­wnętrz­ny głos pod­po­wia­dał jej, że nie­pręd­ko znów ją zo­ba­czy, cho­ciaż za wszel­ką cenę sta­ra­ła się od­rzu­cić lub cho­ciaż stłu­mić tę myśl.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – usły­sza­ła na­gle głos do­bie­ga­ją­cy z le­wej stro­ny.

Od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła na swo­je­go są­sia­da, męż­czy­znę w śred­nim wie­ku o śród­ziem­no­mor­skiej uro­dzie i ciem­nej kar­na­cji. Tuż przed star­tem wy­mie­ni­ła z nim kil­ka kur­tu­azyj­nych zdań, ale nie pró­bo­wa­ła na­wią­zać dłuż­szej roz­mo­wy, z góry za­kła­da­jąc, że jest Wło­chem lub Gre­kiem, do któ­rych nie pa­ła­ła zbyt­nią sym­pa­tią. Tym­cza­sem nie­zna­jo­my ode­zwał się nie­na­gan­ną pol­sz­czy­zną.

– Wy­glą­da pani tro­chę bla­do. Może po­pro­szę o wodę? – za­py­tał, po­chy­la­jąc się w jej stro­nę, tak żeby nie za­głu­szać dal­szej czę­ści wpro­wa­dze­nia wy­gła­sza­ne­go przez Mi­cha­ła.

– Nie, dzię­ku­ję. Po pro­stu cza­sa­mi śred­nio ba­wię się pod­czas lotu, to wszyst­ko – od­po­wie­dzia­ła mile za­sko­czo­na. Na­stęp­nie wy­cią­gnę­ła w jego stro­nę pra­wą dłoń. – Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk.

– Tak, wiem. Sły­sza­łem – od­po­wie­dział z uśmie­chem, od­wza­jem­nia­jąc gest. – Alek­san­der To­ma­szew­ski, ale mów mi Olo.

Uści­snę­li so­bie dło­nie i Ka­ta­rzy­na z uśmie­chem unio­sła de­li­kat­nie brwi, za­da­jąc nie­me, acz uprzej­me py­ta­nie.

– Lo­gi­sty­ka i za­opa­trze­nie. Moje za­da­nie po­le­ga­ło… w su­mie to da­lej po­le­ga na tym, żeby wszy­scy na miej­scu mie­li to, co jest im nie­zbęd­ne do pra­cy.

Po­ki­wa­ła gło­wą z uzna­niem.

– Miło mi.

– Mnie rów­nież.

– My­ślę, że jed­nak po­win­ni­śmy go jesz­cze tro­chę po­słu­chać.

Uśmiech­nę­ła się po­now­nie i od­wró­ci­ła w stro­nę Mi­cha­ła. Olo po­ki­wał gło­wą, wy­raź­nie za­wie­dzio­ny za­koń­cze­niem kon­wer­sa­cji tak szyb­ko. Od­wró­cił się w stro­nę okna, aby po­dzi­wiać wi­do­ki.

– …my­ślę, że tyle wy­star­czy. Oczy­wi­ście po wy­lą­do­wa­niu i za­kwa­te­ro­wa­niu bę­dzie mnó­stwo cza­su na do­kład­niej­sze po­zna­nie się oraz in­te­gra­cję. Za­le­ży nam przede wszyst­kim na zdo­by­ciu góry i zba­da­niu ja­ski­ni, lecz nie do­ko­na­my tego, je­śli mo­ra­le w gru­pie bę­dzie na ni­skim po­zio­mie. Dla­te­go wspo­mnę, iż dok­tor Rit­t­ner nie szczę­dził pie­nię­dzy na tę wy­pra­wę. W przy­pad­ku ja­kich­kol­wiek py­tań za­pra­szam do sie­bie. Dzię­ku­ję.

Sa­mo­lo­tem zno­wu odro­bi­nę za­ko­ły­sa­ło, przez co Mi­chał mu­siał moc­no wcze­pić dło­nie w za­głów­ki fo­te­li. Nie oka­zał jed­nak zde­ner­wo­wa­nia. Za­miast tego uśmiech­nął się, ewi­dent­nie od­czu­wa­jąc ra­dość z tur­bu­len­cji.

– No do­brze, chy­ba naj­wyż­szy czas, abym usiadł. Jesz­cze tyl­ko do­dam, że po wy­lą­do­wa­niu bę­dzie­my za­kwa­te­ro­wa­ni w ho­te­lu przez jed­ną noc, a ju­tro z sa­me­go rana ru­sza­my do pierw­szej bazy, gdzie bę­dzie­my się akli­ma­ty­zo­wać przez oko­ło ty­dzień. Tam też prze­ka­żę pań­stwu wszel­kie szcze­gó­ły wy­pra­wy. Dzię­ku­ję.

Po­wie­dziaw­szy to, usiadł i od razu się­gnął do kie­sze­ni, wyj­mu­jąc z niej smart­fo­na. Od­blo­ko­wał ekran za po­mo­cą ska­ne­ra li­nii pa­pi­lar­nych, jed­nak tuż po tym, jak te­le­fon za­lśnił ja­snym bla­skiem, męż­czy­zna za­trzy­mał pa­lec w po­wie­trzu i po­wo­li prze­krę­cił gło­wę, zer­ka­jąc pro­sto w oczy ob­ser­wu­ją­cej go Ka­ta­rzy­nie. Pro­fe­sor uśmiech­nę­ła się odro­bi­nę bar­dziej ner­wo­wo, niż za­mie­rza­ła, jed­nak wy­raz twa­rzy Mi­cha­ła po­zo­stał nie­wzru­szo­ny. Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk od­wró­ci­ła gło­wę spe­szo­na, wy­szep­taw­szy wcze­śniej nie­me „prze­pra­szam”.

Prze­szło jej przez myśl, że musi uwa­żać na tego czło­wie­ka. Coś z nim było nie tak, cho­ciaż jesz­cze nie po­tra­fi­ła po­wie­dzieć co. Mia­ła jed­nak nosa do lu­dzi, to była jed­na z cech, któ­re prze­ka­za­ła Le­nie. Mia­ła też złud­ną na­dzie­ję, że co do nie­go się myli.

***

Dal­sza po­dróż upły­nę­ła le­ni­wie i spo­koj­nie. Ja­cyś lu­dzie ci­cho roz­ma­wia­li, ktoś coś czy­tał, ktoś pra­co­wał na lap­to­pie. Zde­cy­do­wa­na więk­szość człon­ków eki­py prze­ja­wia­ła tę ostat­nią ak­tyw­ność, pod­czas gdy Ka­ta­rzy­na zde­cy­do­wa­ła się od­prę­żyć umysł i dała się po­nieść wy­obraź­ni. Jak to ma­wia­ła Lena, po­sta­no­wi­ła wy­czi­lo­wać. Cór­ka za­wsze wy­ma­wia­ła to sło­wo de­li­kat­nie, za­rzu­ca­jąc swo­imi gę­sty­mi, nie­na­gan­nie utrzy­ma­ny­mi dre­da­mi, wpro­wa­dza­jąc tym kil­ka ko­ra­li­ków w sub­tel­ne kle­ko­ta­nie. Ka­ta­rzy­na uśmiech­nę­ła się na to wspo­mnie­nie, wyj­mu­jąc z tor­by po­wieść kry­mi­nal­ną.

– O, spójrz – lek­tu­rę prze­rwał jej w pew­nym mo­men­cie Olo, wci­ska­jąc się moc­niej w fo­tel, aby Ka­ta­rzy­na mia­ła lep­szy wi­dok.

Przy­su­nę­ła się do nie­go i spoj­rza­ła we wska­za­nym kie­run­ku. Jej oczom uka­za­ły się w od­da­li cha­rak­te­ry­stycz­ne zie­lo­ne da­chy lot­ni­ska w Paru. Nie mu­sie­li le­cieć do Del­hi, mo­gli wy­lą­do­wać bez­po­śred­nio w ma­łym, acz­kol­wiek je­dy­nym mię­dzy­na­ro­do­wym por­cie lot­ni­czym w Bhu­ta­nie, co bez wąt­pie­nia znacz­nie przy­śpie­szy­ło ich po­dróż.

– Dok­to­rek musi mieć nie­złe wpły­wy, sko­ro mo­gli­śmy wy­lą­do­wać tu­taj – stwier­dził Olo. Zer­k­nął wy­mow­nie na Mi­cha­ła, któ­ry – jak gdy­by ni­g­dy nic – wła­śnie bu­dził się z drzem­ki.

Ka­ta­rzy­na mruk­nę­ła coś nie­zro­zu­mia­łe­go w od­po­wie­dzi.

– Gdy­by nie to, stra­ci­li­by­śmy kil­ka dni na jaz­dę sa­mo­cho­da­mi. Gdzieś czy­ta­łem, że dro­ga przez Bhu­tan to „Nie­biań­ski trakt stu ty­się­cy za­krę­tów”, czy ja­koś tak. Po­nad sześć­set ki­lo­me­trów ostrych wi­ra­ży, urwisk, jed­no po dru­gim. Non stop. Taka za­ko­pian­ka, tyl­ko wer­sja hard. Dra­mat ja­kiś. Cho­ciaż nie wiem, co gor­sze, urwi­ska czy kor­ki…

– Kor­ki. Ale fak­tycz­nie, mamy szczę­ście – sko­men­to­wa­ła z uśmie­chem, za­uwa­ża­jąc, że współ­pa­sa­żer upar­cie do­ma­ga się ja­kiejś re­ak­cji.

