Przygody Simplicissimusa - Hans von Grimmelshausen - ebook

Przygody Simplicissimusa ebook

Hans von Grimmelshausen

0,0
74,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Przygody Simplicissimusa" to słynna powieść łotrzykowska z 1669 roku, postrzegana jako najważniejsze siedemnastowieczne dzieło w obrębie tego gatunku. Jest ona również uważana za jedną z pierwszych powieści przygodowych z motywami autobiograficznymi. Grimmelshausen opublikował "Simplicissimusa" pod pseudonimem German Schleifheim von Sulsfort, co – podobnie jak nazwisko protagonisty Melchiora Sternfelsa von Fuchshaima – jest anagramem prawdziwego nazwiska autora (Christoffel von Grimmelshausen).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 896

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Z ognia zrodzonym oto jako feniks.

Wzbiłem się w górę, choć żyję na ziemi.

Przebyłem rzeki, zwędrowałem kraje,

Przeto mnie każdy człek tu rozpoznaje.

O żalach częstych i rzadkiej uciesze

W tej oto książce napisać wam śpieszę,

Byście podobnie jako ja w tej chwili,

głupstwa niechając, w spokojności żyli.

Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Okładka: Piotr Tarasiuk

Redakcja i przegląd tłumaczenia: Sylwia Majcher

Korekta: Wawrzyniec Sztark

Wydawca dołożył wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do opublikowanych tekstów. Osoby, których danych nie udało się nam ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected].

Na okładce wykorzystano rycinę anonimowego autorstwa na podstawie Dwóch groteskowych postaci Arenta van Boltenaze zbiorów Rijksmuseum w Amsterdamie.

Na wyklejce wykorzystano rycinę z Bellum Symbolicum Hansa Jörga Mannassera (1620/1630) ze zbiorów Die Bayerische Staatsbibliothek w Monachium.

Na stronie tytułowej wykorzystano rycinę z frontyspisu pierwszego wydania Simplicissimusa (1669).

Wydaniedrugie,przejrzane,Warszawa2024

© Copyright for the Polish edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-889-8

Księgapierwsza

I

Simplicius o swym chłopskim pochodzeniu baje

i o zajęciach, którym zawżdy się oddaje.

W tych naszych czasach (o których sądzą, jakoby ostatnimi być miały) szerzy się śród pospólstwa zaraza, a złożeni nią pacjenci — jeśli tyle nazgarniali i wyszachrowali, że krom1 paru groszy w kabzie mogą sobie za nową modą błazeńską szatę sprawić z tysiącem wstąg jedwabnych albo innym szczęśliwym trafem zasobni czy znaczni się staną — już ujść pragną za panów i rycerzy prastarego rodu. Ale często na jaw wychodzi, a potwierdza się przy bliższym badaniu, że przodkowie ich nie inaczej niźli kominiarzami bywali, wyrobnikami, co taczki ciągną lub ciężary noszą. Kuzynowie ich — poganiacze osłów, kuglarze, wydrwigrosze, linoskoczki. Bracia — siepacze i oprawcy, siostry — szwaczki, praczki, miotlarki, nierządnice lub czarownice zgoła, matki — rajfurki, a ród wszystek in summa2 od trzydziestego drugiego pokolenia skażony i zaplamiony, niczym zgraja Zuckerbastla3 z Pragi. A i sami ci nowi nobiles4 często tak czarni bywają, jakby się urodzili i wychowali na Gwinei.

