Przeklęty metal. Cykl Egzorcysta. Tom 1 - Paweł Kornew - ebook

Przeklęty metal. Cykl Egzorcysta. Tom 1 ebook

Paweł Kornew

4,3

Opis

Dobrze wiemy, czym zajmuje się egzorcysta w naszym świecie – wypędzaniem demonów. Jednak czym może się parać w uniwersum, w którym diabły występują nagminnie i mocno dają się ludziom we znaki? Cóż, ogólnie tym samym. Ale nomen omen diabeł tkwi jak zwykle w szczegółach. Bo w znanej nam rzeczywistości egzorcyści nie zakładają przecież zakonów. I nie mają konkurencji w postaci innych fachowców, zwanych egzekutorami.

 

A co się stanie, jeśli do egzorcyzmów zabierze się człowiek, który do żadnego zakonu nie należy, za to posiada odpowiednie zdolności? Tak, wówczas zaczynają się prawdziwe problemy i można liczyć na ciekawą historię.

 

Paweł Kornew stworzył uniwersum, które przypomina w dużym stopniu nasz świat, jednak różnice rzucają się w oczy już od początku. To, co dla nas pozostaje w sferze fantasmagorii, tam przybiera realne kształty. Religia, opierająca się na Świętych aż tak bardzo nie odbiega od wierzeń znanych nam na co dzień, a jednak przez to, jak funkcjonuje, pewne sprawy mają się zupełnie inaczej.


Jeśli to tego wszystkiego dodać intrygi polityczne i wojnę, ogarniającą po kolei wszystkie państwa, okaże się, że aby zwyciężyć, trzeba mieć w rękawie dodatkowego asa. A najlepiej całą talię asów.

 

Sebastian Mart, dwudziestokilkuletni zuch i samozwańczy egzorcysta, zostaje rzucony w sam środek sztormów politycznych, intryg i konfliktu zbrojnego. Musi sobie poradzić, a nie będzie łatwo! By zmienić losy wojny, powinien znaleźć pewne artefakty, lecz zadanie jest bardzo trudne i wymaga nie tylko wielu wyrzeczeń, ale też niesłychanej odwagi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (256 ocen)
124
89
29
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotanka

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie poprowadzona akcja, zero nudy :)
00
EwaMuzalewska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągajaca
00
martyna090

Z braku laku…

Cóż.. Skończyłam ją z trudem. Nie wiem czy to ja nie mogłam się skupić i czy fabuła jest tak zakręcona, że nie mogłam się odnaleźć o co chodzi.
00

Popularność




PROLOG

 

Rok 948 po Wielkim Soborze

Miesiąc Świętego Dominika Nauczyciela

 

Rok dziewięćset czterdziesty ósmy po Wielkim Soborze pozostał w pamięci mieszkańców Lensu jako czas nieurodzaju i niesławnego zakończenia wojny, która zrujnowała doszczętnie kontynentalne prowincje państwa. Ludzi w miastach niepokoiły pogłoski o rychłym końcu świata, wiejski lud fatalnie wspominał letnią suszę, mokrą jesień i wczesną, mroźną zimę. W dodatku na niebie pojawiła się złowróżbna, krwawa kometa, zwiastująca nowe nieszczęścia. I chociaż nikt nie potrafił powiedzieć, jakie też miałyby właściwie nieszczęścia spaść na kraj, nikt z poddanych Jakuba Trzeciego nie liczył zbytnio na poprawę losu. Bo jaki pożytek może być z próżnej nadziei, skoro niebawem miał nadejść wielki niedostatek?

Konni, którzy jechali pokłonić się pustelnikowi słynnemu na całe wybrzeże, mieli sposobność w pełni odczuć złe nastroje miejscowych. Przyjmowali ich dobrze tylko karczmarze i właściciele zajazdów, a i ci za fałszywymi uśmiechami skrywali tylko jedno pragnienie – oskubać podróżnych aż do ostatniego denara. Znaleźć zaś nocleg w jakiejś wiosce było po prostu niemożliwe. Chłopi, obawiając się rzucania uroków przez obcych, nie wpuszczali ich za próg.

Zbyt wiele w ostatnich czasach było przypadków opętania. I nazbyt pochopnie postąpił monarcha, nakazując zamknąć misje zakonu Wypędzających i wydalając braci egzorcystów z kraju. Zwykli kapłani nader często nie potrafili wygnać demona z człowieka...

Od strony cieśniny wiał zimny, przenikliwy wiatr, do południa mokry śnieg walił gęsto z nieba, ale dwóch jeźdźców nie zamierzało przeczekiwać podłej pogody w jakimś zajeździe. Młody człowiek, około dwudziestoletni, o ostrych i władczych rysach twarzy, okutany płaszczem, był wyraźnie zły na towarzysza, który uparł się ruszać w drogę ledwie zaświtało. Ten jechał z przodu w milczeniu, jednak coraz silniejszy wiatr i sypiący w oczy śnieg psuły nastrój także jemu. W dodatku jego wykwintna kurta, wykańczana kunimi futerkami, zupełnie nie sprawdzała się przy takiej aurze.

– I cóż, panie Patryku, sam już chyba nie jesteś rad, żeś postawił na swoim? – Młody człowiek nie mógł powstrzymać złośliwości. – Jak sobie pan odmrozi to i owo, wspomni moje słowa...

– Upraszam, drogi panie Edwardzie, zlituj się nad moim biednym sercem. – Patryk, hrabia Nayl, położył prawą dłoń na lewej piersi, ale jego oczy pozostawały zimne i obojętne.

– Zlitować się? A niby dlaczego? Wcale nie chciałem tutaj jechać. Strach nawet pomyśleć, co powie ojciec, kiedy dowie się o awanturze, w którą wplątał jego następcę pewien hrabia.

– A ja boję się pomyśleć, jaki los by spotkał pewnego następcę tronu, gdyby jego królewska mość zobaczył go w tej chwili, kiedy nie potrafi zapanować nad sobą. I tak już musiałem odpowiednio zadbać o twojego nazbyt gadatliwego kamerdynera, panie.

– Z panem, drogi Patryku, nie sposób się porozumieć... Przecież klasztor Świętego Marcina stoi o wiele bliżej stolicy, niż ta dziura Prigge. – Książę wypluł nazwę zapyziałej wioski z nieskrywaną odrazą. – I nie trzeba by było przeprawiać się przez Lanmar...

– Przecież właśnie o to chodzi, że klasztor Świętego Marcina leży zbyt blisko stolicy. Na dobitkę, wcale nie jestem pewien, czy przeor dałby radę zdjąć urok. Za to bez wątpienia nie omieszkałby powiadomić o wszystkim twojego ojczulka, panie.

– I co z tego? Do tego czasu już dawno by wygnał ze mnie diabła.

– Mój drogi książę, bycie pierworodnym wcale nie gwarantuje objęcia tronu! Plotki o niedyspozycji z całą pewnością zamknęłyby do niego drogę. A jeśli dodać do nich samobójstwo małżonki, które raczej trudno wytłumaczyć samą gorączką poporodową...

– Nie mam z tym nic wspólnego!

– Trzeba było mniej uganiać się za pięknymi dwórkami... – mruknął hrabia pod nosem, ale książę usłyszał.

– Wystarczy, Patryku! Wiesz doskonale, po co ojciec doprowadził do tego małżeństwa. Rzucił mnie panom z kontynentu, jak rzuca się kość sforze wygłodniałych psów! Tak, te przepełnione pychą bałwany z miejsca zapomniały o przegranej wojnie, a książę Reese poszedł na takie ustępstwa, o jakich nawet nie marzyliśmy! Ale gdybym wiedział wcześniej, że jego córka okaże się istną wiedźmą, nie podszedłbym do niej nawet na dziesięć kroków. Przecież sam widzisz, że to ścierwo także po śmierci potrafi mi napsuć krwi!

– Twoja lubieżność, mości książę...

– Co mi tu gadasz o lubieżności?! Wiedźma to zawsze wiedźma i nawet gdybym był wierny, nie odmieniłoby to jej natury!

– Bez wątpienia, jednakowoż zdrada jest grzechem, a każdy grzech otwiera diabłom drogę do duszy. Gdyby nie było grzechu, nie musielibyśmy jechać na koniec świata.

– Tylko nie zacznij mi tutaj wygłaszać kazań! Lepiej wyjaśnij wreszcie jak należy, dlaczego jedziemy do jakiegoś zakonnika, skoro moglibyśmy udać się zwyczajnie do misji zakonu Wypędzających w Nilmarze?

– Pogoda chyba źle wpływa na pańską zdolność rozumowania, drogi książę. Chcesz, aby o twoim problemie natychmiast wiedziano w Akrai? Chciałbyś się znaleźć na haczyku Stilgu?

– Ale tajemnica spowiedzi...

– Kiedy tajemnica spowiedzi przeszkadza państwowym sprawom, można o niej spokojnie zapomnieć. Poza tym, powszechnie wiadomo, komu naprawdę służą egzorcyści. Król wygnał ich z kraju przecież nie w przypływie złego humoru, jak potem o tym rozgłoszono.

