Głębia - Andrzej Wardziak - ebook + audiobook + książka

Głębia ebook i audiobook

Andrzej Wardziak

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Podwarszawskie Łomianki końcówki lat dziewięćdziesiątych. Kamil nie ma lekko w życiu, - najpierw traci ojca, później ślad ginie po jego młodszej siostrze. Nierozwiązana przez lata sprawa spędza mu sen z powiek, odbijając się na wszystkich aspektach życia. I gdy zaczyna dochodzić do wniosku, że powinien to po prostu zostawić i spróbować iść dalej, zdarza się coś, czego zupełnie się nie spodziewał. Trafia na ślad, który może mu pomóc rozwiązać zagadkę i zamknąć sprawę, którą już wszyscy odpuścili. Musi się jednak spieszyć - poziom wody zagrażającej wylaniem Wisły wzrasta z dnia na dzień. Opowieść, gdzie tajemnica splata się z poświęceniem, a główny bohater odkrywa, że obsesyjne grzebanie w przeszłości może czasem mieć opłakane skutki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 55 min

Lektor: Tomasz Ignaczak
Oceny
3,6 (16 ocen)
7
3
1
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anulka938

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię książki od których nie mogę się oderwać, bo jestem ciekaw co czai się na następnej stronie. Lubię też gdy książka grozy wywołuje u mnie chęć odłożenia przeczytania następnej storny do następnego dnia - jak już będzie jasno i światło rozświetli te wszystkie ciemne kąty. Autorowi udało się wzbudzić moje zainteresowanie, podtrzymać je, zaprowadzić na manowce skutecznie zwodząc i podsuwając fałszywe tropy. Zakończenie mnie zaskoczyło, wypatrywałem innej grozy niż ta, którą autor zaserwował. Z czystym sumieniem książkę polecam.
10
Moonah

Dobrze spędzony czas

Historia niezła, ale język już słabszy. Dziwny sposób użycia niektórych słów, jakby autor nie znał ich znaczenia. W dodatku całość psuje tragiczna redakcja. Osoba za nią odpowiedzialna powinna ulice zamiatać, bo języka polskiego nie zna. Błędy gramatyczne i stylistyczne na poziomie podstawówki. Wstyd dla wydawnictwa, że coś takiego wydało i jeszcze pieniądze za to bierze. Wyrazy współczucia dla autora, że tak mu zniszczyli książkę, nad którą się napracował.
00
alenajpierwksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

"Głębia" Andrzeja Wardziaka to literacka eksploracja ciemnych zakamarków ludzkiego umysłu, gdzie rzeczywistość i szaleństwo splatają się w duszny, pełen napięcia pejzaż. W podwarszawskich Łomiankach końca lat 90-tych Kamil mierzy się z ciężarem traum, które jak gęsta mgła oplatają jego życie. Śmierć ojca i zaginięcie siostry nie przeminęły z czasem – przeciwnie, stały się nieustającą burzą, niszczącą każdy skrawek jego codzienności. Wardziak z niezwykłą precyzją odmalowuje realia lat 90-tych, pozwalając nam niemal poczuć dotyk zakurzonych kaset wideo i usłyszeć sygnał wybierania numeru na starym telefonie stacjonarnym. Ale ta nostalgia to tylko preludium do głębszej, bardziej mrocznej opowieści o obsesji i samotności. Kamil, balansując na cienkiej granicy pomiędzy rzeczywistością a iluzją, zanurza się coraz głębiej w mrok własnej psychiki, gdzie demony przeszłości czają się na każdym kroku. Narastający poziom wód Wisły to nie tylko tło fabularne – to symbol narastającego chaosu w życ...
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo mi się podobała. zaskakujące zakończenie
00
BandzerewiczDorota

Nie polecam

W sumie to dziwna książka
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by, An­drzej War­dziak War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-08-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

ROZ­DZIAŁ 1

LI­PIEC 1997

PIĄ­TEK

Ka­mil znu­dzo­nym wzro­kiem śle­dził wia­do­mo­ści wy­świe­tlane w sta­rym te­le­wi­zo­rze wi­szą­cym nad ba­rem. Pre­zen­te­rzy po­ja­wiali się na wznie­sie­niach, by po­ka­zać za sobą całe pola i łąki za­lane wodą. Wy­stę­po­wali w ka­mi­zel­kach od­bla­sko­wych i żół­tych ka­skach przy szybko bu­do­wa­nych wa­łach prze­ciw­po­wo­dzio­wych, przez co przy­po­mi­nali bar­dziej ko­re­spon­den­tów wo­jen­nych ani­żeli re­por­te­rów oko­licz­nych sta­cji. W tle lu­dzie prze­no­sili cały swój do­by­tek, ta­mo­wali wą­skie przej­ścia i kła­dli worki wzdłuż bram wjaz­do­wych, ze ści­śnię­tym ser­cem za­sta­na­wia­jąc się, czy zdążą, czy ta wy­so­kość wy­star­czy. Czę­sto woda przy­cho­dziła w nocy. Czę­sto udo­wad­niała, że to, co ro­bią wy­stra­szeni lu­dzie, nie wy­star­czy.