Nie chcę się tedy z podobnymi błaznami porównywać, chociaż — by prawdę wyznać — nie bez tego bywało, żem sobie nieraz pomyślał, iż się także niechybnie od jakiego wielmoży wywodzę, a przynajmniej od zwykłego szlachcica, bom skłonny z natury do rycerskiego rzemiosła, gdy mi jeno zasobów a oręża dostaje. Zresztą — żart na stronę — pochodzenie moje i edukacja dadzą się z książęcymi porównać, jeśli tylko nie zważać na wielką różnicę. Cóż? Tatulo mój (bo tak nazywają ojców w górach Spessart) miał jako i inni pałac własny i to tak godny, że król żaden, choćby od samego Aleksandra Wielkiego potężniejszy, własnoręcznie takiego wznieść by nie zdołał, lecz pewnie by go na wieczność w połowie poniechał. Zbudowany był z gliny, miasto5 zaś jałowego łupku, zimnego ołowiu lub czerwonej miedzi — słomą kryty, na której źdźbłach szlachetne wzrastają kłosy. By się snadniej6 rodem szczycić zacnym, od samego Adama się wywodzącym, tudzież bogactwy — kazał tatulo, inaczej niż wielmoże czynić zwykli, zamek swój otoczyć murem nie z głazów, jakie się przy drodze znajduje lub wygrzebuje z ziemi w jałowej okolicy, ani też (gorzej jeszcze) z żałosnych cegieł, co dają się wyrobić i wypalić w niedługim czasie, ale użył na ten cel drewna dębowego, które to szlachetne drzewo, tak pożyteczne, jakby rosły na nim kiełbasy i tłuste szynki, osiąga siłę swego wieku w stu przeszło leciech. Gdzież ów monarcha, który by to samo potrafił? Gdzie potentat, co się pokusi o podobne dzieło? Komnaty swe, sale i pokoje rozkazał całkiem sadzami uczernić przeto jedynie, iż barwa ona najtrwalsza jest na świecie i malowanie takie dla doskonałości zupełnej więcej potrzebuje czasu niźli przemyślny malarz na najcenniejsze dzieło. Obicia mieliśmy z najdelikatniejszej tkaniny na całej ziemi, gdyż ta nam ją utkała, co się przed wieki mierzyć śmiała w przędzeniu z samą Minerwą7. Okna mieliśmy z papieru, jak na papistów8 przystało, z tej jeno przyczyny, iż tatulo wiedział, że szyby ze lnu i konopi, nim będą całkowicie gotowe, więcej czasu i roboty zabiorą niżeli najprzedniejsze i najprzezroczystsze szkło z Murano. Albowiem z racji swojego stanu wierzył, że wszystko, co największym powstało wysiłkiem, najcenniejsze jest przez to właśnie, jako też najświetniejsze. Co zaś świetne — szlachcie najbardziej przystoi i jej się godzi najsnadniej. Miast paziów, lokajów i stajennych miał tatulo owce, kozy i świnie, wszystkie postrojone chędogo9 we własną, naturalną liberię, które często mi też na pastwisku sługiwały, ażem tą ich służbą strudzony precz je od siebie pędził i do domu zaganiał. Zbrojownia, czyli arsenał zaopatrzony był dostatnio, jak najlepiej, tudzież pieczołowicie w pługi, brony, siekiery, cepy, łopaty, widły do gnoju i siana, albowiem rodzic co dzień się ćwiczył we władaniu tym orężem. I tak kopanie, i karczunek były jego disciplina militaris10, jako u starożytnych Rzymian w czas pokoju. Zaprzęganie wołów — jego komenda wojskowa, wywożenie gnoju — jego prace fortyfikacyjne, orka — wojenne wyprawy. Rąbanie drzewa było jego codziennym exercitium corporis11, czyszczenie stajni zasię — szlachetną rozrywką i turniejem rycerskim. Bił w tym całą kulę ziemską, jak daleko mógł sięgnąć, i wydzierał jej obfite zdobycze w plonach. Napomykam o tym wszystkim nie gwoli chwalbie zgoła, aby nikt nie miał przyczyny wyśmiewać mnie wraz z podobnie jak ja nowymi nobiles. Albowiem nie uważam się za godniejszego, niżeli był mój rodzic, który miał swoje mieszkanie w miejscu nader wesołym, a mianowicie w górach Spessart, tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Że zaś w związku z tym nie powiem nic bliższego o rodzie, koligacjach i nazwisku mego rodzica, dzieje się nadobnej zwięzłości gwoli, osobliwie że nie mamy tu do czynienia z żadnymi latyfundiami szlacheckimi; dość tedy wiedzieć, jakom urodził się w Spessart.