– Wszędzie wietrzysz spiski!

– Z tego żyję – nachmurzył się hrabia. – Dlaczego jesteś, panie, tak źle usposobiony względem tamtejszego zakonnika? Nawet egzorcyści uznawali jego sprawność w wyganianiu demonów.

– Mierzi mnie sama myśl o korzystaniu z pomocy heretyka!

– Cóż, w takim razie pozostała tylko jedna droga...

– Dokąd? – zapytał ciekawie książę.

– Do Norveimu. To się dopiero bracia egzekutorzy zdziwią...

– Patryku, nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę!

– Czeka mnie za to wygnanie?

– Nie, niech diabli cię porwą! – warknął Edward. Po chwili jednak powiedział cicho: – Wybacz. Po prostu nie mam ochoty na żadne sprawy z odstępcą, nawet jeśli objawia światu cuda świętości. Jak mi mówiono, jego rozważania są pełne heretyckich treści.

– A odkąd to jesteś taki bogobojny, panie?

– Od chwili, kiedy w moją duszę wczepił się ten przeklęty demon! Ja teraz już nie żyję, tylko marnie wegetuję...

– A zamierzasz dalej tylko wegetować, książę? – uściślił Patryk, który przywykł ostatnimi czasy do nagłych zmian nastroju jego wysokości i po prostu nie zwracał na nie uwagi. – Czy też może nie zamierzasz zostać Edwardem I?

– A skąd i od kiedy u ciebie takie zamiłowanie do retorycznych pytań? – Książę znów się nachmurzył.

Hrabia nie zdążył odpowiedzieć, bo w tej chwili wyjechali z lasu na przestronną polanę.

– Jesteśmy na miejscu. – Patryk wskazał ciemną bryłę piętrowego domu.

– Całkiem nieźle się mnich urządził. – Książę patrzył w zadumie na budynek i okolicę.

Z domu wybiegł służący, przejął od przybyłych konie i zaprowadził je do stajni.

– Chodźmy się przywitać. – Hrabia Nayl skinął głową w stronę ganku.

– Najpierw ty – odparł Edward. Puścił towarzysza przodem, rozchylił poły płaszcza, wydobył miecz, ale zaraz schował go do pochwy.

– Zatem powiadasz, że to ja wszędzie wietrzę spiski? – Patryk nie mógł sobie darować okazji do wygłoszenia złośliwości. Strzepnął śnieg z kurty i otworzył drzwi bez pukania.

Książę ruszył za nim. Zsunął kaptur i uważnie rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. W kominie wbudowanym w ścianę naprzeciwko wejścia huczał ogień. Obok ułożono drewno w wysoki sąg, żeby gospodarz nie musiał wychodzić na dwór w razie niepogody. Przy czym mnicha, który wyszedł na spotkanie gościom, trudno by było podejrzewać, żeby mógł się wielce wzdragać przed wyjściem podczas śnieżycy.

– Wasza wysokość... – Mężczyzna w nieokreślonym wieku, ubrany w chlamidę skłonił głowę. – Wielki to dla mnie honor widzieć was tutaj.

– Doprawdy?

Edward rzucił mokry płaszcz na oparcie krzesła i podszedł do komina. Nie zastanawiało go, skąd pustelnik wie, kto go zaszczycił wizytą. O imię gospodarza też nie pytał. Nie obchodziło go to wszystko.

– Macie powody, aby nie dowierzać moim słowom? – Pustelnik uśmiechnął się łagodnie.

– A jakie mam powody, żeby ci wierzyć, mnichu?

– Wszak zaszczyciliście mnie swoim przybyciem...

– W samo sedno! – zaśmiał się Patryk i przysiadł w pobliżu ognia. – Mam nadzieję, że nie odmówicie zziębniętym podróżnym odrobiny brandy?

– Albo grzanego wina. – Edward spojrzał na gospodarza, którego czołobitność była bez najmniejszej wątpliwości mocno udawana. Kogo jak kogo, ale obłudników i kłamców książę napotkał już wielu.

– Nie mam w domu trunków – odpowiedział pustelnik uprzejmie, ale stanowczo. – Mam nadzieję, że ziołowa herbata rozgrzeje was nie gorzej, niż brandy.

Edward skrzywił się z obrzydzeniem, ale przyjął parujący kubek. Upił nieco i zmarszczył brwi. Spojrzał surowo na mnicha i wypalił bez ogródek:

– Możesz mi pomóc?

– To zależy, czego ode mnie oczekujecie, wasza wysokość. – Gospodarz uniknął jednoznacznej odpowiedzi.

– A ty sam tego nie wiesz?

– Wiem tylko, że ktoś rzucił na was urok. Widzę też diabła, który uczepił się waszej duszy. Codzienne modlitwy za zdrowie członków królewskiej rodziny na razie nie pozwalają mu zyskać odpowiedniej mocy...

– Ach, to tak? – Edward w rozdrażnieniu trzasnął kubkiem. – Zyskać odpowiedniej mocy? Tak to nazywasz?

– Nieważne, jak to nazywam, ważne, że mogę temu zaradzić. Przypuszczam, że chcecie uwolnić się od uroku?

– Brawo! – Książę zaklaskał. – Przyjacielu, jesteś prawdziwym myślicielem. Jak też zdołałeś to odgadnąć?

– Wasza wysokość, jesteście pewni, że chcecie właśnie tego? – kontynuował spokojnie pustelnik, nie zwracając uwagi na drwinę.

– A co niby innego możesz mi zaoferować? Może mam się odwrócić, wyjść i jechać do domu?

– Wcale nie! – Kamienny spokój na chwilę opuścił gospodarza, ale mnich zaraz wziął się w garść. – Urok można odwrócić. Można też przekazać go komuś innemu...

– Obrzydliwe jest to, co wygadujesz! – Edward wstał gwałtownie. – Nie! Wszystko, czego chcę, to pozbyć się tego na zawsze. Jeśli to nie przerasta twoich sił. Wymień tylko cenę.

– Nie wszystko na świecie można przeliczyć na pieniądze...

– Nie nadużywaj mojej cierpliwości!

– Proszę mnie wysłuchać, wasza wysokość.

– Rozmowa jest krótka. Albo możesz zdjąć urok, albo nie!

– Mogę.

– W takim razie rób swoje!

– Zanim cokolwiek uczynię, powinienem uprzedzić o możliwych konsekwencjach. – Poirytowany uporem gościa, mnich skrzyżował ręce na piersi.

– Wasza wysokość... – Hrabia Nayl wzdrygnął się nagle. – Wysłuchajcie go. W końcu przebyliśmy tę nieprzyjemną, długą drogę nie na darmo, ale żeby otrzymać pomoc.

– Nie jestem pewien! – W oczach księcia błysnęła wściekłość, jednak zdrowy rozsądek zaraz wziął nad nią górę. – Dobrze, powiedz, co musisz.

– Najpierw proszę o wyjaśnienie, co właściwie się z wami stało. Muszę to wiedzieć jak najszczegółowiej.

– Najszczegółowiej? – prychnął Edward. – Jedna wiedźma poszczuła na mnie diabły i to cała historia!

– Jeśli nie chcecie o tym mówić, to obawiam się, że nie zdołam pomóc...

– A niech cię! – Książę machnął ręką. – Moja małżonka była niedługo przed rozwiązaniem, kiedy ktoś naplótł jej o mnie strasznych łgarstw. Poród zaczął się przed czasem, a po przyjściu na świat dziecka ta kobieta całkiem oszalała. Nie chciała nawet spojrzeć na syna, mamrotała coś dziwnego o ciemności, przekleństwie i odpłacie. Kilka dni później znaleziono ją uduszoną własną etolą, a nocą po pogrzebie... W noc po pogrzebie demon próbował zawładnąć moją duszą!

– Ludzie często korzystają z groźnych sił, nie do końca rozumiejąc ich naturę. – Mnich kiwnął głową.

– Nie do końca rozumiejąc? – Książę wlepił w niego wzrok. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Ona sprowadziła mi na łeb diabła!

– Diabły są tylko cząstkami Otchłani, mieszkają w wielkiej pustce. Nie mają nic wspólnego z prawdziwą Ciemnością.

– Co?! Jesteś przy zdrowych zmysłach?! – Edward podskoczył jak oparzony. – Cząstkami Otchłani?! Tylko całonocne czuwanie przy królewskiej rodzinie nie pozwoliło tej bestii porwać mnie żywcem do piekła!

– To wszystko nie jest takie proste, wasza wysokość. Demony to tylko zgęstki mocy. Nie zwyczajna ohyda, ale wytwory pustki. Same w sobie nie są ani złe, ani dobre. Inna sprawa, że mogą wnikać jedynie w dusze skażone grzechem, ale też takie dusze zostają rozbite. A ponieważ grzech jest z natury ciemny...

– Daruj mi te swoje heretyckie brednie! – rozkazał książę. – Inaczej niezwłocznie wyślę cię na stos!

– Nie trzeba od razu grozić. Staram się po prostu pomóc. Wygnanie diabła to wyjście ostateczne. Bo z moją pomocą możecie nad nim zapanować i korzystać z jego siły...