– My­ślę, że szczę­ście nie ma tu nic do rze­czy – od­po­wie­dział wy­mow­nie.

– Sza­now­ni pań­stwo, za chwi­lę pod­cho­dzi­my do lą­do­wa­nia – głos pi­lo­ta roz­legł się w gło­śni­kach. – Pro­si­my za­jąć miej­sca i za­piąć pasy bez­pie­czeń­stwa.

Kil­ka mi­nut póź­niej sa­mo­lot za­trzy­mał się przy jed­nym z han­ga­rów. Nikt nie kla­skał, nikt nie gra­tu­lo­wał pi­lo­to­wi. Ka­ta­rzy­na Pi­skor­czyk uśmiech­nę­ła się sama do sie­bie. Eki­pa, z któ­rą le­cia­ła, to nie byli tu­ry­ści na wy­ciecz­ce do Egip­tu.

Przy wyj­ściu po­czu­ła chłod­ne gór­skie po­wie­trze. Było peł­ne świe­żo­ści, ja­kiej nie spo­sób za­znać w ja­kim­kol­wiek in­nym miej­scu. Na­bra­ła go głę­bo­ko w płu­ca, roz­ko­szu­jąc się siłą i ener­gią, jaka ją wy­peł­ni­ła.

– Prze­pra­szam – usły­sza­ła ja­kiś głos do­bie­ga­ją­cy zza ple­ców i ru­szy­ła w dół scho­dów. Jesz­cze się na­wdy­cham, po­my­śla­ła.

Na pły­cie lot­ni­ska eki­pę przy­wi­ta­ła de­le­ga­cja męż­czyzn ubra­nych w tra­dy­cyj­ne, po­ma­rań­czo­wo-czer­wo­ne stro­je gho, któ­re były czymś na kształt togi no­szo­nej przez ty­be­tań­skich mni­chów. Na bo­sych sto­pach mie­li tyl­ko drew­nia­ne san­da­ły. Nie­któ­rzy człon­ko­wie eki­py nie­po­rad­nie pró­bo­wa­li od­wza­jem­nić ukło­ny.

– Wi­ta­my w Bhu­ta­nie – pierw­szy z męż­czyzn ode­zwał się po an­giel­sku, co spo­tka­ło się z nie­ma­łym zdzi­wie­niem czę­ści po­dróż­nych. – Z przy­jem­no­ścią zaj­mie­my się pań­stwa ba­ga­żem – do­dał, od­su­wa­jąc się i wska­zu­jąc im płyn­nym ru­chem ręki ter­mi­nal, do któ­re­go po­win­ni się udać.

Gru­pa ru­szy­ła we wska­za­nym kie­run­ku. Mi­chał zo­stał, żeby za­mie­nić parę słów z męż­czy­zną, któ­ry ich przy­wi­tał.

– Cał­kiem tu ład­nie. Faj­ne góry – stwier­dził po chwi­li Olo, po­dzi­wia­jąc ota­cza­ją­ce ich szczy­ty.

– Po­cze­kaj na praw­dzi­wie góry – sko­men­to­wał Chris, uśmie­cha­jąc się za­dzior­nie. W jego oczach za­mi­go­ta­ła we­so­ła iskier­ka. – Tam do­pie­ro będą wi­do­ki.

Re­ak­cją na jego sło­wa były de­li­kat­ne, w nie­któ­rych przy­pad­kach nie­pew­ne uśmie­chy człon­ków eki­py, któ­rzy sły­sze­li tę wy­mia­nę zdań. Każ­dy czuł więk­szą lub mniej­szą eks­cy­ta­cję, jed­nak dla pro­fe­sor Pi­skor­czyk tym ra­zem w ota­cza­ją­cych ją szczy­tach było jesz­cze coś, co nie po­zwa­la­ło jej się w stu pro­cen­tach zre­lak­so­wać. Roz­glą­da­jąc się, w pew­nym mo­men­cie po­czu­ła, że góry są nie­do­stęp­ne, mrocz­ne i… zło­wiesz­cze. Ich szczy­ty jak­by spo­glą­da­ły z po­gar­dą na wę­drow­ców, na nic nie­war­tych lu­dzi, któ­rzy my­śle­li, że są wszyst­kim, nie bę­dąc tak na­praw­dę ni­czym szcze­gól­nym. Byli tyl­ko py­łem, przy­pad­ko­wy­mi dro­bi­na­mi ku­rzu uno­szo­ny­mi przez wia­try cza­su. Ka­ta­rzy­na po­czu­ła chłod­ny po­dmuch i ob­ję­ła się ra­mio­na­mi. Po­ko­ra, po­my­śla­ła, przy­po­mi­na­jąc so­bie roz­mo­wę z Leną. A je­że­li na ich szczy­tach fak­tycz­nie miesz­ka­ją bo­go­wie? – usły­sza­ła głos w swo­jej gło­wie. Je­śli tak, to faj­nie bę­dzie któ­re­goś spo­tkać – od­po­wie­dzia­ła so­bie w my­ślach iro­nicz­nie, pró­bu­jąc tro­chę po­krze­pić nad­wą­tlo­ne mo­ra­le, od­rzu­cić mrocz­ne chmu­ry gro­ma­dzą­ce się nad gło­wą.

Uśmiech­nę­ła się nie­pew­nie i we­szła do ter­mi­na­lu.

***

– Wszę­dzie spraw­dza­łeś? Na pew­no? – za­py­ta­ła Sara, pod­cho­dząc pew­nym, szyb­kim kro­kiem do Ola. W jej gło­sie brzmia­ło ner­wo­we nie­do­wie­rza­nie, a po­stu­ra zdra­dza­ła, że naj­chęt­niej zła­pa­ła­by męż­czy­znę za poły kurt­ki i tyl­ko ostat­kiem sił się przed tym po­wstrzy­mu­je. Znaj­do­wa­li się w han­ga­rze chwi­lo­wo peł­nią­cym funk­cję ma­ga­zy­nu. Wo­kół nich wzno­si­ły się me­ta­lo­we kon­struk­cje, na któ­re pa­ko­wa­no pa­le­ty z prze­róż­nej ma­ści to­wa­ra­mi. Kil­ku ro­bot­ni­ków przy­glą­da­ło się im ukrad­kiem.

– Oczy­wi­ście! – bro­nił się Olo, uno­sząc w górę ręce. – Wszyst­ko było do­kład­nie spi­sa­ne, za­mó­wio­ne i do­star­czo­ne. Wiem, jak mam wy­ko­ny­wać swo­ją pra­cę. Pro­szę bar­dzo.

Wy­cią­gnął przed sie­bie pro­to­kół ode­bra­nia to­wa­ru, na ich szczę­ście spo­rzą­dzo­ny w ję­zy­ku an­giel­skim, co w przy­pad­ku Bhu­ta­nu nie było wca­le oczy­wi­sto­ścią. Sara wy­rwa­ła mu do­ku­ment z rąk i zer­k­nę­ła na nie­go po­bież­nie.

– No i co? – za­py­ta­ła z pre­ten­sją, marsz­cząc brwi.

– O tu, zo­bacz. Pod­pis, to­war zo­stał ode­bra­ny, zma­ga­zy­no­wa­ny i po­wi­nien tu być. Zro­bi­łem wszyst­ko jak na…

– Do­bra, okej. Ro­zu­miem – prze­rwa­ła mu, co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wa­na. – To gdzie jest sprzęt? Chy­ba tym się mia­łeś zaj­mo­wać, nie? Lo­gi­sty­ka, za­bez­pie­cze­nie, dba­nie o to, że­by­śmy mie­li czym pra­co­wać?

Olo wcią­gnął głę­bo­ko po­wie­trze i po­wo­li je wy­pu­ścił. Nie sko­men­to­wał tego w ża­den spo­sób, poza de­li­kat­nym po­krę­ce­niem gło­wą.

– Cud­nie. Czy­li co, my­ślisz, że ktoś so­bie ten sprzęt po­ży­czył? – za­py­ta­ła re­to­rycz­nie Sara, po czym od­da­ła mu pro­to­kół i od­wró­ci­ła się, ru­sza­jąc w stro­nę wyj­ścia z ma­ga­zy­nu. – Idę po Mi­cha­ła.

– Po­cze­kaj, idę z tobą – stwier­dził i po­biegł truch­tem za ko­bie­tą.

Po paru mi­nu­tach od­na­leź­li sze­fa wy­pra­wy. Stał w słoń­cu z boku ter­mi­na­lu i roz­ma­wiał przez te­le­fon ko­mór­ko­wy. Sara, zu­peł­nie na to nie zwa­ża­jąc, po­de­szła do nie­go i gło­śno po­wie­dzia­ła:

– Okra­dzio­no nas.

Mi­chał uniósł dłoń, jak­by chciał po­wstrzy­mać ją od prze­szko­dze­nia mu w roz­mo­wie. Dziew­czy­na jed­nak spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy i kon­ty­nu­owa­ła:

– To­war zo­stał ode­bra­ny – mó­wi­ła, wska­zu­jąc ręką na Ola, któ­ry dy­plo­ma­tycz­nie po­sta­no­wił trzy­mać się parę me­trów da­lej – ale po­tem ktoś go zwi­nął z ma­ga­zy­nu. Bez sprzę­tu nie dam rady za­ło­żyć bazy ani wejść na szczyt, nie mó­wiąc już o zej­ściu do ja­ski­ni. Mamy so­bie sami upleść liny?

