Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zombie-apokalipsy nie da się zatrzymać
Infekcja rozprzestrzenia się na cały kraj. Polska pogrąża się w chaosie. Wojsko wyjeżdża na ulice, aby walczyć z krwiożerczymi potworami. Przerażeni żołnierze strzelają do wszystkiego, co się rusza. Zaczyna się polowanie na ludzi… Zdesperowany komandos Paweł podejmuje dramatyczną walkę o przetrwanie grupy ocalałych.
Kontynuacja losów bohaterów powieści Infekcja: Genesis. Tym razem muszą uciekać nie tylko przed zombie, lecz także przed tymi, którzy powinni ich chronić…
Czy komukolwiek uda się przeżyć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 482
© Copyright by Andrzej Wardziak
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Autor: Andrzej Wardziak
Redakcja: Bartosz Szpojda
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Ilustracja i projekt graficzny okładki: Rafał Kapica
Skład: IMK
Przygotowanie eBooka: Mariusz Kurkowski
Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2016
ISBN 978-83-7642-911-3
WTOREK
ŁOMIANKI, GODZINA 21:28.
Gówno prawda – skwitował krótko Marek, wbijając tępy wzrok w telewizor. Od południa na wszystkich kanałach leciały te same informacje oraz konsekwentnie powtarzane, surrealistyczne obrazy krwawiącej, konającej Warszawy. Bezlitośnie obnażały chaos, dezorganizację i panikę na każdym poziomie struktury społecznej. Nikt nie był w stanie wytłumaczyć, co aktualnie dzieje się w stolicy oraz innych dużych miastach Polski. Wyglądało na to, że cały kraj padł ofiarą nieznanej wcześniej zarazy. Wypowiadali się eksperci cywilni i wojskowi, naturalnie głos zabrało również paru wieszczów apokalipsy z ramienia kleru, lecz tak naprawdę nikt nie rzucił chociażby odrobiny światła na nierozwiązaną dotychczas sprawę.
Zniesmaczony Marek otworzył kolejną tego wieczoru puszkę piwa i od razu wypił połowę.
– Jak myślisz, co teraz będzie? – zapytała nieśmiało żona siedząca na kanapie obok męża. Z przejęciem śledziła „Wiadomości”.
– Nic. Serio, wierzysz w to? – zapytał tonem pełnym wyrzutu. – Przecież to bzdury, farmazony same. Co, niby ludzie zaczęli się nagle atakować i tak po prostu zjadać? Takie tam pieprzenie. To pewnie jakaś nowa akcja marketingowa albo reklama, może. A jeśli nawet nie, to tak jak to coś szybko przyszło, tak samo szybko pójdzie. – Zrobił przerwę i opróżnił puszkę do końca. Poczekał, aż mu się odbije, po czym zadowolony ciągnął tyradę: – Poza tym wojsko się wszystkim zajmie. Widziałaś, ile czołgów jechało dziś do miasta? – Ponownie beknął. – Jesteśmy bezpieczni. O nic się nie bój.
Dwie godziny później Marek był zbyt pijany, by słyszeć krzyki walczącej o życie żony i by zrozumieć, że wściekle atakujący go sąsiedzi nie byli tylko złym snem.
ŚRODA
KEEP OUT THE INTRUDERS, PUT THE DRAWBRIDGE UP! THE ENEMY RANSACKED WHAT WE HAD JUST REBUILT!
The Agonist, Panophobia
ŁOMIANKI, GODZINA 00:22.
Kamil podszedł na miękkich nogach do okna. Wytarł swoje szczupłe, mokre od potu dłonie w luźne spodenki dżinsowe i kilka razy głęboko nabrał powietrza, starając się odnaleźć w sobie głęboko schowane pokłady odwagi. Następnie, najdelikatniej jak potrafił, odsunął zasłonę i zerknął na ulicę.
Pomimo późnej pory nie musiał się specjalnie wysilać, żeby widzieć w ciemności – łuna pożaru oświetlała wszystko ciepłym, pomarańczowym blaskiem. Płomienie trawiły samochód leżący na dachu w poprzek jezdni oraz piętrowy dom naprzeciwko szeregowca, w którym aktualnie wynajmował pokój. Dodatkowe oświetlenie zapewniały ciągle działające latarnie. Ogień strzelał wysoko w niebo, ale straż pożarna mimo to nie przyjechała. I coś mu mówiło, że prędko nie przyjedzie.
Chłopak przeniósł wzrok na dwa ciała leżące na zimnym asfalcie. Jedno z nich, należące do młodej kobiety, miało głowę skierowaną w jego stronę. Ta spoglądała na niego pełnym pretensji spojrzeniem niewidzących już oczu, w których odbijała się łuna pożaru.
Cofnął się pamięcią do chwili, gdy ofiary wypadku wyczołgiwały się z wraku samochodu. Przypomniał sobie strach, jaki mu towarzyszył, gdy toczył wewnętrzną walkę, czy iść i im pomóc, czy też pozostać w bezpiecznej kryjówce. Wiedział, że powinien był pomóc. Wiedział, że powinien był zachować się odważnie, jak bohater – jeden z tych, których widział w filmach, o których tyle czytał, w których się wcielał, grając w gry komputerowe. Ale nie potrafił. Mógł wybiec z domu, złapać jedną z leżących na ziemi kobiet i uratować ją przed… nimi. Nie chciał ich nazywać. Nie chciał ponownie przypominać sobie tego, czego i tak nigdy nie będzie mu dane zapomnieć. Nie pojmował, dlaczego ludzie stali się wobec siebie tak okrutni, co za diabeł ich opętał i zmuszał do rzucania się sobie do gardeł. Nie chciał tego zrozumieć, ale i nie potrafił przestać o tym myśleć. I właśnie to ciągłe rozmyślanie pozbawiło go wtedy możliwości działania. Stał tylko w oknie i zza minimalnie uchylonej żaluzji obserwował, jak bezbronne kobiety wołają o pomoc, podczas gdy wydzierane są im wnętrzności. Nie mógł się z tym pogodzić, więc wymazał to wspomnienie, które teraz powróciło ze zdwojoną siłą. Tak samo jak wymazał wspomnienie tego, że zlał się w gacie, gdy miał dziewięć lat i pies ugryzł jego siostrę, a on nie ruszył jej na ratunek, tylko stał i patrzył, pozwalając, by ciepły mocz spłynął po jego kostce i wsiąknął w brudny piasek podwórka.
A skoro wymazał to wspomnienie, patrzył teraz na ulicę i udawał, że martwe kobiety zauważył po raz pierwszy.
– Widzisz coś? – zapytała Kasia. Chłopak odwrócił się i zobaczył, jak jego dziewczyna siedzi na kanapie z kolanami podciągniętymi pod samą brodę. Była blada, oddychała z trudem i tylko co chwilę pytała, czy Kamil dostrzegł cośnowego. Przez ostatnie kilka godzin zmieniła się nie do poznania – z pewnej siebie, kochającej życie młodej studentki w wystraszone pisklę.
– Nie, nic. Cały czas to samo – powiedział zgodnie z prawdą. W tonie jego głosu dominowały smutek i niepewność, których chłopak nawet nie starał się ukrywać.
Nie wiedział, co robić. Czy czekać na ratunek, czy wybiec i szukać u kogoś pomocy? Telefony przestały działać, w sieci niczego konkretnego nie znalazł. Nikt nigdy mu nie powiedział, jak ma się zachować w przypadku apokalipsy, gdy ta zapuka do jego drzwi zupełnie bez ostrzeżenia. Mógł tylko biernie czekać na rozwój wypadków i przyjmować to, co zgotował mu los. Odwrócił się ponownie w stronę ulicy, wypatrując czegoś, jakiejkolwiek wskazówki, która podpowiedziałaby mu, co robić.
***
Wszystko zaczęło się parę godzin wcześniej. Wrócili z Kasią do domu po normalnym dniu pracy, rozmawiali, przygotowali obiad, zasiedli przed telewizorem. I właśnie wtedy trafili na specjalny program relacjonujący wydarzenia zachodzące mniej niż dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym aktualnie przebywali. Nierealne obrazy pokazywały płonącą Warszawę, w której ludzie strzelali do siebie i wzajemnie się atakowali, i po ulicach której spływała krew. Nawet dziennikarze padali ofiarą agresji, ich relacje były nieskładne i chaotyczne. W tle „Wiadomości” słychać było wystrzały z karabinów maszynowych i wybuchy. Nietrudno było zauważyć, że wojsko nie panowało nad sytuacją. Nikt nie wiedział, co, dlaczego, skąd, gdzie i dokąd to sięga oraz – a może przede wszystkim – jak to powstrzymać. Niemniej z perspektywy kanapy sytuacja wydawała się Kamilowi i Kasi całkiem niegroźna. To znaczy owszem, tragedie i w ogóle smutek… ale wszystko dzieje się daleko, nas bezpośrednio nie dotyczy, więc w sumie nie było się czym przejmować, prawda?
Myśleli tak aż do momentu, w którym usłyszeli pierwszy krzyk dobiegający zza okna.
Wrzask był tak przejmujący, że dostali gęsiej skórki na całym ciele. Spojrzeli po sobie, w pierwszej chwili zupełnie nie wiedząc, co myśleć ani co robić.
– Co to było? – zapytała drżącym głosem Kasia.
Kamil patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, następnie przeniósł wzrok na ekran telewizora. Pokazywano obrazy niczym z amerykańskiego horroru. Jednak krzyk, który usłyszeli, był bardzo prawdziwy i z całą pewnością nie dobiegał z głośników odbiornika.
– Nie wiem – odpowiedział w końcu chłopak. Zebrał się w sobie i podszedł ostrożnie do okna. Wcale nie chciał tego robić, ale coś mu mówiło, że powinien. Błyskawicznie do jego pleców przykleiła się Kasia, szukająca oparcia w jego szczupłym ciele.
Podeszli do okna i wyjrzeli na ulicę, a to, co zobaczyli, wystarczyło, by doświadczyli jednego z tych rzadkich momentów, które sprawiają, że nasze życie już nigdy nie będzie takie, jakie było wcześniej.