– Milcz! O tym nie może być mowy! Wyzwól mnie od uroku, jeśli możesz, a ja wtedy przymknę oczy na to, co wygadujesz w mojej obecności!

– Uratuję was, ale kto pomoże innym opętanym, których dusze pozostają zbrukane tylko dlatego, że nie ma się komu o nich zatroszczyć i skierować na dobrą drogę? – Pustelnik nagle podniósł głos. – Poznaliście mieszkańców Otchłani tylko za sprawą uroku, ale są także tacy, którzy od urodzenia zostali napiętnowani darem stykania się z innym światem.

– Czy opętanie może być darem? – mruknął hrabia Nayl.

– Opętanymi niech się zajmują egzorcyści! – uciął książę.

– Egzorcyści kaleczą dusze, wyrzucając z nich to, czego sami nie pojmują! – Mnich nagle stracił całe swoje opanowanie. – Więcej szkód mogą przynieść tylko egzekutorzy, ale tymi przede wszystkim kieruje chciwość i żądza władzy.

– I co mam zrobić? Ufundować przytułek dla opętanych?

Edward chwycił ze stołu kubek z herbatą i opróżnił go trzema łykami. Poczuł nagle, jakby ktoś uderzał od środka w jego czaszkę, starając się wydostać. Książę wydobył z niewielkiej kieszeni różaniec i zaczął przesuwać w palcach paciorki, starając się uspokoić walące w piersi serce.

– Nie, wasza wysokość. – Pustelnik pokręcił głową. – Trzeba zbadać naturę Otchłani. Kiedy ją poznamy, zdołamy zmienić świat! Komu potrzebni są martwi ludzie, nazywani świętymi? Trzeba zbudować nowe świątynie...

– Dość już! – Książę z trudem opanował przeszywające go dreszcze, ścisnął w dłoni aż do bólu graniaste paciorki różańca. – Patryku, czy on oszalał, czy tylko mi się wydaje?

– Wasza wysokość... – Pustelnik podszedł do Edwarda. – Nie wyobrażacie sobie nawet, jakie pożytki mogłoby wam to przynieść. Diabły to nie tylko przekleństwo, ale i broń. Poznając ich naturę i wykorzystując je, łatwo pokonacie wszystkich wrogów.

– Gdybym na to przystał, na początek musiałbym wybić połowę własnych poddanych – odparł książę z jadowitą kpiną w głosie. – Bo przeciwko mnie zbuntują się wszyscy: plebs, panowie, Kościół. Lens i Dragarn też nie pozostaną bezczynne. Już dawno ostrzą sobie zęby na nasze kontynentalne prowincje, a wojna z heretykami to zawsze świetny powód, żeby zawrzeć sojusz.

– Ale...

– Żadnego „ale”! – Przerwał natychmiast Edward. – Wymień swoją cenę i nie mąć mi więcej w głowie!

– Żeby wyzwolić was od uroku, muszę wziąć go na siebie. – Pustelnik nagle się uspokoił. Jego zielone oczy pociemniały, a potem w ogóle zmieniły barwę: jedno rozjarzył żółty płomień, drugie stało się szare, jak przyprószone pyłem szkiełko. – Jeśli jednak przyjmiecie moją propozycję...

– Jeśli jeszcze raz wspomnisz o tej herezji, dopilnuję, abyś skończył na stosie! – obiecał książę, a potem ze złością cisnął w hrabiego rękawiczką. – Gdzieżeś mnie przywlókł?

– A jaki miałem wybór? – Patryk wzruszył ramionami i wstał. – Powiedz swoją cenę, szanowny mnichu, albo niezwłocznie odjeżdżamy.

Pustelnik przez dłuższą chwilę mierzył się z hrabią wzrokiem, potem opuścił oczy i powiedział coś, co zupełnie zaskoczyło i poraziło księcia:

– Chcę zostać wychowawcą waszego syna.

– Co?! Miałbym oddać pierworodnego heretykowi?! – Z wściekłości Edwardowi odebrało mowę. Opanował się po chwili, cisnął na stół wypchaną sakiewkę i poklepał znacząco rękojeść miecza. – Wybieraj, złoto czy stal?

– Wasza wysokość! – Patryk chwycił następcę tronu za rękę. – Tak nie wolno!

– Nie wolno? – wysyczał książę towarzyszowi prosto w twarz. – A on może tak ze mnie szydzić?!

– Nie można dokonywać samosądu! Gdyby się ktoś dowiedział...

– Nie potrzebuję złota. – Pustelnik dolał oliwy do ognia.

– No cóż... – Edward zostawił w spokoju miecz. – Zatem sam wybrałeś swój los. Możesz mi wierzyć, że zadbam o to, aby przed zachodem słońca twoje prochy rozwiały się na wietrze.

– Nie przypuszczam, żeby to było w waszej mocy. – Na heretyku groźby w ogóle nie zrobiły wrażenia. – Ostatnimi czasy we włościach księcia Reese wasze słowo niewiele znaczy. Na pewno nie spodziewał się, że jego córka zostanie uduszona.

– Ty gadzino! – warknął książę i nagle zawołał: – Książę Reese! Oczywiście, że też od razu się nie domyśliłem!

– Chłopiec otrzyma najlepsze wykształcenie, możecie być tego pewni.

– Heretyk nie będzie uczył mojego syna!

Edward chwycił płaszcz i ruszył do wyjścia, ale przed drzwiami dogonił go Patryk.

– Wasza wysokość, opamiętaj się – szepnął na ucho księciu. – Z tego wiedźmiego nasienia i tak będzie niewiele pożytku!

– On nie jest tylko jej synem, moja krew również płynie w jego żyłach! – osadził hrabiego Edward. – Nie zapominaj o tym!

– Ale też połowa tej krwi to skażona urokiem posoka rodu Reese – upierał się hrabia Nayl. – Zanim odjedziemy, rozważ, czy chcesz własnymi rękami włożyć koronę na skronie któremuś ze swoich braci?

– Do diabła z koroną!

– Drogi Edwardzie! Proszę zapanować nad sobą! W końcu mało to rzeczy może się wydarzyć, zanim chłopiec dorośnie? Nikt nie jest wieczny...

– A to i racja – opamiętał się książę. Oddał Patrykowi płaszcz, wrócił do komnaty i zabrał ze stołu zapomnianą sakiewkę. – Czyń swoje, pustelniku!

– Mam wasze słowo?

– Masz!

– Niech tak będzie! – Mnich z powagą skinął głową, po czym wyciągnął rękę ku głowie Edwarda.

Dotknął jej.

Edward aż wzdrygnął się z obrzydzenia, chciał odsunąć, ale nie zdążył. W oczach zabłysły mu iskry, ciało opanowała śmiertelna słabość i książę musiał oprzeć się o stół, żeby nie upaść.

Mgnienie oka później pustelnik ostro – zupełnie jak żniwiarz machający sierpem – cofnął rękę, a hrabia Nayl ze zdumieniem zobaczył, że między mocno zaciśniętymi palcami mnicha wije się wydobyty z księcia cień – o wiele ciemniejszy, niż powinien być przy takim oświetleniu.

Heretykowi z wysiłku wystąpił pot na czole, całego go skręciło, zupełnie jakby jakaś potężna istota próbowała przystosować ludzkie ciało do swojej miary. Jednak pustelnik okazał się silniejszy. Kiedy wyprostował poszarzałe palce, po wyrwanej z księcia ciemności nie został ślad.

– To wszystko? – Edward potrząsnął głową, wsłuchując się w swoje odczucia. Zrozumiał, że dręcząca go przez ostatnie dni zaraza nie będzie już wysysać z niego sił. Uśmiechnął się szeroko. – Co za ulga...

– Tak, wasza wysokość. Zgodnie z umową, wyrwałem demona z waszej duszy i wtłoczyłem go do swojej.

Pustelnik wytarł spoconą twarz i zaczął równomiernie oddychać, próbując opanować gorączkowe bicie serca.

– To znakomicie...

Książę wziął od hrabiego płaszcz i nie żegnając się, opuścił czym prędzej to dziwne miejsce. Znów czuł, że żyje, jest zdrowy i pełen sił. Wprawiało go to w nieopisany wręcz zachwyt.

– Za siedem lat. – Plecy Edwarda ukłuł głos pustelnika. – Kiedy wasz syn skończy siedem lat, czekam tutaj na niego.

– Co? – Książę odwrócił się z nieprzytomnym wyrazem twarzy. Myślami był już daleko. Potem przypomniał sobie o umowie i machnął ręką. – Ach, tak... Oczywiście...

– Jeszcze jedno, wasza wysokość! Zamknąłem diabła w sobie, ale jeśli coś mi się stanie, demon bez zwłoki wróci do waszej duszy.

Edward trzasnął ze złością drzwiami, wyszedł w milczeniu na ganek i rozprostował ramiona. Nabrał głęboko mroźnego powietrza i natychmiast opanował ogarniający go gniew. Chociaż w malcu płynęła skażona krew Reese, heretyk nigdy nie zostanie jego wychowawcą. Nawet gdyby książę musiał w tym celu kogoś zabić.