Gło­śne wes­tchnie­nie ozna­cza­ło da­nie za wy­gra­ną. Mi­chał prze­pro­sił swo­je­go roz­mów­cę, za­pew­nia­jąc, że od­dzwo­ni, gdy tyl­ko bę­dzie mógł. Za­blo­ko­wał te­le­fon i zwró­cił się do dziew­czy­ny:

– Po­szu­kaj­cie do­kład­niej. Na pew­no gdzieś jest. I na­stęp­nym ra­zem po­cze­kaj, aż skoń­czę – bar­dziej za­żą­dał, niż po­pro­sił.

– Okra­dli nas. I bła­gam cię, nie rzu­caj ar­gu­men­tu pod ty­tu­łem do­kład­ne­go spraw­dze­nia ma­ga­zy­nu. Nie je­ste­śmy dzieć­mi – od­po­wie­dzia­ła buń­czucz­nie, rzu­ca­jąc mu gniew­ne spoj­rze­nie.

Mi­chał po­wo­li wy­pu­ścił po­wie­trze i po­wie­dział:

– Do­brze, chodź­my. Olo, po­każ mi ten pro­to­kół. – Wziął do­ku­ment do ręki i całą trój­ką ru­szy­li w stro­nę ma­ga­zy­nu.

Kil­ka mi­nut póź­niej zna­leź­li kie­row­ni­ka skła­du. Roz­mo­wa z nim nic jed­nak nie zmie­ni­ła.

– Niech mnie pan jesz­cze raz po­słu­cha. To­war zo­stał ode­bra­ny, co po­twier­dza pod­pis, o tu, w tym miej­scu. Dla­te­go te­raz uprzej­mie pro­szę o wy­da­nie rze­czy, za­nim za­dzwo­nię po po­li­cję. – Mi­chał bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć mu, na czym po­le­ga pro­blem i z jak po­waż­ną sy­tu­acją mają tu do czy­nie­nia.

Jed­nak kie­row­nik ma­ga­zy­nu, Bhu­tań­czyk w po­de­szłym wie­ku, ku­lił się tyl­ko i prze­pra­szał.

– Nie wie­my, jak zro­bi­ło – mó­wił ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną. – My po­szu­ka­my, na pew­no znaj­dzie. Prze­pra­sza­my.

– Tak, wiem, sły­sza­łem. Jed­nak chciał­bym zo­ba­czyć na­gra­nie z mo­ni­to­rin­gu – na­ci­skał Mi­chał.

Bhu­tań­czyk spoj­rzał w stro­nę ka­me­ry wi­szą­cej w rogu po­miesz­cze­nia, z obiek­ty­wem usta­wio­nym na głów­ne – i je­dy­ne – wej­ście do ma­ga­zy­nu.

– Nie. Nie dzia­ła od wie­lu lat. – Po­wie­dziaw­szy to, sku­lił się jesz­cze bar­dziej, jak­by w oba­wie przed fi­zycz­nym ata­kiem więk­sze­go od sie­bie i młod­sze­go męż­czy­zny.

Mi­chał po­ma­so­wał pal­ca­mi na­sa­dę nosa. Na­brał głę­bo­ko po­wie­trza, za­sta­no­wił się przez chwi­lę, aż w koń­cu od­parł:

– Do­brze, zro­bi­my ina­czej. Olo, dam ci nu­mer do na­sze­go czło­wie­ka, któ­ry po­tra­fi szyb­ko zor­ga­ni­zo­wać sprzęt. Zrób do­kład­ną in­wen­ta­ry­za­cję, sprawdź, cze­go bra­ku­je. Może coś się za­plą­ta­ło w in­nym ba­ga­żu, może ja­kaś skrzy­nia jest za­sta­wio­na. Nie pa­trz­cie tak na mnie, wiem, że już spraw­dza­li­ście, ale bądź­cie tak uprzej­mi i sprawdź­cie jesz­cze raz. Może weź­cie ko­goś do po­mo­cy. Dok­tor Rit­t­ner po­sia­da prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czo­ne fun­du­sze, jed­nak to ja je­stem oso­bą od­po­wie­dzial­ną za bu­dżet tej wy­pra­wy.

Olo nie­chęt­nie ski­nął gło­wą.

– Do­bra, spraw­dzę jesz­cze raz – po­wie­dział.

– Po­mo­gę ci – do­da­ła Sara.

– Świet­nie, bar­dzo wam dzię­ku­ję. A z tobą jesz­cze nie skoń­czy­łem! – za­wo­łał Mi­chał, ru­sza­jąc w kie­run­ku od­da­la­ją­ce­go się Bhu­tań­czy­ka.

Olo burk­nął pod no­sem:

– Jaki on wy­ra­fi­no­wa­ny, prze­pra­szam, pro­szę, gar­ni­tu­rek…

Sara spoj­rza­ła na nie­go z bły­skiem w oku.

– Zo­ba­czy­my czy bę­dzie ta­kim ko­za­kiem na gó­rze. I pod nią. – Uśmiech­nę­ła się za­dzior­nie, prze­su­wa­jąc pierw­szą z brze­gu skrzy­nię.

***

Gdy Mi­chał po­now­nie wy­bie­rał nu­mer te­le­fo­nu swo­je­go nie­daw­ne­go roz­mów­cy, zo­ba­czył, jak w jego stro­nę pew­nym kro­kiem po­dą­ża Chris. Prze­rwał po­łą­cze­nie, nim al­pi­ni­sta zdą­żył do nie­go po­dejść.

– Słu­cham, w czym mogę ci po­móc? – za­py­tał jak zwy­kle uprzej­mym to­nem, cho­wa­jąc ko­mór­kę do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

– Mia­łem się tu spo­tkać z An­to­nim, ale ni­g­dzie go nie ma. Nie od­bie­ra też te­le­fo­nu.

Mi­chał po­czuł, jak pod ko­szu­lą mi­mo­wol­nie za­drga­ły mu mię­śnie, jed­nak sta­rał się nie oka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nia. Cho­ler­ne pro­ble­my, po­my­ślał.

– Je­steś pe­wien?

Chris spoj­rzał na nie­go iro­nicz­nie. Po chwi­li zmarsz­czył czo­ło, po­chy­liw­szy się nie­co w jego stro­nę.

– Czy cze­go je­stem pe­wien? Tego, że nie ma tu mo­je­go czło­wie­ka? Tak, do cho­le­ry, je­stem tego pe­wien. On ni­g­dy się nie spóź­nia i za­wsze ma przy so­bie te­le­fon. Jak­bym nie był go pe­wien, to na­wet bym mu nie pro­po­no­wał tej wy­pra­wy.

– Spo­koj­nie, coś wy­my­śli­my.

– Nie będę spo­koj­ny. Nie przy ta­kim przed­się­wzię­ciu – żach­nął się Chris.

– Po­cze­ka­my jesz­cze dwie go­dzi­ny, a je­że­li nie po­ja­wi się do tej pory, ru­sza­my bez nie­go. I nie martw się o przed­się­wzię­cie.

Ostat­nie zda­nie wprost wy­ra­ża­ło lek­ce­wa­że­nie Mi­cha­ła w sto­sun­ku do roz­mów­cy.

– Nie ma mowy. W ta­kim wy­pad­ku od­ma­wiam. – Chris nie dał się zbić z pan­ta­ły­ku. Mi­chał spoj­rzał na nie­go po­iry­to­wa­ny.

– Może to twój bu­dżet, ale moje na­zwi­sko – do­dał Chris.

– Je­steś pe­wien? Od­rzu­cisz taką szan­sę tyl­ko dla­te­go, że twój kom­pan zno­wu za­chlał i te­raz le­czy kaca Bóg wie gdzie?

Chris po­chy­lił gło­wę, ale nie po­wie­dział nic. Mi­chał kon­ty­nu­ował:

– Tak, wiem o jego sła­bo­ściach. Two­ich rów­nież. To jed­no z mo­ich za­dań. Inne po­le­ga mię­dzy in­ny­mi na tym, żeby za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo i pe­łen skład oso­bo­wy wy­pra­wy. Dla­te­go je­że­li pan Car­cas nie ra­czy się po­ja­wić do… dwóch go­dzin od tego mo­men­tu, ru­sza­my bez nie­go.

– We dwóch nie damy rady wpro­wa­dzić tylu nie­do­świad­czo­nych lu­dzi na górę.

– Nie bę­dzie ta­kiej po­trze­by. Ze­spół od­po­wia­da­ją­cy za za­bez­pie­cze­nie dro­gi na górę bę­dzie trzy­oso­bo­wy. Ja to za­ła­twię.

Chris za­sta­no­wił się przez chwi­lę nad tymi sło­wa­mi, pa­trząc w as­falt po­kry­wa­ją­cy pły­tę lot­ni­ska. Dzie­siąt­ki my­śli prze­la­ty­wa­ło mu przez gło­wę. Nie wie­dział, czy bar­dziej się mar­twi o An­to­nie­go, czy bar­dziej jest na nie­go wście­kły. Nie­ste­ty, chcąc nie chcąc, mu­siał przy­znać Mi­cha­ło­wi ra­cję. Wcze­śniej już nie­jed­no­krot­nie sam za­wa­lał ter­mi­ny przez pro­ble­my An­to­nie­go z al­ko­ho­lem.

– Do­brze – po­wie­dział w koń­cu.

