Żniwiarz. Cykl Egzorcysta. Tom 2 - Paweł Kornew - ebook

Żniwiarz. Cykl Egzorcysta. Tom 2 ebook

Paweł Kornew

4,4

Opis

Sebastian Mart – samozwańczy egzorcysta, człowiek posiadający władzę nad demonami – powraca w kolejnej odsłonie cyklu „Egzorcysta”.

 

Bogactwo i władza potrafią zawrócić ludziom w głowach, z kolei biesy pożądają ognia ludzkich dusz. Lecz zarówno stwory ciemności, jak i ludzie są jedynie marionetkami, za sznurki pociąga zaś ukryty w cieniu lalkarz. To gracz, dla którego wojna obracająca w perzynę Święte Ziemie nie jest niczym więcej, niż sposobem osiągania własnych celów.

 

Ale nawet przezroczyste nici pozostawiają ślady, a to oznacza, że prędzej czy później wojownicy spod znaku płaszcza i szpady postarają się odpowiedzieć mocnym ciosem. I chociaż zwykła stal jest bezsilna w starciu z pomiotami Otchłani, istnieją przecież pewne brudne sztuczki, które potrafią przynieść pożądany efekt.

 

Agent tajnej służby, Sebastian Mart, otrzymał jeszcze jedną szansę, nie wiadomo jednak, czy będzie w stanie przechytrzyć tajemniczego Żniwiarza. Ale najgorsze, że gra, którą podjął może go zaprowadzić na szafot…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (177 ocen)
99
54
19
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotanka

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1EGZORCYSTA. JESZCZE JEDNA SZANSA?

Rok 973 po Wielkim Soborze

Miesiąc Świętego Augusta Budowniczego

Przesłuchanie zawsze jest nieprzyjemne, szczególnie jeśli aresztowanego przenicowuje na lewą stronę nie zmordowany rutyną strażnik, lecz fachowiec chcący uzyskać rezultat za wszelką cenę. Jak by człowiek nie kręcił, i tak wreszcie wyprowadzi go na czyste wody i należycie dociśnie. Oczywiście zawsze można po prostu nie odpowiadać na pytania, ale to nie jest dobry pomysł. Wówczas przychodzi bowiem kolej na mistrza nieco innego rodzaju, a kleszcze i rozpalone żelazo zmuszą do wyjawienia nawet tego, czego nigdy by się nie dogrzebał zwykły śledczy.

Właśnie dlatego nie zamierzałem milczeć, a na szczęście tym razem sumienie miałem wręcz kryształowe. Jednak nie umiałem jakoś do tego przekonać przesłuchującego mnie człowieka. Ale też pracę miał taką, że nie powinien nikomu wierzyć. Sam nieraz znajdowałem się na jego miejscu, więc doskonale wiedziałem, ile trzeba opanowania, żeby nie zacząć wrzeszczeć albo nie trzasnąć delikwenta w głupi łeb. Co by nie mówić, na pewno nie każdy jest w stanie przez prawie całą dobę trzymać nerwy na wodzy, otrzymując na te same pytania te same odpowiedzi.

Nie, chociaż to nie tak. Sposób formułowania zagadnień i ich kolejność ulegały zmianom. Gdybym miał coś do ukrycia, dawno musiałbym zaplątać się w zeznaniach. I tak parę śliskich kwestii udało mi się obejść z największym trudem.

– Ile grotów przywieźliście z wyspy? – zapytał po raz kolejny śledczy, robiąc jakieś notatki na leżącej przed nim karcie.

– Dwadzieścia siedem. – Spojrzałem przelotnie na niepozornego mężczyznę, zmrużyłem powieki i potarłem zmęczone oczy.

– Są tam jeszcze jakieś?

– Nie. – Przed odpłynięciem uległem namowom Raula i przeszedłem się po lesie, szukając w pniach drzew kawałków przeklętego metalu. – Ale wyspiarze obiecali przygotować po zimie jeszcze dwa.

– Jak dokładnie wyglądały groty? – Śledczy puścił moją ostatnią uwagę mimo uszu.

– Ciemny metal, bez śladu rdzy, dość topornie odkute…

– Czyli do Admiralicji przywiózł pan zupełnie inne?

– Nie ja je dostarczyłem do Admiralicji.

– Tym niemniej?

– Inne.

– Dlaczego w takim razie oświadczył pan, że ciemność jest zbyt mocna, i zatrzasnął wieko skrzyni? – Śledczy wpatrywał się we mnie podkrążonymi oczami. – Jak pan to wytłumaczy?

– W tamtej chwili nie wydawało mi się rozsądne oznajmiać wszem i wobec, że groty znikły. – Wzruszyłem ramionami.

Malkolm Parre mało mnie nie zabił, a jak zareagowaliby na niespodziankę pozostali wielmoże, aż strach pomyśleć. Kazaliby mnie poćwiartować jak nic. Bez sądu i śledztwa, na miejscu.

– Natychmiast rozpoznał pan, że ktoś podmienił zawartość kufra?

– Tak.

– W jaki sposób?

– Zobaczyłem rdzę, groty były innych rozmiarów, no i nie wyczułem klątwy.

– Czy ktoś inny mógł to równie łatwo dostrzec?

– Po pierwszych dwóch oznakach na pewno hrabia Luringa i William Chasmarti. Tylko że nie zdążyli zajrzeć do środka.

– Ktoś jeszcze?

– Brak klątwy wyczuje każdy z braci egzorcystów. Oczywiście gdyby ktoś im powiedział, na co mają zwrócić uwagę.

– Kiedy widział pan prawdziwe groty po raz ostatni? – Śledczy znów ujął pióro.

– Na pokładzie, przed zamknięciem kufra.

– Kto jeszcze był z panem w tamtej chwili?

– Hrabia Luringa i William Chasmarti.

Miałem tych wszystkich dociekań już po czubek głowy, ale nie mogłem okazywać zniecierpliwienia, żeby nie napytać sobie biedy. Gdzieś tam czekały na mnie dyby albo mistrz małodobry z igłami do wbijania pod paznokcie.

– Czy później którykolwiek z was zostawał sam z kufrem?

– Nie, od razu wyładowaliśmy go na pirs.

– Czyli utrzymuje pan, że możliwość podmiany mieli tylko Joel Jung i Grey Foks, zaufani ludzie szefa kolegium spraw wewnętrznych, Jacoba Lanye?

– Niczego podobnego nie twierdzę. Mówię tylko, że do ich karety zostały załadowane prawdziwe groty, a do Admiralicji dotarły fałszywe. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dokonano zamiany.

– Dobrze… – Śledczy wlepił wzrok w sufit i zamyślił się. – Rozważając sprawę najzupełniej teoretycznie, to czy Jung i Foks mogli otworzyć kufer, żeby schować groty pod ubraniem albo w karecie?

– Nie. – Oskarżać tych dwóch byłoby bardzo nierozsądnie i krótkowzrocznie. Bo to oznaczało splunąć w twarz samemu Lanye. – Znajdowałem się niedaleko, więc wyczułbym bijące od metalu emanacje ciemności.

– A jednak brak grotów odkrył pan dopiero po otwarciu wieka! – Śledczy spróbował mnie złapać na niekonsekwencji.

– Na kufrze wyrysowano odpowiednie znaki, które zatrzymywały mrok wewnątrz.

– Rozumiem… – Mężczyzna potarł nos piórem i nagle zmienił temat. – Kto zorganizował napaść na brata egzorcystę w czasie rejsu?

– Nie wiem – odpowiedziałem z całkowitą szczerością.

– Ale może ma pan jakieś podejrzenia w tej sprawie?

– Nie widzę wielkiego wyboru: albo Lens, albo Dragarn.

– Dlaczego nie ujął pan żywcem wrogiego agenta?

– Po zamachu stan mojego zdrowia pozostawiał wiele do życzenia. – Skrzywiłem się mimowolnie, kiedy poczułem ukłucie w głowie, przypominające o kontuzji. – A na wyspie zatrzymanie wykonawcy bez rozlewu krwi mogło zagrozić powodzeniu misji.

– Oczywiście. – Śledczy znów coś zanotował. – Ale uważa pan, że to Dragarn lub Lens?

– Prześladujący nas okręt szedł pod banderą Dragarnu, ale sposób utrzymywania łączności przypominał metody heretyków…

W tej chwili skrzypnęły drzwi i do pomieszczenia zajrzał Malkolm Parre.

– Jeszcze nie skończyliście? – zapytał.

– W zasadzie nie mam więcej pytań, wasza jasność – odparł śledczy.

– Sebastianie…

– Tak? – spiąłem się odruchowo.

– Idziemy…

Wstałem i na sztywnych nogach podążyłem do wyjścia. Oczywiście nie przypuszczałem, żeby Parre prowadził mnie osobiście do katowni albo na szafot, ale i tak miałem złe przeczucia. Za to, co się zdarzyło, po główce mnie nie pogłaszczą. I wcale nie było mi lepiej na myśl, że nie tylko ja znalazłem się w tak paskudnym położeniu. Po prostu mogę się stać kozłem ofiarnym. Chociaż Malkolm Parre wyglądał na całkiem zadowolonego z życia, nie wolno mi było stracić czujności. On i tak wyjdzie z tego zupełnie suchy i czysty, bez względu na wszystko. A ponieważ utrata grotów stoi kością w gardle kolegium spraw wewnętrznych, gad jeszcze na tym wygra.