Od­wró­cił wzrok od wia­do­mo­ści. Było mu przy­kro, że lu­dzie tracą do­ro­bek ży­cia w je­den dzień, ale w su­mie naj­waż­niej­szą in­for­ma­cją było dla niego to, kiedy i czy w ogóle fala po­wo­dziowa do­trze do Ma­zo­wiec­kiego[1]. Je­żeli tak, to kiedy prze­bije się przez War­szawę i wy­leje w go­rzej ufor­ty­fi­ko­wa­nych Ło­mian­kach? Jak tego dnia bę­dzie wy­glą­dało mia­sto, w któ­rym wy­cho­wał się i miesz­kał? Czy moż­liwe, by woda do­tarła aż na ulicę War­szaw­ską? Czy da wtedy się jeź­dzić au­tem, czy za­wyją sy­reny? Czy znaj­dzie w so­bie dość de­ter­mi­na­cji, by w nocy je­chać na wały i ukła­dać worki z pia­skiem?

Za­ma­chał ręką, jakby chciał od­go­nić py­ta­nia la­ta­jące wo­kół jego głowy ni­czym na­trętne, tłu­ste mu­chy. Skie­ro­wał swoją uwagę w stronę baru. Po raz setny tego dnia po­pra­wił pod­kładki pod piwo. Prze­su­nął sol­niczki, upew­nia­jąc się, że stoją w rów­nym rzę­dzie. Po chwili wa­ha­nia to samo zro­bił z pie­prz­nicz­kami i wy­ka­łacz­kami. Prze­śli­zgnął wzro­kiem po ciem­nej, drew­nia­nej za­bu­do­wie lo­kalu. Uśmiech­nięci jazz­mani pa­trzyli na niego z po­li­to­wa­niem ze swo­ich czarno-bia­łych zdjęć, czule obej­mu­ją­cych sak­so­fony i szcze­rzą­cych białe zęby zza la­kie­ro­wa­nych for­te­pia­nów. Po­słał im nie­na­wistne spoj­rze­nie.

Ziew­nął i prze­niósł wzrok na ulicę. Zbli­żała się osiem­na­sta, ruch się wzma­gał. To mu­siało być fajne, tak sie­dzieć za kie­row­nicą i je­chać przed sie­bie. Nie za­sta­na­wiać się gdzie, po co, za ile. Po pro­stu gaz do de­chy, wiatr we wło­sach i ja­kaś fajna nuta łu­piąca w gło­śni­kach. Zo­sta­wić pro­blemy za sobą, ob­ser­wo­wać, jak zmniej­szają się we wstecz­nym lu­sterku, spo­wite de­li­katną mgiełką spa­lin. Jesz­cze tak po­ło­żyć dłoń na udzie dziew­czyny...

Wes­tchnął.

Prze­chod­niów też było sporo, ale im aku­rat nie za­zdro­ścił. Je­żeli aku­rat ostat­nio nie pa­dało, to ro­biło się nie­moż­li­wie go­rąco. Lato zde­cy­do­wało się szyb­ciej wy­pchnąć wio­snę z ka­len­da­rza i tem­pe­ra­tura osią­gała pra­wie dwa­dzie­ścia pięć stopni w cie­niu.

Wtedy otwo­rzyły się drzwi do lo­kalu, Ka­mil czuj­nie uniósł wzrok i wy­pro­sto­wał się ni­czym struna. Na­wet nie spo­strzegł, kiedy w jego rę­kach zna­la­zły się zła­pana szklanka i szmatka. Prze­cież nie mo­gło być tak, że bar­man stoi za ladą i się nu­dzi. O nie, w Ty­kwie za­wsze było co ro­bić. Ob­ser­wo­wał więc wej­ście, pu­cu­jąc szkło, go­tów na za­pre­zen­to­wa­nie zę­bów w uprzej­mym, lecz nie­zbyt na­chal­nym uśmie­chu nu­mer pięć.

Była szczu­pła, śred­niego wzro­stu, miała na so­bie kla­syczną, białą ko­szulkę z cien­kimi ra­miącz­kami, le­d­wie, le­d­wie do­się­ga­jącą do wą­skich dżin­sów, które, jak do­piero spo­strzegł, no­siła bez pa­ska. Na za­dba­nych sto­pach miała de­li­katne, let­nie klapki. Bu­rza ko­ły­szą­cych się, cięż­kich, kru­czo­czar­nych lo­ków skry­wała drobną, ide­al­nie sy­me­tryczną twarz. Zmru­żyła piwne oczy, a wą­skie, drobne usta unio­sły się w sub­tel­nym uśmie­chu.