Mi­chał spoj­rzał na nie­go, le­d­wo po­wstrzy­mu­jąc uśmiech. Ba­wi­ło go, że ten czło­wiek wy­ra­ził swo­ją apro­ba­tę, jak­by mo­gło to mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Za cie­bie też mam za­stęp­stwo, gdy­by trze­ba było. Nie martw się – po­my­ślał, lecz za­cho­wał tę re­flek­sję tyl­ko dla sie­bie. Miał jed­nak ocho­tę za­śmiać się Chri­so­wi pro­sto w twarz.

– Dwie go­dzi­ny – po­wie­dział na od­chod­ne, uno­sząc w górę lewe ra­mię z ze­gar­kiem. Ża­den z nich na­wet nie po­dej­rze­wał, że An­to­ni nie sta­wił się nie dla­te­go, że zno­wu zwy­czaj­nie się upił, lecz dla­te­go, że za­le­d­wie dzie­sięć ki­lo­me­trów od miej­sca, w któ­rym obaj roz­ma­wia­li, jego zwło­ki wła­śnie za­ko­py­wa­no w zie­mi. Nikt nie lubi lu­dzi zbyt by­strych i za­da­ją­cych zbyt wie­lu py­tań na te­mat szcze­gó­łów za­da­nia, któ­re dla wszyst­kich uczest­ni­ków jak naj­dłu­żej mia­ło po­zo­stać ta­jem­ni­cą. ■

Rozdział 3

War­sza­wa, sier­pień 2020

– O Je­eezu… Ja­kie to do­bre. Ale mia­łem ocho­tę na mię­so – wy­mru­czał Łu­kasz, z roz­ko­szą prze­żu­wa­jąc ko­lej­ny kęs ste­ka. Śred­nio wy­sma­żo­ne­go, ta­kie­go, któ­ry po na­ci­śnię­ciu wi­del­cem jesz­cze pusz­cza odro­bi­nę krwi.

Prze­łknął. Prze­je­chał ję­zy­kiem po dzią­słach, szu­ka­jąc resz­tek sma­ku. Na­stęp­nie na­dział na sztu­ciec ko­lej­ny ka­wa­łek i, jak po­przed­nim ra­zem, za­nu­rzył go w kwa­śno-pi­kant­nym so­sie, z po­gar­dą pa­trząc na gril­lo­wa­ne pie­czar­ki i sma­żo­ne w zio­łach ziem­nia­ki. Gdy­by nie były w ze­sta­wie, na pew­no by ich nie za­ma­wiał – w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ło mu te trzy­sta gra­mów so­czy­stej wo­ło­wi­ny. Z ma­lu­ją­cą się na twa­rzy bło­go­ścią jadł, sku­pia­jąc się na tym, aby smak do­tarł w naj­dal­sze za­ka­mar­ki pod­nie­bie­nia. Prze­łknąw­szy, ode­tchnął z roz­ko­szą. Się­gnął po piwo i po­cią­gnął kon­kret­ny, wiel­ki łyk. Czuł się jak król wszech­świa­ta.

– A to­bie jak sma­ku­je?

Lena unio­sła gło­wę znad swo­jej wąt­pli­wej ja­ko­ści sa­łat­ki ze zbyt nie­doj­rza­łym awo­ka­do.

– Cał­kiem spo­ko, dzię­ki. Ale wi­dzę, że ty tra­fi­łeś w dzie­siąt­kę.

– No, stek jest mega. Naj­lep­szy.

W jego gło­sie brzmia­ła taka duma, jak­by wła­sno­ręcz­nie wy­ho­do­wał i ubił wołu, a na­stęp­nie opo­rzą­dził go i przy­go­to­wał w tak do­sko­na­łej for­mie. Tym­cza­sem po pro­stu za­pro­sił dziew­czy­nę do naj­lep­sze­go ste­ak ho­use’u w War­sza­wie, zu­peł­nie igno­ru­jąc fakt, że ta nie prze­pa­da­ła nie tyl­ko za czer­wo­nym mię­sem, ale i za mię­sem w ogó­le. Nie miał jed­nak po­my­słu na to, jak ina­czej mógł­by jej za­im­po­no­wać, niż po­ka­zu­jąc, że stać go na obiad za pra­wie dwie­ście zło­tych.

Przez chwi­lę je­dli w mil­cze­niu.

– Nie ro­zu­miem, jak mo­żesz nie lu­bić wo­ło­wi­ny. Prze­cież to naj­lep­sze mię­so. – Łu­kasz znów spró­bo­wał za­ga­ić roz­mo­wę.

Lena spoj­rza­ła na nie­go znad swo­je­go ta­le­rza. Naj­pierw zlu­stro­wa­ła chło­pa­ka, jak­by wi­dzia­ła go po raz pierw­szy – może z rok, dwa lata star­szy od niej, chy­ba śred­nio dba­ją­cy o for­mę, cho­ciaż to tak na­praw­dę trud­no było oce­nić. Przy­naj­mniej nie miał wy­sta­ją­ce­go brzu­cha i wi­szą­cych luź­no cy­cusz­ków, co nie­ste­ty sta­wa­ło się co­raz bar­dziej po­wszech­ne. Dbał na­to­miast o ka­rie­rę, co było wi­dać od razu. Spin­ki przy man­kie­tach kre­mo­wej ko­szu­li, za­opa­trzo­nej w sub­tel­ne, acz do­sko­na­le wi­docz­ne logo na le­wej pier­si. Opa­le­ni­zna, ale nie taka z so­la­rium, tyl­ko przy­wie­zio­na z za­gra­nicz­nych wo­ja­ży. Cho­ciaż rów­nie do­brze to mógł­by być sa­mo­opa­lacz, kto go tam wie – po­my­śla­ła, uświa­da­mia­jąc so­bie, że jej zna­jo­mość te­ma­tu jest rów­na za­in­te­re­so­wa­niu tym aspek­tem. Poza tym spo­glą­da­ła na nią cał­kiem nie­głu­pia twarz, w oczach chło­pa­ka wi­dzia­ła tę dziw­ną, aro­ganc­ką pew­ność sie­bie ty­po­wą dla miesz­ka­ją­ce­go na przed­mie­ściach han­dlow­ca. Co ja tu ro­bię? – po­my­śla­ła, ale szyb­ko przy­po­mi­na­ła so­bie, że umó­wi­ła się tyl­ko po to, aby choć przez chwi­lę prze­stać my­śleć o mat­ce. Przy oka­zji może z tego wyj­dzie ja­kieś cie­ka­we zle­ce­nie w ple­ne­rze, bo po­noć Łu­kasz miał coś, co chciał­by sfo­to­gra­fo­wać, jak twier­dzi­ła jed­na z jej ko­le­ża­nek.

– Nie wiem, je­że­li już, to wo­la­łam bia­łe mię­so. Wo­ło­wi­na i wie­przo­wi­na są dla mnie zbyt… no nie wiem, ży­la­ste? Trze­ba je ciam­kać i gla­mać, tyl­ko ro­sną w ustach.

Chło­pak po­wo­li opu­ścił wi­de­lec, nie do­wie­rza­jąc temu, co wła­śnie usły­szał. Lena, wi­dząc jego bled­ną­ce ob­li­cze, za­śmia­ła się w du­chu: może po­win­na za­cząć roz­glą­dać się po sali w po­szu­ki­wa­niu le­ka­rza. Lub ochro­nia­rza.

– No nie żar­tuj. Nic nie ro­śnie. Ko­cha­na, po pro­stu ni­g­dy nie ja­dłaś do­brze przy­rzą­dzo­ne­go ste­ka, ot co. – Wy­su­nął wi­de­lec z na­dzia­nym ka­wał­kiem mię­sa w jej stro­nę.

Spoj­rza­ła z po­gar­dą naj­pierw na stek, po­tem na Łu­ka­sza. Sło­wo „ko­cha­na” cały czas re­zo­no­wa­ło w tyle jej gło­wy, od­bi­ja­ło się od środ­ka czasz­ki, za wszel­ką cenę pró­bu­jąc zna­leźć uj­ście. Chło­pa­czy­na nie­co się za­pę­dził. Pa­trzy­ła nań w mil­cze­niu, aż ten w koń­cu od­pu­ścił, cof­nął rękę i łap­czy­wie po­chło­nął ka­wa­łek mię­sa. Za­pa­dło nie­zręcz­ne mil­cze­nie.