– Mam nadzieję, że nie idziemy do katowni, wasza jasność? – zażartowałem ponuro.

– Nie, ona jest nieco dalej w tym korytarzu – odpowiedział Parre ni to żartem, ni to z pełną powagą. Zaczęliśmy wchodzić na piętro. – Oczywiście, nie mogę niczego zagwarantować, ale jeśli nie będziesz udawał głupka, nie grozi ci wizyta w tamtym miejscu.

– Wielkie dzięki – mruknąłem. – No to zostałem tak uspokojony, że hej…

Hrabia tylko chrząknął i nie odpowiedział na sarkazm. Wprowadził mnie do przestronnego gabinetu, wskazał przykryty białym obrusem stół z ustawionymi wokół plecionymi fotelami.

– Usiądź sobie – zaproponował.

– Czyżbym miał dostać wreszcie obiad? – uśmiechnąłem się i podszedłem do okna, które zajmowało prawie całą ścianę.

Przywieźli mnie tu nocą, nie mogłem nic dokładniej zobaczyć. A jak by nie patrzeć, dobrze wiedzieć, gdzie się człowiek właśnie znalazł.

Za oknem zobaczyłem ogród. Liście zaczynały żółknąć, trawniki były pięknie utrzymane, ścieżki wysypano drobnymi otoczakami.

Gdzie ja byłem?!

– Zdawałoby się, że człowiek w twojej sytuacji nie powinien przełknąć nawet kęsa. – Parre przypomniał mi, że nie powinienem czuć się bezpiecznie.

– Święta prawda! – Uśmiechnąłem się i zacząłem oglądać wiszące na ścianach obrazy. Nic z tych chaotycznych maźg nie rozumiałem, ale jedno mogłem powiedzieć na pewno: ramy były cenne. Na podłodze leżały dywany, portiery ozdabiały złote przeszycia. – A wie pan, dlaczego? Bo mi już język przysechł do podniebienia!

– Na herbatę możesz liczyć.

– Pańska dobroć nie zna granic. – Odwróciłem się w stronę okna. – Gdzie jesteśmy?

Ale odpowiedział mi już nie Malkolm. Mężczyzna w średnim wieku pojawił się nie wiadomo skąd i uścisnął rękę hrabiemu.

– To mój domek myśliwski – wyjaśnił z uśmiechem.

– Wasza jasność… – Skłoniłem się. Byłem zupełnie zaskoczony.

Gdyby wczoraj ktoś mi powiedział, że będę pił herbatę z doradcą jego wysokości, nawet bym się nie uśmiechnął z politowaniem. A przecież bez herbaty na pewno się nie obejdzie, jako że służący nakryli stół dla trzech osób. Domek myśliwski? No proszę…

– Proszę siadać do stołu – powiedział książę Morre. – Czeka nas długa rozmowa.

– W południe powinienem być już w pałacu – przypomniał mu Parre.

– Nie będzie aż tak długa.

Kiedy usiadłem, od razu pojawił się sługa, żeby napełnić filiżanki.

– Sądzę, Sebastianie, że domyśla się pan celu naszego małego zebrania? – Książę zlustrował mnie uważnie spod przymrużonych powiek. Służący opuścili gabinet.

– Nie – pokręciłem głową. – Ale to, co sprawiło, że się tutaj znalazłem, rzeczywiście jest niezmiernie interesujące, wasza jasność.

– Raul wyrażał się o panu jak najlepiej…

– To jednak nie wyjaśnia, dlaczego piję herbatę zamiast składać zeznania.

– Miałeś dość rozumu, żeby zatrzasnąć wieko, zanim ktoś inny zauważy zamianę grotów – uśmiechnął się Malkolm. Ujął szczypczykami kawałek cukru i wrzucił go do naparu.

– Ich zniknięcie nie zostało podane do wiadomości?

– Właśnie.

– A zatem wychodzi na to, że trzeba je odnaleźć, zanim wieść się jednak rozejdzie? – mówiłem dalej. To było oczywiste. – Nie byłoby rozsądnie dopuszczać do tajemnicy zbyt wielu ludzi, dlatego znów potrzebujecie moich usług.

– Prawda.

– Chodzi głównie o czas. Bo jak długo da się utrzymać sekret?

– Powiadomiliśmy o zdarzeniu kogo trzeba – oznajmił książę. – Pozostali… pozostali nie powinni się o tym nigdy dowiedzieć.

– Obawiam się, że nic nie rozumiem – przyznałem i żeby zamaskować zmieszanie, napiłem się herbaty.

– Czyj okręt próbował was przejąć na morzu? – spytał nagle Malkolm. – Z kogo składała się grupa zwerbowanych przez wroga żołnierzy wysłanych na ekspedycję?

– Robota Dragarnu, tak?

– Właśnie.

– Marszałka nie było na tamtym posiedzeniu – przypomniałem sobie. Zwykły przypadek czy działanie kolegium?

– Hrabia Ilme został zdymisjonowany ze względu na stan zdrowia – wyjaśnił książę.

– Wiadomo, kto z jego ludzi szpiegował dla Dragarnu?

– Jeden z zastępców – oświecił mnie Parre. – W Liranie dowiedzieli się o grotach i postanowili położyć na nich łapę, ale na szczęście nie dali rady.

– Czyli są przekonani, że to my je mamy! – zaśmiałem się.

– A ponieważ mogłoby to przeważyć losy wojny, Dragarn powinien stać się skłonny do ustępstw. Wzmocnienie Lensu jest im na rękę tylko do pewnych granic – hrabia potwierdził moje przypuszczenia.

– Zawarcie sojuszu sporo nas kosztowało, bo oprócz zwrotu części Protektoratu, zostaliśmy zobowiązani oddać Dragarnowi połowę grotów – wyjaśnił książę. – Do tej pory wszystko wisi na włosku i należy to brać pod uwagę.

– Są już jakieś tropy? – przeszedłem do sedna sprawy.

– Jeśli nie brać pod uwagę możliwości waszego spisku – postanowił mnie przy okazji nastraszyć doradca królewski – to groty mogli przejąć jedynie ludzie Jacoba Lanye.

– Zatem mamy tylko ich słowo przeciwko naszemu…

– Lanye został czasowo odsunięty od pracy i przebywa w areszcie domowym – oświadczył Malkom Parre, zupełnie jakby to było coś najzwyczajniejszego w świecie. – Nie może wywierać wpływu na rezultaty śledztwa.

– A na jakiej podstawie został tak potraktowany?

– Oficjalnie? Fatalnie prowadził operację przeciwko agenturze Dragarnu.

– Naprawdę uważacie, że Lanye osobiście zorganizował przejęcie grotów? – Nie mieściło mi się to w głowie. – Albo… albo może pojawiła się okazja, aby go pozbawić wpływów?

– Jakkolwiek bardzo chcielibyśmy utopić Jacoba – powiedział powoli książę – to w pierwszym rzędzie musimy odzyskać groty.

– Do tego wszystkiego pewne niuanse sprawy świadczą o tym, że pan Lanye nie uczestniczył w tym incydencie. – Malkolm wstał.

– A jakież są te niuanse?

– Joel i Grey nie żyją.

– To jeszcze o niczym nie świadczy. – Potrząsnąłem głową. Nawet jeśli owe dwa brytany były oddane bez reszty zarządzającemu kolegium spraw wewnętrznych, to mógł tych ludzi w razie konieczności poświęcić bez wahania. Szło o zbyt wysoką stawkę, żeby kierować się sentymentami. – Wręcz przeciwnie.

– Medycy oglądający ciała są przekonani, że zmarli, zanim przybył pan do Akrai.

– Tak? – Z trudem powstrzymałem się, by nie zakląć. – Niesamowicie skomplikowana sprawa.

– Proszę znaleźć groty. – Książę Morre puścił mimo uszu moją uwagę, po czym wyszedł z gabinetu. Nie ostrzegł mnie nawet przed konsekwencjami. Po co zresztą? Przecież i tak wszystko wiadomo.

– Jak rozumiem, to ja mam być kozłem ofiarnym? – upewniłem się.

– Nie kozłem ofiarnym – sprostował Parre – lecz dowódcą grupy poszukiwawczej. Chociaż w zasadzie to na jedno wychodzi.

– Dziękuję za okazane mi zaufanie, wasza jasność.

– Nie pajacuj! – warknął Malkolm. – Będzie cię prowadził Raul Luringa, on też wybierze ludzi.

– Oczywiście. Od czego zaczniemy?

– Powinieneś to wiedzieć najlepiej.

– Trzeba obejrzeć ten kufer – zamyśliłem się. – Tak, to konieczne.

– A po kie licho? – Parre wstał.

– Jeżeli to ta sama skrzynia, rzeczywiście nie ma znaczenia. Ale jeśli została podmieniona, to zmienia postać rzeczy.

Razem z Malkolmem zszedłem na dół i zatrzymałem się niepewnie przed schodami do piwnicy.

– A tam po co?

– Musimy iść do składu – uspokoił mnie hrabia. – No już.

Kufer okazał się tym samym, co do tego nie miałem wątpliwości. Zachowały się nawet ślady mojej koślawej pisaniny na bocznych ściankach. O czym to świadczyło? Tylko o tym, że jedną z wersji wydarzeń można wsadzić psu pod ogon, zanim w ogóle zdołałem ją w pełni sformułować.

