Przewiew 12 historii otwartych - zbiorowa praca - ebook

Przewiew 12 historii otwartych ebook

zbiorowa praca

3,8
31,45 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tej wszędzie pełno, tamten ostrożny i nieśmiały. Ten wariat, ale swoje robi. A ta w ruchu i wirze, jak jej włosy. W 12 reportażach i w fotografiach Anny Bedyńskiej spotykamy bardzo różnych ludzi. Czytając książkę, widzimy, że każdy z liderów pisze niepowtarzalną, wyjątkową historię. Ma własny wzór, nie do podrobienia. Ale kiedy już tę różnorodność i niezwykłość wyraźnie zobaczymy, zaczynają wyłaniać się wspólne ślady, wątki, motywy. „Trzeba szerzej otworzyć okna, będzie większy przewiew” – mówi jedna z bohaterek, a wraz z nią podobnie myślą pozostali. Szukają szczelin, wypatrują nowych możliwości, żeby wpuścić do swoich miejsc więcej powietrza, nową energię. Wiedzą, że „nie będzie innego miasta”, innej społeczności, innych mieszkańców, innej Polski i innych Polaków. A jednocześnie pootwierane przez nich okna i większy przewiew stają się szansą, żeby zrobić coś nowego, świeżego, innego. Znane historie uczynić bardziej otwartymi. I robią to. Nowy dom dla dzieci, lepsze ojcostwo, nowa szkoła, inna władza, trudna rozmowa o wspólnej historii i inne umieranie. Biorą się za wszystkie nasze ważne sprawy – od dzieciństwa po śmierć. Robią to, czego nikt inny nie zrobi, rzeczy konieczne i najważniejsze, a jednocześnie powszednie, codzienne...

Katarzyna Czayka-Chełmińska, fragment ze „Słowa wstępnego”

Reporterzy mawiają, że dobro jest mało atrakcyjne jako temat na reportaż, a najtrudniej pisze się o ludziach, którym się udało. Grupa absolwentów Polskiej Szkoły Reportażu oraz jej wykładowca Filip Springer podjęli się tego niełatwego zadania i opowiedzieli o tych, którzy biorą sprawy w swoje ręce i robią coś dla innych. Powstało 12  tekstów o tym, że liczy się podejmowanie wysiłku. Nawet jeśli na końcu jest porażka. Bo najważniejsze to się nie poddawać. Doświadczenie, jak pisał Oskar Wilde, to nazwa, jaką nadajemy naszym błędom. A bez doświadczenia nie ma życia.

Mariusz Szczygieł

Latem 2019 roku dwanaścioro znakomitych reporterek i reporterów ruszyło w Polskę. Efektem tej podróży jest niniejsza książka – portret zbiorowy ludzi, którzy działanie mają we krwi. Są w różnym wieku, mają różne przekonania, mieszkają w małych miastach i niewielkich wsiach, ale łączy ich jedno: przekonanie, że żyje się nie tylko dla siebie. To dlatego prowadzą hospicja i grupy wsparcia, organizują obozy i marsze, wyciągają ręce do osób w potrzebie. Czasem płacą za to wysoką cenę, bywają zniechęceni i zmęczeni. Jak mówi jedna z bohaterek: „Przeszłam w życiu testy, które pokazały mi, że jest we mnie siła, z której nie zdawałam sobie sprawy”. O tej sile jest ta książka.

Olga Gitkiewicz

Zaduch. Ale czasem się zdarza taka koniunkcja planet, wiesz, Merkury wejdzie w fazę Koziorożca czy coś… I po­jawia się szczelina. Wtedy jest szansa, żeby zrobić coś nowego, świeżego, przewiew. Ja znam siebie, znam ludzi, z którymi pracuję. To oni mnie tu trzymają. Są mądrzejsi ode mnie. To nie są osoby z pierwszego rzędu, które by się pchały na afisz, na szkło. Ale już się nauczyłam, żeby stronić od takich, którzy od początku robią świetne wrażenie. Od tych z przekonującą opowieścią. Ci moi tutaj nie mówią za dużo, ale jak już coś powiedzą, to ma to swoją treść, ma swój ciężar. I to nie są recepty na zbawienie świata, bo takich recept nie ma. I to też już wiem. (...) Więc ja bym jej powiedziała, że trzeba się po prostu przyczaić, wypatrywać możliwości. I jak się pojawi szpara w drzwiach, to wsadzać w nią nogę. To wymaga cierpliwości, jest trochę upokarzające, ale w końcu się ta szpara pojawia. I zdobywasz przyczółek, z którego możesz więcej.

Kalina Michocka, liderka,

bohaterka reportażu „A co byś jej powiedziała”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 167

Oceny
3,8 (5 ocen)
2
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przewiew

12 historii otwartych

Czytelnik

Słowo wstępne

Słowo wstępne

Tej wszędzie pełno, tamten ostrożny i nieśmiały. Ten wariat, ale swoje robi. A ta w ruchu i wirze, jak jej włosy. W 12 reportażach i w fotografiach Anny Bedyńskiej spotykamy bardzo różnych ludzi.

Czytając książkę, widzimy, że każdy z liderów pisze niepowtarzalną, wyjątkową historię. Ma własny wzór, nie do podrobienia.

Ale kiedy już tę różnorodność i niezwykłość wyraźnie zobaczymy, zaczynają wyłaniać się wspólne ślady, wątki, motywy.

„Trzeba szerzej otworzyć okna, będzie większy przewiew” – mówi jedna z bohaterek, a wraz z nią podobnie myśl ą pozostali. Szukają szczelin, wypatrują nowych możliwości, żeby wpuścić do swoich miejsc więcej powietrza, nową energię.

Wiedzą, że „nie będzie innego miasta”, innej społeczności, innych mieszkańców, innej Polski i innych Polaków. A jednocześnie pootwierane przez nich okna i większy przewiew stają się szansą, żeby zrobić coś nowego, świeżego, innego. Znane historie uczynić bardziej otwartymi. I robią to.

Nowy dom dla dzieci, lepsze ojcostwo, nowa szkoła, inna władza, trudna rozmowa o wspólnej historii i inne umieranie. Biorą się za wszystkie nasze ważne sprawy – od dzieciństwa po śmierć.

Robią to, czego nikt inny nie zrobi, rzeczy konieczne i najważniejsze, a jednocześnie powszednie, codzienne. Przywództwo dzieje się tu poprzez proste działania, w zwykłych sprawach. Nic szczególnego? A jednak.

„Tutaj na miejscu, to wygląda trochę inaczej, wiesz?” – mówi Flipowi Springerowi Kalina. I słyszymy, że robienie koniecznych rzeczy nie jest jednak proste, że zaduch, że miasto smutne, i trudno pokazać palcem, co ci się właściwie udało.

O tym też jest ta książka. Nie o sukcesach, raczej o różnych drogach do nich. I o cenie, jaką się za nie płaci. O bezsilności, obawach, trudnych lekcjach, rezygnacji, popełnianych błędach, niepewności. O działaniu wbrew schematom, wojnach z przyzwyczajeniami toczonych w ciemnej garsonce i przeciwstawianiu się temu, w co wszyscy wierzą – „że dzieciom w domu jest zawsze lepiej”.

Nasi bohaterowie nie mają żadnych złotych wskazówek, nie dają recept na zbawienie świata. Są to raczej recepty, jak się nie zniechęcać. Cierpliwie, codziennie, kolejny raz, wytrwale wypatrują możliwości, wsadzają nogi w drzwi, przyczajają się, zdobywają przyczółki, z których można więcej, i choć ciężko ludzi zachęcić, żeby się włączyli – nie poddają się.

W ten wytrwały i stały sposób sprawiają, że powszednie sprawy każdego z nas stają się trochę bardziej wspólne. Prostymi działaniami budują świat, w którym jesteśmy gospodarzami nie tylko własnego życia, i w którym, jak twierdzi jedna z bohaterek, nie chodzi przecież o nic innego, ale o bycie razem.

Po to ten przewiew, szczeliny, szpary w drzwiach, otwieranie okien.

Katarzyna Czayka-Chełmińska, Fundacja Szkoła Liderów

Tekst:

Ewa Jankowska

Bohaterowie:

Monika Bajka, Marcin Lewandowski

Domy aniołów

Sędzia twierdzi, że w domu będzie dziecku najlepiej. A my widzimy, że dzieci chodzą zaniedbane, chore, wszystkie zęby im już powypadały. Bo matka jest na przykład uzależniona i nie jest w stanie się nimi dobrze zaopiekować.