Na­stęp­nie po­de­szła do lekko oszo­ło­mio­nego bar­mana, z któ­rego dłoni bez­wład­nie zwi­sała szmatka do po­le­ro­wa­nia szkła. Wspięła się na palce i po­chy­liła nad ba­rem, wy­cią­ga­jąc smu­kłą szyję w stronę Ka­mila. Ich usta spo­tkały się w na­mięt­nym po­ca­łunku, po któ­rym jesz­cze przez dłuż­szą chwilę chło­pak de­lek­to­wał się słod­kim sma­kiem po­madki Aśki.

– Cześć, ko­cha­nie – po­wie­działa ko­kie­te­ryj­nie.

Ka­mil po­trze­bo­wał chwili, by ochło­nąć; mo­men­tami nie wie­rzył, że jest w związku z taką la­ską.

– No hej.

Aśka usia­dła przy ba­rze i wbiła spoj­rze­nie w chło­paka.

– Co tam? Wi­dzę, że dzi­siaj znowu tłumy.

– No. Le­dwo cię sły­szę przez ten ha­łas – od­parł z uśmie­chem.

– Do któ­rej pra­cu­jesz?

– Dzie­siąta trzy­dzie­ści. Po­tem mu­simy tro­chę ogar­nąć i je­stem cały twój. – Sta­rał się być pewny sie­bie, może odro­binę za­lotny, ale wy­szło jak zwy­kle.

– Oj, no to późno bę­dziemy. – Aśka odro­binę spo­sęp­niała.

– Gdzie bę­dziemy? – Ka­mil zmarsz­czył brwi i nim zdą­żył uświa­do­mić so­bie, jak ol­brzymi błąd po­peł­nił, było już za późno.

– Prze­cież dzi­siaj jest im­preza u Do­mi­niki – wy­szep­tała lo­do­wa­tym to­nem, cho­ciaż na jej twa­rzy na­dal go­ścił uśmiech. Który, swoją drogą, przy­po­mi­nał wy­szcze­rzo­nego re­kina tuż przed od­gry­zie­niem głowy ofie­rze.

Ka­mi­lowi dziw­nie za­schło w gar­dle.

– No ja­sne. Im­preza, dzi­siaj. Kuba mi przy­po­mniał wczo­raj. Miał po mnie... to zna­czy po nas – po­pra­wił się, do­strze­gł­szy ko­lejny zwia­stun na­wał­nicy – miał po nas wpaść o dzie­sią­tej.

– A pracę koń­czysz pół go­dziny póź­niej? Jesz­cze ja­kieś ogar­nia­nie tego ba­ła­ganu, i co? W domu bę­dziesz po je­de­na­stej. Wiesz cho­ciaż, w co się ubie­rzesz? Prze­cież jesz­cze bę­dziesz mu­siał się wy­ką­pać, ja nie idę na im­prezę z ta­kim bru­da­sem.

– Ale prze­cież nie mogę tego tak zo­sta­wić. – Chło­pak prze­wró­cił oczami. – Po­trze­buję tej ro­boty.

Aśka od­wró­ciła wzrok, ale jej ob­li­cze nieco zła­god­niało. Ka­mil czuł, że naj­gor­sze już za nim.

– Szybko się uwinę, przy­go­tuję bar już wcze­śniej do za­mknię­cia, wszystko po­myję, po­tem tylko kasę zro­bię i o dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści pięć wy­cho­dzę.

Dziew­czyna po­słała mu ła­godne spoj­rze­nie.

– No do­bra, ale jak się spóź­nisz...

Wzru­szył ra­mio­nami. Jak przed za­mknię­ciem wpad­nie tu banda głod­nych lu­dzi, to nic z tym nie zrobi. Bę­dzie mu­siał im po­da­wać prze­ką­ski i al­ko­hol, aż im się znu­dzi. I żadne z nich nie miało na to więk­szego wpływu. Dziew­czyna wy­cią­gnęła rękę po jego dłoń.

– Ale bła­gam cię, stresz­czaj się. Nie chcę się za bar­dzo spóź­nić.

– Spo­koj­nie, prze­cież bę­dziemy szybko. Mó­wię ci, ciu­chy mam już uszy­ko­wane. Szybki prysz­nic, pięć mi­nut i je­stem go­towy. Kuba już pew­nie bę­dzie na mnie cze­kał, po­tem pro­sto po cie­bie.