– Coś jeszcze? – Malkolm zerknął na kieszonkowy zegarek. – Powinienem jechać do pałacu.

– Kareta. Muszę sprawdzić również karetę – odparłem.

– To jasne – zgodził się Parre. – Erich cię odwiezie. Radzę podejść do tej sprawy z powagą. Jeżeli znów zawiedziesz…

– Nie zawiodę. – Starałem się mówić z pewnością siebie, jakiej wcale nie odczuwałem. – Nie zawiodę…

Niestety, gdy obejrzałem karetę, musiałem się pogodzić z faktem, że nikła nadzieja na szybkie rozwiązanie sprawy stała się już wręcz iluzoryczna.

– Dokąd mnie przywiozłeś? – osłupiałem, kiedy Erich zatrzymał powóz na poboczu drogi, niedaleko wjazdu do Akrai.

– Chciał pan zobaczyć karetę? – upewnił się ten sam niepozorny jegomość, który poprzednim razem woził mnie po mieście.

– Chciałem.

– Tam jest. – Wskazał mi kierunek.

Zakląłem pod nosem i pobrnąłem przez wysoką trawę w stronę krzaków nad brzegiem rzeki. Buty z miejsca przemokły, ale nie zwracałem na to uwagi. Przy zaroślach dostrzegłem kilku strażników, dolatywał stamtąd zapach spalenizny. Czyżby Joel i Grey właśnie tutaj zakończyli żywot? Chociaż to było mało prawdopodobne.

– On jest ze mną! – krzyknął do warty Erich, nie schodząc nawet z kozła. Zbrojne zuchy zaraz się uspokoiły.

Skinąłem głową stróżom prawa, obszedłem krzaki i ponuro wpatrzyłem się w wypalony szkielet pojazdu. No proszę! Nie miałem co liczyć na jakieś ślady. Łajdaki.

– Nic nie ruszaliście? – Starając się nie pobrudzić sadzą, zajrzałem do wnętrza karety. Na szczęście nie było aż tak źle. Deszczowa pogoda odegrała swoją rolę.

– Ależ skąd, wasza miłość – zameldował dowódca warty.

– Do wnętrza nikt nie właził? – Dziura w podłodze skłoniła mnie do pewnych refleksji. Może deski po prostu się przepaliły i kufer wypadł? Lecz to też mogło nie mieć związku z pożarem. Szkoda tylko, że trudno było ocenić rozmiary otworu. Ale też nie było to aż tak ważne.

– Nikt nie właził, wasza miłość.

– Dobrze.

Dla pozoru pokiwałem poważnie głową i poszedłem z powrotem do czekającego na mnie Ericha. Co by nie mówić, mokasyny to bardzo marne obuwie przy takiej pogodzie, jaką mieliśmy ostatnio. Przy pierwszej okazji trzeba będzie je zamienić na coś bardziej odpowiedniego.

– Zobaczył pan? – zapytał Erich.

– Zobaczyłem. – Wszedłem do powozu.

– Teraz do pałacu?

– Do pałacu. Tylko trzeba jeszcze pojechać na Farbiarzy.

– Jak trzeba, to trzeba.

Kazałem zatrzymać się na skrzyżowaniu Farbiarzy z Pogorzelców i udałem się w stronę budynku Admiralicji. Nie musiałem daleko chodzić, bo po dotarciu do miejsca, w którym zatrzymała się kareta, kiedy jakiejś furmance przed nią rzekomo oberwało się koło, zobaczyłem ciemną szczelinę, prowadzącą do kanalizacji deszczowej. Cóż, teraz stało się jasne, w jaki sposób złodzieje pozbyli się przeklętego metalu. Pozostawało tylko wyjaśnić, kto odpowiadał za cały ten występ, skoro Joel i Grey wyzionęli przedtem ducha. No i trzeba jeszcze odzyskać groty.

– Coś pan znalazł? – zaciekawił się Erich, kiedy wróciłem do powozu i zacząłem otrząsać błoto z butów.

– Tak jakby… – mruknąłem. Nie zamierzałem się wywnętrzać z oczywistych przyczyn. – Jedziemy!

* * *

Do kompleksu pałacowego dotarliśmy od strony Zachodniego Kanału. Erich przekazał mnie wprost do rąk pilnujących tylnego wejścia „szarych surdutów” i ze spokojnym sumieniem się pożegnał. Uprzedzeni już najwyraźniej strażnicy nie zadawali zbytecznych pytań, lecz niezwłocznie zaprowadzili mnie do sekretariatu przed gabinetem Raula Luringi.

Apartamenty dowódcy straży pałacowej nie robiły wielkiego wrażenia. Była to niepozorna oficyna wyposażona w odrapane meble i ze skrzypiącymi podłogami. Po korytarzach snuły się jakieś mętne indywidua. Do tego wszystkiego zamiast ładniutkiej dziewczyny – której powinienem się spodziewać po hrabim – wszystkim dyrygował łysy staruch, przy każdej okazji dokuczający pełniącym tu służbę ludziom.

Jeden z tych znoszących obojętnie ataki starucha strażników okazał się Sierżantem, który odwiedził mnie w lochu. Widocznie rzeczywiście ludzie Pratta zostali przydzieleni do pomocy straży pałacowej.

– Proszę przejść. – Stary pierdziel najwyraźniej aż palił się, żeby odpowiednio potraktować niezapowiedzianego gościa i przetrzymać go do końca dnia, ale nie ośmielił się sprzeciwiać wyraźnemu rozkazowi.

Otworzyłem drzwi gabinetu Raula i rozkaszlałem się od wiszącego w powietrzu dymu. W pomieszczeniu napalone było tak, że można by powiesić siekierę. I to mimo otwartego na oścież okna!

– Zamykaj drzwi! – zawołał Luringa, rzucając się na sfruwające ze stołu papiery.

– Dzień dobry. – Wszedłem bez zbędnego pośpiechu. – Udusić się tutaj można…

– Przywykniesz – burknął Jack Pratt, opróżniając fajkę.

– Nie sądzę – odparłem.

Niewielki pokoik był zastawiony gęsto jakimiś szafami, w kąt wciśnięto masywny sejf. Przy oknie stało zawalone papierami biurko, przy którym ulokowali się Raul z Jackiem. Poza nimi w gabinecie nie było nikogo.

– Kawy? – Hrabia odłożył na bok tlącą się zjadliwym dymem fajkę.

– Daruję sobie. – Usiadłem na parapecie. – Dobrze, że nie przejąłem od pana tego zgubnego nałogu.

– Mówisz o kawie?

– O paleniu.

– Próbowałem rzucić.

– Właśnie widzę.

– Dobra, nie jęcz – usadził mnie Pratt, nabijając fajkę kolejną porcją tytoniu. – My tu nie jesteśmy na plotkach, tylko zajmujemy się ważnymi sprawami.

– A czy ktoś temu przeczy? – Wzruszyłem ramionami. Ich wygląd jak najbardziej o tym świadczył. Włosy rozczochrane, oczy czerwone, powiedzieć o ubraniach, że nie były w zupełnym porządku, to jak nic nie powiedzieć. Czyżby siedzieli od wczoraj? – Z tego, co widzę, wnoszę, że z rozkazu jego królewskiej mości opracowujecie plan kampanii wojennej przeciwko heretykom. A może naradzacie się nad przewrotem pałacowym?

– Sebastianie kochany, twój sceptycyzm jest bezpodstawny. – Hrabia upił nieco kawy. – Biorąc pod uwagę ogrom pracy, jaki się na nas zwalił…

– Na was? Czyżby pan tego ryżego oszusta przyjął na dłuższy czas do służby?

– Co komu do domu, jak chałupa nie jego – burknął Pratt.

– Na zawsze – oświecił mnie Raul.

– Ach, rozumiem. Ale co to wszystko znaczy? Postanowiono rozwalić resort Lanye na drobne kawałki?

– Nie, bo napatoczyłem się w samą porę – odparł hrabia posępnie. – Nikt inny nie miał ochoty podzielić losu księcia Alangorskiego.

– Nie przypuszczam, żeby trzeba było się tego tak bardzo obawiać. – Pokręciłem głową.

– Dlaczego? – zainteresował się Jack.

– Marionetki nie są samobójcami. To wbrew ich naturze.

– Skąd taki wniosek? – nie zgodził się ze mną Raul. – Opętani nader często podnoszą na siebie rękę.

– Marionetki to nie są zwykli opętani. Diabeł jest w nich zamknięty i musi umierać razem z człowiekiem.

– Tak sądzisz?

– Jestem pewien. Jeżeli diabeł nie ma szans na ucieczkę, marionetka nie podejmie ryzyka.

– Może coś w tym jest. – Raul w zadumie podrapał zarośnięty pokaźną szczeciną podbródek. – Ale jak by nie było, spraw mamy po czubek głowy, albo i wyżej.

– W takim razie nie będę przeszkadzać – powiedziałem i potarłem swędzący od nadmiaru dymu nos. – Kogo wyznaczy pan pod moje rozkazy?

– Masz jakieś punkty zaczepienia?

– Możliwe.

– Mów.

– Na razie nie za bardzo jest o czym. Czy dobrze rozumiem, że wersja o udziale w kradzieży samego Lanye nie jest rozpatrywana?

