Przepiórki w płatkach róży - Esquivel Laura - ebook + książka

Przepiórki w płatkach róży ebook

Esquivel Laura

4,5

Opis

Najbardziej znana na świecie meksykańska powieść.

Tłumaczona na czterdzieści języków, sprzedana w ponad czterech milionach egzemplarzy.

 

W sercu meksykańskiej tradycji, w czasach rewolucji z początku XX wieku, zrodziła się opowieść o miłości – tak intensywna jak smaki, które ją przenikają.

 

Tita, najmłodsza córka, pozbawiona możliwości ślubu z ukochanym Pedrem z powodu surowej rodzinnej tradycji, tylko w kuchni znajduje przestrzeń do wyrażania swoich uczuć. Przygotowując potrawy tak pełne emocji, że potrafią zmienić bieg wydarzeń, przekazuje miłość w najczystszej formie.

Ta powieść to pochwała kulinarnego artyzmu, w którym każdy składnik, każdy przepis kryje w sobie głębokie uczucie. Laura Esquivel, mieszając elementy realistyczne z odrobiną magii i fantastyki, kreuje świat, gdzie jedzenie staje się metaforą namiętności, a przygotowywanie posiłków – aktem miłości. Opowiada też historię o sile tradycji, rodzinnych więzach i poszukiwaniu własnej drogi do szczęścia, nawet jeśli oznacza to łamanie zasad.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (35 ocen)
21
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JustynaNowakowska

Nie oderwiesz się od lektury

Zupełnie przypadkiem, szperając w katalogu bibliotecznym znalazłam tę książkę.  Znowu autorka i znowu z kraju na literę "M".  W notce było coś, że to bestseller,  że się podoba wielu, że chwalą i tu, i tam, że tlumacze różnej maści mają robotę, bo w wielu krajach książka się podoba. Uznałam, że nie będę gorsza i też przeczytam,  bo ..tak. Pomyślałam też, że przeczytam,  a potem będę mogła śmiało skrytykować.  Popełniłam błąd.  Po pierwsze: żeby śmiało mówić i pisać o książce,  wcale nie trzeba jej czytać. Najwięcej do powiedzenia mają ci, co zatrzymali się na stronie tytułowej i oglądaniu okładki.  Po drugie nie przewidziałam, albo inaczej: przewidziałam, ale z głupiej przekory przyjęłam za pewnik, że będę myśleć,  że trafilam na książkowy gniot i co? Uhmm, nic. Podobało mi się i będę chwalić.  Treść może nie jest szczególnie wymyślna, ale sposób jej prezentacji,  forma jest jak wytrawny cymes.  Po pierwsze mamy baśń dla dorosłych,  inaczej realizm magiczny,  który tak ukochałam swego ...
10
partyczek

Nie oderwiesz się od lektury

pochłonięta na raz
00
ziemby

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągnięta w jeden wieczór. Realizm magiczny at it's fines.
00
kcpiotrowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Rozkosz smaków uczuć
00
patrycjakolakowska

Dobrze spędzony czas

była od dawna na mojej liście książek do przeczytania i nie zawiodła:)
00

Popularność




I do łoża, i do stoła

je­den tylko raz się woła...

Sty­czeń

Gwiazd­kowe bu­łeczki

.

Skład­niki

1 puszka sar­dy­nek

pół pęta cho­rizo

1 ce­bula

ore­gano

1 puszka chili ser­rano

10 bu­łe­czek

.

Spo­sób przy­rzą­dza­nia

Ce­bula musi być po­kro­jona drob­niutko. Żeby unik­nąć przy­krego łza­wie­nia, które zwy­kle wy­stę­puje przy tej czyn­no­ści, ra­dzę po­ło­żyć so­bie mały ka­wa­łek ce­buli na cie­mie­niu. Kiedy kroi się ce­bulę, naj­gor­szy nie jest sam fakt pła­ka­nia, tylko to, że jak czło­wiek za­cznie pła­kać i – jak to mó­wią – za­sko­czy, to już nie może prze­stać. Nie wiem, czy pań­stwu się to zda­rzyło, bo mnie, je­śli mam być szczera, ow­szem. Mnó­stwo razy. Mama twier­dziła, że to dla­tego, iż je­stem tak samo wraż­liwa na ce­bulę jak moja cio­teczna babka Tita.

Po­dobno Tita była tak wraż­liwa, że bę­dąc jesz­cze w brzu­chu mo­jej pra­babki pła­kała i pła­kała, kiedy ta kro­iła ce­bulę; pła­kała tak gło­śno, że Na­cha, ku­charka, która była tro­chę przy­głu­cha, sły­szała jej płacz zu­peł­nie wy­raź­nie. Pew­nego dnia te łka­nia były tak gwał­towne, że przy­spie­szyły po­ród. Moja pra­babka na­wet słowa nie zdą­żyła po­wie­dzieć. Tita przy­szła na świat przed­wcze­śnie, na ku­chen­nym stole, wśród za­pa­chów zupy ma­ka­ro­no­wej, która się wła­śnie go­to­wała, ty­mianku, li­ści lau­ro­wych, ko­len­dry, cie­płego mleka, czosnku i, oczy­wi­ście, ce­buli. Jak można się do­my­ślić, zwy­cza­jowy klaps nie był po­trzebny, bo Tita uro­dziła się, pła­cząc już z góry, być może dla­tego, że znała swój los i wie­działa, że w tym ży­ciu nie bę­dzie jej dane wyjść za mąż. Na­cha opo­wia­dała, że Tita zo­stała do­słow­nie wy­pchnięta na ten pa­dół przez po­tężną falę łez, która roz­lała się po stole i po ku­chen­nej pod­ło­dze.