„Tylko jesz­cze nie wiem, jak szybko do­trę z ro­boty do domu” – po­my­ślał, ale zde­cy­do­wał się to prze­mil­czeć. Miał au­to­bus o 22.27, a na­stępny do­piero o 22.49. Musi zdą­żyć na ten pierw­szy, czyli musi za­mknąć lo­kal parę mi­nut przed cza­sem. Je­żeli sze­fo­stwo się do­wie...

– A po­wiedz mi, jak ci mi­nął dzień? Chcesz piwko?

– Nie, mu­szę wra­cać na chatę i się ogar­nąć. – Aśka się uśmiech­nęła. – I wyjść na spa­cer z psem. Wpa­dłam tylko się przy­wi­tać i zo­ba­czyć, czy nie krę­cisz na boku z ja­kąś la­fi­ryndą.

I tyle ją wi­dział. Gdy tylko za­mknęła drzwi, Ka­mil wy­strze­lił na za­ple­cze jak opa­rzony, do­padł do wi­szą­cego na ścia­nie te­le­fonu i wy­krę­cił nu­mer Kuby. Cze­kał kilka dłu­gich sy­gna­łów, pod­czas któ­rych wzno­sił mo­dły do wszyst­kich świę­tych, ale nikt nie od­bie­rał.

– Halo? – W końcu w słu­chawce roz­legł się przy­jemny, ko­biecy głos.

– Dzień do­bry, tu Ka­mil, czy jest tam może gdzieś Kuba?

– O, cześć. Tak, już go wo­łam.

Chło­pak od­ru­chowo od­su­nął słu­chawkę od ucha i usły­szał wrzask z dru­giej strony li­nii.

– Już idzie.

– Dzię­kuję.

Po chwili usły­szał kroki.

– Siemka.

– Stary, słu­chaj, jest pro­blem. Zu­peł­nie za­po­mnia­łem o tej im­pre­zie, Aśka tu była, po­wie­dzia­łem, że mnie zgar­niesz z chaty, ale jak nie zdążę na au­to­bus, to będę późno w domu i nie dam rady się ogar­nąć. Dasz radę po mnie...

– Tak, spoko – prze­rwał mu z lek­kim, acz przy­ja­ciel­skim po­li­to­wa­niem.

– Do­bra. To po dro­dze za­jedź do mo­jej chaty, mama ci rzuci ciu­chy, i wpa­daj do Ty­kwy.

– Nie ma sprawy. Będę przed dzie­siątą, okej?

– Na spo­koj­nie. Ogarnę się, za­mknę bar i mo­żemy le­cieć. Pew­nie bę­dziemy przed Aśką na miej­scu.

– To wi­dzimy się. Na ra­zie!

– Narka. I dzięki! Ra­tu­jesz mi dupę.

Ka­mil z uśmie­chem odło­żył słu­chawkę na wi­dełki. Te­raz wy­star­czyło ogar­nąć cały bar na długo przed za­mknię­ciem.

Zro­bił nieco kwa­śną minę, gdy zo­ba­czył, jak drzwi stają otwo­rem i do środka wcho­dzi grupa roz­ga­da­nych fa­ce­tów.

***

Zdą­żyli. Nie do końca tak szybko, jak pla­no­wał, ale grunt, że nie spóź­nili się za bar­dzo, ale nie byli też za wcze­śnie. W końcu cza­sem mo­ment wej­ścia na im­prezę jest dość istotny.

Do­je­chali au­tem Kuby. No­wiu­sień­kim volks­wa­ge­nem gol­fem, pro­sto z sa­lonu, który ro­dzice spre­zen­to­wali sy­nowi przed pa­roma mie­sią­cami bez ja­kie­goś spe­cjal­nego po­wodu. Po pro­stu skoro zro­bił prawo jazdy, to po­sia­da­nie wła­snego auta wy­da­wało się lo­gicz­nym na­stęp­nym kro­kiem. Ka­mil czuł dziwny ucisk w brzu­chu nie­mal za każ­dym ra­zem, gdy sia­dał w tych pięk­nych, pach­ną­cych fo­te­lach, które – po­mimo faktu, że prze­cież po­sa­dził na nich wła­sny ty­łek – zda­wały się od­da­lone od niego o lata świetlne.

Za­trzy­mali się na przed­mie­ściach Ło­mia­nek. Ich oczom uka­zał się nie­wy­koń­czony, trzy­pię­trowy bu­dy­nek. Wy­glą­dał jak za­kład pro­duk­cyjny, gdzie par­ter i pierw­sze pię­tro były prze­strze­niami w więk­szej czę­ści otwar­tymi, na dru­gim i trze­cim pię­trze na­to­miast zo­stała stwo­rzona gę­sta siatka mniej­szych i więk­szych po­miesz­czeń. Wnio­sek był dość oczy­wi­sty: na dole pro­duk­cja i ma­ga­zyny, wy­żej biura i spo­tka­nia. Obiekt prze­ro­bił oj­ciec Do­mi­niki, który przed pa­roma mie­sią­cami stał się jego wła­ści­cie­lem. Dziew­czyna mu­siała długo na­ma­wiać ro­dzi­ców, żeby mo­gła urzą­dzić tu im­prezę, ale w końcu ar­gu­ment: „Tu jest prak­tycz­nie sam be­ton, co mo­żemy roz­wa­lić? Ni­czego nie znisz­czymy!”, przy­pie­czę­to­wał zgodę.