– Źle rozumiesz – odpowiedział twardo Raul. – Po prostu nie należy się na niej nadmiernie skupiać. Kanclerz oznajmił bardzo wyraźnie, że nie ścierpi w tej sytuacji żadnych zaniedbań. A książę Gastre nie ma zwyczaju ostrzegać dwa razy.

– Dobrze. Zatem powiem tak: groty zostały skradzione przez Joela i Greya. Przez otwór w podłodze karety wrzucili je do kanału, kiedy zatrzymali się przez tę furmankę, która jakoby złamała oś.

– Niczego sobie koncepcja – westchnął Pratt – tylko że tych panów znaleziono martwych na tyłach ich ulubionej jadłodajni. Medycy są pewni, że śmierć nastąpiła w nocy przed przybyciem okrętu do portu.

– To komplikuje sprawę. – Nie zamierzałem formułować żadnych pochopnych wniosków. – Muszę obejrzeć miejsce, w którym ich znaleziono, a także zobaczyć ciała.

– Czegoś jeszcze potrzebujesz? – Hrabia potarł piekące oczy i znów zaczął rozpalać fajkę.

– Ludzi i pewnej meliny. I pieniędzy. I butów.

– Butów? – Jack pochylił się nad stołem, spojrzał na moje ubłocone mokasyny i zachichotał. Od razu poprawił mu się humor. To łajdak…

– A poza tym? – dopytywał Raul.

– Muszę wiedzieć, dlaczego śmierć Joela i Greya zdjęła podejrzenie z Lanye.

Że sprawa nie jest czysta, przypuszczałem od początku, a reakcja Luringi tylko mnie w tym utwierdziła.

– Nie zdjęła – odparł – tylko że akcenty rozłożyły się inaczej.

– W jaki sposób?

– Kiedy tylko objąłem dowództwo straży, pewien jegier próbował zabić kilku wysoko postawionych wielmożów. Zamach się nie powiódł, a niedoszły morderca zginął podczas zatrzymania, ale po jakimś czasie niedaleko pałacu znaleziono pozbawione munduru ciało właściwego kuriera. Nie można było ich od siebie odróżnić.

– Bliźniacy?

– Nie. W dodatku mieli identyczne blizny, a nawet zadrapania.

– Jasne. – Zamyśliłem się. – Jasne… Czy kiedykolwiek widział pan Joela i Greya, zanim spotkaliśmy ich w porcie?

– Zdarzało się.

– Nie zauważył pan nic podejrzanego, kiedy rozmawiał pan z nimi ostatni raz?

– Gdybym nie znał wszystkich okoliczności sprawy, nigdy bym nie uwierzył, że miałem do czynienia z kimś innym.

– Rozumiem. Nie mam więcej pytań.

– Zatem tak… Pieniądze to nie problem, mieszkanie też. Buty? Zaraz zdejmą miarę, do wieczora przyniosą. A do pomocy bierz Jacka. – Raul błyskawicznie uporał się z moimi żądaniami i zadowolony rozparł się na krześle. – To wszystko, jesteście wolni.

– Chodź, mój mały pomocniku. – Pociągnąłem rudego spryciarza do wyjścia. – Macie własnego szewca?

– Nadwornego.

– Dobrze sobie żyjecie.

W poczekalni trafiliśmy na pana Sare. Udał, że mnie nie poznaje, ja też nie zamierzałem się afiszować ze znajomością, skinąłem na pożegnanie Sierżantowi i wyszliśmy.

– Ważna szycha? – spytałem.

– Rick Sare? Zastępca Raula.

– Naprawdę?!

– Nie przejmuj się – uspokoił mnie Pratt. – Hrabia krótko go trzyma.

– Jasne. – Wyszedłem na ganek i dopytałem: – A ciebie?

– W jakim sensie? – Rudy zrobił minę, jakby nie zrozumiał pytania.

– Jaką masz pozycję w tym całym układzie?

– No, tak w ogóle… – Jack wypiął dumnie pierś, a potem odetchnął głośno i machnął ręką. – Ech, żadnej nie mam jak na razie.

– Czyżby? – spytałem z powątpiewaniem.

– Dokumenty o mianowaniu zastępcą dowódcy straży pałacowej są rozpatrywane. Tam. – Wskazał palcem niebo. – Wszystko będzie zależeć od wyników śledztwa. Bierzmy się do pracy, musisz mi pomóc.

– Cwaniak z ciebie. – Pokręciłem głową. – Dobrze, chodźmy zamówić buty.

– A dalej?

– Masz powóz?

– Weźmiemy jakiś.

– Trzeba obejrzeć trupy tych dwóch. I miejsce ich znalezienia.

– I co potem?

– Rosół z kotem. Idziemy.

Wizyta u szewca nie zajęła wiele czasu i już po kwadransie wsiedliśmy do czekającego przy tylnej bramie odkrytego powozu, na koźle którego siedział odziany w barwną liberię Pierre, jeszcze jeden przerzucony do pracy w straży pałacowej funkcjonariusz kolegium spraw wewnętrznych.

– Aha! – palnąłem się dłonią w czoło. – Gdzie są moje rzeczy?

– W mieszkaniu – odparł Jack, jakby to było coś oczywistego.

– To znaczy?

– Prosiłeś o melinę?

– Chcesz powiedzieć, że zatroszczyliście się zawczasu o kwaterę dla mnie?

– A co myślałeś? Ja tam cię do swojego łóżka nie wpuszczę.

– Zapamiętam to sobie…

– Dokąd jedziemy? – zapytał Pierre, odwracając się do nas.

– Do kostnicy – zarządziłem.

– Której?

– Jedź na plac Trzech Kanałów – podpowiedział Jack.

– A, czyli tej naprzeciw gmachu tajnej służby? – uściślił woźnica, skręcając w jakąś wąziutką uliczkę.

– Właśnie tej.

– Słuchaj. – Trąciłem rudego w bok. – W jakiej dziurze zamierzacie mnie umieścić?

– Zaraz dziurze! Zwyczajny pokój w domu marynarki wojennej. Umieszczam tam swoich ludzi do straży, będziesz żył jak u Świętych za pazuchą.

– Chciałbym w to wierzyć…

– Nie bój się, u nas wszystko jest jak trzeba.

– Żartujesz sobie, prawda?

– Niech ci będzie….

W kostnicy nie udało się ustalić nic pożytecznego. I nie chodziło nawet o wstrętny odór, który sprawiał, że chciało się stamtąd uciekać jak najszybciej, ani o widok ciągnących się w nieskończoność rzędów prycz, czasem pustych, ale częściej z ciałami nakrytymi brudnymi płachtami. Nie, po prostu liczyłem na to, że wyczuję ślady opętania, ale ciała pomagierów Lanye okazały się czyste. Najmniejszych resztek emanacji ohydy.

– Ustalono przyczynę śmierci? – spytałem medyka, który wypełzł ze swojej pakamerki.

– Zatrzymanie oddechu.

– Trucizna czy uduszenie?

– Uduszenie.

– Aha. – Wiadomość specjalnie mnie nie zaskoczyła. Ciemne pasma na szyjach nieboszczyków mówiły same za siebie, ale musiałem się upewnić. To wszystko nie składało się w całość. Nie chciało mi się wierzyć, że bandziory pozwoliły się udusić ot, tak sobie. – To wszystko?

– Obaj noszą ślady uderzeń w głowę, zaraz za lewym uchem. – Łapiduch pociągnął nosem. – I sądząc z pewnych oznak, zostali najpierw odurzeni.

– Ktoś im podał narkotyk czy sami zażyli?

– Nie wyglądają na takich, którzy by dłużej stosowali podobne środki. Chociaż nie przeprowadzaliśmy jeszcze sekcji.

Rzuciłem prześcieradło na pustą pryczę i wyszedłem.

Sprawa wyglądała dość dziwnie. Nie wyczułem śladów opętania, ale ktoś bardzo się przecież postarał, żeby wysłać tych dwóch na tamten świat. Tylko czy zabójca był sam, czy działali w grupie? W każdym razie włożono sporo pracy w to, żeby uniknąć rozlewu krwi. Co było zatem celem takiej dbałości: ciała czy ubrania? Groty przejęły posłuszne obcej woli żywe trupy czy ktoś przyjął postać strażników?

– Jak idzie? – spytał czekający na mnie przed wejściem Jack.

– Tak sobie. – Spojrzałem ponuro na pokryte szarymi chmurami niebo. W dodatku zaczął kropić deszcz. – Nie mogłeś załatwić czegoś krytego?

– Po co? – Pratt naciągnął na głowę kaptur i wszedł do pojazdu.

– Daj kawałek peleryny.

– Już się rozpędziłem.

– Jesteś bardzo złym człowiekiem. – Usiadłem na mokre siedzenie i podniosłem kołnierz kurty. – Jedziemy na kwaterę.

– Stąd mamy blisko do „Brylantowego Ptaka”.

– A co to znowu?

– Tam znaleziono ciała.

– Niech będzie. Ale jeśli się przeziębię i rozłożę, ty będziesz winien.

– Jakoś to przeżyję – prychnął rudy przechera. – Przywiozę ci miodu albo nalewki malinowej.

– Trzymam za słowo. Pierre, będziesz świadkiem w razie czego.

– Nie będę – odparł woźnica. – Świadkowanie bywa bardzo niezdrowe.

– Właśnie! – ucieszył się Pratt. – Moja szkoła!

– Coś zginęło nieboszczykom?