Nigdy!

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZAROK 971 PO WIELKIM SOBORZE

ROZDZIAŁ 1EGZORCYSTA. LUDZIE I DIABŁYMiesiąc Świętego Augusta Budowniczego

I

Karoca pocztowa przybyła na główny plac Ronevu, kiedy zegar miejski – jedna z dwóch wyjątkowych rzeczy tego grodu – wybił dwunastą. Czynił to jakby niechętnie: powoli, z długimi przerwami między tonami miedzianego gongu niosącymi się nad dachami. Mechanizm zegara już dawno należałoby gruntownie przejrzeć albo przynajmniej posmarować, ale magistrat jakoś nie mógł się do tego zabrać. W ogóle magistrat do wielu rzeczy nie potrafił się zabrać, tacy to już byli ludzie. Zupełnie jak to bicie zegara – nieśpieszni, przywykli robić tylko to, czego odłożyć do jutra żadnym sposobem już nie można. Niczego innego od nich nie oczekiwano. Niepostrzeżenie wyrosły swego czasu z marnego osiedla w koronne miasto, Ronev egzystował teraz już tylko dzięki drugiemu wyjątkowemu obiektowi – królewskiemu więzieniu.

Teraz trudno było w to uwierzyć, ale niegdyś w więzieniu brakowało wolnych cel. Osadzeni łupali w kamieniołomach marmur i malachit, wydobywali miedź i srebro w miejscowych kopalniach, a rozrastające się wokół więzienia miasteczko rozkwitało. Ale złoża wyczerpały się i jakoś po cichu z dobrobytu pozostało tylko wspomnienie. Koniunktura odeszła, ale lochy i królewski garnizon zostały. Mieszkańcy zacisnęli pasa i przywykli. Tak właśnie żyli – bez zbytków, za to pewni następnego dnia. Wiadomo przecież, że przestępców nigdy nie zabraknie.

Pilnujący placu strażnicy byli prawdziwymi dziećmi swojego miasta. Spasieni darmowym piwem wujaszkowie w wymiętych płaszczach oparli halabardy o płot budynku poczty królewskiej i nudzili się potwornie, czekając na koniec zmiany. Warta na głównym placu była jak kara – cały dzień musieli sterczeć na oczach bezpośrednich przełożonych oraz ważnych person magistratu. Dla nawykłych do o wiele swobodniejszego trybu życia stróżów prawa stanowiło to po prostu torturę.

Podniesione kołnierze płaszczy i naciśnięte głęboko na uszy kapelusze osłaniały w pewnym stopniu przed porywistym wiatrem, ale kiedy mętne słońce przykrywały szare, kłębiaste chmury, robiło się bardzo nieprzyjemnie. Dlatego, kiedy nadjechała kareta pocztowa i wysiadł z niej egzorcysta, dowódca warty aż oniemiał na taką niesprawiedliwość.

Wysoki, podobny do stracha na wróble, w skórzanym płaszczu do ziemi i kapeluszu z szerokim rondem – egzorcysta samym swoim wyglądem wywoływał atak zgagi u strażników, przyglądających mu się z ponurymi minami. Nie dość, że z niego samego pożytku tyle, co z kozła mleka, to jeszcze do karety razem z kimś takim żaden dobry poddany króla Alberta Drugiego – oby Święci przedłużyli jego lata – za skarby nie wsiądzie, jeśli jest przy zdrowych zmysłach. Chyba, żeby bardzo, ale to bardzo potrzebował.

Zatem kareta była pusta, a to znaczyło, że nie da się złupić z podróżnych chociaż paru miedziaków. Nici z dzisiejszego haraczu...

Doskonale wiedząc, jakie uczucia budzę w strażnikach, uniosłem dłoń i pstryknąłem palcami. Rękawiczki z grubej skóry stłumiły odgłos, więc zabrzmiał tylko nieco głośniej od brzęku naszytych na krawędziach kapelusza i szwach płaszcza srebrnych dzwoneczków, ale dowódca warty natychmiast znalazł się przy mnie.

– Czym mogę służyć, panie egzorcysto? – Przezornie patrzył na czubki swoich butów.

– Gdzie znajdę najbliższą karczmę? – spytałem, wyjmując z karety ciężką podróżną torbę.

Przez zakrywającą dół twarzy skórzaną półmaskę mój głos zabrzmiał tak głucho, że strażnik się wzdrygnął.

Strasznie ludzie tutaj byli przestraszeni. W Stilgu przed prawem wszyscy są równi. Także bracia egzorcyści z zakonu Wypędzających. Wprawdzie tylko formalnie, ale i to było niemało.

– Prosto tą ulicą, panie egzorcysto. – Dziesiętnik wskazał gdzieś za karetę. – Jak przejdziecie rynek, od razu znajdziecie karczmę „Pod Pieczonym Kogutem”. Łatwo trafić.

– Trzymaj.

Pstryknięciem kciuka posłałem w powietrze srebrną monetę, nie mając najmniejszych wątpliwości, co do jej dalszego losu. Ale nie – strażnik nie zdążył w porę i pieniążek zadźwięczał na bruku. Co za ludzie tutaj żyją? Nie przypuszczałem, żeby w garnizonie było wiele lepiej. Wrogowie ich zjedzą. Zrobi to albo Stilg, albo północny sąsiad Norveim. Zresztą w ogóle mogą kraj ten podzielić między siebie małe królestwa, wielkie księstwa i wolne baronostwa.

– Dziękuję, panie...

Nie słuchając go, zarzuciłem na lewe ramię pas torby i ruszyłem we wskazanym kierunku. Podkute buty o wąskich nosach – wcale nie tak bardzo niewygodne, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka – stukały na bruku, brzęczały liczne srebrne dzwoneczki.

Stuk-stuk... Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń... Stuk-stuk... Dzyń-dzyń...

Nic dziwnego, że wszyscy napotkani ludzie zawczasu przechodzili na drugą stronę, pośpiesznie skręcali w zaułki i odwracali wzrok, nie chcąc choćby przelotnie na mnie spojrzeć. Przecież nie wolno spotkać się wzrokiem z egzorcystą! Za nic! Skoro tacy mogą zaczarować opętanego, po prostu spojrzawszy mu w oczy, to aż strach nawet pomyśleć, co by się mogło stać ze zwyczajnym człowiekiem. Wszak od samego dźwięku tych dzwonków mleko kiśnie...

Niebawem kamienny bruk pod moimi stopami zastąpiły przegniłe deski chodnika i stukot ucichł. Jednak mieszkańców Ronevu nie tak łatwo było zwieść i nadal umykali przede mną w większym popłochu niż przed poborcą podatkowym. Zupełnie jak dzieci...

Z tym że na obiegającej rynek uliczce nie było za bardzo gdzie się schować, więc ludzie odskakiwali w różne strony, za wszelką cenę unikając dotyku mojego płaszcza. W gwarze i chaosie targowego miejsca dźwięk dzwoneczków stał się prawie niesłyszalny, ale kiedy tylko dotarło do mnie drobne jego zakłócenie, bez patrzenia uderzyłem łokciem w tył. Potem obróciłem się na pięcie i wyprowadziłem cios kantem dłoni.

Drugie uderzenie wyszło niezupełnie tak, jak chciałem. Próbujący odciąć dzwonek złodziejaszek zgiął się, trzymając za złamany nos i nie oberwał dłonią w szyję, ale w czoło – srebrnym okuciem mankietu. Wystarczyło. Całkiem jeszcze młodziutki chłopaczek rozłożył ręce i runął na wznak w błoto ulicy, ale nikt z przechodzących nawet nie zwolnił kroku. Jedynie stojący w bramie sąsiedniego domu krzepki młodzian wsunął rękę pod sfatygowaną krótką kurtkę, lecz pochwyciwszy moje spojrzenie, zamarł. Mądre dzieciątko.

Nic więcej ciekawego mnie nie spotkało w drodze do „Pieczonego Koguta”. Ale też co mogłoby się ciekawego wydarzyć w tym wszawym Ronevie? Co za dziura! Chociaż, właściwie cała Marna była jedną wielką dziurą. Miałem tylko nadzieję, że w karczmie przynajmniej pluskiew nie będzie. Bo na przyzwoite wino liczyć z pewnością nie powinienem. Ale to może i lepiej.

Malec pilnujący prychających przy koniowiązie wierzchowców na mój widok rzucił się do domu, więc właściciel przybytku zdążył wyjść z kuchni i powitał mnie w sali jadalnej.

– Panie egzorcysto... – Czy to przygarbiony z nawyku, czy też naprawdę lekko garbaty mężczyzna wytarł szybko ręce w brudny fartuch i zbierał się już oznajmić, że jego skromne progi niegodne są, aby wkraczała w nie tak ważna persona, „bo przecież dosłownie ulicę dalej...”, lecz zamilkł, zbity z tropu dźwiękiem srebrnych dzwoneczków.

Ding-digidong-ding-digidong...

– Miednicę gorącej wody i obiad do pokoju – zarządziłem, nie pozwalając mu się opamiętać. To dzwonienie bardzo często peszyło nawet takich zwykłych ludzi, tym bardziej powinno oddziaływać na opętanych. – Wyjeżdżam jutro.