Monika Bajka

Marcin Lewandowski

Lena i Adaś są już na nogach. Jedzą jogurty. Sera i szynki nawet nie tkną. Za chwilę pojadą do przedszkola, jeszcze tylko trzeba umyć zęby.

Sara, która zawsze wstaje o świcie, kręci się po kuchni. Z jej długich blond włosów wystaje kołtun. Gdyby Marcin tu był, powiedziałby: młoda, przynieś szczotkę.

Z pokoju Leny wychodzi zaspana Joanna. W piżamie idzie do kuchni, najchętniej zjadłaby płatki czekoladowe. Baśka mówi, że umyje się po śniadaniu, bo przecież są wakacje. Sara, która kłóci się ze wszystkimi, wyzywa ją od głupków. Baśka krzyczy, żeby się zamknęła.

Magda zlizuje pasztet z kromki, Renia przeżuwa suchy chleb. Monika na pewno nie pozwoliłaby jej odejść od stołu bez porządnego śniadania. Kostek wcina kolejną kanapkę. Więcej nie dostanie, choć bardzo by chciał. Darek, który prawie wszystkie zęby ma zżarte przez próchnicę, już dwa razy wylał herbatę.

Kuba zaczął dzień od telewizji. Daniel, który ma najlepszą średnią ze wszystkich dzieci, ma na twarzy zadrapania. To sprawka Sary.

Renia i Olek skaczą po kanapie. Sara, Baśka i Joanna biegają po domu i wrzeszczą na siebie. Z pokoju wychyla się Marzena.

– Zamknijcie się, ludzie jeszcze śpią! – krzyczy i trzaska drzwiami.

Czas na sprzątanie. Dziś schody myje Daniel, hol na dole – Baśka, hol na górze – Joanna, łazienkę dla dziewczyn – Iga, łazienkę dla chłopaków – Marek. Umycie toalety to zadanie Sary, kabiny prysznicowej – Marzeny. Jessica kłóci się z Wiktorią, która ma porządkować salę komputerową. W końcu uznają, że zrobią to razem.

Najbardziej znienawidzony dyżur to ten w kuchni. Dziś padło na Konrada i Baśkę. Gdy inni siedzą w bawialni z nosami w telefonach, oni obierają ziemniaki. Baśka jest wściekła, właśnie się dowiedziała, że ma karę i nie może wychodzić na dwór. Uważa to za niesprawiedliwość. Gdyby Marcin tu był, na pewno próbowałaby go wybłagać, żeby jej odpuścił. Ale Marcin wie, że kluczem jest konsekwencja.

Dzieci ściągają swoje ubrania z suszarki. Wszystkie pokoje posprzątane. Kuba siada na kanapie z laptopem i włącza YouTube. Daniel gra na telefonie, Baśka robi snapchaty, Joanna rozmawia na Facebooku ze swoim kolegą. Gośka, Dominika i Jessica biorą kartki i kredki, i zaczynają rysować na zadany temat: „Gdy słońce świeci…”. Gośka wykrzykuje z dumą: „Jest najwięcej morderstw!”. Wtóruje jej Dominika: „Wszyscy mają depresję!”.

Jessica rysuje zachód słońca, Dominika płaczącą dziewczynę. Gośka stwierdza, że zrobi coś oryginalnego – trójwymiarową makietę.

Sandra umyła włosy. Po obiedzie pójdzie spotkać się ze swoim chłopakiem. Wszyscy zastanawiają się, czy jeszcze dzisiaj wróci.

Innego dnia Monika zorganizowałaby dzieciom jakieś zajęcie, może spacer, może wycieczkę, pewnie odwiedziłaby też kilka rodzin, żeby rozeznać się w tym, jak sobie radzą. Dziś wpada do domu tylko na chwilę, biega ze spotkania na spotkanie – a to z ekspertem do spraw promocji w social media, a to z teatrem – na temat organizacji eventu, a to w sprawie umowy o użytkowanie przestrzeni na poradnię dla rodziców.

Obiad prawie gotowy. Pałki kurczaka już się pieką, ziemniaki gotują, ogórek na mizerię pokrojony. Baśka nakrywa do stołu. Stawia talerze, gdzie popadnie, sztućce rozkłada chaotycznie. Nóż raz z lewej strony talerza, raz z prawej. Liczba par sztućców nie równa się liczbie talerzy.

– Obiad! – krzyczy.

Marek i Damian rozmawiają o nauczycielce od matematyki. Marek chwali się, że dostał na koniec prawie tróję.

– Chyba naciąganą tróję – komentuje Damian.

– Ja mam matmę głęboko – stwierdza Marek.

Damian kończy jeść. Wstaje od stołu, wyrzuca obgryzione kostki kurczaka do kosza na śmieci, a talerz wkłada do zmywarki.

– Idę na dwójkę – mówi i wychodzi z jadalni.

Baśka zauważa, że Sara zostawiła swój talerz na stole.

– Zrobiła to specjalnie! Ja tego nie będę sprzątać! – krzyczy.

Marcin na pewno kazałby Sarze wrócić do jadalni i włożyć talerz do zmywarki. Takie są zasady.

Tomek ma umyć podłogę w jadalni. Kasia oblewa go wodą i uderza szmatką w pupę. Wyciąga z tylnej kieszeni jego spodni kartę kibica i wkłada sobie do stanika. Tomek rzuca się za nią w pogoń. Biegają wokół stołu.

Część dzieci wychodzi na basen i judo, inne zaczynają zajęcia komputerowe. Marzena i Sandra „wypisują się” do miasta. Deklarują, że wrócą na kolację. Sara huśta się na placu zabaw, a Balbina bawi się w namiocie.

Baśka siedzi w butach na kanapie. Wyzywa ciocię Ewelinę od głupich. Marcin kazałby jej postawić nogi na podłodze. Powiedziałby, że można kogoś nie lubić, ale nikogo nie można obrażać, bo każdemu należy się szacunek.

Przed Baśką jeszcze przygotowanie kolacji. Będą tosty z serem, parówki, masło czekoladowe i gotowane jajka. Wszyscy rzucą się na masło czekoladowe.

Sandra nie zawiodła zaufania i wróciła trzy minuty przed czasem. Kolację zjadła sama.

Kończy się dzień dyżuru Baśki w kuchni, jeszcze tylko zamiecie podłogę w jadalni. Pozostali poszli się już myć. Daniel posłał łóżko Adasiowi i zasiedli z Kubą na fotelach w przedpokoju. Jeden z nosem w YouTubie, drugi w grze komputerowej. Lena i Adaś już są w łóżkach. Rano muszą znów wstać do przedszkola.

W domu robi się coraz ciszej. Jeszcze tylko Sara nie skończyła czyścić toalety. Siedzi w ubikacji z twarzą w dłoniach. Zamykają się kolejne drzwi do pokojów dzieci. Z niektórych dochodzą jeszcze dźwięki rozmów. Gaśnie światło na korytarzu. Gdyby Marcin miał nocny dyżur, nie zmrużyłby oka do rana. Co jakiś czas robiłby obchód po pokojach, upewniając się, że nikt nie zwiał.

Skrawek nieba

(Z opowieści Moniki)

Moja mama zawsze komuś pomagała. Zostawiałyśmy potrzebującym prezenty pod drzwiami. Dzwoniłyśmy i uciekałyśmy, żeby nikt nie musiał dziękować. Po jej śmierci mogłam zamknąć się w sobie albo uwrażliwić na ludzką krzywdę i biedę, mimo że tak naprawdę jej nie doświadczyłam. Stało się to drugie.

Któregoś dnia natknęłam się na ulicznego grajka, który zbierał pieniądze na bezdomnych i dzieci. To był znany katowicki społecznik, Jacek Pikuła. Coś mnie tknęło, żeby do niego podejść i zapytać, czy też mogłabym pomagać. Zostałam wolontariuszką.

Jedzenia, które otrzymywaliśmy od supermarketów dla świetlicy „Skrawek nieba”, było naprawdę dużo. Jacek wpadł na pomysł, żebyśmy dzielili się nim z innymi placówkami prowadzącymi działalność społeczną. Do Domu Aniołów Stróżów przyjechałam z naręczem kiełbas i… salcesonów. Wtedy, w 1997 roku, funkcjonowała tylko jedna placówka, dziś jest osiem: pięć w Katowicach, dwie w Chorzowie i jedna w Sosnowcu.