Że zaś gospodarstwo mego rodzica ze wszech miar godnie się przedstawia, każdy, kto rozsądny, śmiało wnioskować może, iż edukację odebrałem należytą, która by temu odpowiadała. Kto zaś tak sądzi, nie zawiedzie się, albowiem już w wieku lat dziesięciu pojąłem był principia12 wyżej wspomnianych szlachetnych zabaw mego rodzica. W studiach wszelako mógłbym był stanąć obok sławnego Amfistydesa, o którym powiada Suidas13, że nad pięć liczyć nie umiał. Rodzic mój nazbyt może wzniosłego był ducha, a przeto kroczył za obyczajem naszych czasów, w których wielu znakomitych mężów nie dba zbytnio o nauki, czyli jak to nazywają: o szkolne błazeństwa, albowiem mają swoich ludzi do odrabiania gryzmołów. Nadto byłem doskonałym dudziarzem, umiałem wygrywać piękne pieśni, nie ustępując w tym znakomitemu Orfeuszowi, gdyż jak on na harfie, tak ja celowałem w grze na dudach. Wszelako, co dotyczy teologii, nie dam się przekonać, by w całym chrześcijaństwie znalazł się podówczas chociażby jeden w moim wieku, który by mi dorównał. Bom nie znał Boga ni ludzi, nieba ni piekła, aniołów ni diabłów i nie umiałem dobra od zła rozeznać. Nietrudno tedy odgadnąć, żem żył według takiej teologii, jak nasi praojce w raju, co w swej niewinności o chorobie, konaniu, śmierci, a osobliwie zmartwychwstaniu ani wiedzieli. O duszo wzniosła (możesz rzec także: duszo osła) — co nie dbasz wcale o medycynę! Tak samo właśnie należy pojmować moje wspaniałe doświadczenie in studio legum14tudzież we wszelkich innych naukach i sztukach, ile jest ich na świecie. Bo trwałem w tak zupełnej i doskonałej niewiedzy, żem tego nawet świadom nie był, iż tak nic zgoła nie wiem. Powtarzam: o żywocie wzniosły, jaki wówczas wiodłem! Wszakże rodzic mój, nie chcąc pozwolić mi dłużej na zażywanie takiej szczęśliwości, uznał za słuszne, bym (stosownie do mego szlachetnego urodzenia) czynił i żył w sposób równie szlachetny. Zaczął mnie tedy do wyższych dzieł zaprawiać i lectiones15 zadawał trudniejsze.

II

Simplicius owce pasie, głosząc w tym rozdziale

hymny ku pasterskiego żywota pochwale.

Nadał mi najwspanialszą godność, jaką był znalazł nie tylko przy własnym dworze, ale na świecie całym, a mianowicie — prastary urząd pasterza. Zrazu powierzył mi wieprze, potem kozy, nareszcie całą swą trzodę owiec, bym jej pilnował, pasał ją, tudzież przy pomocy dudów, których dźwięk, prócz tego jak podaje Strabo16, tuczy w Arabii owce i jagnięta, od wilka chronił. Pewnie podobny byłem naonczas Dawidowi, tyle że ów miast dudów harfę miał zaledwie; co nie było początkiem niepomyślnym, owszem, dobry stanowiło omen, że z czasem, o ile mi szczęście dopisze, mogę stać się sławnym człowiekiem. Albowiem od początku świata zawżdy godne persony pasterzami bywały, jak to nawet w Piśmie świętym o Ablu, Abrahamie, Izaaku i Jakubie — jego synach, tudzież o Mojżeszu czytamy, który pierwej owiec swego szwagra strzec musiał, nim został wodzem i legislatorem17 sześciuset tysięcy głów plemienia izraelskiego18. Ba, mógłby mi kto zarzucić, że byli to mężowie cnotliwi a bogobojni, nie zaś wiejskie chłopaki ze Spessart, którzy nic o Bogu nie wiedzą. Przyznać to muszę, wymówić się nie mogąc. Cóż winna temu wszelako moja ówczesna nieświadomość? Śród pogan starożytnych znalazłyby się takoweexempla19 jednako jak w narodzie od Boga wybranym. Niektóre znakomite rody rzymskie nosiły miano Bubulcus, Statilius, Pomponius, Vitulus, Vitelius, Annius, Caprius20 i tym podobne, dlatego niewątpliwie, iż miały do czynienia z owymi bydlątkami, a może je także pasały. Byli wszak pasterzami Romulus i Remus, i Spartakus, co tak przeraził wszystką rzymską potęgę. Jakże? Pasterzami byli — jak głosi Lukian w swym dialogu Helena — Parys, syn króla Priama, tudzież Anchises, syn księcia trojańskiego Eneasza. Piękny Endymion, którego pokochała sama Luna dziewicza, takoż pasterzem bywał, item21 straszliwy Polifem. Ba, sami bogowie, jak powiada Phurnutus22, nie wstydzili się takowej profesji. Apollo strzeże krów Admeta, króla Tesalii, a Merkury, syn jego Dafnis, Pan i Proteusz byli arcypasterzami, skąd też u głupich poetów pozostali jako pasterstwa patronowie. Mesa, król Moabitów, był pasterzem, jako czytamy w drugiej księdze królewskiej23; Cyrus, potężny król Persów, nie tylko był wychowankiem pasterza Mitrydatesa, ale i sam trzody pasał. Gyges był pasterzem, a następnie, dzięki zawartej w pierścieniu mocy — królem. Izmael Sophi, król perski, także pasał bydło w młodości. Słusznie tedy bardzo Żyd Philo24 w swej Vita Moysis o tym powiada, że urząd pasterza to zaprawa i wstęp do panowania: jak bowiembellicosa et martiala ingenia25 ćwiczy się i rozwija pierwej na łowach, tak tych, co do rządzenia są powołani, wdrażać potrzeba od młodu w miły a pogodny zawód pasterski. Rozumiał to zapewne mój rodzic, jako żecapitolium26 nosił nie od parady i rozum wielce miał dociekliwy, co mi aż po tę oto godzinę niemałe rokuje przyszłej świetności nadzieje.