Po po­łu­dniu, kiedy do­mow­nicy ochło­nęli z wra­że­nia, a woda dzięki pro­mie­niom słońca zdą­żyła wy­pa­ro­wać, Na­cha sprząt­nęła resztki łez z czer­wo­nej po­sadzki. Ze­brana w ten spo­sób sól wy­peł­niła pię­cio­ki­lo­gra­mowy wo­rek i uży­wana była w kuchni przez długi czas. Ów nie­zwy­czajny po­ród spo­wo­do­wał, że Tita czuła ogromny sen­ty­ment do kuchni i spę­dzała w niej więk­szość swego ży­cia wła­ści­wie od uro­dze­nia. Gdy miała za­le­d­wie dwa dni, jej oj­ciec, to zna­czy mój pra­dzia­dek, zmarł na za­wał serca. Mama Elena tak się tym prze­jęła, że stra­ciła po­karm. Jako że w tych cza­sach nie znano mleka w proszku ani ni­czego w tym ro­dzaju, a żad­nej mamki nie udało się zna­leźć, po­wstał praw­dziwy kło­pot, jak za­spo­koić głód ma­łej. Na­cha, która wie­działa wszystko, wszy­ściutko o kuchni, a także o wielu in­nych rze­czach, które tu aku­rat nie mają zna­cze­nia, pod­jęła się kar­mie­nia Tity. Uwa­żała, że ona naj­le­piej po­trafi „uło­żyć żo­łą­dek nie­win­nej dzie­ciny”, mimo że ni­gdy nie była mę­żatką i sama nie miała dzieci. Nie po­tra­fiła czy­tać ani pi­sać, za to na te­mat kuchni wie­dzę miała tak głę­boką, jak nikt inny. Mama Elena przy­stała na to z ra­do­ścią, zbyt wiele bo­wiem miała wła­snych stra­pień i tej wiel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści, jaką było pro­wa­dze­nie go­spo­dar­stwa tak, by móc za to dzieci wy­ży­wić i od­po­wied­nio wy­kształ­cić, żeby mar­twić się do­dat­kowo o na­le­żyte kar­mie­nie ma­leń­stwa.

Tak oto jesz­cze tego sa­mego dnia Tita prze­pro­wa­dziła się do kuchni i wśród ku­ku­ry­dzia­nych kle­ików i zio­ło­wych her­ba­tek ro­sła na zdrową, do­rodną dziew­czynkę. Nic więc dziw­nego, że roz­wi­nął się w niej szó­sty zmysł do wszyst­kiego, co miało zwią­zek z je­dze­niem. Na przy­kład go­dziny jej kar­mie­nia do­sto­so­wane były do roz­kładu ku­chen­nych za­jęć: kiedy rano Tita czuła, że fa­sola już się do­go­to­wuje, lub w po­łu­dnie sły­szała, że woda na pa­rze­nie kur już bul­goce, albo kiedy wie­czo­rem pie­kło się chleb na ko­la­cję – wie­działa, że pora upo­mnieć się o je­dze­nie.

Cza­sami pła­kała bez po­wodu, na przy­kład kiedy Na­cha kro­iła ce­bulę, ale oby­dwie znały przy­czynę tych łez i nie trak­to­wały ich se­rio. Na­wet ba­wiły je one do tego stop­nia, że w dzie­ciń­stwie Tita nie od­róż­niała zbyt­nio łez smutku od łez ra­do­ści. Dla niej śmiech był tylko formą pła­czu.

W ten sam spo­sób my­liła ra­dość ży­cia z ra­do­ścią je­dze­nia. Znała ży­cie z per­spek­tywy kuchni, nie­ła­two więc jej było zro­zu­mieć świat ze­wnętrzny. Ten ogromny świat, który pro­wa­dził od ku­chen­nych drzwi w głąb domu, gdyż ten drugi, który gra­ni­czył z ku­chen­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na pa­tio, do ogrodu, do wa­rzyw­nika – na­le­żał do niej bez reszty, pa­no­wała nad nim. Zu­peł­nie ina­czej niż jej sio­stry, któ­rym ten świat wy­da­wał się straszny i pe­łen nie­zna­nych za­gro­żeń. Uwa­żały, że za­bawy ku­chenne są głu­pie i nie­bez­pieczne, a jed­nak któ­re­goś dnia Tita prze­ko­nała je, że ta­niec kro­pel wody pa­da­ją­cych na roz­grzaną rynkę może być wspa­nia­łym wi­do­wi­skiem.