Sceny, które widzieli w „Wiadomościach”, rozgrywały się teraz przed ich domem. Ujrzeli, jak dwie brudne, zakrwawione osoby podbiegają do samotnie spacerującego staruszka, powalają go na ziemię i zaczynają rozszarpywać. Mężczyzna krzyknął kilka razy, desperacko zamachał rękami, starając się odpędzić prześladowców, jednak nie miał szans w starciu z tak agresywnym i bezwzględnym przeciwnikiem. Po chwili szamotaniny starzec znieruchomiał. Kamil patrzył, jak napastnicy wydzierają fragmenty ciała zamordowanego człowieka i wkładają je sobie do ust. Całe zajście było oświetlone ciepłym światłem zachodzącego słońca, przebijającym się przez wysokie dęby rosnące po obu stronach drogi. To tylko potęgowało surrealizm sytuacji.
„To jest po prostu niemożliwe” – pomyślał.
Nie zauważył żadnych rurek ze sztuczną krwią, więc zaczął się rozglądać w poszukiwaniu ukrytej kamery, statystów czy jakichkolwiek oznak, że to, co widzi, jest po prostu częścią planu filmowego. Stwierdził, że charakteryzacja napastników była idealna: obaj mieli poszarpane i zakrwawione ubrania, młodszemu mężczyźnie z twarzy zwisał płat naderwanej skóry, który – trzeba to przyznać – wyglądał cholernie prawdziwie. Drugi, starszy mężczyzna nie miał lewej dłoni, a ręka kończyła się krwawiącym kikutem, z którego wystawała śnieżnobiała kość. Jednak największe wrażenie zrobiły na Kamilu szkła kontaktowe – ciemne, niemalże czarne oczy przywodziły na myśl piekielne demony, które znalazły się na ziemi, aby zebrać swe śmiertelne żniwo. Ekipa naprawdę nieźle się postarała.
Widząc to samo, co on, Kasia krzyknęła. Oprawcy odwrócili głowy i spojrzeli prosto na dwoje ludzi stojących w oknie. Starszy mężczyzna, ten z kikutem ręki, wstał z ziemi i ruszył biegiem w stronę Kamila i Kasi, którzy stali jak sparaliżowani, tylko się temu przyglądając. Nie wrzeszczał, nie warczał, nie odgrażał się. Po prostu biegł z furią w oczach, ale jego intencje były całkowicie jasne. A jeżeli to wcale nie żart? Jeżeli to prawda, jeżeli ten mężczyzna jest… Nagle Kamil ze zgrozą uświadomił sobie, że brama wjazdowa jest otwarta na całą szerokość – zawsze ją tak zostawiał, czekając, aż pozostali domownicy wrócą z pracy. To oznaczało, że obcy wedrą się na posesję bez najmniejszego problemu. Kamil i Kasia nie rozumieli, że cienkie szkło, które odgradza ich od intruza, pójdzie w drobny mak w wyniku zderzenia z szarżującym szaleńcem, a oni tym samym znajdą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Jednak na ich szczęście mężczyźnie nie było dane dobiec do okna. Został potrącony przez oliwkowe audi, które nadjechało od strony lasu. Wypadki w tym miejscu zdarzały się często – kilka łagodnych zakrętów w lesie sprzyjało brawurowej jeździe i niewielu kierowców przejmowało się tym, że wjeżdżają właśnie na teren zabudowany. Uderzenie odrzuciło mężczyznę na chodnik. Równocześnie w wypadku ucierpiał sam samochód. Kierująca nim kobieta w ostatniej chwili próbowała skręcić w lewo, ale było na to stanowczo za późno – najpierw uderzyła w faceta, potem odbiła gwałtownie kierownicą, w efekcie czego auto dachowało.
Ciszę, która zapanowała po wypadku, przerywał tylko piskliwy klakson, najwyraźniej uszkodzony w wyniku uderzenia. Dwoje młodych ludzi stojących w domu zastanawiało się, czy powinni iść i pomóc – w głębi swoich małych, wystraszonych dusz liczyli na to, że jednak znajdzie się ktoś odważniejszy, ktoś, kto też widział wypadek. On pójdzie pomóc, a wtedy oni już nie będą musieli. Niestety, bohatera nie było, a ranna kobieta już zaczęła wyczołgiwać się z wraku.
Nagle młodszy z napastników, który do tej pory pochłonięty był konsumpcją starca, podniósł się z ziemi i ruszył w stronę przewróconego samochodu. Wcześniej zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi ani na jadący samochód, ani na prawdopodobną śmierć swojego towarzysza. Szyba od strony kierowcy była roztrzaskana w drobny mak, więc tylko schylił się, złapał kobietę za rękę i wywlókł na ulicę. Gdyby miała zapięte pasy, nie zrobiłby tego z taką łatwością, jednak teraz nie miało to znaczenia. Patrzący na tę scenę Kamil zastanawiał się, skąd taka nagła zmiana w zachowaniu – najpierw napadają bezbronnego starca, następnie ewidentnie zamierzają zaatakować jego i Kasię, a teraz ratują ranną w wypadku kobietę.
– O Jezu… – wyszeptała Kasia, nagle blednąc.
Napastnik pochylił się nad ofiarą i po prostu wgryzł się jej w szyję. Trysnęła krew. Morderca odchylił głowę, trzymając w zębach ścięgna ofiary. Przełknął i wydał z siebie zwierzęcy ryk triumfu.
Naraz drugi facet wstał z betonu i ruszył w stronę samochodu. Kasia poczuła, jak po raz kolejny tego wieczoru przez jej plecy przebiega dreszcz przerażenia. Czuła się, jakby ktoś podłączył ją pod prąd stały, przepływający przez ciało i powodujący raz po raz delikatne drżenia. Przecież ten facet nie miał do tego prawa! Po takim uderzeniu nie mógł tak po prostu wstać. Powinien mieć połamane wszystkie kości, wstrząs mózgu, a przede wszystkim awersję do przechodzenia przez ulicę nie po pasach.
W tym momencie Kamil był już przy drzwiach i sprawdzał, czy są dobrze zamknięte. Następnie, blady ze strachu, pobiegł do kuchni i złapał największy nóż. Potem wrócił do okna i odciągnął od niego spanikowaną Kasię, wcześniej zasłoniwszy szczelnie zasłony. Cały czas drżał z przerażenia i nadmiaru adrenaliny, buzującej w organizmie.
Usiedli w milczeniu na kanapie. Chłopak sięgnął trzęsącymi się dłońmi po telefon z zamiarem wykręcenia numeru 997, ale zamarł i po prostu siedział, nasłuchując odgłosów dobiegających z ulicy. Był zbyt sparaliżowany strachem, aby wykonać jakikolwiek ruch.
OBRZEŻA WARSZAWY, GODZINA 12:40.
Wpierwszej chwili Paweł nie bardzo rozumiał, co się stało. Pamiętał wybuch i oślepiający błysk, po którym wszystko zalała gęsta, nieprzenikniona nicość. Teraz jednak, zupełnie wbrew temu, czego się spodziewał, powoli otworzył oczy. Wiedział, że powinien był umrzeć, a mimo to ciągle żył.
Przenikliwe piszczenie niemalże rozsadzało mu czaszkę. Mężczyzna z wyraźnym trudem rozejrzał się po miejscu, w którym aktualnie się znajdował. Wyglądało jak furgonetka, tyle że niekoniecznie stojąca na kołach. To tylko potęgowało poczucie dezorientacji. Zatrzymał wzrok na swojej córce Kai, leżącej z rozbitą głową na jakimś chłopaku, którego imienia nie znał albo w tej chwili nie pamiętał. Miała otwarte oczy, jej pierś unosiła się i opadała miarowo. Spod grzywki wypływała leniwie cienka strużka krwi.
„Żyje” – stwierdził z ulgą Paweł i zaczął się dalej rozglądać, próbując jednocześnie się podnieść i dotrzeć do dziecka. Zauważył, że w aucie były jeszcze inne osoby – za kierownicą leżał krótko ostrzyżony młody mężczyzna, na nim natomiast spoczywała delikatna blondynka, która wcześniej prawdopodobnie zajmowała miejsce pasażera. Pomimo bólu głowy Paweł usiłował się skoncentrować, żeby tylko przypomnieć sobie, co się stało.
Mozolnie sunąc w stronę córki, próbował przywołać się do porządku. „Skup się” – nakazywał sobie w duchu. „Skup się. Oddychaj. Działaj”.
Jednak nie rejestrował absolutnie niczego, poza ścianą bólu rozsadzającego czaszkę. Starał się przypomnieć sobie szkolenia, techniki uspokajania ciała i umysłu, lecz sucha teoria a praktyka to dwie zupełnie różne rzeczy. Niemniej po kilku głębokich wdechach, po czasie, który zdawał się stać całkowicie nieruchomo niczym uśpione wahadło, wszystkie elementy układanki zaczęły powoli wskakiwać na swoje miejsca – strzelano do nich, przedtem uciekali z Warszawy, mieli wypadek samochodowy, była wymiana ognia z wojskiem, porwanie żołnierza, kłótnia, dalsza ucieczka i… czołg. Ostatnim wspomnieniem był czołg, wyjeżdżający z lasu, z uniesioną wysoko lufą skierowaną prosto w ich stronę. Przypomniał sobie – mieli przebić się przez wojskową barykadę, która na pierwszy rzut oka była zniszczona lub opuszczona. Nieszczęśliwie dla nich okazało się, że jednak ktoś jeszcze na niej pozostał.
Naraz wszystkie wspomnienia ożyły ze zdwojoną siłą, zalewając świadomość Pawła niczym zimny prysznic skacowanego rezydenta izby wytrzeźwień. Przypomniał mu się powód, dla którego w takim popłochu opuszczali Warszawę. Powód, dla którego uciekali, zabijali i walczyli. Tym powodem była wszechobecna śmierć spowodowana jakąś nieznaną wcześniej zarazą. Wariaci, mordercy i kanibale w jednym, szalejący po ulicach plądrowanego miasta. Pamiętał wypadek pociągu metra, ucieczkę przez ciemne i głuche tunele pełne tych ni to ludzi, ni zwierząt. Przypomniał sobie również kudłatego chłopaka, który mu towarzyszył, Maxa.