Lecz — by wrócić znów do mej trzody — trzeba wam wiedzieć, żem równie mało znał wilka jak własną swoją nieświadomość. Tym gorliwiej mi przeto rodzic nauk udzielał:

— Bądź pilny, chłopaku, nie daj się owcom rozbiegać i dzielnie przygrywaj na dudach, żeby wilk nie przyszedł i nie narobił szkody, bo to taki szelma na cztery nogi kuty, że i ludzi, i bydło pożera. A jak nie upilnujesz, wygarbuję ci skórę.

Odpowiadałem z równą słodyczą: — A powiedzcież mi, tato, jak ten wilk wygląda, bom go jeszcze nie widział!

— Ach ty zakuty ośli łbie — rzekł mi na to. — Całe życie pozostaniesz gamoniem; takiś już duży nieuk, a nie wiesz, jaki łajdak z wilka. — Dał mi jeszcze inne wskazówki, po czym zdjęty niechęcią odszedł, pomrukując, bo mu się wydało, że tępy mój i nieokrzesany umysł, nie dość jego naukami ogładzony, wcale by ich podówczas ogarnąć nie mógł, bowiem jeszcze do nich nie dorósł.

III

Simplicius dmucha w dudy, aże podziw bierze,

póki go niegodziwi nie capną żołnierze.

Zacząłem był wówczas tyle czynić zgiełku swoimi dudy, że snadnie byś nim ropuchy w sadzie powytruwał; albowiem jeno tym sposobem czułem się jako tako bezpieczny przed wilkiem, który wciąż stał mi w pamięci. A wspomniawszy właśnie moją matulę (tak nazywają matkę w Spessart i Vogelsberg) — jak często mawiała, iż lęka się, by kury nie wyzdychały od mojego śpiewania, jąłem był też śpiewać, by wzmocnić owo remedium27 przeciwko wilkowi. I to taką pieśń, której nauczyłem się właśnie od matki:

Chocia w pogardzie chłopski stan,

Wszelako on jest kraju pan,

Jeśli rzetelnie patrzysz nań,

Tedy na baczność przed nim stań.

Gdyby nie zorał Adam ról,

Jakiż dziś widok byłby z pól,

Tegoż to pierwszy chłopski trud,

Z którego jest książęcy ród.

Wszelakim dobrem rządzisz sam,

Wszystkim, co ziemia rodzi nam,

Wszystkim, czym się pożywia kraj,

Wszystko do ciebie krzyczy: „Daj!”.

Cesarza żywi chłopski stan,

Cesarza, co od Boga dan,

Żołnierza, co ci, chocia chwat,

Niejedną szkodę czynić rad.

Ty nam słoniny połeć dasz,

Moszcz winny także w pieczy masz.

Grunt żyzny zorać musi pług,

By chleb wnętrzności cieszyć mógł.