Zanim zostałam prezeską Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży Domy Aniołów Stróżów, przez wiele lat pracowałam tam jako wychowawczyni. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w stowarzyszeniu było dosłownie kilka osób – psycholog, pedagog, pielęgniarka, informatyk, ksiądz. Idea była taka, żeby wychodzić na ulice, na dworce i tam szukać dzieci – szczególnie tych trudnych, pozostawionych samopas, na gigancie, wąchających klej, prostytuujących się. Bo one i ich rodziny same po pomoc by nie przyszły.

W Domach Aniołów dzieci dostają to, co powinny dostawać u siebie w rodzinnym domu, ale czego im z różnych powodów brakuje. Poczucie bezpieczeństwa, wsparcie dorosłych, pomoc w nauce i nawiązywaniu oraz utrzymywaniu przyjaźni. Chodzimy z nimi do kina, na basen, do parku, jeździmy na wycieczki, organizujemy obozy. Zabieramy je do lekarza, do dentysty, psychiatry, na zajęcia do logopedy. Sześcioletniej dziewczynce robiliśmy protezę – miała tak zniszczone zęby, że nie była w stanie jeść. Dzieci przychodzą do nas po szkole i zostają do wieczora. Przedszkolaki są od rana do popołudnia. Dzięki temu, że są u nas w ciągu dnia, ich rodzice mogą podjąć pracę, w czym ich wspieramy. Dzieciaki gotują, piorą, sprzątają jak w normalnym domu, jednak na noc zazwyczaj wracają do swoich rodzin. Zdarza się, że jest to niemożliwe, bo w ich rodzinie źle się dzieje. Wtedy nocują u nas. Na początku do domów trafiała wyłącznie młodzież, dziś pracujemy też z przedszkolakami, najmłodsze mają dwa i pół roku. Doszliśmy do wniosku, że im wcześniej zaczniemy pracować z dziećmi z trudnych środowisk, tym większe szanse, że w przyszłości poukładają sobie życie.

Wszystkie światy dziecka

Wychowawcy odgrywają bardzo ważną rolę w życiu dzieci. Kiedy ja pełniłam tę rolę, spoczywał na mnie obowiązek pracy również z ich rodzinami. Jeśli rodzice pili, wiedziałam o tym, jeśli nie mieli pracy – pomagałam im ją znaleźć. Z ojcem jeździłam do lekarza, z matką do spółdzielni. Biegałam do ośrodka pomocy społecznej, po sądach, po szkołach dzieci. Byłam w stałym kontakcie z sędziami, kuratorami, nauczycielami. Nie było nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, jak się zachować w określonych sytuacjach, jak mediować, negocjować. Wszystkiego uczyłam się na własnych błędach. Zdarzało się, że pracowałam w trybie dwudziestocztero-, czterdziestoośmiogodzinnym, mimo że nie byliśmy całodobową placówką. Wtedy często dzieci zostawały na noc w placówce, więc byłam razem z nimi. Rano śniadanie, kąpiel i do szkoły. Dziś wychowawców wspiera między innymi asystent rodziny, ale w dalszym ciągu jest to praca wielozadaniowa – tu trzeba przygotować posiłek, tu zrobić zakupy, poprowadzić zajęcia, pójść do szkoły porozmawiać z nauczycielami, zorganizować wakacje. Wychowawca to osoba, która łączy wszystkie światy dziecka.

Obserwowałam, jak takie placówki funkcjonują na Zachodzie. To niesamowite, że oni potrzebują dwudziestu osób do tego, do czego my wykorzystujemy pięć. Zdarza się, że taki wychowawca w organizacji pozarządowej dostaje mniej pieniędzy niż osoba żyjąca na zasiłku, której on pomaga. Dlatego coraz mniej jest chętnych, by się tym zajmować. A nawet jeśli się zgłaszają, to pracują pół roku, rok i odchodzą. Nie jesteśmy w stanie zapewnić pracownikom dodatkowych świadczeń. Żeby przyznać im premie albo wyższe wynagrodzenie, musielibyśmy znaleźć sponsora, co nie jest łatwe, bo jak to, premie dla pracownika stowarzyszenia? Ludziom wciąż to zgrzyta. Najwięcej rodzin zastępczych w Polsce to tak zwane rodziny spokrewnione, czyli krewni rodziców – dziadkowie, wujkowie. Nierzadko pochodzą oni z tych samych środowisk, zdarza się, że członkowie rodziny mieszkają razem. To nie rozwiązuje sytuacji dziecka, bo ono w dalszym ciągu przebywa w środowisku patogennym. Najtrudniejsza jest bezradność. Gdy podejmuje się ileś prób, żeby pomóc rodzinie poukładać życie, a wciąż nic się nie zmienia. Bo rodzice pomocy odmawiają, wracają do nałogu, zamykają się na nas. Albo zmieniają miejsce zamieszkania i proces naprawy zostaje przerwany. Nawet jeśli wyjadą do sąsiedniej miejscowości, nie możemy już im pomagać, bo dofinansowanie z samorządu może być przeznaczone wyłącznie na pomoc mieszkańcom danego miasta. O ile piętnaście lat temu sądy zbyt pochopnie zabierały dzieci z rodzinnych domów, o tyle dziś problem jest odwrotny – tak wynika z mojego doświadczenia. Zawsze walczymy do końca, żeby dziecko zostało w rodzinie, jeśli to tylko możliwe, czasem jednak zdarza się tak, że latami pracujemy nad tym, żeby umieścić je w placówce zastępczej, bo sytuacja w rodzinie jest tak zła. My, służby, z którymi współpracujemy, kuratorzy, wszyscy są na tak, ale sędzia mówi: w domu będzie dziecku najlepiej. A widzimy, że one chodzą zaniedbane, chore, wszystkie zęby im już powypadały, bo matka jest na przykład uzależniona i nie jest w stanie się nimi dobrze zaopiekować. Zdarzają się sytuacje, gdy wiemy, że w krótkim czasie w domu rodzinnym nie zmieni się nic na tyle, żeby dzieci mogły się poczuć bezpieczne, mogły się zdrowo rozwijać. A sąd wydaje decyzję, żeby przywrócić rodzicom opiekę nad dziećmi. Często obserwujemy, jak wracają do domu, w którym nic się nie zmieniło. To trudne, bo miarą sukcesu naszych podopiecznych nie jest to, czy dostaną się na studia. Najważniejsze, żeby potrafili uczciwie pracować, utrzymywać zdrowe relacje, żeby założyli rodzinę. Niektórzy głównie siedzą w więzieniu, a jak nie, to kombinują – tu coś ukradną, tu kogoś na coś naciągną… U nas było liczne rodzeństwo, dwóch braci i trzy siostry. Mieli bardzo biedny dom, rodzice pili, kradli. Dzieci były zawszawione, doświadczały ogromnej przemocy emocjonalnej. Chłopcom zupełnie się nie powiodło. Zeszli na drogę przestępczą, każdy miał epizod w więzieniu. Widuję ich czasami, jak stoją gdzieś na podwórku i piją.

Ich siostry – przeciwnie. Jedną z nich czasem spotykam, pracuje jako parkingowa. Przez dziesięć lat była w stanie utrzymać jedną pracę. Nieważne, czy świeci słońce, czy pada deszcz, ona stoi na tej ulicy. Druga pracuje w serwisie sprzątającym w filharmonii. Wykonuje proste prace, ale jest schludnie ubrana, jej córka chodzi do szkoły, ma dobre oceny. Jestem z nich bardzo dumna.

Historia Anety

Anetka urodziła się z wadą serca. Jej mama piła przed ciążą, piła w ciąży i nadal pije, ten najgorszy alkohol, F16, któremu daleko do tego, co można kupić w sklepach. Nie wiem, jak to możliwe, że ona jeszcze żyje.

Trafiła do Aniołów, gdy miała sześć lat. Była jednym z tych dzieci, które nocowały u nas najczęściej. Kiedy wychodziła od nas wieczorem, to sprawdzaliśmy, czy w ogóle może wrócić do domu. A tam wybite okna, rozwalone drzwi, matka leży pijana. Aneta była zaniedbana, nie umiała czytać ani pisać, wiedzę o świecie miała zerową. Dzieci wyśmiewały się z niej, bo była chuda i niewygadana. Dopiero po ośmiu latach sąd zawiesił matkę w prawach do opieki nad nią. Postanowiliśmy z moim partnerem zabrać ją do siebie. Miała wtedy czternaście lat. Nie była to łatwa decyzja, bo sami mieliśmy dwoje małych dzieci – jedno półroczne, drugie dwuipółletnie. Nie wiem, czy bym się drugi raz na to zdecydowała. To było spore wyzwanie.