Lena zer­k­nę­ła za okno. Niech ktoś, z ła­ski swo­jej, przyj­dzie i mnie za­bi­je – mó­wił jej wzrok, jed­nak nie po­ja­wił się ani kat, ani ry­cerz na bia­łym ko­niu chęt­ny ura­to­wać nie­wia­stę z opre­sji. Lu­dzie spa­ce­ro­wa­li po uli­cy, jed­ni w biu­ro­wych ko­szu­lach, inni w T-shir­tach i krót­kich spoden­kach czy spód­ni­cach. Jak na dło­ni mia­ła rów­nież ka­lej­do­skop ludz­kich emo­cji – ktoś się śmiał, ktoś de­ner­wo­wał, ktoś inny drep­tał przed sie­bie, po­zo­sta­jąc zu­peł­nie obo­jęt­nym na świat. Co ja tu ro­bię? – po­my­śla­ła po­now­nie, nie sku­pia­jąc wzro­ku na ni­czym kon­kret­nym, aż w pew­nym mo­men­cie w kadr okna wszedł męż­czy­zna z psem. Lena nie­spe­cjal­nie zna­ła się na ra­sach, jed­nak to by­dlę wy­da­ło jej się wy­jąt­ko­wo wiel­kie. Ko­ja­rzy­ło się z ja­kimś do­giem, może nie­miec­kim, an­giel­skim, kto go tam wie – ab­so­lut­nie nie była w sta­nie tego roz­róż­nić, jed­nak pies wy­glą­dał pięk­nie. Jego lśnią­ca w słoń­cu krót­ka sierść i ma­je­sta­tycz­na, dum­na po­sta­wa po­wo­do­wa­ły, że aż miło było na nie­go pa­trzeć. Co in­ne­go jed­nak z pod­cho­dze­niem do zwie­rzę­cia – pies wy­da­wał się tak ol­brzy­mi, że od­stra­szał sa­mym wy­glą­dem, choć poza tym pew­nie był po­kor­ny jak cie­lak. Do­pie­ro po paru se­kun­dach dziew­czy­na zo­rien­to­wa­ła się, że zwie­rzę pa­trzy pro­sto na nią. Wła­ści­ciel czwo­ro­no­ga stał przez chwi­lę, my­śląc, że pies chce ob­wą­chać okno i pa­ra­pet, jed­nak gdy za­uwa­żył, że ten tyl­ko stoi i się gapi, za­czął go po­ga­niać. Pies jed­nak nie chciał się ru­szyć. Stał i wpa­try­wał się w Lenę swo­imi wiel­ki­mi, na wpół przy­mknię­ty­mi śle­pia­mi. Nie mer­dał ogo­nem, nie szcze­kał, nie ro­bił nic in­ne­go – po pro­stu stał i pa­trzył, pod­czas gdy wła­ści­ciel szar­pał smycz, co­raz bar­dziej po­sa­pu­jąc i stę­ka­jąc. Lena zmarsz­czy­ła brwi, wy­raź­nie za­kło­po­ta­na. Cze­mu ten pies wpa­try­wał się aku­rat w nią, cze­mu się przy tym nie ru­szał? Nie zna­ła się na zwie­rzę­tach, więc nie po­tra­fi­ła stwier­dzić, czy ta­kie za­cho­wa­nie moż­na ode­brać jako po­zy­tyw­ne czy ne­ga­tyw­ne. Od­wró­ci­ła się, żeby spraw­dzić, czy może pies pa­trzy na coś, co jest za nią, jed­nak tam była tyl­ko dal­sza część pu­stej sali. Przy­glą­da­ła się psu, pró­bu­jąc od­czy­tać jego in­ten­cje. Ocza­mi wy­obraź­ni zo­ba­czy­ła, jak stoi na ze­wnątrz – bez­po­śred­nio przed ol­brzy­mim do­giem. Nie po­tra­fi­ła po­wie­dzieć cze­mu, ale to wy­obra­że­nie na­pa­wa­ło ją lę­kiem. Po­czu­ła nie­po­ko­ją­ce ukłu­cie kieł­ku­ją­ce gdzieś na dnie żo­łąd­ka, falę go­rą­ca prze­cho­dzą­cą przez jej cia­ło, jak stres przed eg­za­mi­nem, na któ­ry się nie przy­go­to­wa­ła. Wy­schło jej gar­dło, z tru­dem mo­gła prze­łknąć śli­nę.

Na szczę­ście wła­ści­cie­lo­wi uda­ło się od­cią­gnąć psa. Od­zy­sku­jąc spo­kój, Lena spoj­rza­ła na Łu­ka­sza, któ­ry aku­rat koń­czył pa­ła­szo­wa­nie ste­ka. Za­sta­na­wia­ła się, czy chło­pak w ogó­le za­uwa­żył jej stan, czy też był zbyt za­ję­ty tym, co znaj­do­wa­ło się na ta­le­rzu.

– Chcesz jesz­cze piwa? – za­py­tał, prze­łknąw­szy ostat­ni ka­wa­łek.

– Tak – od­par­ła bez chwi­li wa­ha­nia. Nie dość, że gar­dło wy­schło jej na wiór, to jesz­cze mia­ła na­dzie­ję, że al­ko­hol od­pę­dzi pa­skud­ne uczu­cie stra­chu, któ­re za­czę­ło przej­mo­wać nad nią kon­tro­lę.

– Dziw­ne – rzu­cił na­gle chło­pak.

Zmarsz­czy­ła brwi.

– Co ta­kie­go?

– No ten pies.

– Strasz­nie wiel­ki, fakt – od­po­wie­dzia­ła po­wo­li i ostroż­nie, jak­by prze­czu­wa­jąc, że Łu­kasz nie do koń­ca to ma na my­śli. Nie my­li­ła się.

– Nie o to cho­dzi. Jest upał, a on miał za­mknię­ty pysk. Może był cho­ry, albo coś.

Lena na­bra­ła głę­bo­ko po­wie­trza.

***

– Dzię­ki, su­per się ba­wi­łem – po­wie­dział Łu­kasz, pre­zen­tu­jąc zęby w do­sko­na­le wy­stu­dio­wa­nym uśmie­chu nu­mer pięć.

Lena od­wza­jem­ni­ła gry­mas, jed­nak tyl­ko z czy­stej grzecz­no­ści. Oczy­wi­ście mo­gła­by się za­ło­żyć o ostat­nią garść orze­chów, że chło­pak nie za­uwa­żył iro­nii.

– No, ja też. – Po­ki­wa­ła gło­wą.

Za­pa­dło krę­pu­ją­ce mil­cze­nie, ko­lej­ny i za­pew­ne nie­ostat­ni raz, je­że­li kie­dy­kol­wiek jesz­cze przyj­dzie się im spo­tkać. Sta­li pod wej­ściem do klat­ki, do­kąd Łu­kasz od­pro­wa­dził dziew­czy­nę. Ro­zej­rzał się, jak­by dla upew­nie­nia się, że są sami, po czym oparł lewą dłoń o ścia­nę, po­chy­lił się w stro­nę Leny i za­su­ge­ro­wał:

– To co, może jesz­cze ja­kieś piw­ko u cie­bie? Albo win­ko? Sko­czę do skle­pu, je­że­li nie masz.

Se­rio? – Lena przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, czy na pew­no nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno. Nie dość, że się wpra­sza, to jesz­cze bada stan mo­je­go bar­ku – po­my­śla­ła. 

– Al­ko­hol mam, niech cię o to gło­wa nie boli. Chęt­nie bym jesz­cze z tobą po­sie­dzia­ła, ale dzi­siaj już nie mogę – od­po­wie­dzia­ła, te­atral­nie spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – Zo­bacz, już po dzie­sią­tej.

– No to co, prze­cież wcze­śnie i ju­tro so…

Coś jesz­cze pró­bo­wał mó­wić, roz­kła­da­jąc ręce w bła­gal­nym ge­ście, jed­nak Lena, wstu­kaw­szy kod, otwo­rzy­ła drzwi i prze­sta­ła go słu­chać. Na­stęp­nie od­wró­ci­ła się do Łu­ka­sza, uśmiech­nę­ła się i po­wie­dzia­ła:

– Se­rio nie mogę. Ju­tro mu­szę być rano na no­gach, mam se­sję. Dzię­ki raz jesz­cze, pa…

Po­ma­cha­ła mu ręką i za­mknę­ła drzwi, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­że­gna­nie lub – o zgro­zo! – pró­bę po­ca­łun­ku.

– …lan­cie – do­koń­czy­ła ci­cho, sły­sząc klik­nię­cie zam­ka w drzwiach od­dzie­la­ją­cych ją od Łu­ka­sza. – Jezu, za co? – wy­szep­ta­ła do pu­stej klat­ki. – Za­bi­ję ją.

Spo­tka­nie z Łu­ka­szem nie było jej po­my­słem. Parę dni wcze­śniej ko­le­żan­ka z pra­cy na­mó­wi­ła Lenę na rand­kę w ciem­no z, jak to okre­śli­ła, „świet­nym to­wa­rem, może nie­zbyt lot­nym, ale prze­cież przy­da ci się tro­chę roz­ryw­ki, masz iść i nie dzię­kuj”. Nie do­cie­ka­ła, skąd kum­pe­la go zna ani dla­cze­go o nim ni­g­dy nie mó­wi­ła, ale te­raz do­szła do wnio­sku, że po­win­na była za­py­tać. Bez wąt­pie­nia zro­bi to przy naj­bliż­szej oka­zji.

Po­de­szła do win­dy i wci­snę­ła gu­zik spro­wa­dza­ją­cy ją na par­ter. Ka­bi­na była na ostat­nim pię­trze, więc żeby nie stać bez­czyn­nie, spraw­dzi­ła skrzyn­kę pocz­to­wą. Cały czas uwa­ża­ła, aby nie spoj­rzeć w stro­nę drzwi wej­ścio­wych. Ką­tem oka wi­dzia­ła, że Łu­kasz cią­gle tam stoi i się jej przy­glą­da, pew­nie ro­biąc przy tym ja­kieś jego zda­niem za­baw­ne lub uwo­dzi­ciel­skie miny. Nie, nie na­wią­że kon­tak­tu wzro­ko­we­go, nic z tego, bę­dzie go osten­ta­cyj­nie igno­ro­wa­ła, ot co. W skrzyn­ce zna­la­zła same ogło­sze­nia i ulot­ki – rze­czy, któ­rych chy­ba nikt nie prze­glą­da, ale któ­re ktoś upar­cie do tych skrzy­nek wpy­cha. Co za mar­no­tra­wie­nie pa­pie­ru. Z re­zy­gna­cją wło­ży­ła je do sto­ją­ce­go nie­da­le­ko kar­to­nu na ma­ku­la­tu­rę, od­wró­ci­ła się i we­szła do win­dy, któ­ra w mię­dzy­cza­sie ra­czy­ła ła­ska­wie zje­chać.