Kiedy Tita, pod­śpie­wu­jąc, po­trzą­sała ryt­micz­nie rę­koma, żeby kro­ple wody spa­dały na rynkę i „tań­czyły”, Ro­saura wci­śnięta w kąt pa­trzyła na nią z prze­ra­że­niem, na­to­miast Ger­tru­dis, którą ta za­bawa – jak wszystko, co miało zwią­zek z ru­chem, ryt­mem i mu­zyką – sza­le­nie po­cią­gała, przy­łą­czyła się do niej z za­pa­łem. W tej sy­tu­acji Ro­saura, chcąc nie chcąc, usi­ło­wała zro­bić to samo, ale pra­wie nie za­mo­czyła rąk i ro­biła wszystko z ta­kim stra­chem, że nie osią­gnęła za­mie­rzo­nego efektu. Wów­czas Tita spró­bo­wała po­móc sio­strze, przy­cią­ga­jąc jej dło­nie bli­żej ku­chen­nej płyty. Ro­saura się opie­rała i te prze­py­chanki skoń­czyły się tak, że Tita w wiel­kiej zło­ści pu­ściła jej ręce, a te, siłą bez­władu, opa­dły na roz­pa­loną rynkę. Oprócz po­rząd­nego la­nia Tita do­stała za­kaz ba­wie­nia się z sio­strami w ob­rę­bie swo­jego świata. Wtedy to­wa­rzyszką jej za­baw zo­stała Na­cha. Wspól­nie spę­dzały czas, wy­my­śla­jąc roz­rywki za­wsze zwią­zane z kuch­nią. Pew­nego dnia zo­ba­czyły w mia­steczku czło­wieka, który ro­bił zwie­rzątka z po­dłuż­nych ba­lo­ni­ków, i po­sta­no­wiły wy­ko­rzy­stać jego me­todę, uży­wa­jąc do za­bawy ka­wał­ków cho­rizo. Two­rzyły w ten spo­sób nie tylko zwie­rzęta po­wszech­nie znane, lecz rów­nież ta­kie, które miały szyję ła­bę­dzia, nogi psa, a ogon ko­nia, ot, co im wpa­dło do głowy.

Kło­pot za­czy­nał się do­piero, kiedy trzeba było to cho­rizo sma­żyć. Tita prze­waż­nie pro­te­sto­wała. W jed­nym tylko przy­padku po­zwa­lała na to bez opo­rów – kiedy przy­rzą­dzało się jej uko­chane gwiazd­kowe bu­łeczki. Wtedy nie tylko bez żalu po­świę­cała swoje zwie­rzątka, ale we­soło pa­trzyła, jak się przy­pie­kają na pa­telni.

Cho­rizo na na­dzie­nie na­leży sma­żyć bar­dzo uważ­nie na ma­łym ogniu tak, by była do­brze wy­sma­żona, a zbyt­nio się nie przy­ru­mie­niła. Kiedy jest go­towa, zdej­muje się ją z ognia i do­daje sar­dynki, z któ­rych uprzed­nio wy­ciąga się szkie­let. Na­leży rów­nież ko­niecz­nie zdra­pać no­żem czarne plamy znaj­du­jące się na skó­rze ryby. Ra­zem z sar­dyn­kami do­daje się ce­bulę, po­sie­kane chili i zmie­lone ore­gano. Przy­go­to­wane w ten spo­sób na­dzie­nie na­leży od­sta­wić na ja­kiś czas.

Tita ogrom­nie lu­biła ten mo­ment, lu­biła za­pach, który uno­sił się wtedy z na­dzie­nia, gdyż za­pa­chy mają to do sie­bie, że przy­wo­dzą na pa­mięć prze­szłość z wszyst­kimi jej dźwię­kami i pach­nie­niami, nie­moż­li­wymi do po­wtó­rze­nia w chwili obec­nej. Z roz­ko­szą brała głę­boki wdech i wraz z dy­mem i tym spe­cy­ficz­nym za­pa­chem, który do niej do­cie­rał, wę­dro­wała ku za­ka­mar­kom swo­jej pa­mięci.

Na próżno pró­bo­wała so­bie przy­po­mnieć, kiedy pierw­szy raz za­pach­niały jej te bu­łeczki, bo moż­liwe, że było to jesz­cze przed jej uro­dze­niem. Nie da się wy­klu­czyć, że owo nie­spo­ty­kane po­łą­cze­nie cho­rizo z sar­dyn­kami za­in­try­go­wało ją do tego stop­nia, iż po­sta­no­wiła po­rzu­cić spo­kój eteru i wy­brała brzuch Mamy Eleny, by zo­stać jej córką i przez to wejść do ro­dziny De la Ga­rza, gdzie ja­dło się tak wy­bor­nie i gdzie cho­rizo przy­rzą­dzano w tak szcze­gólny spo­sób.