Cierpliwie uczyliśmy ją pisać, czytać, codziennie kombinowała, co zrobić, żeby się od tej nauki wymigać, bo przychodziło jej to z ogromnym trudem.

Gdy skończyła osiemnaście lat, wróciła do matki. Miała dość tego, że u nas trzeba sprzątać, gotować, każdy ma swoje domowe obowiązki. Szybko zdała sobie jednak sprawę, jak kończy się życie na wiecznym rauszu. Że ta wolność jest pozorna. W domu było brudno, odcięty prąd, „nieobecna” matka. U nas miała własny pokój, wyjazdy na wakacje, ale też nas – bliskich ludzi, którym na niej i jej życiu bardzo zależało. Wróciła. Dziś ma dwadzieścia sześć lat, dostała mieszkanie komunalne, pracuje w sklepie jako kasjerka. Ułożyła sobie życie. Bez nałogu, ze stałą pracą i chłopakiem, którego kocha. Mieszka blisko nas. Razem spędzamy święta, odwiedzamy się. Kilka razy w miesiącu Aneta pomaga nam w Aniołowym biurze. Gdy się wyprowadzała na swoje, byliśmy pełni obaw. Dziś jesteśmy z niej bardzo dumni i szczęśliwi, że ten wysiłek miał sens.

Mam podnieść papierek?

(Z opowieści Marcina)

Zawsze chciałem być z dziećmi, nie obok nich. Chciałem je traktować jak równych sobie, budować autorytet na szacunku, nie na rygorze. Nieraz zderzyłem się z oporem starszej kadry.

Pracowałem już z bezdomnymi, osobami z zaburzeniami psychicznymi, sprawcami przemocy, jednak najwięcej czasu spędziłem z dziećmi. Najpierw jako wychowawca w domu dziecka w Pogotowiu Opiekuńczym w Brzeziu, od 2005 roku jako dyrektor domu dziecka w Lubieniu Kujawskim, a od października 2017 roku byłem dyrektorem czternastoosobowych placówek wychowawczo-opiekuńczych Przystań i Ostoja w Lubieniu. W latach 80., 90. w domach dziecka panował „ostry rygor”. Wszystko było pod sznurek. Dzieci nie miały żadnej swobody. Nie mogły pójść nawet do ubikacji bez pozwolenia wychowawcy. W dużym domu nie trzeba było sprzątać ani gotować. Od tego byli pracownicy. „Dlaczego mam podnieść papierek z podłogi, przecież są tu ludzie, którzy dostają za to pieniądze” – usłyszałem raz od dziecka. Pamiętam, jak jeden wychowanek takiego dużego domu dopiero po jego opuszczeniu odkrył, że chleb kupuje się w sklepie. Dotąd żył w przekonaniu, że chleb wydawany jest ze stołówkowego okienka.

Uczestniczyłem w przekształcaniu dużego, sześćdziesięcioosobowego domu dziecka w małe, czternastoosobowe placówki opiekuńczo-wychowawcze. W naszym województwie ich prekursorem był Roman Jaskulski. Zastanawialiśmy się, jak taki dom miałby funkcjonować. W dużym łatwiej wszystko zorganizować – zapewnić zastępstwa wychowawców, utworzyć kółko zainteresowań, wydawać gazetkę domu dziecka. Zadaliśmy sobie jednak pytanie, które dziecko ma to w normalnym domu?

W dużym domu dziecka nie można budować relacji pomiędzy dorosłym a dzieckiem, dzieci jest za dużo, a wychowawców za mało. W małych domach są tylko wychowawcy i dzieci. Wychowankowie mieszkają w dwuosobowych pokojach. Nie ma stołówki – jest jadalnia. Nie są wyręczane w obowiązkach domowych. Same sprzątają, gotują, chodzą na zakupy, uczą się gospodarować pieniędzmi. Według przepisów do domu dziecka czy placówki opiekuńczo-wychowawczej nie mogą trafiać maluchy poniżej dziesiątego roku życia. Są dwa wyjątki – stan zdrowia i fakt, że dzieci są rodzeństwem. Te najmłodsze powinny być skierowane do rodzin zastępczych, ale tych jest wciąż za mało. Rząd jednak o tym nie mówi, tylko oskarża nas, dyrektorów placówek, o łamanie prawa. Najmłodsze dziecko, jakie przyjąłem do domu, miało dziewięć miesięcy. Na szybko zmontowaliśmy kojec i łóżeczko, zdobyliśmy wózek. Przeorganizowaliśmy pracę wychowawców. Innym razem przyjąłem trzy- i czterolatka. Policja jeździła z nimi przez kilka godzin po różnych placówkach. Nikt ich nie chciał przygarnąć.

Wielokrotnie powtarzałem: Dopóki będę dyrektorem, będę świadomie łamał prawo.

Kiedy przekształcaliśmy placówkę na małe domy, czekała nas ogromna zmiana, przede wszystkim mentalna.

Harry Potter bez różdżki

Wychowawca pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Musi być bardzo elastyczny – z jednej strony wymagający, z drugiej – ciepły, taki, co pocieszy, przytuli.

Ludzie mają czasem wobec wychowawców oczekiwania na wyrost – wydaje im się, że mamy takie różdżki jak Harry Potter, którymi dotkniemy dzieci w główkę i sprawimy, że w ciągu miesiąca wszystkie deficyty znikną, a problemy zostaną rozwiązane. Praca nad dzieckiem jest długa i żmudna. Jej efekty widać czasem dopiero po latach.

Brak pracowników w pieczy zastępczej to coraz poważniejszy problem. W związku z tym, że rodzin zastępczych jest za mało, do placówek opiekuńczo-wychowawczych trafiają najczęściej te najtrudniejsze dzieci – agresywne, wymagające specjalistycznego leczenia. One w ogóle nie powinny w takich domach przebywać, bo wpływają destrukcyjnie na całą grupę. Na czternastoosobowy dom przypada w trakcie dyżuru w najlepszym przypadku tylko dwóch wychowawców. Ci ludzie stają przed dylematem, czy skupić się na tym jednym dziecku, czy na pozostałych. Obecni rządzący demonizują placówki wychowawczo-opiekuńcze, przekonują, że koszty utrzymania dziecka są za duże. Tylko nie zastanawiają się, dlaczego wciąż przebywa w nich ponad dwa i pół tysiąca dzieci poniżej dziesiątego roku życia.

Postulowaliśmy zmianę przepisów – żeby wszystkie dzieci, niezależnie od wieku, mogły być przyjmowane do placówek opiekuńczo-wychowawczych i dopiero po wstępnej diagnozie kierowane do właściwych ośrodków – socjoterapeutycznych lub specjalistycznych czy rodzin zastępczych. Nasza propozycja nie spotkała się z uznaniem. Nikt nie wsłuchuje się w głos praktyków.

Pochopne decyzje

Teoretycznie pobyt w pieczy zastępczej powinien być jak najkrótszy. Bo rodzina jest najważniejsza. W rzeczywistości wskaźnik reintegracji jest bardzo niski. Mimo to sądy ciągle podejmują pochopne decyzje o powrocie dzieci do rodzin. Ile takich tragicznych zdarzeń jak śmierć dziewięciomiesięcznej Blanki z Olecka musi się jeszcze wydarzyć, żeby sądy przestały kierować się tym, że „lepsza najgorsza rodzina niż dom dziecka”, a zaczęły kierować się dobrem dziecka? Nie wiem, czym kierują się sędziowie w takich przypadkach.

Zdobywamy zaufanie dzieci, budujemy w nich poczucie własnej wartości, bezpieczeństwa, oswajamy z nową sytuacją. A po sześciu miesiącach pojawia się mama i mówi, że zrozumiała swój błąd, że teraz wszystko będzie inaczej. Bierze dziecko na wakacje, a po miesiącu okazuje się, że codziennie pije. Więc my zabieramy dzieci, a ona grozi, że się zabije i znika. Policja jej szuka i co się okazuje? Że poszła na melinę, żeby się napić.