Z ziemi by dziki stał się step,

Gdybyś jej nie pomieniał w chleb,

Oj, płakać do utraty tchu,

Gdyby cię, chłopku, brakło tu.

Cześć tobie przeto, zbawco nasz,

Co w kiszki dobre jadło pchasz,

Bóg wielbiąc cię z naturą wraz,

W każdy cię błogosławi czas.

Podagra twą szanuje kość,

Możnym turbacji28 czyniąc dość,

Tobie zaś z tego ani ćwierć,

Choć innych zgnębi i na śmierć.

Skromnością swą zachwycasz nas,

A zwłaszcza w ów nieszczęsny czas,

Nadto ci ona bliską, wszak

Dlategoć życie znojne tak.

Żołnierza tu obyczaj zły

Zadręcza twego życia dni,

Żeś pychę swą odrzucił precz,

Prawi on: „Moją twoja rzecz”.

Dotąd tylko, nie dalej, dośpiewałem był swą dźwięczną piosenkę, gdy naraz w okamgnieniu otoczył mnie i moje stado oddział pancernych, zabłąkany w boru; śpiew mój i okrzyki pastusze wyprowadziły go z powrotem na drogę.

„Ho, ho! – pomyślałem. – Oto mi dopiero dziwadła, oto te łajdaki i złodzieje, co mi o nich tato prawił”. Bo zrazu wziąłem był rumaka i człeka za jeden stwór (jako niegdyś Amerykanie hiszpańskich rycerzy) i nie inaczej myślałem, jeno że to wilcy właśnie. Chciałem przeto tym straszliwym centauris29 pokazać, gdzie pieprz rośnie, by pozbyć się ich co rychlej. Zaledwie jednak nadmuchałem w tym celu dudy, jeden z nich porwał mnie za ramię i tak niezgrabnie cisnął na idącego bez jeźdźca chłopskiego konia (jednego ze zdobycznych, jakie prowadzili), żem spadł po drugiej stronie na moje dudy, które się tak żałośnie rozkrzyczały i tak płaczliwe jęły wydawać tony, jakby świat cały chciały do litości nakłonić. Ale daremnie wszystek dech ze siebie wyciskały, niedolę mą opłakując: trzeba mi było znów na koń, cokolwiek by tam moje dudy gadały czy śpiewały. Co mnie zaś najmocniej zgniewało, to że rycerze orzekli, iżem dudom, padając, ból zadał i dlatego tak bezbożnie wrzeszczały. Tedy poszła ze mną kobyła równym truchtem jak primum mobile30aż do zagrody rodzica. Przeróżne chimery a dziwotwory roiły mi się tymczasem we łbie, bom sądził, że skoro dosiadłem takiego zwierza, jakiegom dotychczas nie oglądał, to i samego czeka mnie metamorfoza i wraz cały stanę się żelazny, jako że i tych, co mnie uprowadzili, żelaznymi widziałem. Że jednak przeobrażenie takie nie następowało, inne majaki zakrążyły w mej głupiej głowie. Pomyślałem, że te obce stwory pojawiły się jedynie, by pomóc mi zapędzić owce, albowiem żaden z nich ani jednej nie pożarł, owszem, wszyscy tak zgodnie i najprostszą drogą zmierzali ku domostwu mego rodzica. Rozglądam się tedy bacznie za ojcem, czyli też razem z matką nie wyjdzie niebawem na spotkanie, by nas życzliwie powitać. Na próżno: i on bowiem, i matka, i nasza Urszula, będąca ich jedyną i najukochańszą córką – zemknęli tylnymi drzwiami, nie czekając złowrogich gości.

IV

Simpliciusa domostwo złupiono do szczętu,

nikt się tu nie przeciwia harcom regimentu.