– Odzież i służbowe blachy. Nic więcej.

– Rozumiem. A co z „Brylantowym Ptakiem”? Joel i Grey często tam bywali?

– Bywali, bywali, ale nie tylko tak sobie. Byli współwłaścicielami tego miejsca i mieszkali w pokojach nad salą jadalną.

– Przypuszczam, że obsługę już przetrzepaliście na wszystkie strony? – spytałem.

Pierre znów skierował powóz w jakiś wąski zaułek i ledwie zdołaliśmy się minąć z furmanką, wyładowaną pustymi beczkami.

– Do tej pory ich trzepiemy. Ale bez skutku. Nikt nic nie widział i nie słyszał.

– Ktoś jednak dodał im narkotyku do wina.

– A potem zwabił na tyły, rąbnął po łbach, udusił, rozebrał i wrzucił ciała do tego tam kanału. – Jack wskazał na ukryty wśród zarośli rów. – I nikt tego wszystkiego nie zauważył.

– Właśnie tak zwykle bywa.

Wygramoliłem się z powozu i zacząłem oglądać podwórze tawerny.

Drewniana kłoda do dzielenia mięsa, kawałek dalej śmietnisko i kałuża pomyj. Jacyś oberwańcy rozładowywali wóz z warzywami, obok pętał się bezdomny pies. Ale tak było teraz, natomiast po zapadnięciu ciemności nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien się tutaj pokazywać.

– Ciała znaleźli przypadkowo jacyś chłopcy. – Jack podszedł do mnie. – Mieliśmy trochę szczęścia.

– Czego tu szukali?

– Mówili, że chcieli puszczać statki – uśmiechnął się rudy. – Ale myślę, że patrzyli, jak by tu coś podkraść z sąsiedniego podwórza.

– Możliwe – przytaknąłem. Kilka desek w stojącym nad kanałem ogrodzeniu było podłamanych, z dziury ciekawie wyglądało bezczelne czarne kocisko o uszach postrzępionych w licznych bójkach. – Jedziemy dalej.

– Nie chcesz porozmawiać z zarządcą?

– Nie widzę potrzeby.

– Zmarzłeś? – zachichotał Pratt.

– Miód mam obiecany.

– Przecież nie zachorowałeś!

– Zachorowałem. Ekhe, ekhe. – Wsiadłem do powozu, spojrzałem na rozciągniętą w paskudnym uśmieszku gębę Jacka i westchnąłem ciężko: – Dobrze, diabli z tobą. Idziemy rozmawiać.

– Czyżbyś jednak dostrzegł potrzebę?

– Owszem. Od dwóch dni nie miałem w ustach nawet ziarnka maku.

– Czyli chcesz za państwowe pieniądze bandzioch napchać? Oj, nieładnie!

– Tak! – zatrzymałem się przed tylnym wejściem do tawerny i odwróciłem w stronę Jacka. – Jak stoimy z pieniędzmi?

– Z jakimi pieniędzmi? – Pratt odsunął się, żeby przepuścić kuchcika, niosącego kosz cebuli.

– Tymi, które Raul obiecał przydzielić.

– Jego pytaj.

– Spytam – zapewniłem.

– To spytaj – prychnął Jack i podsunął blachę pod nos zdziwionego naszym pojawieniem się na zapleczu starszego kelnera. – Zarządcę do pokoju trzeciego.

– Masz tutaj gabinet? – uśmiechnąłem się, kiedy rudy własnym kluczem otworzył drzwi i złamał przylepioną do framugi lakową pieczęć.

– Myślę czasem o tym. Ale to nieboszczyków. – Wszedł do środka i wskazał stojącą pod przeciwległą ścianą niedużą kanapę. – Czuj się jak u siebie w domu.

– Bardzo chętnie.

Gabinet był urządzony, trzeba powiedzieć, z dużym smakiem. Tego na pewno nie spodziewałbym się po Joelu i Greyu. Po obu stronach drzwi przymocowano wysokie na wzrost mężczyzny lustra, a przy stoliku dosuniętym w pobliże kanapy stały dwa fotele. Pod sufitem wisiała lampa z czerwonym abażurem, okno zasłaniała stora, a w kącie połyskiwał miedziany kandelabr z ogarkami świec.

– Nieźle tu. – Zdjąłem kurtkę i umieściłem ją na wieszaku za portierą. – Przyjemnie.

– I nikt postronny nie dosypie czegoś do jedzenia.

– Chyba że po drodze z kuchni.

– Też prawda.

– Panowie… – Do pokoju zajrzał niepewnie zarządca, młodo wyglądający mężczyzna o wypomadowanych włosach. – Czym mogę służyć?

– Nikt sobie niczego nie przypomniał? – Jack pańskim ruchem rzucił pelerynę na oparcie fotela.

– Nie. – Zarządca nerwowym ruchem poprawił włosy. – Nic o tym nie wiem.

– Wychodzili wówczas tak, jak zwykle? – spytałem. – Razem czy pojedynczo?

– Razem. Nikt nie zauważył nic niezwykłego.

– Czyli dość często opuszczali to miejsce przez tylne wyjście?

– Od czasu do czasu – odparł napomadowany.

– Dlaczego?

– Zmarli nie należeli do ludzi, którym można było bezkarnie zadawać podobne pytania.

– Oczywiście. – Jack plasnął na kanapkę. – Obiad dla dwóch osób prosimy. Nie trzeba żadnych frykasów, niech będzie to, co właśnie gotuje się w kuchni. I butelkę czerwonego wina. Może być zeszłoroczne, z winnic Lema.

– Jak pan rozkaże. – Zarządca wyszedł.

– I nakarmcie naszego woźnicę! – krzyknąłem jeszcze za nim.

Podszedłem do kandelabru. Czy mogli domieszać do wosku jakieś narkotyki? Ale gdybyśmy nawet potwierdzili taką możliwość, nic by nam to w sumie nie dało.

– Nie martw się. – Pratt wyjął kapciuch i fajkę. – Kto jak kto, ale Pierre głodny chodził nie będzie.

– Zabieraj to – powiedziałem, patrząc w lustrze na swoją porośniętą rudawą szczeciną fizjonomię. – Nie mam już siły wąchać tego świństwa.

– Zapalę na dworze. – Jack zaczął nabijać fajkę.

– To jakaś moda w straży, czy co?

– Aha – mruknął i machnął ręką na zaglądającego do gabinetu sługę: – Można wnosić.

Stół nakryto w mgnieniu oka. Wyrosły na nim półmiski, talerze, kielichy i otwarta butelka wina. Wyglądało to wręcz na magię.

– Zupa rybna. – Kelner nalał do talerzy aromatycznego płynu i sięgnął po butelkę.

– Jesteś wolny – rzekł pośpiesznie Pratt. – Sami już sobie poradzimy.

Bardzo słusznie – a cóż to, ręce nam do tyłków przyrosły? Dodatkowe uszy podczas rozmowy też niepotrzebne. A przecież trzeba pogadać z Jackiem od serca. I to jak trzeba…

Ale do rozmowy przystąpiliśmy dopiero po posiłku. I zupa, i pieczeń w grzybowym sosie okazały się godne najwyższych pochwał, więc nie chcieliśmy psuć sobie apetytu tematami służbowymi. Dopiero kiedy rozlałem do kielichów ciemnoczerwone wino, Jack oparł się wygodnie i ziewnął:

– I co o tym wszystkim myślisz?

– Że jesteśmy w ciemnej rzyci.

Wino też okazało się niezłe, spojrzałem na nalepkę. „Rubin z Tirogi”, tłoczony w pozaprzeszłym roku. Niezły dla winiarzy musiał być ten rok. Warto zapamiętać.

– Aż tak źle?

– Właśnie. Jak znam życie, a trochę znam, to grotów już nie ma w Akrai.

– Tym niemniej oczekuje się od nas rezultatów. – Jack postawił puste naczynie na stół. – I albo będą, albo zginiemy bohaterską śmiercią po procesie sądowym. Wolałbym pierwszy wariant.

– Wyobraź sobie, że ja też. – Znów napełniłem kielichy. – Wychodzi na to, że mamy najwyżej parę dni, żeby rozwikłać tę łamigłówkę. Inaczej groty zdąży podkupić Stilg.

– Myślisz, że spróbują je przemycić?

– Niewątpliwie. – Wciągnąłem nosem i półotwartymi ustami winny bukiet. – Dragarn też zamierza położyć na nich łapę. Poza tym ryzyko wpadki podczas odprawy celnej jest bardzo duże.

– A gdyby nie zawijać do portów?

– W naszych czasach to przed niczym nie zabezpiecza.

– Jesteś taki pewny, że kradzież zorganizował Lens? Dlaczego?

– Bo Dragarn do tej pory nie wypowiedział nam wojny.

– Jasne. – Jack rozłożył się na kanapie i zaczął machać nogą w powietrzu. – Dobrze tu, co? Wybrać tylko jeszcze sobie ze służby parę ładnych dziewcząt i kazać im tańczyć na stole.

– Tutaj się tak robi?

– Wcale nie. I właśnie to mnie niepokoi.

– Nie masz dobrego zdania o nieboszczykach.

– Zaś bym tam miał…

– Cóż, pora się zbierać. – Wstałem. – A co słychać u twojego przyjaciela?

– Którego? – Pratt zaczął rozpalać fajkę.

– Chasmartiego.