Ci rodzice nie są źli, tylko to, co robią dzieciom, jest bardzo złe. Bo często nie potrafią inaczej. A one zawsze będą ich bronić, usprawiedliwiać. Każdy chce mieć fajną mamę, fajnego tatę.

Najtrudniejsze są jednak decyzje o dopuszczeniu dziecka do adopcji. Mieliśmy rodzeństwo trzyosobowe. Ojciec ich zostawił, znalazł sobie nową partnerkę. Matka wyjechała na drugi kraniec Polski, zerwała kontakt z dziećmi. Małżeństwo z Włoch chciało adoptować środkowe dziecko – dziewięcioletnią wówczas Paulinę. Byliśmy już na etapie preadopcji. Miałem zaopiniować, czy godzę się na to, żeby rodzeństwo rozdzielić. Wiedziałem, że gdyby dziewczynka wyjechała, miałaby dobre warunki do życia. Ale odmówiłem.

Paulina ma dziś dwadzieścia jeden lat. Mieszka we Włocławku, ma partnera. Usamodzielniła się. Z perspektywy czasu uważam, że to była dobra decyzja.

Z trzydziestu ośmiu wychowanków, którzy opuszczali dom dziecka w Lubieniu, gdy byłem tam dyrektorem, większość poukładała sobie życie. Jedna trzecia wybrała łatwiejszą drogę – przestępczą lub bycie klientem pomocy społecznej. Nie wszystkie dzieci udaje się wychować tak, jak byśmy tego chcieli. Ciężko to zaakceptować, ale człowiek się uodparnia.

Bywa też inaczej. Na przykład Maciek handlował w domu dopalaczami. Dzieci zadłużały się u niego. To była krótka piłka – rozwiązanie kontraktu i usunięcie z placówki. Półtora roku później spotkałem go na stacji paliw. Twierdził, że zmądrzał i wziął się do pracy. Ale inny chłopak, Marek, nigdy nie był pracowity. Za to zawsze lubił wypić. Powielił wzorzec rodziców. Próbowałem namawiać ludzi, żeby go zatrudnili, dali mu szansę. Pojechałem ostatnio do wulkanizacji, gdzie pracował jeszcze jakiś czas temu. Już go tam nie ma. Opuścił trzy dni pracy, czwartego przyszedł pijany.

Ja nigdy nie zapomnę spotkania z Kamilem, jednym z moich wychowanków. Po latach podziękował mi za to, że nauczyliśmy go życia. Wie, że gdyby nie pobyt w domu dziecka, stoczyłby się jak ojciec. A skończył szkołę, ma partnerkę, dziecko, pracuje fizycznie w branży budowlanej.

Do końca 2020 roku wszystkie duże placówki muszą zostać przekształcone w małe domy. To słuszne rozwiązanie. Tym, który wychodzą z małych domów, jest w życiu łatwiej.

Poczucie sensu

Monika: – Dziś w dzielnicach, w których funkcjonują Domy Aniołów, tworzymy lokalne systemy wsparcia, chcemy trafiać do dzieci, które najbardziej potrzebują pomocy: zaniedbanych, z rodzin ubogich, alkoholowych, gdzie nierzadko ma miejsce przemoc. Organizujemy zajęcia na ulicach, w podwórkach, zimą na klatkach schodowych. Poznajemy też ich rodziców. Potem zapraszamy ich do naszych placówek, które mają być takim drugim domem. Ta praca daje poczucie sensu.

Marcin: – Praca na żywo z dzieciakami, przeżywanie z nimi i dobrych, i złych chwil daje ogromną satysfakcję. A najfajniej jest wtedy, gdy po latach odwiedzają nas ze swoimi rodzinami i mówią: Wujek, dzięki, gdybyśmy cię nie spotkali, nie wiemy, gdzie byśmy teraz byli.

Tekst:

Rafał Piekarski

Bohater:

Dariusz Cupiał

Ojciec. Mimo wszystko

Zdjęcia ma zawsze przy sobie. Te najważniejsze w folderze „Rodzinne”. Portret żony: Anna przy fortepianie, Anna z gitarą, śpiewa, on trzyma jej mikrofon. Spotkanie obozowe pod namiotem: dzieci z przodu, śpiewają. Komunia: babcia z wnukami. – Oglądam nie za często – mówi. Głos grzęźnie mu w gardle. Zamyka laptopa.

Dariusz Cupiał

Lata 90., Warszawa. Dariusz Cupiał wstaje rano i modli się o zdrowie i powodzenie dla trójki swoich dzieci. Robi tak codziennie, zanim wyjdzie do pracy w międzynarodowej korporacji, gdzie zajmuje kierownicze stanowisko.

Do domu często przychodzą znajomi księża, odprawiają msze. Modlitwa jest dla Dariusza bardzo ważna. Codziennie wieczorem modlą się całą rodziną, bardzo długo, na kolanach, przy świeczce. Dziękują. Proszą. Przepraszają. Po kolei, na głos, niezależnie od humoru (Maria, najstarsza córka, powie później: „to było bardzo intensywne”).

Poznali się w ruchu oazowym księdza Franciszka Blachnickiego (Dariusz: „Wszyscy mówiliśmy do niego ojciec, choć był tylko księdzem diecezjalnym”). Ona muzyk, on ekumenista. Brali ślub, kiedy w Polsce kończył się komunizm. Po dwóch latach urodziła się pierwsza córka, potem kolejna i na końcu syn.

Dariusz: – Byłem przy każdym porodzie. Imiona dobraliśmy wspólnie, tak, jak odczytywaliśmy rys ich przyszłego powołania. Maria – radość. Zofia – mądrość. Jan – łaska syna.

Życie wypełniają im konferencje, wyjazdy i spotkania. Anna koncertuje z zespołem Missio Musica, Dariusz angażuje się w działania na rzecz świadomego ojcostwa.

Po piętnastu latach małżeństwa Anna wnosi sprawę o rozwód. Dariusz się nie zgadza, chce walczyć o związek. Dwa lata później Anna wyprowadza się z dziećmi.

Dariusz: – Po powrocie z delegacji zastałem puste mieszkanie, bez mebli i żyrandoli. Na stole kartka od najstarszej córki, żebym się nie martwił.

Maria: – Trudno wymagać niewymagalnego od mojego taty; żeby zaakceptował, że żona od niego odchodzi, że rodzina się rozpada. I to taka rodzina, którą budował według swojej wizji. Tego się nie spodziewał. My widzieliśmy problemy między nimi, on wierzył, że wszystko się ułoży. Ale w takich sytuacjach sama modlitwa nie wystarczy. Więc ich komunikacja była dalej taka, jaka była, ich problemy były dalej takie, jakie były.

Dariusz: – Ojciec mówił „Zgódź się”. Nie rozumiałem tego. Ludzie Kościoła mówili „Módl się, jej to przejdzie”. Nie przeszło.

Rok po wyprowadzce Anna założyła sprawę karną o znęcanie się psychicznie na tle religijnym. Wynajęła najlepszą prawniczkę w mieście. Biegli z Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego przychylili się do wniosku matki. Choć sąd rodzinny zadecydował o rozwodzie bez orzekania o winie, sąd karny wydał wyrok skazujący – rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata.

Maria: – Gdyby tata pozwolił jej odejść, nie byłoby tej rozprawy. Dla nas to było ciężkie, bo musieliśmy widywać się z psychologami, przechodzić jakieś ewaluacje, wywlekać wszystkie złe wspomnienia; to było trochę jak pranie mózgu. Moja mama nie chciała tej rozprawy, ale czuła, że nie miała wyjścia.

Dariusz: – Dziś wiem, że źle oceniłem sytuację. Powinienem był pozwolić żonie odejść i podjąć mediację w kierunku ochrony dzieci.

SOS dla ojców

Surowe, przestronne wnętrze przy Lubartowskiej 77 w Lublinie. Na białych ścianach, z gdzieniegdzie odsłoniętą cegłą, zdjęcia wystawy „Dzielnica żydowska w Lublinie 1939-44” i drewniany napis „Lubelskie jest tu”. Kilka obrazów Jezusa i duże zdjęcie Jana Pawła II. Betonowa podłoga. Miejsce spotkań Klubu Ojcowskiego (jednego z trzech w Lublinie), działającego w ramach Inicjatywy Tato.net.