Z pierw­szego pię­tra tak dud­niła mu­zyka, że byli pewni, że do­brze tra­fili. Wy­szli z golfa, prze­kro­czyli furtkę i ru­szyli przed sie­bie, by za­raz znik­nąć w chłod­nym bu­dynku.

– Mu­szę szybko do­rwać Do­mi­nikę, póki jesz­cze je­stem trzeźwy – po­wie­dział Kuba, roz­glą­da­jąc się wo­kół, jakby dziew­czyna miała się czaić mię­dzy ster­tami bu­dow­la­nego sprzętu i kon­te­ne­rami ro­bot­ni­czymi. Mi­nęli już kilka ba­wią­cych się osób. – Chcę zo­sta­wić furę w tej hali. Prze­cież nie będę wra­cał na bani.

– No tak, w su­mie nie­zły po­mysł – stwier­dził Ka­mil.

Kilka osób tań­czyło na środku ga­rażu, ryt­micz­nie bu­ja­jąc się do naj­now­szego prze­boju Willa Smi­tha śpie­wa­ją­cego o fa­ce­tach w czar­nych gar­ni­tu­rach. Ko­lej­nych kilka stało przy stole z prze­ką­skami i wci­nało szybko przy­go­to­wane ko­reczki, kra­kersy z pa­stą i zimną pizzę, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć gło­śną mu­zykę. Chło­pak uśmiech­nął się, za­sta­na­wia­jąc, kto wpadł na tak ge­nialny po­mysł, aby po­sta­wić stół z je­dze­niem wprost przy po­tęż­nych, es­tra­do­wych gło­śni­kach.

– Ej, nie wi­dzia­łeś może Do­mi­niki? – chwilę póź­niej Kuba za­ga­dał do pierw­szej spo­tka­nej osoby, ale ta za­prze­czyła.

– Do­bra, to ja idę po bro­warka, po­szu­kam tam. – Ka­mil od­da­lił się, aby za­wę­zić krąg po­szu­ki­wań.

Nie­spełna mi­nutę póź­niej stał już z bu­telką i roz­glą­dał się wo­kół, gdy aku­rat zo­ba­czył, jak na dru­gim końcu sali Kuba wy­ska­kuje wy­soko w po­wie­trze, ma­cha rę­koma i na­stęp­nie rzuca się przed sie­bie w sza­leń­czym biegu. No tak, zna­lazł Do­mi­nikę.

 – Tak było, nie zmy­ślam.

Usły­szaw­szy to, Ka­mil zer­k­nął w prawo. Kilka me­trów da­lej stał Pa­weł. Zgro­ma­dził wo­kół sie­bie kilka osób, które z wy­raź­nym za­in­te­re­so­wa­niem słu­chały jego hi­sto­rii. Do­brze go znał, w końcu cho­dzili do jed­nej klasy od paru lat. Wy­soki, wy­spor­to­wany, wy­ga­dany. Po­do­bał się dziew­czy­nom, a ko­le­dzy albo go po­dzi­wiali, albo się go bali. Ra­czej kum­plo­wał się ze sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­waną garstką, która była na tyle twarda, że nie dała mu się zdo­mi­no­wać.

– No ale jak, prze­cież to nie­moż­liwe – po­wie­działa Ewa, rów­nież jego ko­le­żanka z klasy. Wiecz­nie zbla­zo­wana dziew­czyna, sta­ra­jąca się za­wsze ra­cjo­nal­nie pa­trzeć na świat. Ka­mil nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak ktoś tak wy­lu­zo­wany może jed­no­cze­śnie mieć tak do­bre stop­nie. Szcze­rze jej za to nie­na­wi­dził.

– No mó­wię, se­rio. Wi­dzia­łem w wia­do­mo­ściach in­for­ma­cje o fa­ce­cie, który się uto­pił we wła­snej piw­nicy. – Pa­weł po­cią­gnął łyk EB z puszki.

Po­zo­stali po­pa­trzyli na sie­bie z po­wąt­pie­wa­niem. W środku ro­biło się duszno, go­rąco i za­czy­nało śmier­dzieć po­tem wy­mie­sza­nym ze słod­kimi per­fu­mami i roz­la­nym pi­wem.