Aczkolwiek nie zamierzałem wprowadzać miłującego pokój czytelnika do zagrody ojca wraz z ową lekkomyślną rycerską zgrają — bardzo źle bowiem dziać się tam będzie — przecie tok mojej kroniki wymaga, bym miłej potomności przekazał, jak straszliwe i wręcz niesłychane okrucieństwa zdarzały się nieraz w tej naszej niemieckiej wojnie, a zarazem abym własnym przykładem świadczył, jako z dobroci Najwyższego a ku pożytkowi naszemu wszystko zło owo, które nas nawiedza, konieczne bywa. Albowiem, drogi czytelniku, któż by mi był powiedział, że jest Bóg na niebie, gdyby wojacy nie roznieśli ojcowskiego domu, a mnie, porwawszy między ludzi, nie pchnęli, od których należytą wiedzę otrzymałem. Na krótko przedtem anim wiedział, ani nic innego imaginować bym nie mógł, jeno że mój ojciec, matka, Urszula, ja tudzież pozostała czeladź31 domowa, sami jesteśmy na świecie, albowiem nie znałem ani człowieka, ani żadnego ludzkiego domu okrom32 opisanej już przeze mnie ojcowskiej siedziby rodowej, gdziem czuł się swojsko. Niebawem dowiedziałem się wszakże o pochodzeniu człowieka na tej ziemi i że nie ma on tu na stałe pomieszkania, jeno nieraz wynosić mu się trzeba, nim by się obejrzał. Byłem człowiekiem jeno z postaci, z miana zaś chrześcijaninem, ale we wszystkim innym — bestią ledwie. Lecz Najwyższy wejrzał miłosiernym okiem na mą niewinność i raczył tchnąć we mnie świadomość Swojej, a zarazem i mojej osoby. Chociaż miał przeto tysiączne ku temu drogi, bez wątpienia tą jeno zechciał się posłużyć, na której by rodzic mój i matka za tak prostackie syna wychowanie przykładną ponieśli karę.

Pierwsze, co uczynili owi rycerze i do czego się wzięli w uczernionych ojcowskich pokojach — było przywiązać konie. Zaczem każdy innej imał się pracy, a wszystkie one zniszczenie niosły i zagładę. Gdy bowiem jedni rżnąć bydło zaczęli, smażyć a piec niby przed ucztą — drudzy tymczasem przetrząsali dom od góry do dołu; ba, nie ostał się nawet schowek, jakby w nim było ukryte złote runo z Kolchidy. Inni jeszcze składali w wielkie toboły materie, odzież i wszelki sprzęt domowy, jakby chcieli urządzić targ starzyzną. Czego zaś zabrać nie zamierzali, to rozbijali i niszczyli. Niektórzy dźgali mieczami siano i słomę, jakby nie dość im było owiec i świń do kłucia; kilku wytrząsało pierze z piernatów, napełniając w zamian poszwy słoniną, suszonym mięsem i innymi zapasami, jakby na tym spać było wygodniej. To znowu rozbijali piece i okna, jakby mieli zwiastować wieczne lato. Naczynia miedziane i cynowe, na kupę zwaliwszy, pakowali pogięte i popsute; tapczany, stoły, zydle i ławy popalili, choć na dziedzińcu tyle drew w sągach leżało. Garnki i miski roztrzaskali w kawałki, czy dlatego, że woleli pieczyste, czy — że jeden tylko posiłek w tym domu spożywać mieli. Dziewkę naszą tak potraktowali, że ze stajni już wyjść nie mogła, o czym aż wstyd wspominać. Parobka, związawszy, na ziemi ułożyli, kołek mu w gębę wetknęli i wlali do brzucha pełen szkopek33 ohydnej gnojówki. Nazywali to szwedzkim napojem34, ale nie smakował mu całkiem, jeno na twarzy przedziwne wywołał grymasy. Tak go zmusili, by jedną ich partię gdzie indziej na łup zaprowadził, a tam ludzi i bydła nabrawszy, z powrotem na nasz dziedziniec przywiedli, wśród nich zaś i rodzica, i matkę moją, i naszą Urszulę.