Dariusz: – Był rok 2000. Jechałem na spotkanie z klientem. W radio usłyszałem głos Wandy Półtawskiej, przyjaciółki Karola Wojtyły. Mówiła na temat kondycji rodziny u progu XXI wieku. Zakończyła apelem: „Nadchodzi czas, aby bić na alarm SOS dla ojców”. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Miałem ściśnięte gardło i mokre oczy. Zatrzymałem samochód, żeby ochłonąć.

Tak narodził się pomysł działań skierowanych do ojców. Dziś Inicjatywa Tato.net to portal internetowy, międzynarodowe konferencje, warsztaty „Ojciec Córka” i „Ojciec Niezłomny” dla osadzonych w więzieniach, spływy kajakowe, kampanie społeczne, Kluby Ojcowskie w wielu miastach w Polsce. Co roku w działaniach konferencyjno-warsztatowych bierze udział około dwóch tysięcy mężczyzn.

Dariusz: – Pomimo tego, czego doświadczyłem, nie chcę, aby Tato.net było kojarzone z ruchem walki o prawa ojców albo niesprawiedliwością w sądach. Skupiliśmy się na poszukiwaniu, które streszcza się w haśle: „odkrywamy ojcostwo”. Bo każda sytuacja, również taka jak moja, jest przestrzenią do odkrywania ojcostwa, jego wartości i piękna. To zmienia mężczyznę i pomaga mu stać się tym, kim ma być.

Spotykają się raz na miesiąc. Na liście uczestników spotkań Klubu Ojcowskiego przy Lubartowskiej jest osiemdziesiąt dziewięć nazwisk. Wśród nich właściciel firmy motoryzacyjnej, menadżer sprzedaży, informatyk, nauczyciel śpiewu, kierowca, pośrednik finansowy, bloger, prezes towarzystwa biznesowego. Większość trafiła do Klubu po warsztatach lub spływach kajakowych organizowanych przez Tato.net. Siedzą w półkolu, przedstawiają się.

Piotr, 32 lata, ojciec półtorarocznej Julii: „Jestem uzależniony od ojcostwa. I nie szukam lekarstwa”.

Tomasz, 43 lata, dwoje dzieci, od miesiąca nieżonaty. Bezsilny wobec prawa, bo dzieci zostały przy żonie: „Chcę budować z nimi relacje mimo wszystko”.

Ireneusz, 60 lat, dwoje dorosłych dzieci: „Córka dała mi ostro popalić. Szukałem pomocy. Trafiłem tutaj”.

Spotkanie prowadzi Benedykt, 43 lata, czworo dzieci: „Jak dzieci były małe, to sobie wyobrażałem, że dziecko się rodzi i jestem ojcem z automatu. Mało z siebie dawałem. W miarę ich dorastania zdałem sobie sprawę, że muszę stawać się ojcem bardziej świadomym i czynnym. Dwa lata temu trafiłem z córką na warsztaty Tato.net, potem do Klubu. Teraz patrzę na tamten początek jak na czarny sen ojcostwa”.

Zaczynają od duchowej inspiracji, potem praca w grupach. Temat: aktywne słuchanie (jeden z „Siedmiu sekretów efektywnych ojców” Kena Canfielda). Rozmawiają o tym, co mogą zmienić, aby lepiej usłyszeć i zrozumieć swoje dziecko, czym różni się słuchanie córek od słuchania synów. Wnioski z pracy w grupach prezentują liderzy. Pozostali komentują.

„Najważniejszych piętnaście sekund w dniu taty to moment, kiedy wracam z pracy do domu. Chcę, żeby moje dziecko wiedziało, że nie mogłem się doczekać, żeby je zobaczyć”.

„Staram się ograniczyć media. Zwłaszcza w czasie Adwentu i Wielkiego Postu, ale też na co dzień”.

„Najważniejszy jest moment, kiedy moja córka leży w łóżku i podsumowuje dzień. Upajam się tą chwilą, nawet kiedy wiem, że trzeba już iść spać”.

„Planuję nasz wspólny czas. Chcę, żeby pamiętał, jak ojciec woził go na ryby”.

„Wszystko pięknie, tylko czasami jestem tak zmęczony, że nie mam siły słuchać”.

Na koniec zaproszenie na survivalowy wypad do pobliskiej Dąbrówki i zapowiedź kolejnego spotkania.

Zanim się rozejdą, Benedykt powie: „Najbardziej czerpię z doświadczenia innych. Tutaj ładuję akumulatory na następny miesiąc”.

Dariusz: „Naszym kolejnym celem jest Klub Ojcowski w każdym powiecie w Polsce”.

Jak być lepszym tatą

„Wśród mężczyzn piszących blogi, to ojcostwo jest drugim, po modzie, najchętniej podejmowanym przez nich tematem” – piszą autorzy raportu „Rodzina, ach rodzina…” z października 2017 roku.

Gdyby ojcowska blogosfera była miastem, a jej czytelnicy i obserwatorzy zlinkowanych z nimi stron na Facebooku mieszkańcami, tworzyliby metropolię większą od Krakowa, nieco mniejszą od Warszawy. Gdyby tematy blogów stanowiły jej dzielnice, większość mieszkańców zamieszkiwałaby dystrykt „Blog Ojciec”, gdzie znaleźliby liczne porady o tym, jak być lepszym tatą. Ci, którzy szukaliby wsparcia w walce o równe prawa rodzicielskie dla ojców po rozwodzie, kupowaliby mieszkania w dzielnicy „DzielnyOjciec.pl”. Zapracowani ojcowie, szukający zdrowej równowagi pomiędzy karierą zawodową a świadomym rodzicielstwem, chętnie spędzaliby czas w „Tacie w pracy”. A zmęczeni codziennym kieratem wpadaliby na kawę do „OhMyDad! – tatostwo po godzinach”, gdzie mogliby nie tylko odetchnąć i pośmiać się z samych siebie, ale też zaopatrzyć w koszulkę „Robię najbardziej urocze dzieci na świecie” czy „Najfajniejsi tatowie noszą brody”.

– Blogi, magazyny dla ojców, stowarzyszenia czy oferty szkoleń to część nowej kultury ojcowskiej, coraz bardziej obecnej w przestrzeni publicznej – mówi współautorka raportu doktor Marta Bierca, ekspertka z Uniwersytetu SWPS w Warszawie, która badaniom tego zjawiska poświęciła książkę Nowe wzory ojcostwa w Polsce. Socjologowie mówią wręcz o „renesansie ojcostwa”, wtórują im media, zwłaszcza reklamy, w których ojca fajtłapę z rozlanym keczupem na koszuli zastępuje świadome „dadvertising”, czyli reklama skierowana do ojców, pokazująca ich jako troskliwych, mądrych i odpowiedzialnych, a przy tym męskich.

Marta Bierca: – Ten nowy ojciec cechuje się świadomością swojej roli i refleksją nad nią. Nowi ojcowie od momentu poczęcia dziecka, a nawet wcześniej, przygotowują się do bycia tatą. Często pojawia się myślenie: będę ojcem, ale nie takim, jak mój ojciec – nieobecny, zapracowany, podejmujący decyzje, ale nie do końca rozmawiający z dziećmi, nieokazujący emocji. Ci nowi ojcowie mówią: ojcostwo to nie tylko usługi transportowe (odwożenie dzieci do szkoły czy przedszkola) i zabawa, ale też zwykłe codzienne czynności: mycie dziecka, karmienie, przewijanie, usypianie. Są zaangażowani, emocjonalni, obecni. Starają się z dzieckiem komunikować. Mogą pełnić podobną rolę jak matka, dlatego coraz częściej mówi się nie o macierzyństwie czy ojcostwie, ale o nowym rodzicielstwie.

Socjologowie podkreślają, że zmiany w opiece nad dziećmi związane są też ze zmianami na rynku pracy. Kobiety pracują, mężczyźni, czy to z własnej woli, czy z powodu okoliczności, zaczynają przejmować obowiązki domowe, w tym opiekę nad dziećmi. Wcześniej te role były silnie zdefiniowane, matka i ojciec mieli jasno określone funkcje: ojciec pracował, matka zajmowała się domem i dziećmi.

