Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy w Polsce wybór najważniejszego poety języka słowackiego drugiej połowy XX wieku. Poezja rozszczepienia, odstępstwa od językowej normy, bólu i niesmaku, tworzona przez outsidera nieprzystosowanego do egzystencji w opresyjnym systemie społecznym. Liryka Jána Ondruša bywa szokująca dla czytelnika, niewygodna dla historyka literatury, problematyczna dla teoretyka poezji, wymagająca dla tłumacza na obce języki. Nie poddaje się łatwo zaszufladkowaniu ani kulturalnej utylizacji. Stawia opór i właśnie dzięki temu potrafi niepokoić, fascynować, jątrzyć oraz ujawniać prawdę, którą trudno zaakceptować, a która jest nieuchronna i niepodważalna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 67
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z pamięci
Ten półmrok, chwila z bezmyślną tęsknotą,
szczęście na ziemię położonych nóg,
gdy ponad dachem z hukiem spadał bóg
i czerpiąc z kosza ziarno suchą miotłą
skrzydła, siał jęczmień szklisty, zimny, wielki.
Zwinięto płachty z rozpalonych pól.
W podwórzu pachniał przemoczony proch,
okap rzępolił, grad w parapet bębnił.
Ten dach i półmrok, bezmyślność tęsknoty,
samotny chłopiec oparty o ścianę,
nad nim ogłowie lejcami związane,
w błocie brnie kura, uwalane stopy,
skorupy jajek, parujący stóg,
szczęście na ziemię położonych nóg.
Niemiecka rewizja 1944
1.
Weszli do nas, jeden z karabinem przed sobą,
palec na cynglu jak na wskazówce zegara.
Patrzymy na nich.
Wydukać uśmiech, krzesło,
podsunąć gościom o pogodzie,
przetrzeć o zdrowiu, o zimie, o wojnie,
przywitać o deszczu i wietrze.
Upadł kapelusz
i papieros tli się na obrusie,
zgrzytnął garnek,
stanął zegar,
podnieść
zgasić,
przesunąć,
nakręcić,
lecz nikt nie wstaje, a twarze
mamy jakby pochowane po kieszeniach:
z ciemności w ciemność.
2.
Trzask jesiennych drzwi
jak na przeciągu,
patrzymy za nimi.
Żegnamy się o wizycie
zimą i mówimy o niej mróz
i kałuża, i żegnamy się błotem,
mówimy talerz, okiennicę, bluzkę,
czerwoną piłkę w kwiatki.
Wypadł węgielek,
otworzyło się okno,
zaskrzypiało w szafie,
zgrzytnęła łyżka,
podnieść,
zamknąć
odetchnąć,
usiąść,
chodzimy po izbie, patrzymy
przez okno, nim nad chmurami zgaśniemy:
z ciemności w ciemność.
3.
Jak miejsce po zdjętym obrazie
bywały wtedy twarze
bledsze od ściany.
Jak po podniesieniu cegły
bywały wtedy ślady butów
mokre i pełne robaków.
Na zboczu, gdzie stał trójszereg,
jest skisła ziemia, a w niej
zwoje naczyń połączonych, ludzkie ciała.
Jak z przechylonej miski
wyciekła z nich, spływa w dolinę
krew i woda.
Jajeczko
Jajeczko, bycie, powolny wir
ciepłych prądów, punkt, który się przesunął
wzdłuż granicy żółtka, rysując żyłkę na skroni,
linię, która pulsuje i czeka,
teraz, tylko teraz,
wybierz sobie kształt kryształu, dna, koła u wozu,
profil siekiery, księżyca i klucza,
zapukaj, otwórz się,
na sposób blizny, soli w ranie,
ostrzałki i ognia, trawienia,
ze śladów wybierz
popiół, wielokrotność, nasienie, rytm,
pot spod pach i na języku smak,
nie chcę ust,
które się zamykają
z mięśniem jak w muszli,
nie chcę ściskać nadgarstka
drucianym wiechciem godzin,
teraz, tylko teraz,
jajeczko, światło załamuje się w tobie, wyrywa,
kiedy otwierasz oko, by je przyłapać.
Oświęcimski ogień
Płomień wstał, zatoczył się,
zrobił dwa trzy kroki.
Iloma językami zaczął prosić.
Iloma rękami gestykulował.
Iloma nogami przedeptywał.
Może dało się wyjrzeć przez okno.
Płonące okno.
Albo uderzyć w drzwi.
Płonące drzwi.
Albo usiąść przy stole.
Płonącym stole.