Na ran­chu Mamy Eleny przy­go­to­wy­wa­nie cho­rizo było praw­dzi­wym ry­tu­ałem. Dzień wcze­śniej za­czy­nano obie­rać czo­snek, czy­ścić chili i mleć przy­prawy. Wszyst­kie ko­biety z domu mu­siały brać w tym udział: Mama Elena, jej córki Ger­tru­dis, Ro­saura i Tita, Na­cha, ku­charka, i słu­żąca Chen­cha. Po po­łu­dniu sia­dy­wały przy stole w ja­dalni i wśród roz­mów i żar­tów czas upły­wał szybko, aż za­czy­nało się zmierz­chać. Wtedy Mama Elena mó­wiła:

– Na dzi­siaj do­syć.

Mó­wią, że mą­drej gło­wie dość dwie sło­wie, to­też sły­sząc to zda­nie, wszyst­kie wie­działy, co do nich na­leży. Więc naj­pierw sprzą­tały stół, a po­tem każda ro­biła swoje: jedna za­ga­niała kury, druga wy­cią­gała wia­drami wodę ze studni, żeby była go­towa na śnia­da­nie, inna znów przy­no­siła drewno do pieca. Tego dnia nie było ani pra­so­wa­nia, ani ha­fto­wa­nia, ani szy­cia. Póź­niej każda uda­wała się do swo­jej sy­pialni, po­czy­tała tro­chę, po­mo­dliła się i szła spać. W cza­sie jed­nego z ta­kich wie­czo­rów, za­nim Mama Elena po­zwo­liła wstać od stołu, Tita, która miała pod­ów­czas pięt­na­ście lat, oświad­czyła matce drżą­cym gło­sem, że chciałby z nią roz­ma­wiać Pe­dro Mu­zquiz...

– A cze­góż ten pan może chcieć ode mnie? – za­py­tała Mama Elena po chwili nie­koń­czą­cej się ci­szy, która zmro­ziła du­szę Tity.

– Nie wiem – od­parła le­d­wie do­sły­szal­nym gło­sem.

Mama Elena ob­rzu­ciła ją spoj­rze­niem bę­dą­cym dla Tity kwin­te­sen­cją dłu­gich lat ty­ra­nii, któ­rych do­świad­czyła cała ro­dzina, i po­wie­działa:

– Le­piej po­wiedz mu od razu, że je­śli ma za­miar pro­sić o twoją rękę, to niech da so­bie spo­kój. Za­bie­rze mi tylko czas, a i tak nic nie wskóra. Wiesz do­brze, że je­steś naj­młod­szą z có­rek, i dla­tego masz obo­wią­zek opie­ko­wać się mną, do­póki nie umrę.

Po­wie­dziaw­szy to, Mama Elena pod­nio­sła się wolno, wło­żyła oku­lary do kie­szeni far­tu­cha i to­nem koń­czą­cym dys­ku­sję oznaj­miła:

– No, na dzi­siaj do­syć!

Tita wie­działa, że w tym domu dia­log nie na­leży do przy­ję­tych form po­ro­zu­mie­wa­nia się, jed­nak po raz pierw­szy w ży­ciu spró­bo­wała prze­ciw­sta­wić się roz­ka­zowi matki.

– Ale ja my­ślę, że...

– Ty nie je­steś tu od my­śle­nia i ko­niec! Nikt w na­szej ro­dzi­nie od po­ko­leń nie pro­te­sto­wał prze­ciwko tej za­sa­dzie i nie zrobi tego żadna z mo­ich có­rek.

Tita spu­ściła głowę i łzy z jej oczu po­lały się na stół z taką samą siłą, z jaką zwa­liło się na nią prze­zna­cze­nie. I od tego mo­mentu wie­dzieli oboje – i ona, i stół, że nie da się ani odro­binę zmie­nić kie­runku tych nie­zna­nych mocy, które zmu­szały stół, by dzie­lił z Titą zły los, wchła­nia­jąc jej łzy od chwili na­ro­dzin, a Titę do przy­ję­cia na sie­bie tej ab­sur­dal­nej od­po­wie­dzial­no­ści.

A jed­nak Tita nie dała za wy­graną. Setki wąt­pli­wo­ści i obaw tłu­kło się jej po gło­wie. Na przy­kład chcia­łaby wie­dzieć, kto wy­my­ślił tę ro­dzinną tra­dy­cję. Do­brze by­łoby po­in­for­mo­wać ową po­my­słową osobę, że jej ge­nialny plan za­pew­nie­nia spo­koj­nej sta­ro­ści ko­bie­tom za­wiera je­den mały de­fekt. Je­żeli Tita nie może wyjść za mąż ani mieć dzieci, kto w ta­kim ra­zie bę­dzie się nią opie­ko­wał, gdy na­dej­dzie sta­rość? Jak można spra­wie­dli­wie roz­wią­zać ten pro­blem? Czyżby za­kła­dano, że córki zaj­mu­jące się mat­kami będą żyły nie­wiele dłu­żej niż ich ro­dzi­cielki? A te ko­biety, które wy­cho­dziły za mąż i nie mo­gły mieć dzieci – kto miałby ich do­glą­dać? Po­nadto chcia­łaby wie­dzieć, kto i na ja­kiej pod­sta­wie stwier­dził, że do opieki nad matką naj­le­piej na­daje się córka naj­młod­sza, a nie, na przy­kład, naj­star­sza. Czy kto­kol­wiek py­tał o zda­nie po­krzyw­dzone córki? Czy one – je­żeli już nie było im dane wyjść za mąż – mo­gły przy­naj­mniej za­zna­wać mi­ło­ści, czy od­ma­wiano im rów­nież i tego?