Tu zaczęli najsampierw, krzemienie z pistoletów wyjmując, palce chłopów na miejsce ich wkręcać i tak nieszczęsnych nieboraków torturować jako właśnie przy paleniu czarownic. Jakoż jednego z pojmanych chłopów do pieca chlebowego wsadzili i podkładali ogień, choć nic jeszcze nie zeznał. Innemu postronek na głowie zadzierzgnąwszy, tak go zacisnęli, że krew ustami, nosem i uszami trysnęła. In summa każdy własną inwencją chłopów katował i też chłop każdy inną miał torturę. Wedle mego ówczesnego mniemania jedynie rodzic mój najszczęśliwszym się okazał, ile że śmiejącymi się usty to zeznawał, co inni w bólu i jękach żałosnych mówić musieli; honor ten pewnie jako gospodarzowi mu przypadł. Albowiem przy ognisku go usadziwszy, skrępowali, że nie mógł ruszyć ręką ni nogą, zaczem natarli mu podeszwy zwilżoną solą, którą nasz stary cap35, zlizując, tak rodzica łaskotał, że ten omal ze śmiechu nie pękł. Tak mi się to grzeczne a wdzięczne zdało (jako żem nigdy ojca długo śmiejącym nie widywał), żem i sam dla kompanii, a raczej z głupoty, także śmiał się serdecznie. Śród tego śmiechu wyznał swe winy i wydał skarb ukryty, znacznie w złoto, perły a klejnoty bogatszy, niż byś się u chłopstwa znaleźć spodziewał. O schwytanych kobietach, dziewkach i gospodarskich córkach nic bym bliższego rzec nie umiał, gdyż wojacy nie dali mi się przyglądać, jak się z nimi obchodzą. Pamiętam jeno, że od czasu do czasu po kątach krzyk okrutny słyszeć się dawał. Sądzę przeto, że i z matką, i z naszą Urszulą nie lepiej postąpili niźli z innymi. Pośród wszystkiej tej niedoli obracałem rożny, o nic się nie troszcząc, jako żem nie rozumiał dobrze, co się dzieje. Także po południu pomagałem pławić konie i z nimi do stajni wszedłem, gdzie nasza dziewka niezmiernie wyglądała sponiewierana. Nie poznałem jej, aż przemówiła zbolałym głosem: — Zmykaj, chłopcze, bo inaczej zabiorą cię rycerze; bacz, byś uszedł, toć widzisz, jak źle się dzieje! — Więcej mówić nie mogła.

V

Simplicius wcale zręcznie wrogom umykając,

kiedy się drzewa chwieją, trzęsie się jak zając.

Począłem tedy zaraz rozważać swoje nieszczęście, com je miał przed oczami, a myśleć, jakby się tu najzręczniej wykręcić i czmychnąć. Ale dokąd? Rozum zbyt miałem mizerny, by mi radę podsunął. Tyle mi się wszelako powiodło, żem z wieczora do lasu drapnął, nie porzuciwszy w tej ostatecznej niedoli swojej kochanych dudów. Którędy teraz dalej, skoro i las, i drogi równie mi były nieznane jak szlak po zamarzniętym morzu za Nową Ziemią36 ku Chinom? Czarna noc dostateczną mi wprawdzie dawała osłonę, lecz nie dość się jeszcze zdawała ciemna memu ciemnemu rozsądkowi. Skryłem się przeto w gąszcz zarośli, gdzie dolatywał mnie krzyk torturowanych chłopów, a także śpiew słowików, które to ptaszyny chłopów, także częstokroć ptakami zwanych, nie dosyć poważają, by im spółczucie okazać lub z ich nieszczęścia przyczyny wdzięczny swój śpiew przerywać. Zasnąłem tedy, beztrosko się na boku ułożywszy. Ale gdy zabłysnęła na wschodzie jutrzenka, ujrzałem dom mego ojca w płomieniach, a nikogo, kto by się kwapił ogień zagasić. Ruszyłem w tamtą stronę w nadziei, że spotkam którego z ojcowskich ludzi, ale wnet dostrzegło mnie i okrzyknęło pięciu rycerzy: — Pójdźże tu, niedorostku, bo jak do ciebie wygarnę, parę gardzielą wypuścisz! — Stałem zgoła oniemiały, z rozwartą gębą, bo anim wiedział, czego ów rycerz chce i co gada; takem się gapił na nich jak cielę na malowane wrota, a oni nie mogli się moczarami przedostać, co ich snadź37 bardzo gniewało, bo jeden z nich wypalił do mnie nagle z samopału, a na ów błysk i huk niespodziany, który echo, zwielokrotniwszy, jeszcze groźniejszym czyniło, takem się przeraził (nigdy bowiem nic podobnego nie widziałem i nie słyszałem) — że od razu o ziem runąłem jak długi. Anim też drgnął więcej z tego strachu i lubo rycerze odjechali już swoją drogą, sądząc mnie bez wątpienia martwym, brakło mi już tego dnia odwagi, by przypowstawszy38, nieco się dokoła rozejrzeć.