„Tak, nazywał się Max” – uznał Paweł, sprawnie identyfikując imię młodzieńca, na którym leżała jego córka. Potem był sklep spożywczy, próba przetrwania nocy i cudowne odnalezienie dziewczyny na Polach Mokotowskich. Na wspomnienie tego momentu Paweł ponownie wzdrygnął się z odrazą. Przypomnieli mu się mężczyźni, których musiał zastrzelić. Jeżeli zjawiłby dziesięć minut później, niewiele by z jego Kai zostało.
Nagle pociski zastukały w podwozie leżącej na boku furgonetki, zmuszając tym samym mężczyznę do przerwania strumienia wspomnień. Instynktownie skulił się i zaczął oglądać wnętrze samochodu, szukając dziur po kulach. Wybuch pocisku wystrzelonego przez czołg ogłuszył go, tłumiąc instynkt. Zamiast działać, siedział i rozmyślał.
„Nie tego mnie uczyli” – skarcił się w myślach. „Dziw bierze, że udało mi się dotrzeć aż tutaj”.
– Paweł! – dotarł do niego krzyk Maxa. – Ej, słyszysz mnie?
Paweł niepewnie skinął głową, jednak po chwili kiwnięcia te przybrały na pewności i determinacji.
„Potem będzie czas na wspominanie” – stwierdził, odzyskując panowanie nad sobą. Trzeba przejąć kontrolę nad sytuacją i spróbować wyjść cało z tego ambarasu. Spojrzał na chłopaka, który go wołał. To właśnie na nim leżała Kaja, mętnym wzrokiem wpatrując się w rozbite szkło. Była ogłuszona i najwyraźniej nie do końca rozumiała, co się wydarzyło, zupełnie jak jej ojciec. Ale żyła i to było teraz najważniejsze.
– Tak, słyszę – odpowiedział Paweł, kierując wzrok w stronę chłopaka.
– To dobrze. Obiłeś sobie łeb, ale potrzebujemy cię – powiedział Max. W międzyczasie zdążył się już uwolnić spod dziewczyny, delikatnie i uważnie opierając ją plecami o podłogę leżącej na boku furgonetki. Następnie chłopak ukucnął przed Pawłem i uniósł dłoń przed jego oczami.
– Ile widzisz palców? – zapytał, chowając przed jego wzrokiem mały palec i kciuk.
– Spierdalaj. Podaj mi lepiej jakąś broń – odpowiedział mężczyzna, z trudem dźwigając się na nogi.
Max uśmiechnął się szeroko i wręczył mu czarny, połyskujący karabin maszynowy. Dobrze mu było ze świadomością, że facet, który uratował mu życie w metrze, doszedł teraz do siebie i będzie go bronił dalej.
– Chyba dostałem – odezwał się nagle chłopak leżący wcześniej obok Pawła.
Mężczyzna obejrzał się za siebie i zobaczył młodziaka trzymającego się za brzuch. Niebieski T-shirt był poplamiony krwią. Paweł zbliżył się do niego błyskawicznie, ledwo utrzymując równowagę. „Kurwa, jednak błędnik nie do końca się ogarnął” – stwierdził w myślach, chwiejąc się niczym pijany.
– Gdzie dostałeś? Na pewno cię trafili? – zapytał, przyglądając się Tomkowi. Ten przymknął oczy i potrząsnął głową.
– Nie wiem, ale chyba tak – odpowiedział i jęknął z bólu. – Nie. – dodał po sekundzie. – Tak. – Oddech. – Nie. Nie wiem, skąd mogę, kurwa, wiedzieć?! – zaczął wyrzucać z siebie chaotycznie wyrazy, jednocześnie próbując dokładnie obejrzeć swoje ciało. Jednak przy pierwszym ruchu zasyczał i złapał się za żebra.
Paweł popatrzył na Tomka, ale stwierdził, że chłopak poradzi sobie bez jego pomocy. Mężczyzna miał aktualnie ważniejsze rzeczy na głowie.
– Nie trafili cię. Gdybyś dostał pociskiem, wyglądałbyś znacznie gorzej, uwierz mi – powiedział. W jego opinii miało to podnieść chłopaka na duchu. Wyglądało na to, że został co najwyżej draśnięty albo obił się o jakiś sprzęt podczas dachowania. Draśnięcie to nie rana postrzałowa. W każdym razie nie powoduje wykrwawienia. Zostawił go więc z jego jęczeniem i pochylony skierował się w stronę córki. Żadne kolejne strzały nie trafiły w ich samochód, Paweł łudził się więc, że były to tylko rykoszety.
– Kaja, żyjesz? Nic ci nie jest? – zapytał z wyraźną troską w głosie.
Mężczyzna doskonale widział, że po twarzy jego córki spływa krew, ale musiał zadać to pytanie. Ludzie zawsze to robią. Choćby przyszło im rozmawiać z korpusem kolegi, i tak zapytają, czy nic mu nie jest. Może łudzimy się, że to cofnie bieg wydarzeń i osoba faktycznie znajdzie się z powrotem w stanie, w jakim ją zapamiętaliśmy?
Kaja potrząsnęła delikatnie głową. Wyglądała, jakby obudziła się gwałtownie po całonocnej imprezie.
– Chyba nie – odpowiedziała, kierując rękę w stronę bolącego miejsca. – Co się stało?
– Masz rozciętą głowę, ale to raczej nic poważnego – powiedział Paweł, oglądając córkę.
– Dachowaliśmy – wtrącił się Max. – Na pewno dobrze się czujesz? – teraz z kolei on zapytał dziewczynę.
– Tak, poza głową nic mi chyba nie jest – stwierdziła, przyglądając się własnej dłoni umazanej we krwi. Poczuła, jak jej żołądek ściska się w małą, twardą kulkę. – Dachowaliśmy? – dopytała, odwracając wzrok od krwi.
– Tak, jak ten czołg wyjechał… – zaczął Paweł i natychmiast przerwał. Czołg. W każdej sekundzie kolejny wystrzelony z niego pocisk mógł ich trafić, a wtedy już na bank zostaną rozerwani na strzępy.
– Musimy wyjść z furgonetki! Szybko! – zarządził komandos, rozglądając się po wnętrzu auta. – Max, sprawdź, co z Kubą i Natalią – powiedziawszy to, wskazał ręką parę leżącą za kierownicą. Wszystkie imiona już mu się przypomniały, wszystkie puzzle wskoczyły na miejsce. – Kaja, możesz chodzić? – zwrócił się ponownie do córki.
Dziewczyna kiwnęła potakująco głową, starając się zignorować ból rozciętej głowy.
– Okej, to bierz karabin – stwierdził zdecydowanie.
Deklarując zdolność chodzenia, Kaja nie spodziewała się, że będzie musiała walczyć. Jednak ojciec nie czekał na jej reakcję – wydając polecenie, już sprawdzał stan swojego beryla. Następnie sięgnął do plecaka, wyjął zapasowe magazynki i poupychał je po kieszeniach.
– Będą żyć – doleciało do uszu Kai od strony przednich siedzeń. To głos Maxa pomagającego właśnie Natalii w zejściu z męża.
W pierwszej chwili nie mogła uwierzyć jakim cudem Kuba i Natalia przeżyli. Na dodatek wyglądali całkiem nieźle. Byli poobijani i w szoku jak wszyscy pozostali, ale na pierwszy rzut oka nie było po nich widać poważniejszych obrażeń. W sumie, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że pocisk wystrzelony z leoparda wcale ich nie trafił, tylko przeleciał obok i eksplodował, uderzając w drzewo, a furgonetka policyjna przewróciła się na bok w wyniku ostrego skręcenia kół i zaliczenia dziury w ziemi, ich stan nie był aż tak podejrzany.
– Możecie chodzić? – zapytał Kubę Paweł, jednocześnie lustrując go wzrokiem.
– Tak – odpowiedział policjant, zerkając na Natalię. Przerażenie i zaskoczenie bijące z oczu jego pięknej żony były dla niego nie do zniesienia. Czuł się odpowiedzialny za to wszystko, chociaż rozumiał, że zrobił, co mógł, aby tego uniknąć. Nie był jednak z siebie zadowolony. Miał do siebie pretensje o to, że nie potrafił wybrnąć z tej sytuacji inaczej, że zbyt późno dotarli na komisariat, że za dużo czasu spędzili na bezsensownych dywagacjach w kościele, że dojechali na most akurat w momencie, w którym eksplodowała stacja. Może gdyby wstał wcześniej i ogarnął się tak, jak planowali, przejechaliby most i nie byłoby problemu? Teraz mógł się tylko zastanawiać, „co by było gdyby”, a to nie prowadziło absolutnie do niczego. Tracił tylko jeszcze więcej czasu.
Wrodzona zdolność mentalnego cięcia się pozwoliłaby Kubie na prowadzenie takich rozważań niemalże w nieskończoność, gdyby nie ręka Pawła, która niespodziewanie pojawiła się na ramieniu policjanta.
– Musimy się stąd zbierać – powiedział stanowczo, zaglądając głęboko w oczy użalającego się nad sobą policjanta. – Zaraz podziurawią furgonetkę.
Jakby na potwierdzenie jego słów kolejna fala pocisków wbiła się w podwozie samochodu. Wszyscy jak jeden mąż padli na ziemię i zasłonili głowy rękami, modląc się, żeby nie dosięgła ani ich, ani ich bliskich.
– Dobra, zrobimy tak – zaczął komandos. – Ja i Max wyjdziemy między drzewa i zaczniemy do nich strzelać. To powinno na chwilę ich zająć. Kuba, ty w tym czasie poprowadzisz ogień zza furgonetki, a dziewczyny pomogą Tomkowi wyjść. A potem wszyscy spieprzamy w las.