– Drzwi się za­trza­snęły. Woda pod­nio­sła się tak szybko, ze fa­cet zwy­czaj­nie się uto­pił. W su­mie to nie wi­dzę w tym nic nie­nor­mal­nego czy dziw­nego. Miał pe­cha.

Jedna z dziew­czyn te­atral­nie wy­su­nęła szyję w jego stronę.

– No a to, że fa­cet miesz­kał w środku mia­sta i miał ki­lo­metr do rzeki, to cię nie dziwi?

Pa­weł spoj­rzał na nią z wyż­szo­ścią, nie tylko wy­wo­łaną wzro­stem.

– Nie. No po­wódź jest, za­lewa prze­cież domy, mia­sta, to dla­czego lu­dzie mają się nie to­pić? Nie wiem, co w tym dziw­nego.

– Ej, do­bra, chodź na lufę, bo ci wy­sty­gnie.

Pa­weł od­wró­cił się, gdy po­czuł czy­jąś rękę na ra­mie­niu. Ja­kiś kum­pel od­cią­gał go do sto­lika, gdzie sie­działo jesz­cze kilku chło­pa­ków i ewi­dent­nie cze­kało na kom­pana do wy­pi­cia ko­lej­nej ko­lejki. Gdy tylko się od­da­lił, zo­sta­wiona grupka po­dzie­liła się na mniej­sze i roz­pro­szyła.

Ka­mil stał i przy­glą­dał się wszyst­kiemu z boku, za­cho­wu­jąc obo­jętną minę. Ści­skał w ręku zimną bu­telkę piwa. Ro­zej­rzał się po sali.

– Idziesz na fajka? – Nie­spo­dzie­wa­nie owio­nął go cie­pły od­dech Aśki przy uchu.

W pierw­szym od­ru­chu chciał od razu wziąć ją w ob­ję­cia, ale po­wstrzy­mał się ostat­kiem sil. „Uwa­żaj, żeby nie prze­sło­dzić her­batki” – usły­szał głos na­uczy­ciela w my­ślach. Kiw­nął więc tylko głową i dał się po­pro­wa­dzić za rękę na ze­wnątrz.

W po­rów­na­niu do za­du­chu, jaki pa­no­wał w środku, na ze­wnątrz było za­ska­ku­jąco przy­jem­nie. Przy­naj­mniej było czym od­dy­chać. Spoj­rzał na ciem­nie­jące niebo i da­chy oko­licz­nych bu­dyn­ków. Mi­mo­wol­nie prze­niósł wzrok na drzewa i Wi­słę. Oczyma wy­obraźni zo­ba­czył, jak ko­ły­szą się od nad­cią­ga­ją­cej fali po­wo­dzio­wej.

– Co tam? – za­py­tała.

Ka­mil spoj­rzał na Aśkę z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Coś ci tam ko­ła­cze pod łe­pe­ty­nie – do­dała i za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem.

– Tak tylko się za­my­śli­łem.

– To wi­dzę. O co cho­dzi?

Wziął głę­boki wdech i za­czął mó­wić ci­cho, nie tyle po to, aby dziew­czyna się przy­su­nęła, co żeby po­zo­stali ich nie sły­szeli.

– Nie wiem, to głu­pie, ale ja­koś tak... no, przej­muję się tą po­wo­dzią. Niby jest da­leko, nic nam nie grozi i w ogóle, ale kurde, sły­sza­łaś o tym fa­ce­cie, co się uto­pił we wła­snej piw­nicy? No zo­bacz. Scho­dzisz, żeby ura­to­wać swój do­by­tek, i umie­rasz. Ma­sa­kra ja­kaś.

Dziew­czyna pa­trzyła na niego z uwagą. Chło­pak mi­mo­wol­nie po­czuł przy­pływ mi­ło­ści w sercu. I nie tylko w sercu.

– No, prze­srane – stwier­dziła w końcu. – Długo tam le­żał?

Ka­mil zmarsz­czył brwi.

– No jak się uto­pił, to prze­cież nie wy­pły­nął. Mu­siał dry­fo­wać w tej piw­nicy, za­nim ktoś go zna­lazł. To do­piero mu­siała być scena; wy­obraź so­bie jego żonę.

Spoj­rzał z po­wąt­pie­wa­niem na Aśkę. Te­raz, do ka­lej­do­skopu śred­nio po­zy­tyw­nych my­śli, do­ło­żył sce­na­riusz, w któ­rym star­sza ko­bieta otwiera drzwi piw­nicy. Zo­ba­czył, jak w jej stronę dry­fują opuch­nięte zwłoki jej męża. Wi­dział dło­nie wę­dru­jące do roz­war­tych w nie­mym krzyku ust, prze­peł­nione grozą oczy. W ostat­niej sce­nie głowa to­pielca skie­ro­wała się w stronę mał­żonki, uka­zu­jąc roz­warte usta pełne wody i za­snute biel­mem oczy.