Tita wie­działa do­sko­nale, że wszyst­kie te wąt­pli­wo­ści będą mu­siały nie­odwo­łal­nie tra­fić do ar­chi­wum py­tań po­zo­sta­ją­cych bez od­po­wie­dzi. W ro­dzi­nie De la Ga­rza na­le­żało słu­chać i kropka. Mama Elena, nie zwra­ca­jąc na nią naj­mniej­szej uwagi, wy­szła z kuchni bar­dzo za­gnie­wana i przez ty­dzień nie ode­zwała się do niej ani sło­wem. Ich by­naj­mniej nie ser­deczne kon­takty zo­stały wzno­wione w dniu, kiedy Mama Elena spraw­dzała szyte przez córki suk­nie. Od­kryła, że choć ścieg w sukni Tity był naj­rów­niej­szy, suk­nia wcze­śniej nie zo­stała sfa­stry­go­wana.

– Gra­tu­luję – po­wie­działa – ścieg jest bez za­rzutu, ale nie fa­stry­go­wa­łaś, prawda?

– Nie – od­parła Tita zdzi­wiona, że matka prze­rwała mil­cze­nie.

– A więc bę­dziesz mu­siała to spruć. Sfa­stry­gu­jesz, ze­szy­jesz na nowo, a po­tem przy­nie­siesz mi do spraw­dze­nia. Za­pa­mię­taj, że kto le­ni­wie i źle robi, ten dwa razy się spo­sobi.

– Ale to wtedy, kiedy nie wy­cho­dzi, a prze­cież mama sama po­wie­działa przed chwilą, że mój ścieg...

– Znowu za­czy­nasz się sta­wiać? Jesz­cze ci mało, że za­czę­łaś szyć wbrew usta­lo­nym nor­mom?

– Prze­pra­szam, ma­mu­siu. Wię­cej tego nie zro­bię.

Tymi sło­wami Tita zdo­łała zła­go­dzić gniew Mamy Eleny. Bar­dzo uwa­żała, żeby słowo „ma­mu­siu’’ wy­po­wie­dzieć w od­po­wied­niej chwili i od­po­wied­nim to­nem. Mama Elena była zda­nia, że słowo „mama” brzmi lek­ce­wa­żąco i wy­ma­gała od có­rek, by zwra­ca­jąc się do niej, mó­wiły „ma­mu­siu”. Tylko Tita ro­biła to opor­nie lub wy­po­wia­dała to słowo nie­wła­ści­wym to­nem, za co za­ro­biła nie­je­den po­li­czek. Ale tym ra­zem wy­szło jej wprost świet­nie! Mama Elena po­czuła się po­krze­piona my­ślą, że, być może, zdoła wresz­cie utem­pe­ro­wać cha­rak­ter swej naj­młod­szej córki. Nie­stety, ta na­dzieja trwała krótko, gdyż na­stęp­nego dnia zja­wił się Pe­dro Mu­zquiz w to­wa­rzy­stwie swego pana ojca, by pro­sić o rękę Tity. Ta wi­zyta wy­wo­łała w domu wiel­kie po­ru­sze­nie. Nikt się jej nie spo­dzie­wał. Parę dni wcze­śniej Tita prze­słała przez brata Na­chy list do Pe­dra, pro­sząc go, by od­stą­pił od swego za­miaru. Brat Na­chy przy­się­gał, że don Pe­dro list otrzy­mał, co nie zmie­nia faktu, że obaj pa­no­wie zja­wili się na ran­chu. Mama Elena przy­jęła ich w sa­lo­nie nad­zwy­czaj uprzej­mie i wy­ja­śniła po­wody, dla któ­rych Tita nie może wyjść za mąż.

– Oczy­wi­ście, je­żeli pa­nom cho­dzi głów­nie o ma­riaż don Pe­dra, pro­po­nuję wziąć pod roz­wagę kan­dy­da­turę mej córki Ro­saury, tylko dwa lata star­szej od Tity, za to go­to­wej do wzię­cia i przy­spo­so­bio­nej do mał­żeń­skiego stanu...

Chen­cha, która wła­śnie wno­siła do sa­lonu tacę z kawą i ciast­kami, by po­czę­sto­wać don Pa­scu­ala i jego syna, o mało nie upu­ściła jej na zie­mię, sły­sząc te słowa. Prze­pro­siła go­ści i po­spiesz­nie wy­co­fała się do kuchni, gdzie Tita, Ro­saura i Ger­tru­dis cze­kały na szcze­gó­łowe spra­woz­da­nie z tego, co działo się w sa­lo­nie. Wpa­dła jak bu­rza i dziew­częta prze­rwały swe za­ję­cia, żeby nie uro­nić żad­nego słowa.