– A... – Gospodarz od razu postanowił wyjaśnić sprawę płatności.

– Czy też może mam zejść na posiłek tutaj? – Rozejrzałem się po przestronnej izbie.

– Ależ każę zanieść! – pisnął z miejsca karczmarz, licząc błyskawicznie, jakie straty by poniósł. Można go było zrozumieć. Mało tego, że bywalcy uciekną, to jeszcze sprawa się rozniesie po całym mieście. Nikt przecież nie uwierzy, że egzorcysta tylko na nocleg tutaj zjechał. – Zaprowadź pana do narożnego pokoju, migiem!

– Na piętrze? – Chłopaczek siąknął nosem, otrzymawszy kuksańca.

– Na pierwszym zajęte, prowadź na drugie – zasyczał gospodarz i zaraz popatrzył na mnie z uśmiechem. – Na kiedy życzy pan sobie obiad?

– Po prostu przynieś, jak będzie. Wina... Wina nie chcę. – Poprawiłem wrzynający się w ramię pas torby i poszedłem za chłopcem.

Pokój był całkiem przyzwoity – dwa okna, szerokie łóżko. W kącie stół i kaganek. Na ścianie obok półki z dzbanem i misą do mycia wisiała wyszlifowana żelazna płyta, zastępująca lustro. Wprawdzie w kominku nie napalono, ale też w nocy nie powinno być zimno.

Młodziutka służąca, bardzo ładna dziewczyna (chociaż pobladła w tej chwili ze strachu), przyniosła pościel, oporządziła łóżko i prawie biegiem wypadła z pokoju. Głupia.

Zaraz po niej przyszedł malec i postawił na podłodze pod półką z dzbanem ceber z gorącą wodą. Poczekałem na gospodarza z obiadem i zamknąłem drzwi, na wszelki wypadek podsuwając jeszcze pod nie dopasowany wcześniej drewniany klin. Powiesiłem na krześle przykurzone po podróży płaszcz i kapelusz, rzuciłem na wierzch półmaskę i rękawice. Buty poleciały w przeciwległy kąt, pas z parą noży zasłużył na lepsze potraktowanie, ale już skórzane spodnie, kaftan i ciepła koszula... Nie, tak nie można, trzeba zachować porządek. Przecież nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie zbierać się w pośpiechu.

Starannie złożyłem ubranie, namydliłem podbródek, wyjąłem z torby brzytwę i zacząłem skrobać kłującą, rudą szczecinę. Odbicie w żelaznej płycie było mocno wykrzywione, ale lepiej już tak, niż golić policzki i szyję na oślep.

Doprowadzenie się do jakiegoś ludzkiego wyglądu nie zajęło mi wiele czasu. Opryskałem twarz chłodną wodą, po czym zdjąłem pokrywkę ze stojącego na tacy półmiska. Co tam mamy...? Faszerowany szczupak, a do tego gotowane jajka, dwie kromki białego chleba i zielenina. I jeszcze dzbanek zimnego piwa. Całkiem nieźle. A nawet więcej niż nieźle.

Po obiedzie wyjąłem z torby trzy oprawione w skórę foliały i przestawiłem jedno z krzeseł bliżej okna. Dopóki nie zapadł zmrok, mogłem zająć się dokształcaniem. A potem spać. Czekał mnie pracowity dzień.

Tylko od czego zacząć? „Duchy, diabły, widziadła i sposoby ich wypędzania”, „O naturze opętania”, czy też „Rytuały wypędzania młodszych demonów”? Ta ostatnia księga ze smakowitą pełną kopią dysputy stronników dogmatu o młodszych diabłach i zwolenników teorii „ohydy”...

Dobrze, zacznę od „O naturze opętania”, a potem zobaczymy. Byłoby miło, oczywiście, włożyć jakieś zwyczajne ubranie, zejść na dół i zabawić się jak należy. A potem wrócić tutaj chociażby z tą strachliwą pokojówką, dzbanem dobrego wina i...

O nie! Żadnych „i”! Dzisiaj musiałem zadowolić się piwem i księgami. Może to nienajlepsze towarzystwo dla młodego i zdrowego człowieka, ale mogłoby się przytrafić i gorsze. A już najmarniej by było, gdybym jutro nie był w stanie oderwać głowy od poduszki.

A zatem księgi, księgi i jeszcze raz księgi.

I do łóżka.

* * *

Obudzili mnie o świcie. Opłacony miedziakiem chłopiec nie zawiódł i zapukał jeszcze przed pianiem kogutów. Ziewając szeroko i kuląc się od chłodu, ubrałem się szybko, przypiąłem do pasa pochwę ze srebrnym sierpem i nałożyłem półmaskę. Byłem gotów.

A nie! O czymś zapomniałem. Namacałem na dnie torby parę długich, lekko wygiętych sztyletów, schowałem je pod płaszczem. Nie powinno być ich widać, ale nawet jeśli ktoś by zauważył, nic się nie stanie. Miałem prawo je nosić.

Rankiem Ronev okazał się jeszcze bardziej niewyględnym gródkiem niż wczorajszego popołudnia. Nie wiem, jak to możliwe, ale te same budynki i ulice wywierały jeszcze bardziej odrażające wrażenie. Brud, szarość i padający na wszystko cień beznadziei.

A może problem tkwił we mnie?

Poprawiłem pas torby i zamyśliłem się nad tym przez chwilę, ale od razu uznałem, że nie powinienem sobie zawracać głowy bzdurami. Trzeba skupić się na zadaniu. Nie przyjechałem tutaj na zwiedzanie i rozrywki.

I dopiero pod koniec przechadzki po dosłownie wymarłym mieście dotarło do mnie, co właściwie tak działało mi na nerwy. Cisza. Przedranna cisza okryła Ronev puchową pierzyną i nawet brzęk srebrnych dzwoneczków nie mógł rozerwać jej martwego uścisku. Ale kiedy rozpoczęła się krzątanina, załomotały okiennice, zadudnił młot w kuźni, a psy zaczęły szczekać na przechodniów, od razu zrobiło się lepiej. Jakbym wychynął ze złego snu i wrócił do zwyczajnego świata. Jaka niezwykła cisza, jakie koszmary? To tylko dziura, zwyczajna dziura i nic więcej.

Strażnik pilnujący furty przy wrotach więzienia okutał się w płaszcz i oparł o ścianę w niedużej, osłoniętej przed deszczem wartowni. Przy czym ta nonszalancja była tylko pozorna, bo pełniąca służbę w drewnianej budce warta obserwowała i należycie pilnowała wystawionego za zewnątrz kompana.

– Stój, kto idzie?! – zawołał młody chłopak, chwytając kuszę.

Przez szum deszczu nie usłyszał brzęku moich dzwonków, dlatego nieźle się przestraszył, kiedy zobaczył wynurzającą się z wodnej zasłony sylwetkę w długim płaszczu. – Ani kroku, mówię!

– Nie oślepłeś czasem? – spytałem, nie zamierzając się zatrzymywać. Ulewa, która dopadła mnie po drodze, źle wpłynęła na mój nastrój. – Gdzie dowódca warty?

– Proszę przejść, panie egzorcysto – zgrzytnął zębami żołnierz. A kiedy myślał, że już nie usłyszę, westchnął ciężko. – Jeszcze jeden! Przywlokła ich ciężka...

Zatrzymałem się i odwróciłem, ale strażnik już wrócił do poprzedniej pozycji i z uporem sprawiał wrażenie, jakby połknął język. Nie pozostawało mi nic innego, jak otworzyć drzwi i wejść do wartowni.

– Wy ze sprawą, panie egzorcysto? – spytał dowódca warty, brzuchaty mężczyzna około czterdziestki, siedzący przy piecyku, w którym wesoło trzaskały polana. Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, ale nie zdecydował się popatrzeć mi prosto w twarz.

– Tak. – Położyłem torbę na podłodze i wyjąłem z niej kopię pisma komendanta więzienia do stołecznej misji zakonu Wypędzających. – Ze sprawą.

– Znaczy, idzie o opętanego, niech go zaraza! – Dowódca zwrócił mi dokument, ledwie nań zerknąwszy. – Jest pan spóźniony, panie egzorcysto. Brat egzekutor z zakonu Płomienistej Dłoni dotarł już godzinę temu...

– Na pewno? – Pochyliłem się ku niemu.

– A czy można ich z kimś pomylić? – Strażnik rozłożył ręce. Na jego gębie malowało się zadowolenie. – Też miał pismo, jak trzeba.

– Proszę mnie zaprowadzić do komendanta – zażądałem.

Rzecz wyglądała gorzej, niż źle. Ten zakon znacznie urósł w siłę w Norveimie i sąsiednich królestwach, a z opętanymi nie zwykł się ceregielić. Jeśli ktoś miał szczęście, konał na stosie, a jeśli nie miał... Szkoda gadać.

– Nie mogę. – Dowódca warty wzruszył ramionami. – Wychodzi na to, panie egzorcysto, że sprawa już was nie dotyczy, a pan komendant okrutnie nie lubi, jeśli mu zakłócać spokój bez ważnego powodu.