Po chwi­li za­mknę­ła drzwi swo­je­go miesz­ka­nia. Rzu­ci­ła ma­te­ria­ło­wą tor­bę na ła­wecz­kę sto­ją­cą w przed­po­ko­ju, nie­dba­le zo­sta­wi­ła ja­pon­ki tam, gdzie spa­dły jej ze stóp. Po­drep­ta­ła do kuch­ni, otwo­rzy­ła lo­dów­kę, wy­ję­ła na­po­czę­tą bu­tel­kę bia­łe­go wina, uda­jąc, że nie za­uwa­ża ster­ty brud­nych na­czyń, któ­re nie­mal­że wy­sy­py­wa­ły się ze zle­wu. Ju­tro – po­my­śla­ła. Wy­szła na bal­kon, za­sta­na­wia­jąc się po dro­dze, jak pięk­ne musi być ży­cie lu­dzi, któ­rzy mają zmy­war­kę.

Usia­dła w pod­wie­sza­nym fo­te­lu. Wła­ści­wie sama nie wie­dzia­ła, jak na­zwać ten „me­bel”, któ­ry ja­kiś czas temu za­in­sta­lo­wa­ła na łań­cu­chu pod su­fi­tem ra­zem z Kryś­ką – swo­ją ser­decz­ną przy­ja­ciół­ką i współ­lo­ka­tor­ką. Grunt, że nie tyl­ko był usztyw­nia­ny z jed­nej stro­ny wi­kli­ną, ale jesz­cze sta­bil­ny i wy­god­ny. Zwi­nę­ła się w kul­kę z wi­nem w ręce i te­le­fo­nem mię­dzy no­ga­mi. Po­wo­li się bu­ja­ła, roz­my­śla­jąc o mi­ja­ją­cym wie­czo­rze i pa­trząc na roz­ta­cza­ją­cy się przed nią wi­dok na mia­sto. Za­sta­na­wia­ła się, co zro­bić, żeby ten wie­czór nie był stra­co­ny. Dwa wy­pi­te piwa da­wa­ły o so­bie znać, ale nie­wy­star­cza­ją­co – po­cią­gnę­ła za­tem łyk wina, bez­po­śred­nio z bu­tel­ki. Prze­le­wa­nie do kie­lisz­ka ozna­cza­ło­by prze­cież ko­lej­ną rzecz do umy­cia, a to było czymś ab­so­lut­nie nie do za­ak­cep­to­wa­nia, cho­ciaż nie lu­bi­ła pić wina w ten spo­sób. Ko­ja­rzył się jej z ty­po­wym me­nel­stwem. Nikt jej jed­nak nie wi­dział, więc mo­gła so­bie na to po­zwo­lić, bo w su­mie dla­cze­go nie? Mia­ła wy­star­cza­ją­co dość kry­ty­ki z ze­wnątrz, żeby so­bie cza­sem móc od­pu­ścić. Przyj­rza­ła się blo­kom, ocza­mi wy­obraź­ni wi­dząc twarz Łu­ka­sza pa­ła­szu­ją­ce­go stek. Po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk, gdy te­le­fon za­czął wi­bro­wać.

Na wy­świe­tla­czu po­ka­za­ło się zdję­cie Mać­ka, z któ­rym przy­jaź­ni­ła się jesz­cze od cza­sów gim­na­zjal­nych.

– No hej – przy­wi­ta­ła się, od­bie­ra­jąc po­łą­cze­nie.

– No cześć, ko­cha­na. I jak było, mów, mów. – Jego głos był jak zwy­kle pe­łen en­tu­zja­zmu i ener­gii, jak­by przed chwi­lą wy­pił ze trzy red bul­le i po­pił je li­trem kawy lub jak­by wy­da­rzy­ło się coś nie­wia­ry­god­nie fa­scy­nu­ją­ce­go. Tym­cza­sem ten typ po pro­stu tak miał, co Lenę szcze­rze iry­to­wa­ło.

– Wiesz, cał­kiem spo­ko… – za­czę­ła re­la­cjo­no­wać, jed­nak Ma­ciek szyb­ko jej prze­rwał.

– Aha. Cza­ję.

– No co?

– Jak mó­wisz, że spo­ko, ta­kim to­nem, to zna­czy, że było sła­bo, a te­raz pew­nie wi­sisz na tym swo­im fo­te­lu i się czi­lu­jesz, a te­le­fo­nem prze­rwa­łem ci ga­pie­nie się na da­chy mo­ko­tow­skich blo­ków i koń­cze­nie wina, któ­re ostat­nio zo­sta­wi­li­śmy u cie­bie w lo­dów­ce. Swo­ją dro­gą, jak to moż­li­we, że go nie do­pi­li­śmy?

Za­śmia­ła się.

– Nie wiem, ale ak­tu­al­nie bar­dzo się z tego cie­szę – od­po­wie­dzia­ła, po­cią­ga­jąc ko­lej­ny łyk.

– No ale se­rio, aż taki dra­mat?

– Bła­gam cię. Jak­bym trzy­ma­ła przed sobą od­wró­co­ne lu­stro, pew­nie był­by wnie­bo­wzię­ty.

Ma­ciek przez chwi­lę mil­czał.

– Masz cho­ciaż zle­ce­nie?

– Nope. – Bar­dziej za­brzmia­ło to, jak­by zro­bi­ła bań­kę usta­mi, niż wy­po­wie­dzia­ła sło­wo.

– Aha. A gdzie by­li­ście?

– W tym ste­ak ho­usie w cen­trum.

– Na Mar­szał­kow­skiej?

– Nie, w Je­ro­zo­lim­skich. Przy Kru­czej.

– Uuu, na bo­ga­to. I jak, do­bre żar­cie?

– Miś­ku, a pa­mię­tasz, że ja, jak by to po­wie­dzieć, nie prze­pa­dam za czer­wo­nym mię­sem? Ani bia­łym? Ani, w su­mie, to żad­nym?

– No tak, chy­ba kie­dyś o tym wspo­mi­na­łaś.

– Wła­śnie. Więc coś tam po­ja­dłam, ale bez sza­łu. Za to on pra­wie mu­siał zmie­niać ga­cie, tak się tym ste­kiem pod­nie­cił.

– Słu­chaj, jak to do­bra wo­ło­win­ka, i jesz­cze jak jest zro­bio­na me­dium-rare, tak, że krew­ka ciek­nie, cho­ciaż pew­nie to za­le­ży, jak kto lubi, no ale wte­dy to prze­cież… – Mi­chał za­czął się roz­pę­dzać, ale Lena nie po­zwo­li­ła mu do­koń­czyć.

– Bła­gam cię, oszczędź mi. Na­słu­cha­łam się tego cały wie­czór i już na­praw­dę nie mam ocho­ty ga­dać o ko­tle­tach z kro­wy.

Na chwi­lę za­pa­dła peł­na obu­rze­nia ci­sza.

– Ste­kach.

– Ko­tle­tach z kro­wy.

– Ste­eeka­aach – za­ak­cen­to­wał Ma­ciek, prze­cią­ga­jąc sy­la­by.

– Jesz­cze raz to po­wiesz, a sko­czę z bal­ko­nu.

– Głu­pia je­steś.

– Bo ty je­steś taki mą­dry. Le­piej mów, jak tam two­ja mi­łość.

– Li­lou? Za­je­bi­ście. Już na­uczy­ła się, że nie si­ka­my na ka­na­pę, a me­ble to nie gry­za­ki. Ste­kach.

– Już? Kur­czę, fak­tycz­nie szyb­ko. Tyl­ko dwa lata jej to za­ję­ło. Czy może trzy? Sre­kach.

– Oj, bu­jaj się. Prze­cież nie mogę jej wszyst­kie­go za­bra­niać.

– To zna­czy, że na wszyst­ko jej po­zwa­lasz.

Ci­sza, któ­ra za­pa­dła po dru­giej stro­nie, po­twier­dza­ła cięż­ki pro­ces my­ślo­wy, któ­re­go do­świad­czał Ma­ciek. Ko­ło­wro­ty skrzy­pia­ły, za­wia­sy pisz­cza­ły. Wresz­cie ośro­dek mowy ożył:

– No w su­mie… jak­by na to tak spoj­rzeć…

Ma­ciek dum­nie ob­no­sił się ze swo­im kun­del­kiem, któ­re­go za­adop­to­wał ze schro­ni­ska po­nad dwa lata temu. Psiak był nie­wy­obra­żal­nie wdzięcz­ny i lo­jal­ny oraz wprost pro­por­cjo­nal­nie do tego nie­po­słusz­ny. Li­lou szyb­ko za­mie­ni­ła dom w wy­cho­dek, a Mać­ko­wi bra­ko­wa­ło aser­tyw­no­ści, aby prze­jąć nad tym kon­tro­lę. Dla­te­go nie­zbyt chęt­nie spo­ty­ka­li się u nie­go, co Lena nie raz wy­po­mi­na­ła przy­ja­cie­lo­wi.

– Ej, a wi­dzia­łaś ten fil­mik na YouTu­bie?

– Tak – od­po­wie­dzia­ła iro­nicz­nie, de­li­kat­nie przy­my­ka­jąc oczy. Uwiel­bia­ła tek­sty tego typu. Czy wi­dzia­łaś TEN fil­mik, sły­sza­łaś TEN ka­wa­łek, oglą­da­łaś TEN film? Prze­cież jak się mówi „ten”, to dru­ga oso­ba od razu wie, co au­tor miał na my­śli, no jak­że mo­gło­by być ina­czej.