Były tu wszyst­kie, gdyż wspól­nie przy­go­to­wy­wały gwiazd­kowe bu­łeczki. Jak sama na­zwa wska­zuje, to da­nie przy­rzą­dza się na Boże Na­ro­dze­nie, ale w tym wy­padku ro­biły je na uro­dziny Tity. Trzy­dzie­stego wrze­śnia koń­czyła szes­na­ście lat i chciała uczcić ten fakt, pa­ła­szu­jąc swój przy­smak.

– Ojejku, jejku, pani gada, że ona go­towa do wy­da­nia, a bo to mi­ska fa­soli, czy jak? Ktoś chce mi­skę so­cze­wicy, to mu się furt fa­solę wci­ska. Jedno co in­szego, a dru­gie co in­szego!

Chen­cha nie prze­sta­wała rzu­cać tego typu uwag, opo­wia­da­jąc – na swój spo­sób, oczy­wi­ście – całą scenę, któ­rej była świad­kiem. Tita wie­działa, że Chen­cha czę­sto prze­sa­dza i kła­mie, więc nie pod­da­wała się jesz­cze roz­pa­czy. Nie chciała do­pu­ścić do sie­bie my­śli, że to, co usły­szała, mo­głoby być prawdą. Uda­jąc spo­kój, na­dal kro­iła bu­łeczki, do któ­rych jej sio­stry i Na­cha miały wkła­dać na­dzie­nie.

Bu­łeczki naj­le­piej upiec w domu. Je­żeli jest to nie­moż­liwe, można za­mó­wić bułki w pie­karni, ale tylko małe, gdyż duże się do tego nie na­dają. Już na­dziane, wkłada się do pieca na dzie­sięć mi­nut, po czym po­daje go­rące. By­łoby ide­al­nie, gdyby można je było zo­sta­wić na całą noc owi­nięte płót­nem, żeby cia­sto na­siąk­nęło tłusz­czem z cho­rizo.

Kiedy Tita koń­czyła owi­jać bu­łeczki, które miały być po­da­wane na­za­jutrz, do kuchni we­szła Mama Elena z in­for­ma­cją, że zgo­dziła się na ślub Pe­dra, ale z Ro­saurą.

A więc Chen­cha mó­wiła prawdę! Tita po­czuła się tak, jakby na­gle zima skuła jej ciało lo­dem. Ziąb był tak do­tkliwy i ostry, że zmro­ził jej po­liczki, które sta­wały się co­raz bar­dziej czer­wone i czer­wone, jak le­żące przed nią jabłka. Ten doj­mu­jący chłód miał jej to­wa­rzy­szyć jesz­cze długo nic go nie było w sta­nie zła­go­dzić. Nie ustą­pił na­wet wtedy, gdy Na­cha opo­wie­działa jej, co usły­szała, od­pro­wa­dza­jąc don Pa­scu­ala Mu­zqu­iza i jego syna do bramy. Na­cha szła przo­dem i spe­cjal­nie się wlo­kła, żeby jak naj­wię­cej usły­szeć z roz­mowy. Don Pa­scual i Pe­dro szli po­woli i mó­wili ci­chymi, zdu­szo­nymi przez gniew gło­sami.

– Dla­czego to zro­bi­łeś, Pe­dro? Wy­szli­śmy na dur­niów, zga­dza­jąc się na ślub z Ro­saurą. A mi­łość, którą przy­się­ga­łeś Ti­cie? Czyż nie masz ho­noru?

– Oczy­wi­ście, że mam, oj­cze, ale gdyby tak ojcu od­mó­wiono ręki uko­cha­nej ko­biety i je­dyną moż­li­wo­ścią, żeby mieć ją przy so­bie, był ślub z jej sio­strą, czyż nie po­stą­piłby oj­ciec tak samo?

Na­cha nie zdo­łała usły­szeć od­po­wie­dzi, gdyż ich do­mowy pies Pu­lque wy­biegł z ja­zgo­tem i po­go­nił za kró­li­kiem, któ­rego wziął za kota.

– Więc oże­nisz się bez mi­ło­ści?

– Nie, oj­cze, oże­nię się z ogrom­nej, wiecz­nej mi­ło­ści do Tity.

Głosy sta­wały się co­raz mniej wy­raźne, gdyż tłu­mił je sze­lest su­chych li­ści pod sto­pami. To dziwne: jak Na­cha, która wtedy była już bar­dzo głu­cha, mo­gła usły­szeć tę roz­mowę? Tak czy ina­czej, Tita była wdzięczna sta­ruszce, że jej to po­wtó­rzyła, jed­nak nie zdo­łała po­zbyć się chłodu, z któ­rym od tej pory trak­to­wała Pe­dra. Mó­wią, że głu­chy czego nie do­sły­szy, to zmy­śli. Być może Na­cha usły­szała słowa, które wszy­scy prze­mil­czeli. Tej nocy Tita nie usnęła ani na chwilę. Zu­peł­nie nie wie­działa, co się z nią dzieje. Szkoda, że w tym cza­sie nie od­kryto jesz­cze czar­nej dziury w prze­strzeni ko­smicz­nej, gdyż wtedy ła­twiej by­łoby jej zro­zu­mieć, że to, co czuje w du­szy, to czarna dziura, przez którą wpada nie­koń­czący się chłód.