Słysząc to, Tomek skrzywił się ze wstydu i poczucia winy. Wiedział, że musi zacisnąć zęby i dać z siebie wszystko. Chociaż przy każdym oddechu żebra paliłby go żywym ogniem, nie chciał być ciężarem dla grupy. Z drugiej strony miał dzięki temu wrażenie, że może uda mu się przeżyć. Jako ranny będzie z pewnością ochraniany przez resztę grupy, co raczej zwiększa jego szanse. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce równie dobrze mogą go zastrzelić niczym konia ze złamaną nogą. Ta silnie motywująca refleksja sprawiła, że przełknął ślinę i stwierdził:
– Sam sobie poradzę, nie musicie się martwić.
– Nie wątpię, ale musimy działać szybko, więc będzie tak, jak mówiłem – odpowiedział Paweł. – Kuba, weź też jedną torbę z bronią, ja wezmę drugą.
Kuba, tak jak pozostali, kiwnął głową. Max przeładował i odbezpieczył swojego beryla. Kaja, zakładając na ramiona plecak, spojrzała na niego. Stwierdziła, że chyba go polubiła – mimo tych bojówek, długich kręconych włosów i ciężkich glanów na nogach. Jego styl zupełnie nie pokrywał się z jej własnym, jednak determinacja i zawziętość bijąca z brązowych oczu była jej bardzo dobrze znana. Poza tym nie zamierzała zapomnieć, że na Polach Mokotowskich uratował życie jej ojcu. Nie potrafiła tylko powiedzieć, dlaczego się nad tym zastanawiała akurat w takim momencie. Przez głowę przemknęła jej myśl, że może już nie będzie ku temu więcej okazji. Dziewczyna szybko ją odrzuciła.
– Gotowi? To ruszamy! – zarządził Paweł i wytoczył się z furgonetki, otwierając tylne drzwi.
Uderzyło go oślepiające słońce. Ukucnął na ziemi i zarzucił torbę na plecy w taki sposób, żeby ta tylko minimalnie krępowała jego ruchy. Rozejrzał się szybko wokół, wypatrując bezpośredniego zagrożenia. Otaczał ich gęsty las, pełen świeżości i życia. A oni, nie zważając na sielankowy krajobraz, musieli chwycić za broń i walczyć. Paweł po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że życie nie jest sprawiedliwe. Przypomniało mu się zdanie, które kiedyś przeczytał – że Bóg, zamiast poczciwego starca z długą, białą brodą, bardziej przypomina rozpieszczonego bachora kucającego z lupą nad mrowiskiem.
Gdy tylko Max wyczołgał się z wraku, Paweł ostrożnie wyjrzał zza samochodu. Kilkadziesiąt metrów przed nimi stał monumentalny czołg, cały czas kierując lufę w ich stronę. „Dlaczego nie strzela?” – zastanowił się mężczyzna. Wojsko musiało skądś wiedzieć, że przeżyli wypadek. W innym wypadku nie puszczaliby serii z karabinu maszynowego w furgonetkę, nie marnowaliby w tak głupi sposób amunicji.
„Później”– upomniał się Paweł. „Teraz trzeba działać, pytać będziemy później”.
Wybiegł z Maxem i nisko pochyleni popędzili między najbliższe drzewa. W ten sposób planowali odciągnąć żołnierzy od części grupy, która została w wozie. Wokół nich zaświszczały kule, szczęśliwie ich nie dosięgając. Zasapani skryli się za grubymi pniami, poczekali na dogodny moment i odpowiedzieli ogniem. Paweł był doświadczonym komandosem, toteż od razu trafił żołnierza, który zbyt odważnie próbował podbiec do furgonetki. Max bardzo się starał, ale nikogo nie trafił. Chłopak zdziwił się, że aż tak zawiódł – przecież cele były zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej! Niestety, strzelanie w prawdziwym życiu to nie gra komputerowa. Ich opór tylko rozsierdził żołnierzy, którzy natychmiast przykryli obu silnym ogniem zaporowym. Max i Paweł znaleźli się w potrzasku.
Wcześniej, odbiwszy od furgonetki na zachód, Paweł zamierzał okrążyć żołnierzy, by ściągnąć na siebie większą część ognia. Komandos wiedział, że jego odważna szarża ma małe szanse powodzenia, jednak miał nadzieję, że swoim działaniem da wystarczająco dużo czasu pozostałym i zdołają się oni wycofać na bezpieczną odległość. Potem jakoś się ułoży. Zawsze się układało.
Nagle jednak zapanowała niemalże zupełna cisza, przerywana tylko niewyraźnymi krzykami dowódcy wydającego rozkazy. Strzały ustały, las wstrzymał oddech, pozwalając jedynie, by echo poniosło w dal świadectwo skończonej już wymiany ognia.
– Dlaczego przestali strzelać? – zapytał zdezorientowany Max, cały czas ciężko dysząc.
Paweł szybkim ruchem wystawił głowę zza drzewa, zerkając w stronę czołgu i pozycji, jakie zajmowali żołnierze. Faktycznie wstrzymali ogień, jednak nie opuścili stanowisk. Prawdopodobnie zamierzali ich oflankować. Żołnierze przegrupowali się, zbili w ciasną grupę i skierowali broń w stronę ulicy prowadzącej do Warszawy, tym samym zdejmując Maxa i Pawła z celowników. Komandos ponownie oparł się plecami o ostrą korę brzozy i spojrzał tam, gdzie wojacy. Domyślał się, co zobaczy. Modlił się tylko, żeby wojsko nie celowało do jego córki i pozostałych. Modlił się, żeby to było cokolwiek innego.
Został wysłuchany.
Od strony Cmentarza Północnego nacierała fala nieumarłych. Większość szła powoli, jednak niektórzy pędzili na złamanie karku, wrzeszcząc i młócąc rękami powietrze, jakby przedzierali się przez gęste chaszcze. Nawet z tak sporej odległości słychać było ich powarkiwania i potępieńcze zawodzenie. Kolumna trupów wyglądała jak okrutna parodia pielgrzymki; brakowało tylko krzyża na jej czele.
Po chwili potrzebnej na zajęcie nowych stanowisk ogniowych czołg oddał pierwszy strzał. Paweł i Max mimowolnie skulili się, chociaż wiedzieli, że pocisku nie skierowano w ich stronę – huk był jednak tak potężny, że zareagowali automatycznie. Wybuch wyrzucił ciała zombie wysoko w powietrze, a fala uderzeniowa powaliła najbliższe kreatury na ziemię. Niestety, na ich miejsce natychmiast pojawiły się następne, jak ohydne robactwo wyłażące nieprzerwaną falą ze swoich schronień. Horda była już mniej niż dwieście metrów od żołnierzy, chociaż biegnący zombie znajdowali się znacznie bliżej.
– Cholera – wycedził Max z rozszerzonymi z przerażenia oczami, w panice sprawdzając stan swojego magazynka. – Dlaczego nie strzelają?!
– Czekają, aż ci wejdą w zasięg skutecznego strzału. Inaczej szkoda marnować amunicji – odpowiedział chłodno Paweł, chociaż nerwy udawało mu się trzymać na wodzy resztką silnej woli. Komandos powoli zaczynał godzić się z myślą, że jednak wszyscy zginą.
Jakby na potwierdzenie jego słów, ułamek sekundy później rozpoczęła się kanonada. Ciężki karabin maszynowy umiejscowiony na szczycie czołgu zaczął pluć wściekle pociskami, rozrywając trafione ciała na strzępy. Fragmenty rąk, nóg i głów fruwały dookoła, w otoczeniu delikatnej, czerwonej mgiełki krwi. Potężna broń do walki z piechotą sprawdzała się idealnie, kładąc falę za falą, jak wycieraczka samochodowa zgarniająca z szyby kolejne krople wody. Skutek też był mniej więcej podobny – zniknęła jedna, a na jej miejsce pojawiały się trzy kolejne. Różnica polegała na tym, że wycieraczka mogła pracować bez końca, a karabin nie dość, że się przegrzewał, to jeszcze kończyła się w nim amunicja. W zgiełku kanonady wprawne ucho GROM-owca wychwyciło ciężkie, głuche strzały oddawane z karabinów snajperskich – to strzelcy wyborowi eliminowali pojedynczych wrogów. I gdyby siedzieli na niedostępnym podwyższeniu, z odpowiednim zapasem naboi, daliby radę przetrwać ten atak. Jednak w obecnej sytuacji mogli tylko opóźnić szturm i się wycofać.
– Musimy jakoś powiadomić resztę – powiedział Max, podnosząc się z ziemi.
Paweł spojrzał na niego, marszcząc czoło, jednak błyskawicznie zrozumiał intencje chłopaka. To idealny moment na ucieczkę – wojsko będzie zajęte walką, więc grupa ma szansę bezpiecznie się stąd ewakuować, chociaż pojęcie bezpieczeństwa w ogniu bitwy jest czymś cholernie względnym i kruchym. Niemniej Max miał rację, musieli dotrzeć do pozostałych, o ile uda im się uniknąć ataku ze strony zombie. Warto było zaryzykować.
Tymczasem wojsko zaczęło strzelać z granatników. Charakterystyczne wystrzały, podobne nieco do uderzenia ręką w pustą puszkę po farbie, zwiastowały potężne wybuchy. Sekundy później kolejne eksplozje zaczęły przetaczać się przez okolicę. Efekt był piorunujący. Rozerwane i poszarpane fragmenty ciał wzlatywały w powietrze niczym płatki kwiatów rozrzucane przez dziewczynki podczas procesji Bożego Ciała. Zdawało się, że dzięki temu nawałnica przeciwników nieco osłabła. Niestety, walczący żołnierze nie mogli się bardziej mylić. Zombie nacierali nie tylko główną ulicą. Paweł dostrzegł ruch między drzewami i szybko uświadomił sobie skalę ataku – fala wdzierała się zarówno główną drogą, jak i okolicznym lasem. Niczym paląca wszystko na swojej drodze, nieubłagana i bezwzględna lawa. Poczuł się tak mały, jak jeszcze nigdy w życiu.
OBRZEŻA WARSZAWY, GODZINA 12:47.