– Ma­sa­kra, co? Ja bym chy­ba na­ro­bił w ga­cie, jak­bym był na ich miej…

Ci­sza, któ­ra po­now­nie za­pa­dła, tym ra­zem zdra­dza­ła, że coś tam w gło­wie Mać­ka po­now­nie prze­sko­czy­ło, ja­kieś try­by się ru­szy­ły i chło­pak chy­ba za­ła­pał.

– Nie wi­dzia­łaś go, co?

– Nie – przy­zna­ła osten­ta­cyj­nie Lena po paru se­kun­dach te­atral­nej pau­zy, prze­ły­ka­jąc wino, któ­re – o zgro­zo – sma­ko­wa­ło nie­bez­piecz­nie do­brze.

Usły­sza­ła wes­tchnie­nie.

– Do­bra, to jak wej­dziesz na fej­sa,rzuć okiem na to, co udo­stęp­ni­łem. Se­rio, mega dziw­na spra­wa.

– Do­brze, zo­ba­czę.

– No to zo­bacz, zo­bacz i na­pisz coś tam, jak już obej­rzysz – na­ci­skał Ma­ciek.

– Mu­szę te­raz?

– Chy­ba ci nie uciek­nie, ale na­praw­dę war­to zo­ba­czyć.

– Wiem, pod­kre­śli­łeś to już ze dwie­ście razy! Do­brze, roz­łą­cza­my się i oglą­dam ten film, bo żyć mi nie dasz. Pa.

Ma­ciek jesz­cze raz na po­że­gna­nie rzu­cił, że war­to, tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by Lena jed­nak nie usły­sza­ła po­przed­nich re­ko­men­da­cji. Dziew­czy­na po­ki­wa­ła gło­wą z po­li­to­wa­niem, za­sta­na­wia­jąc się, skąd u nie­któ­rych lu­dzi bie­rze się ce­cha ka­żą­ca im po pięt­na­ście razy po­wta­rzać to samo pod­czas jed­nej roz­mo­wy.

– Tak, u mo­jej mamy wszyst­ko w po­rząd­ku, dzię­ki, że py­tasz. Nie, no coś ty, zu­peł­nie nie mar­twię się tym, że od paru dni nie daje zna­ku ży­cia. Lu­zik, spo­ko. Prze­cież tyl­ko po­szła na to­tal­nie dzie­wi­czy te­ren, z ludź­mi, z któ­ry­mi ni­g­dy się nie wspi­na­ła, ale ja­sne, nie ma się czym przej­mo­wać. Fil­mik na fej­sie i ste­ki – po­wie­dzia­ła do blo­ku na­prze­ciw­ko. Blok nie­ste­ty stał nie­świa­do­mie obo­jęt­ny. W su­mie tro­chę tak, jak jej przy­ja­ciel.

Wy­ga­si­ła ekran, my­śląc o tym, co usły­sza­ła. Ma­ciek ją za­in­try­go­wał, jed­nak po­sta­no­wi­ła od­cze­kać jesz­cze chwi­lę, za­nim zo­ba­czy fil­mik – dzię­ki temu cie­ka­wość wzro­śnie, a emo­cje będą jesz­cze więk­sze – tak przy­naj­mniej my­śla­ła, a może wca­le nie my­śla­ła, tyl­ko przez wy­pi­ty al­ko­hol my­śli nie­sfor­nie ucie­ka­ły i ro­bi­ły to, na co aku­rat mia­ły ocho­tę. Spoj­rza­ła na fio­le­to­we chmu­ry le­ni­wie pły­ną­ce przez wie­czor­ne nie­bo. YouTu­be po­cze­ka, a wi­dok, jaki mia­ła przed sobą, nie zda­rza się każ­de­go dnia. Świa­tło pięk­nie prze­śli­zgi­wa­ło się po ran­tach za­bu­do­wań, ob­ło­ki two­rzy­ły ma­gicz­ny, odro­bi­nę apo­ka­lip­tycz­ny kli­mat. Mo­gła­by z tego wyjść faj­na fota, ale wy­tur­la­nie się z le­go­wi­ska było ostat­nią rze­czą, na któ­rą Lena mia­ła ocho­tę. Cza­sem lu­bi­ła po pro­stu pa­trzeć i roz­ko­szo­wać się zmia­ną ja­kie­goś ob­ra­zu, za­miast za wszel­ką cenę wszyst­ko ka­ta­lo­go­wać. Gro­ma­dzić ob­ra­zy w we­wnętrz­nej pa­mię­ci mó­zgu, w miej­scu, do któ­re­go za­pew­ne ni­g­dy nie tra­fi. Za­py­ta­na o to, pew­nie nie po­tra­fi­ła­by po­wie­dzieć dla­cze­go.

Kil­ka mi­nut póź­niej za­lo­go­wa­ła się na Fa­ce­bo­oku. Od­na­la­zła pro­fil Mać­ka, z rzu­ca­ją­cym się od razu w oczy zdję­ciem Li­lou w bar­dzo du­żym przy­bli­że­niu. Szyb­ko tra­fi­ła na link pro­wa­dzą­cy do fil­mu na YouTu­bie. Jak mia­ła w zwy­cza­ju, za­miast go klik­nąć, naj­pierw przej­rza­ła ko­men­ta­rze: Ma­sa­kra; Ja na miej­scu tych lu­dzi chy­ba­bym się prze­krę­ci­ła; Hehe, jak­by ktoś wy­łą­czył ba­te­rię; Skoń­czył się bu­dżet na kar­mę i wi­dać efek­ty – to wy­star­czy­ło, aby ją za­chę­cić. Klik­nę­ła link.

Na­gra­nie po­ka­zy­wa­ło ro­dzin­ny spa­cer w zoo – trzy­let­nia dziew­czyn­ka, sied­mio­let­ni chło­piec, mat­ka i na­gry­wa­ją­cy wszyst­ko oj­ciec prze­cha­dza­li się mię­dzy wy­bie­ga­mi dla zwie­rząt w pięk­ny sło­necz­ny dzień. Lena prze­su­nę­ła kil­ka pierw­szych mi­nut, po­mi­ja­jąc ochy i achy dzie­cia­ków nad ży­ra­fa­mi, hi­po­po­ta­ma­mi i wszel­kiej ma­ści in­ny­mi stwo­rze­nia­mi, któ­re ow­szem, były pięk­ne, ale nie­spe­cjal­nie ją in­te­re­so­wa­ły. Za­trzy­ma­ła film w mo­men­cie, w któ­rym ob­raz za­czął się cha­otycz­nie zmie­niać. Cof­nę­ła, włą­czy­ła po­now­nie.

Z gło­śni­ków są­czy­ły się ty­po­we dla zoo dźwię­ki – od­le­głe na­wo­ły­wa­nie pta­ków, ja­kieś po­mru­ki­wa­nia, gło­śne śmie­chy dzie­ci i gwar zwie­dza­ją­cych. Sły­chać było też głos ojca, któ­ry ostrze­gał swo­ich pod­opiecz­nych przed zbyt­nim zbli­ża­niem się do wy­bie­gu z żu­bra­mi, gdy na­gle za­pa­dła ci­sza, jak­by ktoś wy­łą­czył je­den z ka­na­łów dźwię­ku. Pta­ki za­mil­kły, za­sty­ga­jąc na drze­wach, mał­py prze­sta­ły ko­ły­sać się na ga­łę­ziach, pa­rzy­sto­ko­pyt­ne unio­sły łby znad ko­ryt. Dra­pież­ni­ki pod­nio­sły się, za­sty­ga­jąc w dum­nie wy­pro­sto­wa­nych po­zach, przy­po­mi­na­jąc bar­dziej eks­po­na­ty z mu­zeum fi­gur wo­sko­wych niż żywą fau­nę. Zwie­rzę­ta prze­sta­ły wy­da­wać ja­kie­kol­wiek od­gło­sy, a lu­dzie po przej­ściu paru kro­ków za­trzy­my­wa­li się, za­sko­cze­ni ich nie­ty­po­wym za­cho­wa­niem. Z po­cząt­ku roz­ba­wie­ni, bły­ska­ją­cy fle­sza­mi, ro­biąc so­bie sel­fie ze spo­koj­nie sto­ją­cym w tle lwem, stop­nio­wo tra­ci­li na pew­no­ści sie­bie. Już nikt się nie śmiał. Roz­glą­da­li się z na­ra­sta­ją­cym nie­po­ko­jem, za­czy­na­li mó­wić co­raz ci­szej. Od­su­wa­li się od kla­tek, zbi­ja­li w grup­ki na środ­ku sze­ro­kie­go chod­ni­ka, oby jak naj­da­lej od dziw­nie na­gle cien­kie­go ogro­dze­nia, któ­re było je­dy­ną ba­rie­rą mię­dzy nimi a dzi­ki­mi zwie­rzę­ta­mi. Tym­cza­sem te sta­ły i upar­cie mil­cza­ły. Każ­de pa­trzy­ło na naj­bliż­sze­go so­bie czło­wie­ka, wzro­kiem już nie bez­na­mięt­nych śle­piów, ale in­te­li­gent­nym spoj­rze­niem peł­nym po­gar­dy, za­wi­ści i cze­goś na kształt obiet­ni­cy. Pa­mię­ta­my, mó­wi­ły. W oczach zwie­rząt po­ja­wi­ło się coś, cze­go nie było tam wcze­śniej, lub co było, ale skry­wa­ło się głę­bo­ko w cze­lu­ściach zdo­mi­no­wa­nej przez czło­wie­ka na­tu­ry. Aż do mo­men­tu, w któ­rym stwier­dzi­ło, że czas wyjść na po­wierzch­nię, i ten czas naj­wy­raź­niej nad­cho­dził.