– Bezzwłocznie! – warknąłem groźnie.

– W tej chwili! – Skoczył na równe nogi. Nie wiem dokładnie, co zobaczył w moich oczach, ale wyraźnie pobladł. Wyglądało na to, że prawidłowo odczytał mój wzrok i moje zamiary. – Jar, zaprowadź pana egzorcystę.

Dziedziniec, krata, długi ciemny korytarz, odkryte przejście, schody na piętro, wartownia, znów korytarz.

Drogę do komendanta zapamiętałem słabo, bo w głowie huczała tylko jedna myśl: spóźniłem się!

Ani swąd pochodni, ani smród dochodzący z lochów nie były w stanie nawet na moment przytłumić złego przeczucia. Czy to już koniec? Nic się nie da zrobić?

Prowadzący mnie strażnik pchnął drzwi do kancelarii komendanta, przekazał mnie zaspanemu pisarzowi i czym prędzej zniknął. W dość ciemnym pomieszczeniu oprócz sekretarza i dwóch wartowników nikogo więcej nie było. Ledwie powstrzymałem ciężkie westchnienie.

– Jak was zapisać, panie egzorcysto? – ziewnął pisarz, zasłaniając twarz pomarszczoną ze starości dłonią.

– Właśnie tak. – Ruszyłem ku drzwiom do gabinetu komendanta. – Brat egzekutor tam jest?

– Tak, obejrzał opętanego i właśnie przed chwilą wrócił. – Stary kiwnął głową i nagle się opamiętał: – Ale mnie potrzebne jest wasze imię!

– Czyż marny zbitek dźwięków może dać wyraz unikalności ludzkiej duszy? – rzuciłem, nie odwracając się i spojrzałem na strażnika, który zastąpił mi drogę. – Ty czego?

– Nie wolno z bronią. – Wysoki, niezgrabny weteran z wąsem wskazał sierp. Pozornie senne oczy uważnie zlustrowały mój płaszcz i gdyby liczba dzwonków oraz kształt chociaż jednego odbiegały od reguły, przyszłoby mi siedzieć w kancelarii do skończenia świata.

– To przedmiot obrzędowy – odparłem i położyłem torbę na podłodze.

– Pozwolicie, panie?

– Proszę bardzo. – Podałem mu sierp.

– Można przejść – uznał, kiedy obejrzał już srebrne ostrze pokryte czarnymi symbolami i dodał, jakby na usprawiedliwienie: – Obowiązek to obowiązek...

– Nieważne. – Machnąłem ręką i otworzyłem wreszcie drzwi.

– Nie wchodząc w zbędne rozważania, od razu mogę powiedzieć, że pański więzień... – Szczupły mężczyzna z eleganckimi wąsikami, siedzący z nogą założoną na nogę zamilkł, a potem oddał mi salut kryształowym kielichem. – Wasz więzień mnie nie zainteresował, ale przypuszczam, że brat egzorcysta zechce poświęcić mu odrobinę swego drogocennego czasu.

– Zechcę. – Wpatrzyłem się w egzekutora. Co za biesy przyniosły go w te strony? Nie w porę, bardzo nie w porę.

– To znakomicie! – Elegant dopił wino i odstawił kielich na stół.

W przeciwieństwie do mnie, zdążył zmienić robocze odzienie – krótką skórzaną kurtkę ze srebrnymi nitami, maskę całkowicie zasłaniającą twarz oraz długi fartuch – na brązową kamizelę i spodnie do konnej jazdy. Został jednak w ubłoconych butach, a i wytarta pochwa szabli także służyła właścicielowi nie pierwszy rok. Czyżby szlachcic? Niewykluczone. Delikatne rysy, szczupłe palce, długie, nieco falowane włosy. Poruszał się lekko, niczym tancerz albo fechmistrz. Taki swojego nie daruje, więc dlaczego przerzucił pracę na mnie? Czyżby coś podejrzewał? – Dziękuję za gościnę, ale pozwolicie, panowie, że się pożegnam.

– Na śniadanie nie zostaniecie, panie? – spytał z lekkim rozczarowaniem opasły komendant, który również wstał. Na mnie nie zwracał najmniejszej uwagi. Ale to tłumaczył herbowy pierścień na palcu. Nudził się tutaj, nieborak. Oto człowiek z jego kasty zajrzał, co się niezmiernie rzadko zdarza, a już chciał odjeżdżać.

– Sprawy, sprawy... – Egzekutor skłonił się kapeluszem z długim niebieskim piórem, ale przystanął jeszcze w progu. – Mam nadzieję, że ktoś zaniesie moje rzeczy do karety?

– Ależ oczywiście! – Komendant klasnął w dłonie. – Edmundzie, słyszałeś?

– Tak, panie komendancie – odkrzyknął z korytarza weteran.

– Potem zaprowadzisz pana egzorcystę do celi jego wysokości. – Komendant sięgnął po karafkę z winem i postanowił mnie natychmiast zbyć. – Jeśli czegoś potrzeba, proszę się zwracać do starszego nadzorcy.

– Oczywiście – odparłem, wciąż jeszcze nie wierząc, że tak mi się powiodło i zawróciłem do wyjścia. – Oczywiście...

Cela opętanego znajdowała się w więziennej piwnicy. Nie, nazwa „piwnica” tutaj nie pasowała. Podziemie? Też jakoś nie bardzo...

Możliwe, że gdybym miał nieco więcej wolnego czasu, dałbym radę znaleźć określenie dla tej dziury, umiejscowionej w najdalszym końcu dolnego poziomu lochów. Jednak, prawdę mówiąc, teraz moim jedynym życzeniem było wyrwać się stąd jak najszybciej całym i zdrowym. Dopóki istniała jeszcze taka możliwość. Ciemność ledwie rozpraszały kopcące pochodnie, zimno przenikało nawet przez płaszcz, z sufitu kapała nieustannie woda, panował nieznośny odór, a wszystko to razem sprawiało wrażenie, że znalazłem się w trzewiach lodowatego smoka. Albo w jeszcze gorszym miejscu...

I żeby tu tylko opętanych trzymali, ale nie – były także karcery i kazamaty dla skazanych na śmierć. Oczywiście mieszkańcy jednych i drugich apartamentów nie zatrzymywali się tutaj zbyt długo, ale nawet parę dni w podobnych warunkach mało kto byłby w stanie wytrzymać, nie przypłacając tego zmąceniem umysłu. Przy czym lochy dla umysłowo chorych tradycyjnie również nie odznaczały się szczególnymi wygodami.

Odpowiadający za tę część więzienia nadzorca otworzył drzwi do celi opętanego. Zrobił to nie okazując lęku i nic dziwnego, bo wejście zabezpieczała w środku dodatkowo solidna krata. Prawie nie zardzewiała, co stanowiło tutaj absolutny wyjątek. A na dodatek zawiasy zostały nasmarowane!

– Od dawna jest w takim stanie? – Skrzywiłem się na widok więźnia.

– Na drugi dzień, jak go tu przywieźli, dostał ataku. Pojutrze będzie pięć dni – wyjaśnił trzymający pochodnię Edmund. – Najpierw uznali, że rozum mu się pomieszał, a główny medyk orzekł, że to obsesja. Myśleli, że przeor klasztoru pomoże, ale nie podjął się diabła wypędzać.

– Pytam, czy od dawna jest tak skrępowany i przywiązany do stołka – uściśliłem.

Ręce i nogi bardzo wychudzonego mężczyzny około czterdziestki zostały przywiązane pasami do solidnego dębowego krzesła, przymocowanego na stałe do podłogi żelaznymi sworzniami. Po zmierzwionej brodzie więźnia ciekła ślina, rozszerzona źrenica zajmowała niemal całe prawe oko. Lewe było zamknięte, sączyły się z niego łzy. Na pierwszy rzut oka opętany nie różnił się niczym od byle włóczęgi, ale przecież pozory mogą mylić, prawda?

– Ach, to! – Strażnik potrząsnął głową. – Związaliśmy go przed wizytą egzekutora. Na rozkaz komendanta.

– Jakąś godzinę temu – uzupełnił starszy nadzorca. – Wszystko zostało zanotowane.

– Otwórzcie – westchnąłem ciężko. – Egzekutor coś w ogóle robił?

– Chodził, patrzył, paluch mu wsadził w oko. – Nadzorca zaczął grzebać kluczem w zamku kraty. – Coś jeszcze palił, dopiero co smród wywietrzał...

– Niech przyniosą palenisko. – Przepuściłem przodem Edmunda i wszedłem do celi. Obszedłem dookoła krzesło z opętanym, który w ogóle nie zwrócił uwagi na naszą wizytę, za to zaczął kiwać głową na boki, sprawiając wrażenie nieobecnego. – Co mówił egzekutor?

– Coś tam mamrotał pod nosem. – Nadzorca zawołał pomocnika i odwiesił kółko z kluczami na pusty hak do mocowania pochodni. – Ale nic zrozumiałego. Widać słowa były dla mnie za mądre.

– Byliście przy jego rozmowie z komendantem, panie – przypomniał mi Edmund.