Był taki niespokojny, taki żywy, taki ludzki,
miał głębię i dno jak studnia,
możesz ku niemu wyciągnąć dłoń,
rzucić do niego papierową łódkę, która tańczy na fali,
przeciągnąć nożem, a powierzchnia za nim się zamknie.
Spojrzeli weń jak w przejrzyste oczy,
zobaczyli drugą stronę,
miał tam korzenie, dojrzewał,
dawał się zrywać pojedynczymi płomieniami
i rzucać na szalę, która
pod jego ciężarem nie opadała.
Oświęcimski popiół
Popiół jest własny, popiołu nażyjesz,
w śladzie po sobie zlegniesz cały.
Zginasz się z każdym oddechem, a niżej
migoce iskra, co się w mózgu błąka.
Po latach weszli do środka,
kto tu tak napaskudził,
kto tu tego tyle nasypał,
kto tu przed nimi wchodził boso,
przynieście światło.
Grzebali palcami,
znaleźli guzik,
znaleźli ząb.
Paznokieć błysnął jak magnezja.
Blizna się ostała,
kości sczerniały i się rozpękły,
klęczeli,
kotwica za nadgarstkiem
nie spaliła się,
twarz kobiety na piersiach
spopieliła się.
Przestali,
podnieśli, pozbierali,
zapłakali,
popiół jest własny, popiołu nażyjesz,
w śladzie po sobie zlegniesz cały.
Na koniec
palcami podnieśli
zmarszczkę,
rozpostarli ją na dłoni, wyrównali,
położyli na twarzy,
przynajmniej tak
coś przeżyło.
Z każdym oddechem zginasz się, a naprzeciw
migoce iskra, co w mózgu błądzi.
Zadrapanie
Chuchnij na szybę,
przyłóż do niej usta. Wokół
twego pocałunku narysuję domek z ogrodem,
nas dwoje, skóra tam jak dach
nam się zasklepi, paznokcie stwardnieją
i będą bardziej łamliwe; kalendarz wisi; kot
na słomiance fantazjuje o mysiej norze –
aniołku, to zadrapanie
na jabłku skrzepnie
i cienką bliznę zostawi
dla twoich palców, rysę
jak po ześlizgu kciuka
po ostrzu noża.
Włos
1.
Moja twarz, twoja dłoń
jest w niej i od wewnątrz ją porusza, popatrz,
zginasz kciuk i mały palec, tak robisz uśmiech,
strach, zdziwienie, szczęście, bijesz pięścią w twarzy
aż po nieopanowany grymas.
2.
Zmieniło się za uśmiechem.
3.
Poruszyło się za nim, nie wytrzymało.
4.
Wyjmujesz dłoń z twarzy, a ona
się rozluźnia, opada do ust
podwiniętych jak rękaw.
Weź jeden włos, przeciągnij nim przez twarz. Pójdzie
za nim pręga na skórze, cienka jak rysa
po igle.
Kochankowie
1.
Twoją lewą pierś
leżącą na talerzu, przerośniętą drutem,
przeszytą na maszynie do szycia,
można przeglądać, obserwować,
przenosić w koszyczku, podwiązać,
a gdy się w niej znajdzie końcówkę żyły,
rozpruć zupełnie.
2.
Gdy patrzysz przez obrączkę,
przez czworokątne okulary.
3.
Gdy patrzysz przez zgłoskę X,
przez zgłoskę Y.
4.
Gdy patrzysz długo i uporczywie.
5.
Gdy dotykasz zdartym knykciem.
6.
Twoją prawą pierś,
podniesioną spod koła, ze szwem i strupem,
można wydrylować,
zawieszoną na bliźnie można uderzyć kamieniem,
cofnie się przed nim, zmarszczy pod dotknięciem
i ze sutka, który otworzysz palcami,
wyda ptasi skrzek.
Igła
Jest suwak, jest mrowienie w palcach,
jest księżyc niczym kostka pod językiem,
jest drobny węzełek na pajęczynie i są usta,
umięśnione jak muszla, zamykają się.
Jest pływający pożar traw,
co nie dotyka ziemi, kładziecie się, pełźniecie pod nim,
wstajecie umyci i czyści
albo odgarniacie pod nim trochę ziemi,
aby znaleźć głębię, przestrzeń dla dwóch twarzy,
niszę na przeczekanie, gdzie się włoży kolano
w trakcie kochania i gdzie zagrzebiesz
czystą ślinę, a w niej robaka.
Jest wbita w piętę, zgubiona igła,
co wędruje żyłą do serca,
nie zatrzymuje się pod kolanem,
robisz krok, stawia opór, upadasz:
zdrada!
zdrada!