Lena po­czu­ła, jak wło­ski na jej przed­ra­mio­nach sta­ją dęba. Nie była w tym zoo, nie wi­dzia­ła tego na żywo, ale po­tra­fi­ła wy­obra­zić so­bie lęk, jaki za­wład­nął ludź­mi. Na ekra­nie zo­ba­czy­ła, jak po­sta­ci za­czy­na­ją prze­miesz­czać się w kie­run­ku wyj­ścia. Z po­cząt­ku spo­koj­nie, jed­nak w ich ru­chach wi­dać było strach po­wo­li przej­mu­ją­cy nad nimi kon­tro­lę. Oj­ciec za­wo­łał swo­je dzie­ci i ru­szy­li w stro­nę wyj­ścia. Mała blon­dyn­ka unio­sła twa­rzycz­kę w stro­nę ka­me­ry:

– Ta­tu­siu, co się dzie­je? – za­py­ta­ła peł­nym prze­ję­cia gło­sem.

– Nie wiem, skar­bie. Chodź­my. Trzy­maj­cie się bli­sko mnie – od­po­wie­dział głos zza ka­me­ry. Głos, w któ­rym wy­raź­nie sły­chać było na­ra­sta­ją­ce zde­ner­wo­wa­nie.

Na­gle ktoś, gdzieś da­le­ko z przo­du, za­czął biec. Je­den czło­wiek, któ­re­go nic nie ugry­zło, nic nie po­dra­pa­ło, ale któ­ry po pro­stu stwier­dził, że na­tych­miast musi być gdzie in­dziej. I to była iskra, któ­rej prze­stra­szo­ny tłum po­trze­bo­wał – jak na star­cie ma­ra­to­nu, jed­ni po dru­gich za­czę­li pę­dzić przed sie­bie, kur­czo­wo ści­ska­jąc swo­je apa­ra­ty, to­reb­ki i ple­ca­ki lub dzie­ci, któ­re po­wę­dro­wa­ły w ob­ję­cia ra­tu­ją­cych się uciecz­ką ro­dzi­ców. Ope­ra­tor ka­me­ry rów­nież za­czął biec, bio­rąc na ręce cór­kę, a syna po­zo­sta­wia­jąc mat­ce. Sły­chać było tyl­ko ude­rze­nia po­de­szew o be­to­no­wy chod­nik, pod­czas gdy cha­otycz­ny ob­raz z ka­me­ry zrzu­co­nej na bio­dro i pod­ska­ku­ją­cej na pa­sku po­ka­zy­wał wy­stra­szo­ne, spa­ni­ko­wa­ne twa­rze ucie­ki­nie­rów.

Lena przy­glą­da­ła się temu z na­ra­sta­ją­cą gro­zą, za­sta­na­wia­jąc się, jak by się za­cho­wa­ła na ich miej­scu – z jed­nej stro­ny nic spe­cjal­ne­go się nie wy­da­rzy­ło, z dru­giej wy­da­rzy­ło się aż nad­to. Prze­cież nie oglą­da­ła re­la­cji z zoo z dru­gie­go koń­ca pla­ne­ty, ale film z war­szaw­skie­go zoo znaj­du­ją­ce­go się za­le­d­wie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od miej­sca, w któ­rym ak­tu­al­nie prze­by­wa­ła. W pew­nym mo­men­cie sku­pi­ła wzrok i cof­nę­ła na­gra­nie o kil­ka se­kund. Wy­da­wa­ło się jej, że za­uwa­ży­ła coś dziw­ne­go. Spró­bo­wa­ła to na­mie­rzyć, za­trzy­mu­jąc ob­raz w od­po­wied­nim mo­men­cie. Uda­ło się do­pie­ro za któ­rymś ra­zem.

W za­trzy­ma­nym ka­drze do­strze­gła mło­dą lwi­cę sto­ją­cą przy sa­mej kra­cie swo­je­go wy­bie­gu. Zwie­rzę było spo­koj­ne, bez­na­mięt­nym wzro­kiem od­pro­wa­dza­ło ucie­ka­ją­cych lu­dzi. Nie sku­pia­ło spoj­rze­nia na ni­kim kon­kret­nym, nie krę­ci­ło łbem, zde­ner­wo­wa­nie tłu­mu jak­by zu­peł­nie go nie ob­cho­dzi­ło. Po pro­stu sta­ło i pa­trzy­ło na bez­ład­ną masę, a Lena wie­dzia­ła, że gdy­by tyl­ko mo­gła, lwi­ca rzu­ci­ła­by się w po­goń, chęt­nie roz­szar­pu­jąc ko­muś gar­dło, nie z gło­du, ale z sa­mej chę­ci roz­szar­py­wa­nia. I na jed­nym gar­dle na pew­no by się nie skoń­czy­ło.

Lena wy­łą­czy­ła YouTu­ba, upi­ła ko­lej­ny łyk wina, tym ra­zem nie­znacz­nie więk­szy niż po­przed­nie. Po­now­nie za­pa­trzy­ła się na blo­ki przed sobą. To­nę­ły w co­raz głęb­szych sza­ro­ściach, fio­le­ty gdzieś się roz­my­ły, znik­nę­ły. Nie­waż­ne jak jest cie­pło, za­wsze w pew­nym mo­men­cie na­dej­dzie zim­na ciem­ność, prze­szło jej przez myśl. Cho­ciaż film zro­bił na niej nie­ma­łe wra­że­nie, ja­kaś część jej świa­do­mo­ści cały czas or­bi­to­wa­ła wo­kół mat­ki. Za­sta­na­wia­ła się, czy brak kon­tak­tu to ko­lej­ne, zwy­kłe za­kłó­ce­nia, czy może tym ra­zem sta­ło się coś po­waż­niej­sze­go. Za­wiał zim­ny wiatr, de­li­kat­nie sze­lesz­cząc li­ść­mi drzew znaj­du­ją­cych się kil­ka­dzie­siąt me­trów ni­żej. Dziew­czy­na po­czu­ła przej­mu­ją­cy chłód, wsta­ła więc, za­mie­rza­jąc wró­cić na bal­kon z ko­cem. Jed­nak na chwi­lę od­wró­ci­ła się i do­kład­nie przyj­rza­ła blo­kom na­prze­ciw­ko, jak­by coś ją za­trzy­my­wa­ło, jak­by było tam coś, cze­go nie wi­dzia­ła wcze­śniej, a wi­dzieć po­win­na. Do­pie­ro te­raz, sku­pia­jąc wzrok, spo­strze­gła, że na da­chu sie­dzi sta­do pta­ków. Set­ki ma­łych, ciem­nych syl­we­tek. Nie­ru­cho­mych, mil­czą­cych. Lena za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku, ir­ra­cjo­nal­nie oba­wia­jąc się, że jej gwał­tow­na re­ak­cja może po­de­rwać je do lotu. Z dru­giej stro­ny nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go się tak wy­stra­szy­ła, prze­cież to nor­mal­ne – pta­ki po­ru­sza­ją się sta­da­mi i sia­da­ją wy­so­ko, tam, gdzie są bez­piecz­ne. Po kil­ku dłu­gich se­kun­dach wy­co­fa­ła się ostroż­nie z bal­ko­nu, w głę­bi du­szy prze­kli­na­jąc wła­sną głu­po­tę i zdol­ność do wy­ol­brzy­mia­nia. Za­mknę­ła za sobą drzwi, do­kład­nie spraw­dza­jąc, czy klam­ka na pew­no jest do­ci­śnię­ta do koń­ca. Opu­ści­ła ro­le­ty, tro­chę po to, aby są­sie­dzi jej nie pod­glą­da­li, a tro­chę po to, aby nie wi­dzia­ły jej pta­ki. Prze­szła do kuch­ni, do­pie­ro tam za­pa­la­jąc świa­tło, na­stęp­nie wró­ci­ła do sa­lo­nu i usa­do­wi­ła się na ka­na­pie, wcze­śniej się­ga­jąc po pi­lo­ta od te­le­wi­zo­ra. Włą­czy­ła pla­zmę i roz­po­czę­ła rajd po ka­na­łach, ab­so­lut­nie nie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, na co pa­trzy. W tyle gło­wy cały czas re­zo­no­wał fil­mik, któ­ry obej­rza­ła parę mi­nut wcze­śniej, oraz wy­obra­że­nie ro­dzi­ciel­ki wspi­na­ją­cej się na nie­zna­ny i nie­zdo­by­ty szczyt. Przy­po­mnia­ła so­bie roz­mo­wę z Mać­kiem i rand­kę z Łu­ka­szem. Fak­tycz­nie ma­sa­kra, po­my­śla­ła, nie wie­dząc, do cze­go bar­dziej pa­su­je to okre­śle­nie.

W głę­bi du­szy Lena prze­czu­wa­ła, że coś się zbli­ża. Coś du­że­go i złe­go. Na ho­ry­zon­cie zbie­ra­ły się czar­ne, cięż­kie chmu­ry, zwia­stu­jąc ry­chłe na­dej­ście po­tęż­nej, bez­li­to­snej na­wał­ni­cy. ■