– Och… khe, khe! – rozkaszlał się rudy. – Nie przypominaj o nim bez potrzeby.

– A co?

– Obowiązki Lanye pełni tymczasowo niejaki Premine. Znasz takiego?

– Nie złożyło się.

– Okropny skurrr… Od razu zrobił Chasmartiego swoim zastępcą. – Jack narzucił pelerynę i stanął w drzwiach. – To co, idziemy?

– Czyli wyjaśniła się sprawa jego patrona? – Wyszedłem z gabinetu, zakładając kurtę. – Nie będziesz pieczętować pokoju?

– Po co? Obejrzałeś lokal, niech już z niego korzystają.

– Tak, obejrzałem…

– Proszę zapisać na mój rachunek – rzucił niedbale rudy starszemu kelnerowi.

Wyszliśmy oczywiście od zaplecza.

– Szyszka z ciebie. – Poszedłem za przyjacielem, a w powozie rozkazałem: – Jedziemy.

Pierre pośpiesznie schował płaską butelczynę do kieszeni i starając się oddychać w bok, zapytał:

– Dokąd?

– Na jego kwaterę. – Jack trącił mnie w bok.

Na pewno wyczuł odór alkoholu, ale ponieważ był w doskonałym nastroju, nie miał ochoty robić scen podkomendnemu. Zupełnie się rozpuścili…

* * *

Dom, w którym zostałem zakwaterowany, wybudowano w pobliżu portu. Nie była to najbardziej wyszukana i spokojna dzielnica miasta, ale przynajmniej mieszkający tu marynarze sami bez trudu mogli upuścić krwi każdemu rzezimieszkowi. A żeby któryś ze złodziejaszków nie zamarzył nawet o własności państwowej, podworzec trzypiętrowego budynku został otoczony wysokim, kutym ogrodzeniem. Przy czym na samych szpicach wieńczących konstrukcję mieszkańcy nie zamierzali poprzestawać. Wprawdzie pilnujący bramy wujaszek o siwych wąsach stracił gdzieś wszystkie palce lewej ręki, ale na pewno nie zapomniał, jak się korzysta z bosmańskiej pałki, która zwisała mu u pasa. Miał też piszczałkę, więc w każdej chwili mógł wszcząć alarm.

– Otwieraj! – krzyknął na niego Pierre.

Weteran zmierzył nas uważnym, przenikliwym spojrzeniem, podrapał się za uchem i pokręcił głową.

– Nie dostałem poleceń co do powozu.

– Całkiem zgłupiałeś, stary? – zmieszał się nasz woźnica.

Stróż odwrócił głowę i ostentacyjnie splunął brązową od żucia tytoniu śliną.

– Chodźmy piechotą. – Zeskoczyłem z powozu i poszedłem ku bramie.

Siwowąsy nie zgłaszał już wątpliwości, tylko otworzył furtę.

– Byli już ludzie ze straży pałacowej? – zapytał idący za mną Jack.

– Kogo tu nie było! – Stary skrzywił się z niechęcią. Nie czuł najmniejszego respektu przed szczurami lądowymi. Straż pałacowa? Też coś!

– Chodźmy wreszcie. – Trąciłem rudego. Zmarzłem tak, że straciłem siły. W dodatku ta mżawka… Jeszcze chwila, a się przeziębię. – W jakiej budzie mnie umieściliście?

– Też sobie wymyśliłeś! W budzie! – Jack spojrzał na wielkiego psa łańcuchowego i uśmiechnął się. – Chociaż gdybyś bardzo chciał…

– Idź do diabła! – Otworzyłem drzwi i wszedłem do przestronnego holu.

– Panowie? – Krzepko zbudowany mężczyzna, siedzący przy biurku, podniósł na nas wzrok. Zmrużył podejrzliwie oczy i zwrócił się do siedzącego w głębokim fotelu Sierżanta. – To od was?

– Nie inaczej. – Sierżant wstał i zameldował: – Wszystko w porządku.

– To znakomicie. – Jack skinął głową. – Na razie jeszcze tu posiedź, wieczorem przyślę kogoś na zmianę.

– A to w jakim celu? – zdziwiłem się. – Po co tyle straży?

– Na wszelki wypadek. – Pratt nie miał ochoty wdawać się w tłumaczenia, spojrzał przelotnie w wiszące na ścianie lustro i pstryknął palcami. – Klucz poproszę.

– Zaprowadzę panów.

Portier chwycił oparte o ścianę szczudło i pokuśtykał ku schodom. Przyczyną ułomności nie była starość – zamiast lewej nogi miał drewniany kikut.

– Nie warto – próbował go powstrzymać Jack, ale nic to nie dało.

– Tak trzeba! – Usadził rudego kulawy marynarz i zwrócił się do Sierżanta: – Przypilnuj przez chwilę gospodarstwa, młody.

– Tak jest! – odparł strażnik, z trudem powstrzymując wesołość.

Portier zaskakująco sprawnie wdrapał się na piętro, otworzył najbliższe schodom drzwi i oddał mi klucz. Wszedłem do środka. Jeden pokój, stół, dwa krzesła, pod ścianą wąskie łóżko, w kącie szyfoniera. A co najważniejsze, znajdowały się tutaj moje rzeczy, wszystkie i nienaruszone. To mnie naprawdę ucieszyło.

– Latryna jest na piętrze – poinformował stary. – Będzie się pan u nas stołował?

– Nie – odpowiedział za mnie Jack i wsunął weteranowi pół marki. – Tylko moim rabatów nie dawaj, żeby się nie rozpraszali.

– Jasne! – Portier dumnie wypiął pierś. – U mnie nie pohulają! We flocie radziłem sobie sam z półsetką takich zuchów.

– Świetnie. – Pratt zamknął drzwi i uśmiechnął się, widząc umeblowanie. – Prosto, ale ze smakiem, jak to mówią.

– Po co przydzieliłeś mi ochronę?

Zrzuciłem przemoknięte mokasyny i od razu przymierzyłem dostarczone już do pokoju buty. Ależ świetnie leżały! Nigdzie mnie nic nie uciskało. Ciekawe, jak się będą nosić?

– A co, znów chcesz oberwać po łbie? – uśmiechnął się złośliwie rudy.

– Kpisz sobie?

– Coś w tym rodzaju. Jakie masz dalsze plany?

– Przejedziemy się po mieście, pogadamy z tym i owym.

– Na jaki temat?

– Wiesz przecież.

Wyjąłem z worka szydło i wsunąłem je za cholewkę. Pochwę z zakrzywionym sierpowato ostrzem przypiąłem do pasa.

– No? – popędził mnie Jack.

– Wszystko to wygląda na czyjąś rutynową robotę.

– Naprawdę uważasz, że Lens zatrudnił do tego miejscowych przestępców?

– A dlaczego nie? – Zapiąłem płaszcz, włożyłem kapelusz i spojrzałem w lustro przy drzwiach. Ujdzie. – Nie musieliby sami nic kombinować, a później łatwo się pozbyć wykonawców.

– Wygląda na to, że będziemy się uganiać za zjawami? – Jack wyszedł na korytarz.

– Rzeczywiście. Tak to wygląda. – Przekręciłem dwa razy klucz w zamku, poszedłem za rudym po schodach. – Ale to nic strasznego. Ważne, żeby były jakieś wyniki.

– Cieszę się, że to rozumiesz. Nie chciałbym na stare lata tyrać w Pacharcie czy Avriji. Chociaż na wyspach, jak powiadają, ładni chłopcy są w cenie. Jakby co, staniesz się kochaneczkiem jakiejś bogatej babuleńki…

– Odgryź sobie jęzor!

– Przecież tylko żartuję. Jaka Pacharta, jaka Avrija? Jeśli nie znajdziemy grotów, uduszą nas i już.

– Żartowniś, cholera…

– Ale gdzie tu niby żarty? Toż to cała prawda! – zachichotał Jack. – Dokąd jedziemy?

– Zobaczysz. – Skrzywiłem się. Też mi się komediant trafił. – Chyba nie masz nic przeciwko wizycie w najgłębszych smrodach miasta?

– Jak mogłeś tak w ogóle pomyśleć?

– To doskonale.

ROZDZIAŁ 2MROCZNY SETNIK. DROGA DO MERNU

Miesiąc Świętego Augusta Budowniczego

Jako ostatniego Gustaw Syrlin pochował Jacques’a Bortiera.

Tak, stary Bortier trzymał się najdłużej ze wszystkich. Pozostali bandyci Mrocznej Kompanii zginęli jeden po drugim na początku jesieni, kiedy nagle zakończyło się szczęście Gustawa. I nic w tym dziwnego. Państwa Paktu kapitulowały po kolei, a wojska Lensu bez zbędnych sentymentów zaczęły zaprowadzać na okupowanych terytoriach własnych porządek. I wyszło tak, że dezerterzy z wolnych drapieżników w ciągu niewielu dni zmienili się w ściganą zwierzynę.

Zasadzki, obławy, lotne oddziały kawalerii.

Gustaw Syrlin chciał przeczekać zły czas w lasach, a potem przenieść się do Dragarnu, jednak przed królewskimi jegrami, którzy wyśledzili resztki kompanii, udało się uciec tylko jemu i Jacques’owi. Na dobitkę temu ostatniemu całkiem drobne skaleczenie zaczęło się paprać, poszło zakażenie i Bortier skonał.