Jest dwakroć życie, dwakroć śmierć
i igła na dwoje dzieli cię w kolanie,
otwierasz drzwi, zwisasz z nich przez próg
i nogą sprawdzasz schodek, czy przylgnie.
Poszukiwacz
1.
Poszukiwacz usiadł przy studni, zagadał,
wysypał z sandałów proch.
Kamyczek.
Grudkę.
Uwierzcie, zgubiłem
słowo, na które mnie kochali.
Nikt nie widział, nikt nie słyszał.
2.
A było blisko od noża do noża,
od psa do wymienia, od kapsla do słońca.
3.
A było blisko od blizny do blizny,
od trawy do umarłych, którym żre z ręki.
4.
Przeszedłem rzekę
i wołam z drugiego brzegu.
A z tego sobie odpowiadam.
Czekam na siebie za rogiem
i krzyczę: złodziej!
Wszyscy za mną pobiegli.
Szaleniec księżyc
1.
Przez całą noc
zmywasz sobie z twarzy księżyc, biada,
nie zmyjesz go,
mam twarz księżyca,
wodę w studniach podnoszę,
nic mi nie pomoże, nawet ciemność.
2.
Tam, gdzie tkwi błąd, schyl się, księżycu, i klęknij,
nawet w sznurowadłach
jest węzeł, pominięte miejsce, pomylony
splot sznurówek, punkt, gdzie się kończy
wątek i przypadek, fatalna nieścisłość
jak w dawkowaniu morfiny i smutku,
a sprawy sumienia, piękna, czci, tajemnicy
zmuszają cię, abyś uklęknął –
czemu mało spałeś,
księżycu?
Czemu skryłeś się
w sobie?
Jesteś winny?
Schyl się, uklęknij
i zaczep palcem węzeł, na który
rentgenowskim światłem twarzy świecisz,
rozwiąż równanie sznurowadeł, pośliń,
pies już przeskoczył
przez płot,
dzieci gwizdnęły
na klucz
i ruszyły po twoim promieniu.
3.
A on zmywa sobie księżyc z twarzy,
lecz nadaremnie.
Ściera księżyc ręcznikiem,
lecz nadaremnie.
Zasłania sobie księżyc rękami,
lecz mu prześwieca przez palce.
4.
Jest gdzieś kąt, gdzie się ukrywa,
oddycha przez igielną szczelinę,
bierze wdech, przemyka...
Pochyla się nad studnią
– woda w studni się wznosi.
Biegnie poza drzewo
– drzewo rzuca cień.
W końcu przegląda się w lustrze,
chce zdmuchnąć to światło,
zakryć je, zamazać sadzą,
zgasić twarz jak latarkę
i spać.
5.
Gdzie tkwi błąd, zamknij oczy, księżycu,
nawet w ugryzieniu kromki chleba
jest trwoga, kiedy kromkę podnosisz
wciąż wyżej, za okno, nad gmachy i dachy,
nad piękno i miłość,
nie odłamiecie mnie z tej kromki, jej smaku
nie usuniecie mi z języka, wypełnia mnie,
aż po szyję, że tylko ją związać,
czemu mało spałeś,
księżycu?
Czemu skryłeś się
w sobie?
Jesteś winny?
Deszcz leje, a z pęcherza powietrza
pod parasolem wołają niskie głosy.
Słońce świeci, a w mroku pod parasolem
nie widać, gdy padł na twarz.
Kto go w tym mroku nadepnie,
w dół aż na dno upadnie,
w uchu jak w jabłku
trzy ziarnka równowagi
o kość grzechoczą.
6.
Kiedy księżyc płacze w smutku,
topi się i krzywi
jasny kryształ ust,
a wierzbowa fujarka,
skrywana w rękawie,
skostniała w pamięci,
krucha, opuszczona i bez tchu,
i tak do niej daleko
jak do drewnianej kaplicy na pustkowiu,
wołasz, czekasz na echo,
które nie przychodzi,
z wierzbową fujarką nad studnią się schylasz,
księżyc z twarzy zmywasz,
nadaremnie.
Blizna
1.
Spójrz, oto miejsce po smutku, szew, strup,
odchylasz go palcami, odklejasz w nim język
i mówisz, mówisz, mówisz.
2.
Spójrz, oto strup po smutku, odsuń go,
ujmij,
połóż na skraju stołu,
wyszyj na obrusie, na zasłonie,
ususz jak kwiat lipy, upiecz jak jabłko,
noś go zamiast mufki, wciągnij na rękę
jak rękawicę, wpatruj się w niego,
włóż go sobie jak grzebyk we włosy,