Rodzicielstwo się zmienia, ponieważ odchodzimy od czynności typowo matczynych czy ojcowskich – dodaje dr Bierca. Wielu mężczyzn wchodzi w rolę, do której nie ma wzorców. Są w rozkroku pomiędzy tym, co wynieśli z domu, a tym, co obserwują wśród kolegów lub w mediach. Oczekiwania społeczne są duże, ale trochę nie wiadomo, jak tym ojcem być. Nie zawsze też są traktowani poważnie, na przykład przez lekarzy, którzy nadal o zdrowiu dzieci wolą rozmawiać z mamami.

Dlatego wielu ojców szuka wsparcia.

Maciej Kucharek, konferansjer, bloger, lider Klubu Ojcowskiego Tato.net w Łodzi: – W którymś momencie orientujesz się, że masz jakąś pulę wyzwań, które czekają na ciebie w kontekście ojcostwa. Kiedy idę do Klubu Ojca, siadamy w małych grupach, w różnym wieku, z różnym stażem i mierzymy się z tymi samymi wyzwaniami. To daje mi poczucie: „Aha, jestem normalny, inni też się z tym zmagają. I nadzieję: Oni przez to przeszli, więc i mi się uda”.

Trudna lekcja

– Darek przeżywa swoje ojcostwo w szczególny sposób – mówi Andrzej Demczuk, biznesmen, lider Klubu Ojcowskiego przy Lubartowskiej 77 w Lublinie. – Niewątpliwie trudno mu przewodzić inicjatywie Tato.net, kiedy sam jest osobą rozwiedzioną, kiedy nie ze wszystkimi dziećmi ma dobry kontakt.

Dariusz: – Wielokrotnie pojawiały się zarzuty, że jestem niekompetentny, żeby przewodzić Tato.net. Sam się zastanawiałem, czy powinienem coś zmienić. Zwłaszcza wyrok w sprawie karnej mógł zaszkodzić nie tylko mi, ale całej organizacji. Z Radą Fundacji podjęliśmy w 2011 roku decyzję o mojej rezygnacji z funkcji prezesa.

Do czasu, kiedy dzieci pozwalały, pisałem do nich listy, maile, SMS-y. Żadnych reakcji. Kiedy chciałem spotkać się z młodszą córką, powiedziała, że sobie nie życzy. Przez jakiś czas Janek próbował się komunikować, ale to też się skończyło. Więc przestałem, ale zostawiłem furtkę – zawsze możecie wrócić. Materialnie zabezpieczałem ich potrzeby, tak jak to ustalił sąd. Mimo że część wakacji, co drugi weekend, święta, miałem spędzać z dziećmi, ich matka nigdy z tego nie skorzystała.

Cupiał powtarza, że traktuje to jak trudną lekcję: odkrywanie ojcostwa, które nie może być praktykowane inaczej niż poza listami czy zabezpieczaniem finansowych potrzeb dzieci. „Ale ojcem się jest, niezależnie od tego, co mogę, a czego nie mogę zrobić” – dodaje.

Na spotkaniach pyta ojców z klubu, ile czasu poświęcają dziennie swoim dzieciom. Odpowiadają: „siedem minut, dwie godziny”. Mówi wtedy: „ja mam piętnaście minut. Codziennie. Tyle trwa moja modlitwa”.

O syna modlił się, żeby trafił do harcerstwa i zajął aktorstwem. Wierzył, że to może mu pomóc. Jan został harcerzem, a teraz kończy łódzką filmówkę. Grał Ludwika Węgierskiego w serialu „Korona królów”. Odnosi pierwsze sukcesy.

Najstarsza córka mieszka w Stanach. Jest między nimi dziewięć godzin różnicy. Najczęściej dzwoni do niego o trzeciej nad ranem. On zawsze czeka. Ostatnio zaprosiła go do siebie. Dariusz pokazuje zdjęcie z trójką wnucząt na tyle pick-upa. „Zabrałem je na wycieczkę. Spędziliśmy wakacje. Cudowny czas”.

W ramach projektu „Ojciec Niezłomny” pracuje z ojcami w więzieniach. Jego doświadczenie pomaga im przygotować się na przyszłe spotkanie z dziećmi. „Ojcostwo to więcej niż maraton” – powtarza. Wspomina rozmowę z więźniem, który wyjdzie w 2037 roku. Był w jego wieku, może nieco starszy. „Powiedziałem mu: «Przegrałeś ojcostwo, ale możesz powalczyć o swoją pamięć w życiu wnucząt. Bo te wnuki kiedyś może powiedzą, że dziadek miał w sobie coś, co im imponuje. Mimo wszystko»”.

Jeszcze jedno zdjęcie, tym razem czarno-białe. Na nim mężczyzna z sumiastym wąsem, w mundurze oficera – pradziadek Franciszek. Trafił do niewoli w trakcie wojny z bolszewikami. Został wywieziony na daleką Syberię. Uciekł i piechotą, nocami, przez trzy lata szedł, aby wrócić do domu. I wrócił. Miał trzech synów. Żona czekała. I jeszcze jeden syn przyszedł na świat. „On cały czas był ojcem, chociaż trzy lata go nie było” – Cupiał kończy opowieść.

Dariusz: – W grudniu zeszłego roku zmarł mój tata. Po mszy młodsza córka, Zofia, rzuciła mi się na szyję i wyraziła współczucie z powodu śmierci dziadka. Wcześniej nie życzyła sobie żadnych kontaktów. Ale ojciec się nie obraża.

Białe Włosy

Najstarsza córka, Maria, jako jedyna z rodzeństwa zgadza się na rozmowę. Zofia nie odpowiedziała na zaproszenie. Jan przyjął panieńskie nazwisko matki, nie chce rozmawiać.

Maria: – Zanim mój ojciec zaczął wyprawy kajakowe z Tato.net i innymi ludźmi, kiedyś zabrał tylko mnie. Byłam już zbuntowaną nastolatką, nie chciałam jechać. Martwiłam się o makijaż, nie za bardzo podobało mi się wsiadanie do kajaka. Płynęliśmy sami. Walnęliśmy w przewrócone drzewo, kajak prawie nam się wywrócił. To był dla mnie przełom. Od tamtej pory nie bałam się żadnych sportowych wyzwań. Było bardzo fajnie. Tylko ja i on. Takich chwil dla siebie nie mieliśmy wiele. Bo tatą trzeba było się dzielić.

Największą rzeczą, jaką mi dał, był fakt, że nie miałam żadnego problemu, aby wyjechać na drugi koniec świata i sobie poradzić. Mimo że różnimy się bardzo od siebie, cenię go za to, co robi i jaki jest: bardzo inteligentny, otwarty, ma wielki talent do nawiązywania kontaktu z ludźmi i myślę, że jakąś małą cząstkę tego mi przekazał. Choć czasem wolałabym, żeby był moim tatą niż wizjonerem czy publicznym ojcem.

Bo ja go potrzebuję. Po prostu. Dlatego cieszyłam się, kiedy przyjechał do nas w odwiedziny. Jestem dumna z moich dzieci i chciałabym, żeby on też był dumny. Żeby był dumny ze mnie. I nikt go nie zastąpi, niezależnie od tego, jaki ma charakter.

Córka nazywa mojego tatę „Białe Włosy”. Wie, że jest jej dziadkiem, ale na co dzień ma tutaj dziadka, więc do mojego taty nie mówi „dziadek” tylko „Białe Włosy”. Bardzo go lubi. I przyjdzie czas, kiedy jej wytłumaczę, że jest dokładnie takim samym dziadkiem, jak drugi dziadek tutaj.

Dobrze, że w Tato.net nie zamyka się w jednym modelu, ale daje wolność wyboru narzędzi. Ostatnio z nim o tym rozmawiałam. Możliwe, że dojrzał. Cieszę się, że prowadzi ten projekt w taki sposób. Może gdyby udało mu się kiedyś prowadzić tak naszą rodzinę, nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy.

Nie zmienię go jako osoby, ale chcę go mieć w swoim życiu.

Tekst:

Jan Król

Bohaterowie:

Urszula Duda, Marcin Korczyc, Barbara Zamożniewicz

Trochę inne lekcje

Kiedy ostatnio chodziłeś boso po śniegu? – pyta Basia i zaraz dopowiada. – Dzieci są szczęśliwe, kiedy mogą biegać po deszczu albo taplać się w błocie. Dzięki temu doświadczają świata.

Urszula Duda

Marcin Korczyc

Znaleźć własną bajkę

Lekcja 1

Temat: Makaton

Z klasy wybiega czternastoletni chłopak, rzuca na ziemię żółte słuchawki. Odwraca się do uchylonych drzwi i trzaska nimi, a potem kładzie się na kanapie.