Kuba odwrócił się i zamarł. Z brutalną jasnością uświadomił sobie, że znaleźli się w potrzasku, z niewielką perspektywą wyplątania się z niego o własnych siłach. Z jednej strony było Wojsko Polskie, prowadzące ogień z każdej możliwej lufy, z drugiej – zbliżająca się nawałnica wściekłych, toczących pianę z pysków zombie. W pierwszej chwili policjant chciał się schować wraz ze swoją częścią grupy w samochodzie, jednak przednia szyba była wybita, co oznaczało, że znaleźliby się w ślepym zaułku – zombie mogliby przez nią wejść i wypatroszyć wszystkich w środku. Opór nie miał sensu. Pozostała im tylko desperacka ucieczka zwana przez niektórych taktycznym wycofaniem się na z góry upatrzone pozycje.
– Spadamy, szybko! – krzyknął do pozostałych, poprawiając ciężką torbę wiszącą mu na ramieniu. Starał się odnaleźć wzrokiem Pawła i Maxa. Bezowocnie.
Natalia pomogła Tomkowi, zarzucając jego rękę na swoje barki, co pomimo bólu i sytuacji, w jakiej się znalazł, bardzo ucieszyło chłopaka. Ciepło i zapach jej ciała dodawały otuchy, pozwalały wykrzesać odrobinę nadziei. W tym samym czasie Kaja chwyciła mały, lekki karabinek MP5 i pojedynczymi, precyzyjnymi strzałami kładła przeciwników znajdujących się najbliżej. Trening strzelecki, który nieraz fundował jej ojciec, wreszcie się na coś przydał. Po raz kolejny zresztą w ciągu ostatnich paru dni. Z głowy dziewczyny dalej sączyła się krew, lecz blask w jej oczach mówił, że niespecjalnie ją to obchodziło.
Ruszyli. Kuba prowadził grupę w stronę budynku administracyjnego znajdującego się przy wejściu na Cmentarz Północny. Zauważył, że po drugiej stronie ulicy, mniej więcej czterdzieści metrów od nich, znajdowały się budynki mieszkalne, które szybko obrał jako cel wyprawy. Jednak żeby się do nich dostać, musieliby prześlizgnąć się między gradem pocisków, wystrzeliwanych w stronę nacierających zombie. To z oczywistych względów nie było zbyt kuszącą opcją, ale obecnie nie mieli zbyt wielkiego wyboru. Pochylili głowy, i modląc się każdy do własnego boga, ruszyli.
Nie przebiegli nawet dwudziestu metrów, gdy policjant z rosnącą zgrozą zauważył, że zombie wychodzą spomiędzy linii drzew. Poczuł strach przeszywający jego ciało, ale mimo to rozglądał się dalej – wiedział, że musi maksymalnie rozeznać się w sytuacji, żeby podjąć jedyną słuszną decyzję. Tu nie było miejsca na pomyłki. Zasady były dość trywialne: jeżeli wybiorą złą drogę, po prostu zginą rozszarpani na strzępy. Tej bitwy nie można było przewinąć niczym kiepskiego filmu, nie dało się ponownie rozpocząć gry z miejsca poprzedniego zapisu. Kuba dojrzał kolejnych zombie, tym razem idących od strony cmentarza. Krąg, w którym się znaleźli, zaczynał się powoli zacieśniać.
Mężczyzna poczuł, jak przygniata go nieuchronność zbliżającej się z każdej strony śmierci. Życie wcale nie przelatywało mu przed oczami, wręcz przeciwnie – nie mógł myśleć ani o tym, co było, ani o tym, co będzie. Nie zastanawiał się, czy to zmarli powstali z grobów, czy atakują osoby, które po prostu uległy zarazie. Zamiast tego zdecydowanie przyspieszył, niemalże czując na plecach chłodny oddech kostuchy. Podbiegł do Natalii i pomógł szybciej prowadzić Tomka. Próbując zniknąć przeciwnikom z oczu, biegli pochyleni powolnym truchtem, a ranny chłopak przy każdym podskoku tylko syczał z bólu. Kaja ubezpieczała ich, aż w końcu bezpiecznie dotarli pod drzwi budynku. Na ich szczęście okazały się otwarte. Wpadli do środka ze złudną nadzieją, że za nimi zostaną wszystkie problemy.
Natalia popchnęła Tomka na ścianę w taki sposób, że ten ledwo zdążył wyciągnąć przed siebie ręce, aby tym sposobem uniknąć zderzenia. Chłopak syknął z bólu, na co dziewczyna odpowiedziała szybkim: „Sorry, sorry, sorry”. Następnie odwróciła się na pięcie i rzuciła w stronę drzwi, aby naprzeć na nie swoim smukłym ciałem. W tym samym czasie Kuba upuścił torbę na podłogę i razem z Kają przytargał ciężkie biurko, budując prowizoryczną barykadę. Zgrali się idealnie, każdy wiedział, co ma robić. Następnie zaczęli chaotycznie kłaść na biurku stojącą obok szafę, ale zanim skończyli, pierwszy zombie dopadł do barykady. Po chwili dobiegł kolejny, wściekle warcząc i waląc w drewnianą barierę. Zamknięci w środku spojrzeli w stronę szerokiego okna, na szczęście jedynego w budynku. Wiedzieli, co należy uczynić – błyskawicznie zastawili je następną szafą, odcinając jednocześnie dopływ światła, które wpadało teraz do pomieszczenia tylko przez wąskie szpary.
Dopiero po chwili uświadomili sobie, gdzie się znajdują. Uderzył ich silny zapach stęchlizny. Pomieszczenie było bardzo surowo wyposażone, a do tego ciemne i duszne. Chłód i cień panujący w środku był miłą odmianą od palącego na zewnątrz słońca, więc wszyscy odczuli ulgę, dodatkowo spotęgowaną małym sukcesem, jakim było dotarcie do tego miejsca. Wygrali co najmniej kilka minut życia. Stali przez chwilę, próbując opanować rozszalałe oddechy, i patrzyli wokół, zastanawiając się, czy szafy wytrzymają. Pod naporem kilku zombie, którzy zdążyli zobaczyć, jak uciekinierzy się chowali, barykada nawet nie drgnęła. Ale czy wytrzyma napór kilkudziesięciu?
– Chyba tego nie sforsują, nie? – zapytała ze strachem w głosie Natalia.
– Nie, nie powinni – odpowiedziała cicho Kaja, bardzo uważnie przyglądając się ich barykadzie. – Mam nadzieję – dodała ni to do siebie, ni to do nich, przywołując w pamięci obraz zniszczonej bazy wojskowej na Polach Mokotowskich. Tam były potężne umocnienia, druty kolczaste, miny, uzbrojeni strażnicy na wieżach – i na nic się to wszystko nie zdało. Zamknęła oczy, żeby wyrzucić tę myśl z głowy.
Fortyfikacje wydawały się względnie bezpieczne, toteż ludzie w środku pozwolili sobie na chwilę oddechu. Rozpaczliwie poszukiwali sposobu na wyjście cało z opresji.
Kuba wyciągnął swojego walthera i podszedł powoli do okna, starając się dostrzec przeciwników przez niewielką szparę. Uniósł broń.
– Nie, poczekaj – poprosiła cicho Kaja, znalazłszy się tuż za nim. – Nie strzelaj, hałas zwabi pozostałych. Tych kilku widziało, jak tu wchodzimy, dlatego przybiegli za nami. Jeśli będziemy cicho, może się znudzą i sobie pójdą, a jak przyjdzie ich więcej, to… – urwała. – Uwierz mi, wiem coś o tym – dodała i zadrżała mimowolnie na wspomnienie wielu godzin spędzonych na dachu kiosku.
Kuba przez chwilę trawił słowa dziewczyny, jednak w duchu musiał przyznać jej słuszność. Perspektywa bycia otoczonym przez dziesiątki zombie i zrobienia tu drugiego Alamo niespecjalnie przypadła mu do gustu. Zwłaszcza że chwała z przegranej bitwy byłaby niewypowiedzianie mniejsza.
– Dobra, chyba masz rację – stwierdził, patrząc skupionym wzrokiem na Kaję. – Ochłoniemy, zbierzemy myśli i zastanowimy się, co dalej. Ale musimy być cicho – powiedział, po czym schował pistolet do kabury za paskiem. – Nic ci się nie stało? – zapytał Natalię. Żona usiadła na podłodze i ciężko oddychała, jednak pomijając walące serce i obrażenia po wypadku, wydawała się być cała i zdrowa.
– Nie, jest okej. Nie trafili mnie. Chyba tylko zgubiłam japonki – powiedziała, patrząc na swoje bose, zakurzone stopy. W tym momencie atakujący ze zdwojoną siłą zaczęli walić w drzwi, wydając z siebie przy tym potępieńcze jęki, które mroziły krew w żyłach. Cała czwórka zamarła z podniesioną bronią gotową do strzału. Spodziewali się najgorszego, jednak równie gwałtownie jak się zaczęła, nawałnica dźwięków ustała, a właściwie wróciła do swojego normalnego, dużo spokojniejszego rytmu. Wymienili wystraszone spojrzenia. Czuli się jak myszy schowane w tekturowym pudełku, na które prędzej czy później głodne kocury i tak znajdą sposób.
Barykada na razie wytrzymała, jednak nie mogli być pewni, jak długo będzie spełniała swoją rolę. Odgłosy bitwy nie ustawały, co znaczyło tylko tyle, że wojsko jakoś sobie jeszcze radziło. Nie mogli zapomnieć, że gdzieś w ogniu walki byli Paweł z Maxem.
– Jezu, co teraz zrobimy? – zapytała wystraszona Natalia, spoglądając na męża.
– Nie wiem, ale wyjdziemy z tego. Zobaczysz. – Wziął jej dłoń w swoje ręce. – Musimy tylko szybko coś wykombinować – dodał, siląc się na uśmiech, który wyszedł, delikatnie rzecz biorąc, nieco sztucznie. Natalia go nie odwzajemniła, przez co Kuba poczuł się jak idiota.