Czy setnik był zadowolony, że starucha z kosą po raz kolejny postanowiła go ominąć? Prędzej można by rzec, iż ten fakt go po prostu urządzał. Rzucając kawały mokrej ziemi na ciało druha, Gustaw zrozumiał, że od dawna przestał cokolwiek czuć. I nawet nieodłączny towarzysz uciekinierów, strach, utonął w bezdennej głębi niepostrzeżenie ogarniającej jego duszę chmury obojętności.

Gustaw był zmęczony. Zwyczajnie bardzo, bardzo zmęczony.

Latem miał w sobie animusz. Latem prowadziła go zła radość, więc setnik szczodrze rozrzucał wypitą z Williama Arcka pozaświatową moc. W oczach żołnierzy stał się kimś na kształt mieszkańców niebios. Ale nie sztywnym i prawym Świętym, lecz wszechmogącym zwycięzcą, który jednym machnięciem ręki potrafi obalić na ziemię dziesięciu pancernych.

Cóż, przez pewien czas rzeczywiście tak było. Dopóki moc nie wyciekła. Dopóki nie poczuł się wyczerpany do cna, pusty i podobny do wysuszonego słońcem szkieletu. Tak się zmarnował, że nawet kryjąca się w głębi jego duszy ciemność nie była w stanie rozpalić się w niszczący wszystko czarny płomień.

Kiedy to się stało? Dwie dekady temu? Trzy? Nie pamiętał. Przeszłość pogrążyła się w mglistej zasłonie, a próby ogarnięcia splątanych urywków wspomnień kończyły się straszliwym bólem głowy.

Gustaw był gotów jakoś się pogodzić z tym, że pozostała mu tylko szara teraźniejszość, ale nie umiał przyjąć roli zwykłego człowieka. Świadomość własnej znikomości paliła go w trzewiach niby ukryty pod warstwą torfu ogień. Właśnie to sprawiało, że nie potrafił myśleć o niczym innym, zmuszało go do ciągłej wędrówki, gdzie oczy poniosą. Nie mógł siedzieć dłużej w jednym miejscu.

Czy nie dlatego właśnie na oddział spadły wszystkie nieszczęścia?

Kto wie?

Mroczny setnik wolał się nad tym nie zastanawiać. W jego szarej teraźniejszości nie pozostawał nawet skrawek miejsca na przeszłe zdarzenia.

Ale to może nawet lepiej…

* * *

Gustaw cisnął na mogiłę ostatni kawał ziemi, podszedł do leśnego grzęzawiska, żeby wypłukać ręce, i zamarł, wpatrzony w drżące na powierzchni wody odbicie. Dawno niestrzyżone, potargane włosy, kudłata broda, zmęczona twarz z ciemnymi dziurami piekących oczu.

Paskudny widok. Paskudny i przerażający.

Setnik wytarł dłonie w brudne spodnie, wrócił do grobu i usiadł na pniu przewróconego wiązu. To, co przed chwilą zobaczył, bardzo mu się nie spodobało.

Dawno temu, w minionym życiu, zawierał znajomości z różnym ludzkim odpadem. Napatrzył się wówczas również na palaczy opium. To była człowiecza ruina. A czy teraz się od nich różnił?

Tamci marzyli o choćby odrobinie trucizny dającej zapomnienie, jemu do pełnego szczęścia brakowało okruchu pozaziemskiej mocy. Ohydy, jak lekceważąco nazywali ją bigoci.

Zresztą, nawet teraz Syrlin gardził tymi nędznymi włóczęgami. Sami wybrali swój los. On stał się zakładnikiem rodowych sekretów i nie mógł już niczego w swoim życiu zmienić. Inna sprawa, że nigdy się o to nie starał.

A już na pewno nie zamierzał zdychać z żalu nad sobą w tym zapomnianym przez Świętych i ludzi lesie.

Utopić się w bagnie?

To może jednak innym razem.

* * *

Doprowadził do względnego porządku potarganą czuprynę, podciął brodę i rzucił sztylet obok leżącego na ziemi miecza. Potem wyjął z cholewki nóż, wytrząsnął z sakwy kolczugę, wcisnął na głowę kapelusz i poszedł w stronę traktu.

Nieważne, ile czasu spędzi w głuszy, na pewno o nim nie zapomną. Żniwiarz nie z tych, którzy odpuszczają zniewagi. A już na słabą pamięć Williama Arcka na pewno nie mógł liczyć. O nie, jedyne, co pozostawało setnikowi, to jak najszybciej zbiec na południe – do Dragarnu, do Alesii. Ostatecznie do Pacharty. Tam go nie dopadną, zdoła przeczekać zły czas.

* * *

Do traktu dotarł pod wieczór. W pierwszym rzędzie narwał liści łopianu, żeby wytrzeć ubłocone buty, potem zlustrował swoje odzienie i skrzywił się niezadowolony. Żołnierska kurtka z ciemną plamą w miejscu odprutego znaku pułku i dawno nieprane spodnie nie dodawały splendoru byłemu setnikowi. Z drugiej strony, takich niewyraźnych osobników kręciło się teraz mnóstwo. Nie będzie się na pewno rzucał w oczy, a to najważniejsze. Na wszelki wypadek miał zaszyte w podszewce potrzebne dokumenty i złoto, na które można było liczyć nawet bardziej niż na sfałszowane papiery.

Wyszedł na zarośnięte wysoką pożółkłą trawą pobocze, jakiś kwadrans szukał odpowiedniego miejsca. Zauważył kępę leszczyny i usiadł na leżącym niedaleko niej płaskim kamieniu. Jeżeli na drodze pojawiliby się żołnierze albo inne zagrożenie, bez trudu ukryje się w gęstwinie. A kupiecki tabor lub kareta musi w tym miejscu zwolnić, jako że zaraz za kamieniem trakt zaczynał się wić, omijając bagno.

I rzeczywiście, musiał się niejednokrotnie w tych krzakach chować, jako że wojskowe patrole bez ustanku pętały się po drodze. Poza tym nie brakowało różnej innej zbieraniny. Gustaw nie pchał się tym ludziom przed oczy – najmniej ze wszystkiego życzył sobie wpaść w tarapaty z powodu pomyłki w wyborze towarzyszy podróży.

Zapadał wczesny jesienny zmierzch, niebo zasnuło się chmurami, zaczął padać drobny deszcz. Ciemny setnik skulił się, ale nie opuszczał pobocza. I nie pożałował swojej determinacji. Na drodze pojawiła się bowiem samotna bryczka. Powoził nią chuderlawy mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, a pod rozłożonym daszkiem chował się przed deszczem jego towarzysz.

Na zakręcie bryczka zwolniła, a kiedy Gustaw wyszedł na środek traktu, stanęła. Woźnica od razu zrozumiał, że nieznajomy da radę przejąć wodze, więc nie próbował popędzać koni. Zamiast tego chwycił mocniej bat i wstał.

– Podwieziecie mnie do Mernu, dobrzy ludzie? – spytał Syrlin, przypominając sobie nazwę pobliskiego miasteczka. Pokazał puste dłonie na znak pokoju.

– Przy rogatkach żołnierze sprawdzają podróżnych – uprzedził woźnica.

– Nie szkodzi – uśmiechnął się Gustaw. – Mam odpowiednie dokumenty.

– W takim razie podwieziemy. – Mężczyzna nachmurzył się przez chwilę, a potem ciężko westchnął i wzruszył ramionami. – Dlaczego by nie podwieźć?

– Z serca dziękuję. – Setnik wskoczył czym prędzej do bryczki i wyciągnął rękę. – Gustaw.

– Fryderyk – przedstawił się właściciel pojazdu i wsunął bat za cholewkę.

Zakapturzony pasażer milczał. Zresztą, Fryderyk też nie okazał się nadmiernie rozmowny. Dopiero kiedy minął ich kolejny oddział jeźdźców z Lensu, Syrlin nie wytrzymał i zapytał:

– Okolica jest niespokojna?

– A gdzie teraz znaleźć spokój? – Fryderyk wzruszył ramionami. Był nieco starszy, niż na początku ocenił setnik. Teraz Gustaw widział doskonale drobne zmarszczki na twarzy woźnicy, nabrzmiałe żyły i worki pod oczami.

– Też prawda.

– Ale latem zrobiło się całkiem źle. – Woźnica poprawił obszarpany kapelusz, spod którego wyłaziły lekko kręcone jasne włosy. – Strach było wychodzić z domu nawet, a nie tylko z miasta.

– Proszę nawet nie mówić – zaśmiał się setnik. – Gdyby to ode mnie zależało, na krok bym się za próg nie ruszył.

– Właśnie. – Fryderyk zorientował się, że wojskowa kurtka pasażera nie jest leńskiego kroju, i westchnął. – Moi synowie zginęli na wojnie. Sam zostałem na świecie, sam muszę sobie z pracą radzić…

– A kim pan jest? – zainteresował się setnik.

– Lekarzem. Teraz medyków w okolicy ze świecą w południe szukać, więc jeżdżę po wsiach.

– Wiem, że z tym trudno – zgodził się Gustaw, który z własnego doświadczenia wiedział, jak trudno znaleźć w kraju ogarniętym wojną najmarniejszego felczera. Szczególnie jeśli ma się na rękach rannego żołnierza, a na ogonie królewskich jegrów.

– To nic. Ułoży się powolutku życie. Ale też co się ludziska nacierpieli na początku, aż strach.