Za każ­dym przy­mknię­ciem po­wiek od­ży­wała w jej pa­mięci bar­dzo wy­raź­nie tamta wi­gi­lijna noc, rok temu, kiedy Pe­dro i jego ro­dzice zo­stali po raz pierw­szy za­pro­szeni do nich na ko­la­cję, i wtedy zimno sta­wało się jesz­cze bar­dziej do­tkliwe. Mimo upływu czasu pa­mię­tała do­kład­nie dźwięki i za­pa­chy, sze­lest swo­jej no­wej sukni na świeżo wy­wo­sko­wa­nej pod­ło­dze, wzrok Pe­dra na swych ra­mio­nach... Ten jego wzrok! Szła do stołu z tacą pełną cia­ste­czek upie­czo­nych na sa­mych żółt­kach, kiedy po­czuła go na so­bie; był go­rący i pa­lił jej skórę. Ob­ró­ciła głowę i oczy ich się spo­tkały. W tym mo­men­cie zro­zu­miała do­sko­nale, co musi czuć cia­sto na pączki, kiedy wrzuca się je do roz­grza­nego tłusz­czu. Uczu­cie go­rąca, które ob­lało ją od stóp do głów, było tak su­ge­stywne, że oba­wiała się, czy za chwilę nie wy­sko­czą jej na ca­łym ciele – na twa­rzy, na brzu­chu, na sercu, na pier­siach – pę­che­rzyki, jak na sma­żą­cych się pącz­kach. Nie mo­gła znieść tego wzroku i szybko prze­szła na drugą stronę sa­lonu, gdzie Ger­tru­dis grała na pia­noli walca Oczy mło­do­ści. Po­sta­wiła tacę na środ­ko­wym sto­liku, po dro­dze wzięła w roz­tar­gnie­niu kie­li­szek li­kieru Noyó i usia­dła obok Pa­qu­ity Lobo, są­siadki z po­bli­skiego ran­cha. To, że ode­szła da­lej od Pe­dra, na nic się nie zdało; czuła, jak pali ją krew krą­żąca w ży­łach. Ciemny ru­mie­niec po­krył jej po­liczki i choć bar­dzo się sta­rała, nie mo­gła utrzy­mać roz­bie­ga­nego wzroku w jed­nym miej­scu. Pa­qu­ita za­uwa­żyła, że dzieje się z nią coś dziw­nego, i oka­zu­jąc wiel­kie za­nie­po­ko­je­nie, za­gad­nęła:

– Pyszny jest ten li­kier, prawda?

– Słu­cham?

– Wi­dzę, że je­steś bar­dzo roz­ko­ja­rzona, Tito. Do­brze się czu­jesz?

– O tak, bar­dzo do­brze.

– Wpraw­dzie je­steś w ta­kim wieku, że odro­bina li­kieru ci nie za­szko­dzi, ale po­wiedz mi, dzie­cinko, czy mama ci na to po­zwo­liła? Wi­dzę, że drżysz i je­steś pod­nie­cona, le­piej już nie pij, żeby nie było ja­kiego wstydu – do­dała ze współ­czu­ciem.

Tylko tego bra­ko­wało, żeby Pa­qu­ita Lobo po­my­ślała, że ona jest pi­jana! Nie mo­gła po­zwo­lić, by po­wstała co do tego naj­mniej­sza choćby wąt­pli­wość. albo na­ra­zić się na to, że Pa­qu­ita do­nie­sie o tym matce. Ze stra­chu przed matką za­po­mniała na chwilę o chłopcu i sta­rała się za wszelką cenę prze­ko­nać Pa­qu­itę o ja­sno­ści swych są­dów i spraw­no­ści my­śli. Za­częła z nią plot­ko­wać, roz­ma­wiać o ja­kichś głup­stwach. Na­wet po­dała jej prze­pis na li­kier „Noyó”, który był po­wo­dem jej nie­po­koju. Przy­rzą­dza się go w na­stę­pu­jący spo­sób: cztery un­cje pe­stek z brzo­skwini i pół funta pe­stek z mo­reli za­lewa się dwiema kwar­tami wody i zo­sta­wia na dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. Kiedy pestki zmiękną, roz­bija się je, a na zmiaż­dżo­nych środ­kach robi się na­lewkę z czte­rech kwart wódki i od­sta­wia na pięt­na­ście dni. Po­tem przy­stę­puje się do de­sty­la­cji. Dwa i pół funta cu­kru na­leży roz­pu­ścić do­kład­nie w wo­dzie, do­dać cztery un­cje kwiatu po­ma­rań­czy, za­mie­szać i prze­ce­dzić. I żeby już nie było żad­nej wąt­pli­wo­ści co do jej zdro­wia fi­zycz­nego i psy­chicz­nego, przy­po­mniała Pa­qu­icie niby mi­mo­cho­dem, że jedna kwarta to 0,9422 li­tra, ni mniej, ni wię­cej.