Chło­pak już otwie­rał usta, aby po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale Aśka go uprze­dziła.

– To ju­tro, tak? – za­py­tała i się za­cią­gnęła.

Wi­zja to­pielca bły­ska­wicz­nie znik­nęła. Ka­mil nie­śmiało przy­tak­nął. Uni­kał jej wzroku; w gar­dle na­gle wy­ro­sła mu nie­moż­liwa do prze­łknię­cia gula.

– To dwa lata?

– Tak – wy­szep­tał.

Po­ło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu. Dziew­czyna kilka razy po­gła­skała go kciu­kiem. Tak bar­dzo chciał zna­leźć się te­raz da­leko stąd, w swoim po­koju, tylko z Aśką i po pro­stu się do niej przy­tu­lić.

– Bę­dzie do­brze.

Nie­na­wi­dził tego stwier­dze­nia. To chyba naj­czę­ściej po­wta­rzane kłam­stwo. Dla­czego lu­dzie to w ogóle mó­wią? Po co dają na­dzieję, nie ma­jąc zu­peł­nie wie­dzy o da­nej sy­tu­acji? Uniósł wzrok i tylko ostat­kiem sił po­wstrzy­mał wy­buch. Za­ci­snął szczęki, za­glą­da­jąc dziew­czy­nie głę­boko w oczy. Prze­cież to nie jej wina, nie chciała ni­czego złego. Prze­stań się rzu­cać. Aku­rat wy­pusz­czał po­wie­trze, gdy nie­spo­dzie­wa­nie ktoś wpadł mu z peł­nym im­pe­tem na plecy.

– Co tam, mor­deczki?

To był pe­łen pi­jac­kiego en­tu­zja­zmu Kuba. Wy­szcze­rzył przy tym nie­na­gan­nie białe zęby i ob­jął za­równo Aśkę, jak i Ka­mila. Ten ostatni uciekł za­kło­po­ta­nym, lekko zdez­o­rien­to­wa­nym wzro­kiem, Aśka jed­nak ro­ze­śmiała się i gło­śno zru­gała Kubę za to, że pra­wie po­roz­le­wał im piwo. Do­brze od­czy­tała in­ten­cje swo­jego chło­paka i chciała skie­ro­wać całą uwagę ich przy­ja­ciela na sie­bie.

– Oj do­bra, spoko, jesz­cze dużo jest. Nie za­brak­nie. – Kuba czknął. – A jak za­brak­nie, to po­je­dziemy i ku­pimy ko­lejne.

– O tej po­rze?

Fak­tycz­nie, do­piero te­raz Ka­mil uświa­do­mił so­bie, że jest już po pół­nocy. Czyli to nie ju­tro. To dzi­siaj.

Na­raz zu­peł­nie ode­szła mu ochota do im­pre­zo­wa­nia. Kuba i Aśka dys­ku­to­wali jesz­cze o tym, jak da­leko jest do ca­ło­do­bo­wego, czy może jest coś, gdzie mo­gliby pójść z buta, i czy jest ktoś, kto mógłby pro­wa­dzić auto. Ka­mil uśmie­chał się, aż wresz­cie po­dra­pał się po gło­wie i dys­kret­nie ru­szył z po­wro­tem do bu­dynku. Aśka zła­pała go za rękę, ale się nie za­trzy­mał. Po­zwo­liła więc, aby jego ręka wy­su­nęła się z jej uści­sku. Dziew­czyna od­pro­wa­dziła go peł­nym tro­ski wzro­kiem.

Wró­cił do dusz­nego ha­łasu. Nie chciał wspo­mi­nać, za­sta­na­wiać się; nie chciał znowu cier­pieć, cho­ciaż do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, że tego nie unik­nie. Nie­waż­nie, jak długo bę­dzie dzi­siaj im­pre­zo­wał, ile za­tan­kuje, nie­ważne, jak po­tęż­nego bę­dzie miał ju­tro kaca – cho­ciaż o sile kaca miał się prze­ko­nać do­piero za kil­ka­na­ście lat, gdyż te­raz jego młody or­ga­nizm re­ge­ne­ro­wał się z nie­spra­wie­dliwą wręcz sku­tecz­no­ścią – to wszystko ble­dło wo­bec dnia ko­lej­nego. Za­wsze bo­wiem na­sta­nie ten dzień, w któ­rym wspo­mnie­nia i wąt­pli­wo­ści usiądą po obu stro­nach ka­napy i obejmą go swo­imi mu­sku­lar­nymi, pa­skud­nie owło­sio­nymi łap­skami. Uśmiechną się, uka­zu­jąc brzyd­kie, żółte zę­bi­ska i za­glą­da­jąc mu głę­boko w oczy i za­py­tają: no co tam?