– Kacperku, chodź! – woła nauczyciel, który wybiega za nim z sali.

– Nie, bo Marek mnie przezywa.

– Już nie będzie. Usiądziesz na moim miejscu i obiecuję ci, że już nie będzie. Chodź, dobra?

Chłopak wstaje, zakłada buty, które zdążył zrzucić i wraca do klasy.

Z tej szkoły czasem ucieknie jakiś uczeń, tak po prostu bywa.

Na piętrze stoją kanapy zrobione z palet, a na korytarzu jest stołówka, nie ma dzwonków, ale poza tym Bajka wygląda jak zwykła szkoła.

Bajka ma już dziewięć lat. Została założona w 2010 roku przez Podlaskie Stowarzyszenie Terapeutów, z inicjatywy terapeutki Barbary Wierzbowskiej-Lebiediew i pięciorga rodziców, których dzieci chodziły na zajęcia terapeutyczne. Pod koniec roku do zespołu nauczycieli dołączyła Urszula Duda, obecna dyrektorka szkoły.

– Zaczynaliśmy od jednego pomieszczenia i piątki uczniów. Teraz jest ich siedemdziesięcioro, a szkoła zajmuje już dwa budynki – wspomina. – Mój Kacper miał wtedy pięć lat i chodził do przedszkola. Zaczęło się od tego, że przestał mówić. Denerwował się, kiedy chcieliśmy nauczyć go nowych rzeczy. Gdy wpiszesz w Google „dlaczego dziecko przestaje mówić”, jedną z pierwszych podpowiedzi jest autyzm.

W Bajce większość uczniów to dzieci, u których zdiagnozowano zaburzenia związane ze spektrum autyzmu, często sprzężone z niepełnosprawnością ruchową i intelektualną.

Na parterze znajduje się przedszkole, na pierwszym i drugim piętrze – klasy szkoły podstawowej. W oddzielnym budynku – gimnazjum Prolog. Klasy są nieduże, muszą pomieścić od trzech do pięciu uczniów i nauczycieli.

W przedszkolnej sali pięcioro dzieci bawi się dziś w sklepik. Nauczycielka pomaga im rozpoznawać warzywa. Jednej z dziewczynek gestami pokazuje, co to za warzywo.

Martynka ma kłopoty z porozumiewaniem się. Słowo „mama” ma dla niej wiele znaczeń. Wypowiada je na przykład wtedy, kiedy się bardzo cieszy. Ma problem z innymi wyrazami. Jeśli chce „opowiedzieć” coś o mamie, wystawia wskazujący palec, który symbolizuje właśnie mamę. Kiedy prostuje mały paluszek, pokazuje, że chodzi o brata, a tata jest kciukiem. Tego nauczyła się w domu, ale oprócz rodziny nikt jej nie rozumiał. Nauczycielki uczą ją Makatonu.

Teraz chcąc powiedzieć „mama”, Martynka palcem wskazuje na nos, a potem na policzek. „Tata” – najpierw czoło, później podbródek. Wierszyki nauczycielka pokazuje gestami. Martynka poznaje w ten sposób nowy język, ale inni też go podłapują. Przydaje się to przy wspólnej zabawie i dzięki temu dzieci jej potem pomagają.

Otwieram duży klaser. W środku, na każdej ze stron, są obrazki, które pomagają Martynce w codziennych czynnościach. Uśmiechnięta buzia ze szczoteczką oznacza „myć zęby”, czerwona kredka maluje po kartce – „kolorować”. Ludzik wskazuje na siebie jedną ręką, a drugą wystawia przed siebie – „Ja chcę”.

Makaton składa się z kilkuset gestów i wymyślono go, żeby pomagać osobom, które mają problemy z porozumiewaniem się. Projekt powstał w latach siedemdziesiątych XX wieku w Wielkiej Brytanii, gdzie stworzyła go trójka ekspertów z Królewskiego Stowarzyszenia Głuchych i Niemych.

Lekcja 2

Temat: Memy na polskim

W starszych klasach zajęcia prowadzi jeden nauczyciel. Lekcje odbywają się przy tablicach zwykłych i interaktywnych, czyli takich, które wyświetlą zarówno film, jak i stronę internetową. W czterech ławkach siedzą uczniowie, a podręczniki często odkłada się na bok. Ważniejsza jest kreatywność nauczycieli.

– Uczniów rozpraszają dźwięki i światło – opowiada dyrektorka. – Każda nowa sytuacja przynosi im strach i stres. Dziesięć minut opóźnienia w wyjściu na spacer psuje rytm. Dziecko potrafi stanąć w kącie i buczeć, nauczyciele muszą mieć to coś, co sprawia, że dzieci poczują się bezpieczne. Nie wszyscy się do tego nadają.

– Jak wyglądają lekcje? Proszę bardzo, polski: zbudujmy zdania na podstawie memów z Internetu, w ten sposób łatwiej je zrozumieć. Plastyka? Namalujmy obraz Salvadora Dalego. Religia? Bez mówienia o Bogu, bo to zbyt abstrakcyjne.

– Albo lista zakupów: mleko, masło, pieczywo i woda. Starszy chłopak bierze ją i zaczyna biegać między półkami w sklepie. Widać, że jednej z klientek to przeszkadza. Chłopak przebiega obok niej, próbuje się skupić na półkach, mówi do siebie, podnosząc głos. Kobieta się denerwuje, wychodzi. Takie sytuacje zdarzają się jednak rzadko. Nauczycielka zbiera pozostałych uczniów. Wszyscy kupili produkty z listy, pora wrócić do szkoły i coś z nich przygotować. Witamy na lekcji „Funkcjonowania w środowisku”.

– W sklepie Kacper różnie się zachowuje – kontynuuje Urszula Duda. – Pakuje wiele różnych rzeczy do koszyka. Podchodzi do wszystkich ludzi i mówi „dzień dobry”, bo wie, że trzeba się przywitać. Spiera się o zakupy: nie weźmiesz tego, wezmę, nie weźmiesz, wezmę. Trzeba być twardym, stawiać mu wyraźne granice, a czasami ustępować. Zdarza się, że ludzie patrzą na niego jak na wariata. Mam ochotę krzyknąć „On ma autyzm!”, ale wiem, że po prostu nie zrozumieją.

Urszula zbudowała Bajkę zgodnie ze swoją wizją i intuicją, ale zdarzały jej się chwile zwątpienia, nie wiedziała, czy to, co robi, ma sens.

– Po Szkole Liderów dostałam kopa. Nowo poznani ludzie, wiara w siebie, fantastyczny zespół sprawił, że zaczęłam mówić i pokazywać Bajkę na zewnątrz, wtedy obiecałam sobie, że będzie o niej głośno. Będziemy o tym mówić, ale nie żeby zyskać popularność, tylko żeby ludzie jak najwięcej dowiedzieli się o autyzmie. To jest moja bajka.

Idziemy do lasu

Lekcja 1

Temat: Boso po śniegu

Był lutowy poranek, gdy Basia poczuła, że jeśli nie wyjdzie z domu, oszaleje.

Założyła kurtkę, przeszła przez ogródek, pchnęła furtkę. Powietrze było mroźne, w oddali majaczyły drzewa. Myślała: „Muszę iść dalej”.

Z każdym krokiem oddychała swobodniej. Kiedy doszła do lasu, zdjęła buty i postawiła nogi na przemarzniętym, zamarzniętym mchu.

Następnego dnia znów poszła do lasu, a potem znowu. Wstawała wcześniej i wychodziła, kiedy dzieci jeszcze spały. Później zaczęła biegać, cztery razy tygodniowo tą samą drogą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

KOORDYNACJA PROJEKTU: Agnieszka Wróblewska, Fundacja Szkoła Liderów

KONSULTACJA REDAKCYJNA: Kamila Bałuk, Olga Gitkiewicz, Julianna Jonek-Springer, Fundacja Instytut Reportażu

FOTOGRAFIE: Anna Bedyńska

REDAKCJA: Małgorzata Holender

PROJEKT GRAFICZNY: Fajne Chłopaki

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

Reportaże powstały w ramach Programu Liderzy Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności realizowanego przez Fundację Szkoła Liderów.

© Copyright for this edition by Fundacja Szkoła Liderów, Warszawa 2020

© Copyright for this edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2020

ISBN 978-83-65163-04-2

ISBN 978-83-07-03480-5