– A dlaczego? Maruderzy?

– Nie, żołnierze nie pozwalali sobie na wielkie zbytki. Lecz kiedy nasi poddali miasto, ludzie zaczęli nocami ginąć.

– Naprawdę?

– A jakże! Przez pierwsze dni wszyscy trzęśli się ze strachu. Teraz wspominają to jak zły sen.

– Podłe czasy nadeszły – postanowił podtrzymać rozmowę Gustaw. – Pozostaje mieć nadzieję, że będzie już tylko lepiej.

– Będzie, co ma nie być. Prostym ludziom wszystko jedno, komu mają płacić podatki. Najważniejsze, żeby skóry z nich nie łupili.

– A świątynie Zjednoczenia?

– Da się przyzwyczaić. – Fryderyk wzdrygnął się. – A kto ma potrzebę, w domu może się modlić do Świętych. Ale wielu tam na siłę spędzają. Kogoś już wybatożyli…

– Jak to?

– Zdarzyło się. Ale według mnie świątynie Zjednoczenia niczym się nie różnią od domów modlitewnych. – Woźnica dostrzegł głęboką kałużę pośrodku drogi i zaczął skręcać ku poboczu.

– Popędzaj! – warknął setnik, ale było już za późno.

Z przydrożnych chaszczy wyskoczyło brodate chłopisko, chwyciło za lejce. Zaraz potem wysypało się na trakt trzech jego kompanów.

– Złazić, ale już! – wrzasnął herszt, wymachując toporem, podbiegł do Gustawa. – Szybciej, do kogo mówię?!

Dwóch rozbójników obiegło bryczkę, a Fryderyk z batem zawahał się, nie wiedząc, co robić. Mroczny setnik zauważył kątem oka, że jeden z napastników ma pałkę, a drugi widły. Sposępniał. Nie mógł sobie pozwolić na utratę złota zaszytego w kurtce.

– Czego chcecie? – zapytał woźnica, odsuwając się od skierowanych w jego pierś wideł.

– Pieniądze i konia! Portki zdejmujcie, bo porządne macie. Ty też! – Herszt machnął toporem w stronę człowieka w płaszczu. – Tak, ty! Pokaż no gębę! Szybko! Jak nie, to…

– Ty, popatrz, to baba! – zarżał buhaj, który trzymał lejce.

– Babę też zostawicie! – wyszczerzył zęby przywódca.

Gustaw z całej siły kopnął go w twarz, zeskoczył z bryczki, chwycił upuszczony topór, zakręcił się w miejscu i rozłupał głowę wielkiemu zuchowi, który właśnie puścił lejce.

Jednak Fryderyk skrewił. Zamiast popędzić konia, próbował trzasnąć batem zbója z widłami i od razu dostał po głowie pałką od jego kompaniona. Siedząca w bryczce dziewczyna wydała zduszony pisk. Gustaw przemknął pod końskim brzuchem, chwycił stylisko wideł i bez trudu odebrał je ogłupiałemu chłopu. A potem nabił go na zardzewiałe zęby.

– Uważaj! – krzyknęła nagle dziewczyna.

Setnik odskoczył w bok, ale napastnik z pałką okazał się szybszy.

Cios w żebra pozbawił prawie Gustawa tchu, coś trzasnęło ohydnie, w oczach Syrlinowi pociemniało. Zdążył jednak uniknąć drugiego uderzenia. Z miejsca runął na szykującego się do kolejnego ataku bandytę, wczepił się w jego rękę, skręcił mu nadgarstek, a kiedy szarpiący się rozpaczliwie mężczyzna porzucił wreszcie broń, Gustaw przyciągnął niegodziwca do siebie i skręcił mu kark.

– Tatko!

Dziewczyna zeskoczyła z bryczki, rzuciła się do nieprzytomnego Fryderyka, a Gustaw wyszarpnął zza cholewy martwego zbója nóż. Wyprostował się i skrzywił z bólu w uszkodzonym boku, podszedł do leżącego na poboczu herszta, spokojnie, metodycznym ruchem poderżnął mu gardło. Dopiero potem zainteresował się stanem właściciela bryczki.

– Żyje?

– Nie wiem. – Dziewczyna zaczęła szlochać. – Nie wiem! Nie wiem!

Gustaw chwycił ją za rękę, postawił na nogi i wlepił lekki policzek. Przykucnął przy Fryderyku, zbadał nieprzytomnemu puls.

– Żyje, nie bój się.

– Chwała Świętym! – chlipnęła dziewczyna, przyciskając dłoń do zaczerwienionego policzka.

– Jak cię zwą?

– Elza.

Setnik przyjrzał się zadraśnięciu na skroni Fryderyka i zasępił się. Na pierwszy rzut oka rana nie wydawała się poważna, jednak w przypadku głowy nic nie można powiedzieć na pewno.

– Jak daleko do miasta? – spytał.

– Już blisko.

– Jedziemy. – Syrlin ostrożnie podniósł nieprzytomnego, syknął z bólu przeszywającego żebra, ułożył Fryderyka w bryczce. – Pilnuj ojca, a ja będę powoził.

– Dobrze!

– No, jazda! – zawołał, a koń nerwowo zastrzygł uszami, zaniepokojony zapachem krwi, i ruszył przez kałużę.

– Gustawie, pomoże mi pan wnieść ojca do domu? – zaniepokoiła się Elza. – Sama nie dam rady.

– Pewnie, że pomogę. Są w tym waszym miasteczku jeszcze jacyś lekarze?

– Nie. – Dziewczyna potrząsnęła głową. – Tylko nastawiacz kości i zielarka.

– Nastawiacz to przydatny człowiek oczywiście, ale twojemu ojcu potrzebny jest zwykły medyk.

– Najważniejsze to dowieźć go do domu – odparła Elza płaczliwie, ale zaraz wzięła się w garść. – Obejdę znajomych, oni pomogą…

– To doskonale – westchnął ciężko Gustaw i zamilkł, rozmyślając, jaką bajkę opowiedzieć żołnierzom przy wjeździe do Mernu. Musiał to dokładnie zaplanować.

– Proszę skręcić – powiedziała nagle Elza, wskazując na ledwie widoczną polną drogę, kiedy z przodu zamajaczyły gospodarstwa, przechodzące w przedmieście.

– A to po co? – spytał czujnie mroczny setnik. Nie miał ochoty jechać po wertepach, a i droga mogła zaprowadzić ich nie wiadomo dokąd.

– Tędy będzie bliżej – wyjaśniła dziewczyna, a po chwili dodała: – I przy wjeździe są ochotnicy, a nie żołnierze z garnizonu.

Rzeczywiście – rozbita kołami furmanek droga niebawem skręciła w stronę miasta, a budka strażnicza w ogóle okazała się pusta. Gustaw tylko się z tego ucieszył. Nie bardzo tak naprawdę liczył na glejty, a sakiewka ze złotem nie jest przecież bez dna. Do Dragarnu daleko, pieniądze jeszcze się przydadzą. A i w nowym miejscu trzeba się jakoś urządzić.

– Nie macie sług? – upewnił się, kiedy zatrzymał bryczkę przed domem lekarza. Wszystkie okna były ciemne.

– Kiedyś mieliśmy, ale teraz mieszkamy tylko we dwoje – wyjaśniła Elza. – Psów też nie trzymamy.

Gustaw poszedł otworzyć bramę. Nie chciało mu się taszczyć Fryderyka – lewy bok palił ogniem. Ale też nie mógł przecież porzucić dziewczyny z rannym ojcem. Nie wiadomo, co by jej do głowy przyszło. Lepiej już pomóc.

Cichutko klnąc Świętych, setnik wrócił do bryczki, wprowadził ją na podwórze i z jękiem wziął na ręce wciąż nieprzytomnego lekarza.

– Tędy – zawołała go Elza.

– Idę. – Gustaw wszedł na ganek, przemierzył ciemny korytarz, położył Fryderyka na łóżku, a potem oparł się o stół, żeby nie upaść.

– Co panu jest?

– Wszystko dobrze. – Setnik otarł spocone nagle czoło i zaczął głęboko oddychać, czekając, aż miną zawroty głowy.

Elza zapaliła świece i spojrzała na setnika.

– Blady pan jak ściana. Ranili pana?

– Ze mną wszystko dobrze – powtórzył. – A ty powinnaś iść po nastawiacza.

– Nie mogę zostawić ojca samego!

– To biegnij do sąsiadów.

Setnik wyprostował się i zamknął oczy pod wpływem przenikającego go bólu.

– Niech pan z nami zostanie – zaproponowała nagle dziewczyna. – Powinien pana obejrzeć lekarz!

– Nie warto. – Syrlin potrząsnął głową, a potem ostrożnie dotknął palących żywym ogniem żeber i poddał się. – Tylko nie można mnie nikomu pokazywać. Biegnij, ja go przypilnuję.

– Dziękuję! – ucieszyła się Elza. Wyskoczyła z pokoju, a Gustaw z jękiem klapnął na krzesło. Zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, godząc się na pozostanie.

Z drugiej strony, naprawdę powinien odpocząć. A ładniutka buzia córki lekarza nie miała przecież na to żadnego wpływu.

No… Prawie żadnego.

Wydawnictwo Papierowy Księżyc

skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12

tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21

e-mail: [email protected]

www.papierowyksiezyc.pl