– Byłem – zgodziłem się.

Nic z tego nie rozumiałem. Zakon Płomienistej Dłoni unicestwiał opętanych na całej północy, a tutaj nagle taka wstrzemięźliwość. Po plecach przebiegły mi mrówki. – A za co ten trafił do lochu?

– Spisek przeciwko jego wysokości Albertowi Drugiemu uknuł – oświecił mnie Edmund. – Wszyscy poszli na szafot, ale w panu markizie płynie zbyt szlachetna krew, aby ją tak łatwo przelewać. Został skazany na dożywocie.

– Rozumiem.

Usiadłem przy dostarczonym przez dwóch strażników palenisku, wyjąłem z torby kilka przewiązanych tasiemką pęczków ziół i rzuciłem je na węgle. Po celi rozszedł się zapach piołunu, tłumiąc smród, a opętany z miejsca rozkaszlał się i razem z krwią wypluł kilka zdań w nieznanym języku.

– Ja ten tego... Zawołajcie mnie, jakby co! – Starszy nadzorca wyskoczył na zewnątrz.

– Niech przyniosą pochodnie! – krzyknąłem za nim.

Położyłem na palenisko parę kawałków zaschniętej sosnowej żywicy, pół garści utłuczonych liści dziurawca, pokrzywy i ostu. Tego najwyraźniej było jeszcze za mało, więc podetknąłem pod nos markiza odkorkowaną buteleczkę z czarnego szkła.

Opętany zaczął dygotać, jego źrenice zmniejszyły się do rozmiarów łebka szpilki, a białka zaszły krwią. Krzesło zatrzeszczało, na rękach nabrzmiały żyły, rzemienie wpiły się głęboko w ciało. Zdawało się, że jeszcze trochę, a więzień rozerwie pęta, więc zaniepokojony Edmund kilka razy machnął na próbę krótką pałką.

– Stój! – powstrzymałem go i założyłem markizowi naszyjnik z oprawionymi w srebro szmaragdami, bursztynem, turkusem i nieco dziwnie w tym zestawieniu wyglądającym serpentynem. Więzień natychmiast się uspokoił, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody. Oklapł, z kącika ust znów pociekła mu strużka śliny.

– Proszę o wybaczenie, jeśli przeszkadzam, panie egzorcysto. – Dowódca straży poszedł ku drzwiom, kiedy przybyli strażnicy umocowali na ścianach pochodnie i w celi od razu pojaśniało. – Ale dlaczego ludzie stają się tacy? Jak diabły wyszukują ofiary? I czy tylko o diabły tu idzie?

– Jak by to powiedzieć... – Wysypałem pokaźną ilość szarego proszku na podłogę i wilgotne kamienie natychmiast wyschły. Potem wyjąłem szeroki pędzel z wiewiórczego puchu i zacząłem zmiatać na boki tworzący się bury nalot. – Są dwie ogólnie przyjęte teorie i nawet na Wielkim Soborze nie zdołano ich powiązać w jedną.

– A jakie to są... teorie? – spytał Edmund.

– Założyciele mojego zakonu byli pewni, że diabły rwą się do naszego świata. A w pokiereszowane przez grzeszne myśli i zamiary dusze łatwiej im przeniknąć, ale to tylko tyle. A egzekutorzy, niech ich zaraza, stawiają najwyżej moralną czystość. Jakby grzeszne myśli i czyny przyciągały do człowieka ohydę.

– I dlatego nie warto wyganiać diabłów, jeśli już raz usadowią się w człowieku? Opętani to nie ofiary, tylko wspólnicy? – uzupełnił Edmund. – Najpewniej spalić na stosie?

– Właśnie. – Kiwnąłem głową i wyjąłem z torby kawałek wapienia. Wytarłem rękawem wezbrany od zimna i wilgoci nos, a potem zacząłem wpisywać krzesło z markizem w pentakl. Kiedy wykonałem pentagram i sprawdziłem, czy linie nigdzie nie są przerwane, obwiodłem symbol kręgiem. Wyprostowałem się. – No a my, chociaż nie uważamy, że opętani mogą stanowić wzór pobożności, jesteśmy pewni jednego: jeżeli ktoś otrzyma drugą szansę, nie będzie to nic złego. Przeciwnie, taki człowiek umocni się tylko w wierze.

– W waszych słowach brakuje coś przekonania, panie. – Edmund pokręcił głową.

– Czyżby? A czym się, wedle was, zajmuję? Unikam może roboty?

– Nie, po prostu brat egzekutor był o wiele bardziej pewien swojej racji – zmieszał się dowódca straży.

– Fanatyk – mruknąłem i wróciłem do rysowania na kamieniach złożonego splotu rytualnych symboli.

Weteran przepuścił moją uwagę mimo uszu.

– On mówił, jakoby wygnana z opętanego bestia nie znikała, ale szukała nowej ofiary. A po śmierci takiego zostaje uwięziona w martwym ciele.

– Bardzo ciekawa teoria – zgodziłem się, przypominając sobie odpowiedni rozdział grubej księgi „O naturze opętania”. – Lecz my uważamy, że wygnany demon zostawia cząstkę siebie w naszym świecie i wraca do piekła osłabiony. A jeśli rzecz kończy się śmiercią ofiary, diabeł zabiera ze sobą duszę człowieka i to go czyni mocniejszym. Właśnie dlatego opętani mają skłonność do samobójstw.

– Dlaczego nie spotkacie się na filozoficznej dyspucie? – Edmund skrzywił się pod wpływem woni spalanych ziół. Uważnie obserwował, jak rozstawiam świece na szczytach pentagramu.

– I my, i oni zbyt jesteśmy zajęci swoimi sprawami, żeby urządzać przedstawienia dla pospólstwa i znudzonych szlacheckich nierobów. – Celowo odpowiedziałem ostrzej, niż było trzeba.

Kim ty jesteś, panie strażniku? I skąd znasz takie mądre słowa? Dasz się złapać na prowokację, czy zdołasz zmilczeć?

Edmund zmilczał.

Zapaliłem pięć świeczek, ostrożnie zdjąłem z szyi opętanego kamienie i zacząłem wyklaskiwać dość prosty rytm. Markiz zaczął wykrzykiwać niezrozumiałe słowa, ale po szóstym klaśnięciu zamilkł i zagryzł wargi do krwi. I bardzo dobrze, bo od przechodzących w wycie krzyków mogły spuchnąć uszy.

Okadziłem go dymem z ziół, otworzyłem skórzany futerał i delikatnie, ciągnąc za cienki łańcuszek, wydobyłem dwa oprawione w srebro lusterka. Szaleniec wpatrzył się jak zaczarowany w rozkołysany przed jego nosem amulet. Patrzył strasznie, martwo, poruszały się tylko same oczy, jego twarz przypominała teraz porcelanową maskę.

W teorii wszystko było proste – hipnoza pogrąża człowieka w transie, a ta nieskomplikowana w istocie rzeczy sztuczka pozbawia diabły możliwości ukrywania się w głębinach podświadomości. Ale to teoria, zawarta w „O naturze opętania”, rozdział „Zwierciadła oraz optyczne iluzje”.

W praktyce sprawy miały się nieco inaczej. Albowiem proces wypędzania diabła jest bardzo nieprzyjemny i bolesny. Wyrywanie zębów i amputacje członków to przy tym dziecinne igraszki! Tutaj cały człowiek staje się polem bitwy pomiędzy demonem a egzorcystą i bardzo często sama hipnoza jest zbyt słabym środkiem, żeby uchronić umysł ofiary przed zniszczeniem.

Nie czekając aż markiz ostatecznie straci więź z rzeczywistością, rozwarłem specjalnym nożem jego zęby i wlałem do ust wcześniej sporządzoną miksturę. Zwyczajna rzecz – nawet doświadczeni egzorcyści wolą się zabezpieczyć, a co dopiero ja. Myślę, że Edmund od razu zrozumiał, że ma do czynienia z nowicjuszem, dlatego zadawał te wszystkie pytania. Trzeba by tylko wyjaśnić jeszcze jedną sprawę...

Oddychając ciężko, rzuciłem w palenisko nową porcję ziół i obnażyłem srebrny sierp. Do końca rytuału wygnania zostało jeszcze sporo pracy, ale właśnie nadchodził najważniejszy moment. Pochodnie świeciły dostatecznie jasno i powinienem spróbować odciąć od markiza jego cień, żeby pozbawić diabła ostatniej możliwości ucieczki. „Rytuały wypędzania młodszych demonów”, rozdział „Cienie jako drzwi prowadzące do innego świata”.

Machnięcie srebrzystym półksiężycem, ku mojemu niemałemu zdumieniu, w rzeczy samej sprawiło, że cienie zadrgały. Poczułem też dziwny opór, w celi zrobiło się jak gdyby jaśniej, ale w gardle markiza nagle coś zabulgotało. Przełknął spazmatycznie, zachrypiał, a głowa opadła mu na pierś. Zakląłem głośno, zdjąłem rękawicę, odchyliłem długie włosy opętanego, przyłożyłem palce do szyi, ale nie mogłem wyczuć najmniejszego śladu pulsu.