Tymczasem Tomek cały czas stał oparty plecami o ścianę i trzymał się rękami za obolałe żebra. Kaja wykorzystała chwilę spokoju i załadowała pełny magazynek do broni. Potem wyciągnęła z plecaka pozostałe dwa i położyła przed sobą, uważnie przyglądając się ich zawartości. Starała się myśleć racjonalnie, nie poddawać się panice, która bardzo łatwo i bardzo szybko mogła zawładnąć jej umysłem. Wiedziała, że musi się czymś zająć, aby odgonić strach.
– Dużo zostało amunicji? – zapytał cicho Kuba, podchodząc do niej i pozostawiając Natalię samą na podłodze. Zdecydował, że priorytetem jest zapewnienie jej bezpieczeństwa, pocieszanie może odłożyć na później. Na razie musiał się skupić na tym, aby zapewnić jej jakiekolwiek „później”.
– W jednym magazynku dziesięć sztuk, ale mam jeszcze trzy pełne. Razem setka – odpowiedziała i obejrzała się na Tomka. Liczyła na to, że chłopak złapał któryś plecak, lecz niestety gorzko się rozczarowała. „Umiesz liczyć, licz na siebie” – znane porzekadło przemknęło jej przez głowę.
– A wam? – zapytała, odwracając się.
Natalia zaprzeczyła. Cały czas siedziała na podłodze, a Kaja w duchu stwierdziła, że blondynka wygląda niczym obrażona licealistka, co było ostatnią postawą, jakiej w tym momencie potrzebowali. Wypuściła powoli powietrze, przenosząc wzrok na Tomka, aby po chwili zerknąć na Kubę. Ten ostatni wydawał się w miarę ogarnięty, ale to i tak za mało. Jest ranny chłopak, napuszona damulka, jeden normalny gość i ona. Niestety, życie po raz kolejny udowodniło, że nie zawsze można mieć to, czego się chce, a jak coś zaczyna się walić, możesz być pewien, że będzie się walić dalej.
– Wszystko zostało w samochodzie, nie miałam kiedy zabrać broni – powiedziała blondynka, starając się usprawiedliwić chociaż w minimalnym stopniu. – Zobacz, nawet japonki zgubiłam.
Z wrodzonej grzeczności Kaja skwitowała to delikatnym uśmiechem, niemniej w środku czuła coś zupełnie odwrotnego. Zgubiła japonki… No dramat! Jej ojciec aktualnie walczy o życie, zresztą tak jak każde z nich, a Natalia zgubiła japonki. „Hashtag: problemy pierwszego świata” – pomyślała.
– Ja mam swojego walthera, no i to – powiedział Kuba, wskazując na torbę. Kaja wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się, tym razem szczerze. Policjant podszedł i rozsunął suwak, a ich oczom ukazały się dwie potężne strzelby. Pod nimi leżało około stu dwudziestu sztuk amunicji. Wyciągnął jedną z nich, załadował pięcioma pociskami i podał ją Natalii. Ta wstała i wzięła broń w ręce, wyraźnie zaskoczona jej ciężarem. Nie wyobrażała sobie, że da się z tego celnie strzelać, a jeśli nawet byłaby w stanie podnieść lufę na tyle wysoko, żeby w coś trafić, odrzut broni zapewne zabiłby i ją.
– Daj mi – powiedziała władczym tonem Kaja, robiąc krok w jej stronę. – Już kiedyś z niej strzelałam, poza tym MP5 jest trochę lżejsze. – Podała jej swój karabinek oraz trzy zapasowe magazynki. Natalia wzięła je i upchnęła do kieszeni krótkich spodenek.
– Przełączyłam tryb prowadzenia ognia na pojedynczy. Jak ci się skończy amunicja, naciskasz tutaj, wyjmujesz magazynek i wkładasz pełny tak, żebyś usłyszała kliknięcie. Przeładowujesz i możesz strzelać dalej. Jasne?
Kaja pokazała jej dokładnie, jak ma się obchodzić z bronią. Może nie był to idealny trening, ale na chwilę obecną musiał wystarczyć, co Natalia potwierdziła skinieniem głowy. Faktycznie, karabinek był lżejszy i zdecydowanie poręczniejszy.
– Dzięki, wiem – odpowiedziała blondynka, czym nieco zaskoczyła Kaję. – Strzelałam już z podobnego, ale tamten był inny.
– Glauberyt – wtrącił się Kuba, wiedząc, że ostatnie zdanie było skierowane do niego. Skończył właśnie ładować drugą strzelbę. – Mieliśmy małą przygodę przy placu Bankowym, Natalia przeszła przyspieszony kurs strzelania i operowania bronią – wyjaśnił.
– Chyba w ciągu ostatniej doby każdy z nas przeszedł taki kurs – powiedziała Kaja, uśmiechając się smutno.
Podeszła z powrotem do torby z bronią. Zamierzała zabrać z niej kilka pocisków, jednak ciasne kieszenie jej dżinsowych szortów nie dawały zbyt szerokiego pola manewru – wpakowała do nich tylko dziesięć sztuk. Kolejne dwadzieścia wrzuciła do plecaka.
Napotkała wzrokiem spojrzenie Kuby. Oboje się uśmiechnęli, trochę nerwowo, jakby nie do końca wiedząc, jak inaczej mogliby się zachować w takiej sytuacji. Dzięki krótkiej wymianie zdań jakoś potrafili odgrodzić się od hałasów i wrzasków dobiegających zza barykady. Poczuli się lepiej. Przez chwilę rozmawiali ze sobą jak zwykli ludzie, co prawda o broni, ale to zawsze coś. A może po prostu desperacko sięgali po namiastkę normalności, czując, że zbliża się ich koniec?
– Ekhem – mruknął Tomek, przypominając o swojej obecności.
– Jak się czujesz? – zapytała Kaja, podchodząc do rannego chłopaka. Nie wyglądał najlepiej. Prawda była taka, że żadne z nich nie przedstawiało się szczególnie reprezentacyjnie – z głowy Kai ciągle sączyła się krew, Natalia i Kuba mieli liczne zadrapania, stłuczenia i niewielkie rany, poza tym wszyscy byli brudni i śmierdzący, ale Tomek wyglądał najgorzej z nich. Był bladosiny i z trudem łapał powietrze.
– Nie wiem. Żebra mnie strasznie bolą, jakby w środku mi się wszystko ruszało. Tylko nie tak, jak trzeba – powiedział chłopak.
Kaja, oparłszy broń o ścianę, obserwowała go przez chwilę, próbując wyciągnąć jakieś wnioski i zaproponować rozwiązanie. Albo jego żebra są trochę stłuczone, a ona ma do czynienia ze zwykłym mięczakiem, albo na serio oberwał i żebra są połamane. Ciężko było jej to jednoznacznie stwierdzić. Nie znała się na tego typu obrażeniach.
– Chyba powinniśmy cię jakoś owinąć – zaczęła niepewnie, gdyż nie bardzo wiedziała, co powinni w takiej sytuacji przedsięwziąć. – Może wiecie, jak opatrzyć pęknięcie żeber?
Policjant podszedł do niej, patrząc z ukosa na rannego Tomka. Na chłopaka, który uratował jemu i Natalii życie.
– Nie… – powiedział powoli. – Ale na mój chłopski rozum to powinniśmy go owinąć wokół tułowia i jakoś usztywnić. Tak mi się wydaje – zasugerował.
W tym momencie Kaja przypomniała sobie o plecaku. Jeszcze na Polach Mokotowskich ojciec kazał im przygotować plecak ewakuacyjny. W środku znajdowały się rzeczy niezbędne do przeżycia, takie jak środki medyczne, prowiant na trzy dni, amunicja do używanej przez nią broni, nóż i butelka wody. Wyciągnęła butelkę wody i rzuciła ją Kubie. Ten sprawnie ją złapał, odkręcił i podał Natalii. Następnie butelka zawędrowała do Tomka. W tym czasie Kaja szukała w plecaku rzeczy, które mogłyby pomóc usztywnić żebra rannego chłopaka. Po paru chwilach odwróciła się.
– Niestety – powiedziała. – Mam bandaż elastyczny, gaziki i inne rzeczy, ale nic, co mogłoby usztywnić żebra. Musi ci to wystarczyć – dodała, unosząc bandaż odrobinę wyżej.
– Jasne – chłopak kiwnął głową. Spojrzał przerażonymi oczami na zabarykadowane drzwi. Przypomniało mu się, że jego barykada w domu wcale długo nie wytrzymała. – One tu wejdą. Zabiją nas – powiedział dziwnie beznamiętnym głosem, jakby już pogodził się ze śmiercią.
– Nikt tu nie wejdzie – odparła stanowczo Kaja, podchodząc do niego. – Jesteśmy bezpieczni. Opatrzę cię i zobaczymy, co dalej. Możemy je wystrzelać i się stąd wydostać, mamy wystarczająco dużo amunicji. Dasz radę wstać?
Tomek ponownie pokiwał głową i przy pomocy Kuby podniósł się z podłogi. Cały czas rozmawiali szeptem. Potwory czające się za prowizoryczną, acz na razie skuteczną barykadą, nie dawały za wygraną. Kaja trochę skłamała zapewniając, że zombie mogą się znudzić i sobie pójdą. Oczywiście, bardzo liczyła na takie rozwiązanie, jednak doskonale pamiętała, jak w podziemnym przejściu jedna kreatura stała i waliła w szklane drzwi przez wiele godzin. Niemniej uznała, że nie ma co pogarszać i tak już słabego morale grupy. Podniosła koszulkę Tomka i wypuściła powietrze z wyraźną ulgą.
– Nie ma siniaka ani wystających kości – powiedziała zadowolona. – Wygląda na to, że to po prostu stłuczenie. Masz fart.
Chłopak, czekający w napięciu na werdykt, po usłyszeniu tych zdań wyraźnie się rozpogodził. Domyślał się, jakie skutki w obecnej sytuacji mogłoby mieć połamanie żeber.
Dziewczyna zabrała się za zakładanie bandaża.
***
– Widziałeś, czy wyszli? – zapytał komandos, chowając się głębiej w niewielkim dołku między szerokimi jałowcami.
– Tak, pognali do tamtego budynku – odpowiedział Max, machając lufą broni w kierunku małego budyneczku, w którym schowała się pozostała część grupy.