Po­trze­bo­wał paru chwil, aby uświa­do­mić so­bie, gdzie jest.

Zo­ba­czył przed sobą Kaśkę, ko­le­żankę z rów­no­le­głej klasy. W pierw­szej chwili nie miał po­ję­cia, na kogo pa­trzy.

– Ka­mil? Ży­jesz? – za­py­tała z uśmie­chem.

Dziew­czyna naj­wy­raź­niej wy­czy­tała z jego miny, że chyba nie do końca, więc do­dała:

– Py­ta­łam, co tam u cie­bie sły­chać.

– Spoko, wszystko okej. A u cie­bie?

Przy­jęła jego szyb­kie od­bi­cie pi­łeczki z lek­kim, pi­jac­kim uśmie­chem. Wy­glą­dała, jakby zu­peł­nie nie za­le­żało jej na od­po­wie­dzi. Rów­nie do­brze mo­głaby roz­ma­wiać ze słu­pem.

– U mnie su­per. Strasz­nie się ja­ram tym no­wym ro­kiem, po­tem ma­tura, no i za­raz na stu­dia idziemy, to bę­dzie za­je­bi­ste, w końcu będę mo­gła się uczyć tego, co chcę, a nie ja­kichś pier­dół, które na siłę nam wci­skają. Boże, ja­kie to jest bez­sen­sowne, czło­wiek traci tyle czasu na rze­czy, które mu się w ogóle nie przy­da­dzą, na przy­kład taka fi­zyka, je­żeli ni­gdy nie...

Ka­mil wy­łą­czył się już po pierw­szym zda­niu. Pa­trzył otę­pia­łym wzro­kiem na Kaśkę, co i raz jej przy­ta­ku­jąc i po­pi­ja­jąc piwo. Co ja­kiś czas uniósł brwi, skrzy­wił usta. Przy­po­mniał mu się film, na ja­kim byli nie­dawno z Aśką, ostatni hit pro­sto ze Sta­nów. Za­sta­no­wił się, czy gdyby miał taki ma­lutki pi­sto­le­cik na ro­bale i strze­liłby do Kaśki, to czy też roz­bry­zgnę­łaby się wo­kół ta­kim lep­kim, cuch­ną­cym ślu­zem. Czy jej od­strze­lona głowa da­lej by ga­dała?

Here come the Men In Black...

– Sorki, mu­szę do ki­belka.

Klep­nął dziew­czynę w ra­mię i ru­szył do to­a­lety, pe­łen nie­do­wie­rza­nia. Jak można na im­pre­zie w kółko ga­dać o szkole i o stu­diach?

„Cza­sem przy­da­łoby ci się o tym po­my­śleć” – usły­szał cy­niczny głos Aśki. Miała ra­cję, ale on miał prawo uto­pić jej ra­cję w ko­lej­nym łyku piwa.

Nie chciał o tym my­śleć. Nie te­raz, nie dzi­siaj. Ju­tro.

Za­wsze ju­tro.

– Jezu, weź się za­mknij – wy­szep­tał sam do sie­bie.

Ogar­nęła go prze­można chęć, by opu­ścić im­prezę. Wziąć piwo, wyjść i po pro­stu iść przed sie­bie. Wę­dro­wać pu­stymi uli­cami, czuć cie­pło nocy i pa­trzeć w niebo. Bez lu­dzi, bez zmar­twień. „Może przejdę się nad Wi­słę?” – prze­szło mu przez myśl.

Jed­nak za­raz za­stą­piła ją ko­lejna, za­ska­ku­jąco trzeźwa i wy­raźna: uto­pisz się.

Ka­mil uśmiech­nął się, po­nuro ob­ser­wu­jąc strużkę mo­czu.

Fakt. Może to nie by­łoby ta­kie złe?

Przy­po­mniała mu się roz­mowa z Aśką i wi­zja na­puch­nię­tego to­pielca, wy­ła­wia­nego z piw­nicy przez żonę. Po­trzą­snął głową, skoń­czył, co miał do zro­bie­nia. Na­stęp­nie opłu­kał ręce i twarz zimną wodą i wy­szedł z to­a­lety z so­lid­nym za­mia­rem włą­cze­nia się do za­bawy – na ca­łość.

Wra­ca­jąc na główną salę, nie za­uwa­żył wy­so­kiego blon­dyna przy­cza­jo­nego w pół­mroku, który bacz­nie śle­dził każdy jego krok.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Mam świa­do­mość miejsc, które były ob­jęte po­wo­dzią w 1997 roku – lecz nie jest to po­wieść hi­sto­ryczna, a na po­trzeby fa­buły woda mu­siała się po­ja­wić rów­nież po tej stro­nie Pol­ski (przyp. aut.).