– Lekarza, szybko! – odwróciłem się do Edmunda. – I zawołaj starszego nadzorcę! Natychmiast!

Dowódca straży wyskoczył na korytarz, warknął na strażników i zaraz wrócił.

– Co z nim? – Przyglądał się nieco oszołomiony nieprzytomnemu więźniowi.

– Nie żyje. – Wzruszyłem ramionami i zacząłem gasić świece.

– To dla mnie jasne. – Mężczyzna stanął przed pentaklem, nie mając odwagi postąpić dalej. – Ale dlaczego?

– Czasem tak się zdarza. – Wreszcie pojąłem przyczynę niepewnego zachowania Edmunda, podszedłem i starłem część nakreślonych na podłodze symboli, a potem zacząłem zbierać rzeczy. – Teraz już można.

– Dzięki. – Skoczył ku markizowi, żeby upewnić się ostatecznie o prawdziwości mojej diagnozy. – Ale dlaczego? – powtórzył pytanie.

– Być może diabeł zdążył całkowicie pożreć jego duszę, a może po prostu okazał się nieco za silny. – Słysząc tupot na korytarzu, pośpieszenie zamknąłem torbę. – Egzorcystyka jako nauka jest jeszcze w powijakach. Nie ukrywamy, że na razie wciąż wiemy zbyt mało.

– Umarł?! – zawył starszy nadzorca, kiedy wpadł do celi. – Że też na mojej służbie!

– Tak się czasem zdarza – powtórzyłem jak mogłem najspokojniej. – Czyżby wcześniej opętani nie umierali?

– Wcześniej zawsze konali. – Starszy nadzorca łyknął wina z małego bukłaka. – Publicznie na stosie, a nie w mojej ciemnicy!

– O ile sobie przypominam, opętanymi zawsze zajmował się komandor miejscowej delegatury zakonu Płomienistej Dłoni, Jan Werg. Ten sam egzekutor, który był dzisiaj u komendanta – wyjaśnił Edmund. – Od niego nikt nie oczekiwał innego działania. Królewskim rewizorom wystarczało tylko pokwitowanie...

– Mam nadzieję, że moje też będzie dość dobre – mruknąłem.

– A ciało? Ile to zachodu! – westchnął z goryczą nadzorca i nagle ożywił się. – Słuchaj, Edmundzie, a może wywleczemy go na dwór i spalimy? Nikt nie będzie wiedział, czy na stosie jest żywy, czy martwy!

– Nie ma mowy – uciął dowódca straży. – Przygotuj dokumenty o umieszczeniu trupa na więziennym cmentarzu.

– Nie zostanie wydany rodzinie? – upewniłem się, pamiętając o obowiązującej w więzieniach procedurze.

– Nie. – Edmund potrząsnął głową. – W królewskim rozporządzeniu jasno zapisano, że markiz ma zostać tutaj na zawsze. Śmierć nie stanowi podstawy do zmiany tego wyroku. Zostanie pochowany na więziennym cmentarzu.

– Zwykłych ludzi wydajemy rodzinom. – Podpity starszy nadzorca znów przyssał się do bukłaka i mrugnął do mnie. – Za stosowną opłatą, rzecz jasna. A różnych hołyszy zwyczajnie do pieca. Lecz dla markiza usypiemy oddzielną mogiłkę.

– Wystarczy tego wina. – Edmund wyrwał pijakowi naczynie. – Starzec poczuje i zdrowo oberwiesz!

– Starzec? – zdziwiłem się.

– Główny medyk – burknął dowódca straży.

– Jasne. – Otrzepałem przybrudzone na kolanach spodnie. – Ależ dzisiaj dzień, prawda? Ciekawe, dlaczego egzekutor nie podjął się roboty? Narobił wam tylko kłopotów.

– Tak, to dziwne – odparł Edmund. – Pierwszy raz zdarzyło się coś takiego.

– Tak-tak-tak. A cóż to dzisiaj mamy...? – Do celi wkroczył niewysoki, chudziutki staruszek w futrzanej czapce i ciepłym płaszczu. Bezceremonialnie rozepchnął strażników, którzy nie zdążyli w porę się odsunąć. Pociągnąwszy nosem, w jednej chwili odwrócił się do schowanego w kącie starszego nadzorcy. – Piłeś?

– Za spokój duszy jego wysokości – odparł tamten hardo. – Zgodnie z etykietą...

– No, no, wiedz, że cię obserwuję. – Lekarz pogroził mu palcem, a potem spojrzał na trupa i z miejsca zapomniał o całym świecie. Parę chwil krążył wokół siedzącego na krześle nieboszczyka, odchylał mu powieki, wkładał palce do ust, wreszcie zwrócił się do nas: – Dawaliście jakieś mikstury?

– Tak – uprzedził mnie Edmund. – Pan egzorcysta wypędzał diabła i...

– To jasne. Osłabiony organizm markiza po prostu tego nie wytrzymał – podsumował starzec. – Zatem pozostaje nam tylko upewnić się ostatecznie, że naprawdę nie żyje.

– Upewnić się? – Nie wierzyłem własnym uszom.

– To oczywiste! Pochować jego wysokość żywcem byłoby ze wszech miar nieuprzejme. – Medyk uśmiechnął się. Spojrzał na palenisko i bez zastanowienia wetknął w węgle nóż o wąskim ostrzu. – Ilu to już spryciarzy udawało martwych! Ale mamy tutaj swoje metody...

– Cóż to za barbarzyństwo?! – parsknąłem, wyjąłem z torby długą szpilę i przebiłem nią wciąż jeszcze miękką dłoń zmarłego. Krew się nie pojawiła, markiz, co oczywiste, nawet nie drgnął. – Jakich jeszcze potrzeba dowodów?

– Robi wrażenie. – Lekarz wyjął z paleniska nóż. Ostrze lśniło malinowo. – Ale my spróbujemy po staremu... – Przyklęknął na jedno kolano, chwycił bosą stopę trupa i wsunął nóż między palce. Zasyczało, rozeszła się woń palonego mięsa. – To wszystko. Teraz sporządzimy odpowiedni dokument i przekażemy ciało na cmentarz.

– Papiery będziemy wypełniać? – Wstrząsnąłem się. – Mam nadzieję, że to nie zajmie wiele czasu. Muszę zdążyć na wieczorny powóz pocztowy do Sarinu.

– Obawiam się, panie egzorcysto, że nic z tego nie będzie. – Stary wytarł palce o połę płaszcza.

– A to niby czemu? – zmarszczyłem brwi.

– Nie mamy pewności, że rytuał wygnania został doprowadzony do końca – oznajmił medyk, jakby to było zrozumiałe samo przez się. Najwyraźniej nie miał zaufania do zakonu Wypędzających. – W takim przypadku egzorcysta powinien pierwszą noc spędzić razem z trupem, żeby uniemożliwić diabłu zawładnięcie pozbawionym duszy ciałem.

– Rytuał został przeprowadzony jak trzeba – sprzeciwiłem się.

– Mam pewne wątpliwości w tej kwestii – odparł twardo starzec. – Zamierzam o tym zawiadomić zarówno komendanta, jak i skarbnika. Jeśli chcecie dostać zapłatę, trzeba będzie obserwować nieboszczyka następnej nocy. Chociaż tak naprawdę, nie ma wam za co płacić, panie egzorcysto.

– Noc na więziennym cmentarzu? – westchnąłem z rezygnacją. Niech to diabli! Nie miałem ochoty tracić całego dnia. Szczególnie po ostatnich wydarzeniach.

– Noc. Na cmentarzu – rzekł medyk. – I proszę się nie spodziewać honorarium większego, niż zostało ustalone.

– Niech to szlag! – mruknąłem pod nosem tak, żeby nikt nie słyszał. A głośniej powiedziałem: – Mam jednakowoż lepszy koncept.

– Spalić trupa? – ucieszył się starszy nadzorca, ale od razu zamilkł, kiedy Edmund trącił go w bok.

– Proszę. – Wyjąłem z torby dwa sfatygowane medaliki wielkości paznokcia kciuka oraz woreczek srebrnych gwoździ z główkami w kształcie krzyża. – Medaliki położycie na oczy, gwoździe wbijecie w trumnę. A pochować markiza trzeba przed zachodem słońca, nie zwlekać. Tak! I ciała nie należy już dotykać. Nigdy nie wiadomo...

– To wystarczy? – Starzec zważył w dłoni woreczek z gwoździami i spojrzał na mnie uważnie.

– W zupełności – potwierdziłem i zarzuciłem torbę na ramię. – Tylko nie zapomnijcie wystawić kwitu, żeście otrzymali srebro.

– Bez obawy. – Medyk schował woreczek do kieszeni. – Edmundzie, odprowadź pana egzorcystę do kancelarii, zacznijcie spisywać dokument. Hej, nieroby, pomóżcie mi!

– Nie zwlekajcie z pogrzebem – napomniałem lekarza jeszcze raz i skierowałem się do wyjścia. – Nie zwlekajcie!

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo Papierowy Księżyc

skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12

tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21

e-mail: [email protected]

www.papierowyksiezyc.pl