– Dobrze – stwierdził Paweł. Cieszył się, że chociaż jego córka jest w bezpiecznym miejscu. Bezpiecznym tyle o ile, zważywszy na kilku zombie walących w drzwi i ściany oraz na kolejnych, którzy gromadzili się wokół tych pierwszych.
Kilka minut wcześniej oddalili się od drzew, których użyli jako osłony do walki, i teraz zsunęli się w głąb niewielkiej niecki, głównie po to, żeby nacierające hordy trupów nie mogły ich zbyt łatwo dostrzec. Sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Komandos starał się kalkulować ich szanse i prawdopodobieństwo powodzenia jednego z kilku scenariuszy.
Pierwszy – jeżeli zostaną w obecnym miejscu, był pewien, że szybko zginą. Jeżeli nie z rąk zombie, to w wyniku wymiany ognia. Niemniej śmierć poprzez średnio przyjemne zagryzienie wydawała mu się najbardziej realna.
Drugi – jeśli się ruszą i spróbują ucieczki, zwrócą tym na siebie uwagę zombie, a pozostawiając za plecami wojsko, staną się łatwym celem. Tak źle i tak niedobrze, chociaż jakiś cichy szept w głowie podpowiadał mu, że ta druga opcja dawała im zdecydowanie większe szanse powodzenia.
Nagle jednak wpadł mu do głowy jeszcze jeden pomysł. Prawdopodobnie głupi, ale i tak wziął go pod uwagę: mogli wejść z Maxem na drzewo i stamtąd prowadzić ostrzał. Paweł zerknął na torbę z amunicją, którą szczęśliwie zdecydował się zabrać z rozbitej furgonetki. W środku leżały dodatkowe dwie sztuki karabinków szturmowych MP5 i zapas około czterystu naboi. Skierował spojrzenie na wschód, głębiej w las. W gęstym poszyciu będą trudnym celem dla wojska, lecz naraz przypomniał sobie, co spotkało jego córkę w centrum miasta – schroniła się na dachu kiosku, a zgromadzony wokół tłum zombie uniemożliwił jej ucieczkę. Gdyby nie pomoc z zewnątrz, prawdopodobnie tkwiłaby tam aż do teraz. Tym samym ostatni pomysł trafił do śmieci.
– Max, słuchaj – zaczął, oblizawszy wcześniej usta.
Chłopak z trudem oderwał wzrok od bitwy i spojrzał na Pawła. Ten zobaczył, że w jego oczach zaczęło kiełkować skrajne przerażenie – Max najwyraźniej rozumiał, że jeżeli szybko nie zaczną działać, to po prostu zginą. Komandos miał jednak nadzieję, że jego kudłaty kompan nie zamierza się godzić na taki koniec bez podjęcia walki.
– Skup się. I słuchaj. Wstaniesz i pobiegniesz między te gęste sosny – wskazał dłonią gęsto porośnięty kawałek lasu, znajdujący się mniej więcej czterdzieści metrów od nich. Musiał nieomal krzyczeć, żeby przebić się głosem przez kanonadę pocisków, jakie wypluwały z siebie lufy karabinów żołnierzy. – Pobiegniesz, a ja cię będę osłaniał. Nie myśl o wojsku, nie strzelaj do zombie, masz po prostu biec, jasne? Jak już dobiegniesz, schowasz się za jakimś drzewem, odwrócisz i będziesz osłaniał mnie. Okej?
Chłopak kiwnął głową, przełykając twardą gulę, która utkwiła mu w gardle.
– I nie strzelaj do wojska, chy… – przerwał mu kolejny wystrzał z czołgowego działa, przez co obaj skulili się jeszcze bardziej. – Chyba że oni zaczną pierwsi! – dokrzyczał Paweł. – Przy odrobinie szczęścia już o nas zapomnieli.
Ostatnie zdanie wypowiedział już tylko do siebie.
– Okej! – odkrzyknął Max i zerwał się do biegu. Bez zbędnych ceregieli, bez wydłużonych instrukcji i „miliona pytań do”. Zadanie było proste, czasu nie było, wniosek nasuwał się sam: trzeba było działać. Chłopak pędził, klucząc między drzewami i depcząc miękką ściółkę swoimi ciężkimi glanami.
Paweł odprowadził go wzrokiem, po czym wsadził do karabinu pełny magazynek. Zanotował w pamięci, że w plecaku są jeszcze dwa następne. Następnie błyskawicznie odwrócił głowę, starając się wychwycić, który zombie zwrócił już uwagę na Maxa. Ułożył się w miarę komfortowo na krawędzi zagłębienia, modląc się, żeby drzewo dało mu wystarczającą osłonę przed ewentualnym ostrzałem. Szczerze jednak wątpił, aby pobratymcy wpakowali mu kulkę w plecy. W takiej sytuacji bardzo szybko zmieniają się priorytety, ze ślepego wykonywania rozkazów żołnierze szybko przeszli do trybu walki o własne życie, prawdopodobnie zapominając o tym, że ich zadanie polegało na zatrzymaniu uciekających z Warszawy. Poza tym, technicznie rzecz biorąc, mieli teraz znacznie więcej osób do zatrzymania.
Skupił wzrok na zombie. Ściana przeciwników była przerażająca, widok mroził krew w żyłach. Mężczyzna czuł się, jakby przyszło mu stanąć przeciw barbarzyńskim hordom. Jakby znalazł się w sytuacji, w której siła jednostki nie miała najmniejszego znaczenia, gdzie liczyła się tylko brutalność i przewaga liczebna. Jeden zombie skręcił gwałtownie w stronę Maxa. Kobieta, na pierwszy rzut oka około pięćdziesięcioletnia, biegła teraz żwawo niczym dwudziestolatka. Jej ciało było poszarpane, liczne rany odsłaniały fragmenty kości, ścięgien i mięśni. Paweł oczami wyobraźni widział wściekłą zaciętość na jej twarzy, niemal słyszał przerażające powarkiwania wydobywające się z jej gardła i dostrzegał żądzę mordu w oczach. Nie musiał widzieć jej dokładnie, ale był przekonany, że tak właśnie wyglądała. Już wystarczająco wiele razy stawał z nimi oko w oko, żeby móc być tego stuprocentowo pewnym.
Nagle zalało go obrzydzenie i wściekłość. Przecież udało się im ujść z życiem, udało się im opuścić przeklętą stolicę, a nie dość, że własne wojsko chciało ich zastrzelić, to jeszcze te pieprzone kreatury nie dawały nawet sekundy oddechu.
A dokładnie tego w tym momencie potrzebował.
Oba te odczucia zdominowały i odrzuciły poczucie maleńkości, jakie wcześniej próbowało nim zawładnąć. Teraz miał w sobie tylko i wyłącznie agresję, pierwotną, niepowstrzymaną. Adrenalina popłynęła w jego żyłach, stymulując wszystkie zmysły, zwiększając tempo reakcji i szybkość działania. Wprawiony w boju Paweł doskonale wiedział, jak wykorzystać jej przypływ.
Pociągnął za spust.
Dla laika oddanie strzału na odległość kilkudziesięciu metrów i trafienie w ruchomy, niewielki cel byłoby nie lada wyzwaniem, jednak dla sprawnego komandosa Grupy Reagowania Operacyjno-Mobilnego nie stanowiło to najmniejszego problemu. Jeszcze zanim pierwszy pocisk przeleciał przez mózg martwej kobiety, zabijając ją po raz drugi, Paweł już celował do kolejnego zombie. Oddawał pojedyncze, precyzyjne strzały, każdorazowo eliminując z bitwy kolejną nieumarłą istotę.
Niestety – nawet jeżeli każdy jego strzał byłby celny, nawet jeżeli wystrzelałby całą amunicję z ciążącej na plecach torby, przeciwnik nacierałby w dalszym ciągu, zalewając las niekończącą się falą śmierci.
Tymczasem zdyszany Max wpadł ślizgiem między wskazane przez Pawła drzewa, odwrócił się na brzuch i podczołgał. Znalazł w miarę bezpieczną pozycję i pomachał ręką, dając tym samym znak, że towarzysz może ruszać.
Paweł po chwil zauważył machanie, ale czekał na odpowiedni moment. Szybko sobie jednak uświadomił, że takowy nigdy nie nastąpi – zawsze będzie ryzyko, że albo nagle wszyscy zombie ruszą w jego stronę, albo dostanie kulkę w plecy. Chociaż w plecy to jeszcze byłoby dobrze, bo miałby duże szanse szybko zginąć, gorzej, jakby dostał na przykład w łydkę. Wstał. Zdjął ciężką torbę i złapał ją w lewą dłoń, dzięki czemu nie obijała mu się o plecy, i skulony popędził w stronę Maxa. Z trwającym sekundę zadowoleniem zobaczył, jak chłopak leży i w skupieniu strzela do nacierających zombie. I to strzela rozsądnie, nie wywala całej serii w tłum, tylko uważnie, w skupieniu stara się celować do wrogów. Nie sądził, żeby trafił zbyt wielu z nich, jednak sam fakt bardzo przypadł mu do gustu. Odpowiednio przeszkolony mógłby się naprawdę nieźle spisać.
„Jeżeli przeżyje” – usłyszał ponury szept gdzieś pod czaszką.
Po kilkudziesięciu sekundach szaleńczego biegu Paweł zwalił się ciężko obok Maxa.
– Jezu, udało się, żyjemy – powiedział chłopak, wyszczerzając z zadowolenia swoje wielkie zębiska. Brązowe oczy kudłacza rozświetlało podniecenie.
– Nie mów hop – ciężko dysząc, zasugerował Paweł i przeładował broń.
– Ile ci zostało? – zapytał chłopak.
– Ten i jeszcze jeden. Mało. O wiele za mało – stwierdził komandos.