To­też kiedy Mama Elena po­de­szła do nich, żeby za­py­tać Pa­qu­itę, czy do­brze się bawi, ta od­po­wie­działa roz­anie­lona:

– Wspa­niale! Masz cu­downe córki. A roz­mowa z nimi jest fa­scy­nu­jąca!

Mama Elena wy­słała Titę do kuchni, by przy­nio­sła ka­napki i po­czę­sto­wała nimi go­ści. Pe­dro, który prze­cho­dził obok by­naj­mniej nie­przy­pad­kowo, za­ofe­ro­wał jej swoją po­moc. Tita szła po­spiesz­nie w stronę kuchni, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem. Czu­jąc bli­skość Pe­dra, była zu­peł­nie roz­trzę­siona. We­szła i chciała szybko chwy­cić jedną z tac pełną wy­bor­nych ka­na­pek, cze­ka­ją­cych cier­pli­wie na ku­chen­nym stole.

Ni­gdy nie za­po­mni tego przy­pad­ko­wego ze­tknię­cia się ich rąk, kiedy oboje pró­bo­wali nie­zdar­nie chwy­cić tę samą tacę w tym sa­mym mo­men­cie.

To wła­śnie wtedy Pe­dro wy­znał jej mi­łość.

– Panno Tito, chciał­bym sko­rzy­stać z oka­zji, że je­ste­śmy sami, i po­wie­dzieć, jak bar­dzo pa­nią ko­cham. Wiem, to wy­zna­nie jest zbyt śmiałe i przed­wcze­sne, ale tak trudno zbli­żyć się do pani, że po­sta­no­wi­łem nie zwle­kać. Pro­szę mi tylko po­wie­dzieć, czy mogę li­czyć na pani wza­jem­ność.

– Nie wiem, sama nie wiem. Pro­szę dać mi tro­chę czasu do na­my­słu.

– Nie, nie mogę. Mu­szę mieć od­po­wiedź na­tych­miast. Nad mi­ło­ścią nie na­leży się na­my­ślać, albo jest, albo jej nie ma. Je­stem czło­wie­kiem, który mówi mało, ale bar­dzo po­waż­nie. Przy­się­gam, że będą pa­nią ko­chał na wieki. A pani? Czy pani też mnie ko­cha?

– Tak!

Tak, tak, po sto­kroć tak! Od tam­tej chwili po­ko­chała go na za­wsze. Ale te­raz musi z niego zre­zy­gno­wać. Nie by­łoby uczci­wie po­żą­dać przy­szłego męża wła­snej sio­stry. Po­winna spró­bo­wać wy­ma­zać go w ja­kiś spo­sób z pa­mięci, żeby w ogóle móc za­snąć. Po­sta­no­wiła zjeść gwiazd­kową bu­łeczkę, którą Na­cha zo­sta­wiła na jej sto­liku obok szklanki mleka. Przy wielu in­nych oka­zjach ta me­toda da­wała świetne wy­niki. Na­cha ze swego dłu­go­let­niego do­świad­cze­nia wie­działa, że dla Tity nie ma ta­kiego smutku, któ­rego by nie roz­pro­szył smak gwiazd­ko­wej bu­łeczki. Tym ra­zem było jed­nak ina­czej. Pustka, którą Tita czuła w żo­łądku, nie znik­nęła. Prze­ciw­nie, za­częły jej do­ku­czać mdło­ści. Zdała so­bie sprawę, że ta pustka nie bie­rze się z głodu, lecz z bo­le­snego wprost uczu­cia zimna. Mu­siała po­zbyć się tego przy­krego chłodu. Naj­pierw wło­żyła weł­nianą bie­li­znę i przy­kryła się ciężką koł­drą. Wciąż było jej zimno. Wło­żyła więc włócz­kowe kap­cie i na­cią­gnęła na sie­bie jesz­cze dwie koł­dry. Na nic. Wresz­cie wy­jęła ze swej szafki z przy­bo­rami do szy­cia koł­drę, którą sama za­częła ro­bić w dniu, kiedy Pe­dro wspo­mniał o mał­żeń­stwie. Koł­drę taką jak ta robi się szy­deł­kiem mniej wię­cej przez rok. Tyle wła­śnie czasu Pe­dro i Tita po­sta­no­wili wtedy po­zo­sta­wić so­bie do ślubu. Zde­cy­do­wała więc, że zu­żyje włóczkę za­miast ją wy­rzu­cać i za­częła z wście­kło­ścią szy­deł­ko­wać; szy­deł­ko­wała i pła­kała, pła­kała i szy­deł­ko­wała, aż nad ra­nem skoń­czyła koł­drę i okryła się nią. Nic nie po­mo­gło. Ani tej nocy, ani żad­nej in­nej do końca swego ży­cia nie zdo­łała za­pa­no­wać nad zim­nem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuCOMO AGUA PARA CHO­CO­LATE
Prze­kładElż­bieta Ko­mar­nicka
© 1989, Laura Esqu­ivel © 1989, Edi­to­rial Pla­neta Me­xi­cana, S.A. de C.Y. Grupo Edi­to­rial Pla­neta © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­szawa 1993
ISBN 978-83-8360-021-5
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.