Jednak Max nie zamierzał popadać w czarną rozpacz. Uznał, że w obecnej sytuacji nie warto oczekiwać zbyt wiele, tylko należy się cieszyć tym, co akurat daje los. Jakimś kosmicznym fartem przeżyli wypadek furgonetki. Co prawda pocisk wystrzelony z czołgu ich nie trafił, ale przecież wywalili się na bok, co mogło się skończyć o wiele gorzej. A jednak przeżyli. Następnie udało im się przebić przez chmary wrogów, ostrzelać ich i dotrzeć od gęstego lasu, gdzie było ich dużo gorzej widać. A co najważniejsze, zeszli z linii ognia wojska.
– Na razie żyjemy – chłopak nie ustępował.
– Tak, żyjemy – dał za wygraną Paweł. – Musimy teraz tylko wymyślić, co zrobić z nimi – dodał, wskazując mały budynek, w którym zabarykadowała się jego córka z trójką towarzyszy. Znajdował się on mniej niż pięćdziesiąt metrów od nich. Niestety, wokół budyneczku zgromadziły się co najmniej trzy tuziny zombie, a z każdą chwilą przybywali kolejni.
– Powinniśmy dać radę, nie? – zapytał Max, zerkając buńczucznie na komandosa.
– Może i powinniśmy… ale jest ich za dużo. Gdybyśmy mogli jakoś odciągnąć część z nich, to mogłoby się udać.
Jak na życzenie wnętrze niewielkiego domku zaczęły rozświetlać błyski wystrzałów. Widocznie Kaja i reszta zdecydowali się odeprzeć atak i przerwać oblężenie, zanim będzie za późno na jakiekolwiek działanie. Strzelali przez szparę pozostawioną w oknie, sprytnie nie odsłaniając go zanadto. To była szansa, którą Paweł zamierzał wykorzystać. Szybko wyciągnął z torby pozostałe dwa karabinki MP5, oba ładując pełnymi magazynkami. Jeden zachował dla siebie, drugi dał chłopakowi. Dodatkowo podał mu jeszcze cztery pełne magazynki, które kazał schować do kieszeni.
– Po resztę wrócimy za chwilę – powiedział, pochylając się nad nastolatkiem. – Gdy skończy ci się magazynek w berylu, nie zmieniaj go, tylko przerzuć karabin na plecy i zacznij strzelać z MP5, a zaoszczędzisz kilka cennych sekund. Będą nam cholernie potrzebne – poinstruował go. – Wszystko jasne?
„Sprytne” – pomyślał Max i kiwnął głową, potwierdzając, że rozumie przekazane mu instrukcje. Dobry nastrój i radość spowodowana udaną ucieczką prysnęły równie szybko, jak się pojawiły. Teraz było mu duszno, był spocony i bał się jak nigdy. To, co zamierzali zrobić, napawało go lękiem, jakiego jeszcze w życiu nie doświadczył – do tej pory uciekali przed zombie, kluczyli, skradali się, a teraz zamierzali wetknąć kij w mrowisko i jeszcze wyjść z tego bez szwanku. Był przerażony, ale paradoksalnie też dziwnie zdeterminowany i pogodzony z losem. Jego rodzice prawdopodobnie nie żyli, chociaż starał się teraz o tym nie myśleć. Jego śmierć również była przypuszczalnie tylko kwestią czasu, więc czemu nie miałby pociągnąć za sobą kilku zombie? Z drugiej strony wiedział, że Paweł jest doświadczonym komandosem, więc ich samobójcza misja miała jakieś minimalne szanse powodzenia… Poza tym było kogo ratować. Chłopak głęboko wciągnął w płuca gorące powietrze. Zacisnął mokrą od potu dłoń na zimnej, metalowej kolbie karabinu, przysięgając sobie w duchu, że jeżeli jednak przyjdzie mu spotkać się ze stwórcą, zrobi to w towarzystwie co najmniej dziesięciu zombie.
Ruszyli. Biegli powoli, blisko siebie, cały czas czujnie rozglądając się wokół i uważając, czy jakieś poczwary nie zdecydują się na atak z flanki. Ich zmysły były maksymalnie wyostrzone, rejestrowały każdy, nawet najmniejszy ruch. Wystrzały ze środka budynku były niczym w porównaniu z kanonadą wojska, która mimo to zeszła na dalszy plan. Odgłosy wybuchów i towarzyszące im rozbłyski zdawały się działać na nieumarłych jak lep na muchy – zwabieni hałasem i światłem szli lub biegli w jego stronę, często nawet nie zauważając Pawła ani Maxa. Po kilkunastu sekundach mężczyźni wybiegli spomiędzy drzew, pozbywając się ich osłony i wkroczyli na chodnik, który prowadził wprost w kierunku Cmentarza Północnego.
Od budynku dzieliło ich teraz mniej niż piętnaście metrów. Pod oknem, jak i wokół niego, leżało już kilkunastu zombie, a obrońcy znajdujący się w środku uparcie eliminowali kolejnych.
– Idziemy! Kaja, to my, uważajcie! – krzyknął Paweł, ostrzegając znajdujących się w budynku ludzi. Przy odrobinie szczęścia zapewne go usłyszeli i najprawdopodobniej nie wpakują mu pocisku ze strzelby prosto w twarz.
Byli już tak blisko, że w końcu mogli otworzyć ogień. Kilku zombie spod budynku rzuciło się na nich, wietrząc łatwy łup. Nic bardziej mylnego – parę sekund później leżeli martwi obok zwłok swoich pobratymców. Paweł osłaniał front i prawą stronę budynku, a Max skupił się na tyle i lewej, skąd co i raz wyskakiwała kolejna kreatura. Po kilku metrach opróżnili pierwsze magazynki, na co komandos, zgodnie z instrukcjami przekazanymi chłopakowi, przerzucił beryla na plecy i sięgnął po MP5.
– Wychodźcie! – krzyknął Paweł w przerwie między strzałami.
„Chyba mnie usłyszeli” – pomyślał z nadzieją mężczyzna, gdyż ogień z wnętrza budynku wyraźnie zelżał.
W tej samej chwili drzwi stanęły otworem.
ŁOMIANKI, GODZINA 13:28.
Na pewno dobrze zamknąłeś? – zapytała cicho Kasia.
Kamil zerknął na nią poirytowanym i jednocześnie zmęczonym wzrokiem.
– Tak, przecież mówiłem to już tyle razy – odwarknął. – Zamknąłem na wszystkie zamki, przysunąłem też szafę pod drzwi.
– A z tyłu też?
– Też.
– A okna?
– Zasłonięte.
– Ale zawsze mogą w nie wbiec.
– Mogą, ale nie wbiegną, bo i po co? – odparował. – Jak nie widzą ruchu, to nie atakują, nie? Widziałaś, co stało się z panią Troszczyńską z domu naprzeciw.
– Widziałam. Ale jesteś pewien, prawda? – dziewczyna nie dawała za wygraną.
Chłopak tylko spojrzał na nią spode łba i odwrócił się do niej plecami.
„Chyba za bardzo go cisnę” – pomyślała Kasia, po czym zamilkła, przypominając sobie potępieńcze krzyki ich sąsiadki, gdy ci dziwni ludzie ją dopadli. Starsza kobieta chciała tylko wyjść i pomóc ofiarom wypadku samochodowego, przez co sama została zamordowana w najbardziej brutalny sposób, jaki dziewczyna była w stanie sobie wyobrazić. Przypomniała sobie również, jak kilka godzin później zwłoki pani Troszczyńskiej podniosły się z chodnika i zaczęły zachowywać w taki sam sposób jak jej oprawcy, którzy przestali już wtedy zwracać na nią uwagę. Przestali, bo stała się jednym z nich.
Na to wspomnienie oczy Kasi zaszły łzami. Po chwili poczuła, jak szczupłe ramię Kamila powoli otacza jej barki. Rozległ się jego delikatny głos, w którym nie było nawet śladu po frustracji, jaka jeszcze chwilę temu ogarnęła chłopaka:
– Spokojnie. Kochanie, nic nie mogliśmy zrobić, wiesz przecież – próbował ją pocieszyć, trochę zły na siebie, że nie pomyślał o tym wszystkim, nim wspomniał nazwisko sąsiadki.
Kasia zacisnęła zęby, ale wargi nadal miała wygięte w podkowę, niczym wystraszone dziecko. Jej lęk był prawdziwy, obecny i namacalny, tym większy, że Kasia nie potrafiła zrozumieć, co wydarzyło się tuż przed oknami jej domu. Widziała, ale nie rozumiała. Do tej pory ludzi skaczących sobie do gardeł mogła zobaczyć tylko w telewizji, w tandetnych horrorach klasy „Z”, których fanatyczni scenarzyści lubowali się w nadużywaniu sztucznej krwi. Potrząsnęła głową, starając się powrócić do rzeczywistości.
– Kamil, nie myślisz, że ktoś powinien się w końcu pojawić? – zapytała, odzyskawszy panowanie nad sobą.
Chłopak skierował w jej stronę swoją szczupłą, bladą twarz. Pod piwnymi oczami rysowały się łuki ciemnych, głębokich cieni wywołanych nocnym czuwaniem, podczas którego Kasia zapadła w niespokojny, płytki sen. Zrywała się z niego co kilkanaście minut, żeby tylko sprawdzić, czy Kamil aby nie usnął lub czy „oni”nie dostali się do środka domu. Albo czy nie wydarzyło się jedno i drugie.
– Chyba ktoś powinien się pojawić, nie? – stwierdziła dość nieśmiało, zupełnie bez przekonania, resztkami sił zmuszając się do wypowiadania swoich myśli na głos.
Odkąd niewiele przed godziną dwudziestą razem z chłopakiem zaryglowali drzwi, siedzieli w mieszkaniu i czekali, sami nie wiedząc na co. Dla większego bezpieczeństwa Kamil zabrał z kuchni nóż. Postali chwilę w salonie, starając się zebrać myśli, aż w końcu zabarykadowali się na piętrze wynajmowanego przez nich domu, doszli bowiem do wniosku, że im wyżej, tym bezpieczniej. Wniosku mylnego, ponieważ do mieszkań umiejscowionych na wysokich piętrach wejść jest równie trudno, jak z nich wyjść. O dodzwonieniu się na jakiekolwiek numery alarmowe nie było nawet mowy – sygnału albo nie było w ogóle, albo był permanentnie zajęty.