Wstałem, gdy mnie już noc zaszła, i pótym wędrował po lesie, aż dojrzałem z dala blask wypróchniałego drzewa, co nowego napędziło mi lęku; zawróciłem przeto co tchu i znów szedłem, aż zobaczyłem podobne drzewo, od którego także drapnąłem; i tak spędziłem noc, tłukąc się od jednego wypróchniałego pnia do drugiego. Nareszcie przyszedł mi z pomocą dzionek, nakazując drzewom, by mnie w jego przytomności poniechały; niewiele mi jednak z tego przyszło, bo serce napełniała mi trwoga, lędźwie — znużenie, czczy żołądek pełen był głodu, gęba — pragnienia, mózg — niedorzecznych majaków, oczy wreszcie — senności. Szedłem wszelako dalej, nie wiedząc dokąd. Im dłużej szedłem, tym dalej od ludzi, a głębiej w bór. Znosiłem wówczas i doświadczałem, nic o tym nie wiedząc, skutków ciemnoty i nieświadomości; gdyby na moim miejscu było nierozumne zwierzę, lepiej by wiedziało ode mnie, co czynić dla swego ocalenia. Tylem jednak znalazł dowcipu, że gdy mnie zmrok powtórnie zaskoczył, wlazłem do dziupli w wydrążonym pniu, strzegąc pilnie swoich drogich, kochanych dudów, zdecydowany spędzić tu noc całą.

VI

Simplicius słyszy: modły nabożne ktoś pieje.

Pustelnika zoczywszy, dmie w dudy i mdleje.

Ledwiem się do snu układał, posłyszałem głos: „O potężna miłości ku nam, grzesznym ludziom! O jedyna pociecho moja, nadziejo, bogactwo moje, Boże!” — i wiele jeszcze, czego ani zapamiętać, ani pojąć nie mogłem.

Były to wszakże słowa, co w takich jak moje opałach mogły snadź uradować, pocieszyć i napoić otuchą chrześcijańską duszę. Ale — o głupoto, o nieświadomości! — brzmiały mi one wręcz z turecka, a całość stanowiła zgoła niezrozumiałą mowę, z której nie dość, że nic nie potrafiłem wyłowić, owszem, przeraziła mnie jej osobliwość. Skorom jednak posłyszał, iż głód i pragnienie mówiącego będą zaspokojone, nieznośny mój żołądek, skurczony całkiem z braku strawy, doradził mi, bym się do onej uczty zaprosił. Zebrawszy tedy odwagę, wylazłem znów ze swej dziupli i skierowałem się w stronę, skąd głos dochodził. Ujrzałem rosłego mężczyznę o długich czarnosiwych włosach, co opadały mu zmierzwione na barki. Miał bujną brodę w kształcie nieomal szwajcarskiego sera. Oblicze wybladłe wprawdzie i żółtawe, ale dość miłe, długa zaś szata ześcibana39 z tysięcy skrawków przeróżnych materiałów. Na szyi i w pasie okręcony był ciężkim żelaznym łańcuchem niczym święty Wilhelm, a oczom moim tak się strasznie i odrażająco przedstawiał, żem się trząść począł niby mokry pies. Trwogę mą wzmogło i to jeszcze, że przyciskał do piersi krucyfiks ze sześć stóp pewnie wysoki; a żem go nie znał, ubrdałem sobie, iż starzec ten wilkiem jest niechybnie, o którym mi niedawno rodzic prawił. W trwodze uciekłem się do dudów, com je był przed rycerzami salwował40 jako swój skarb jedyny, najdroższy a najmilszy. Nadmuchałem je, nastroiłem i ozwałem się przeraźliwie, by wilka-okrutnika odegnać, nad którą to nagłą, a w tak dzikim miejscu niezwykłą muzyką pustelnik zdumiał się zrazu niemało, sądząc, że chyba zwid jakowyś szatański go naszedł, by — jak to się świętemu Antoniemu zdarzyło — dręczyć go i pobożne rozmyślania rozpraszać. Opamiętawszy się jednak, jął drwić ze mnie jako ze swego kusiciela kryjącego się w dziupli, dokąd się znów wycofałem, i takiej nabrał otuchy, że ruszył na mnie — wroga rodzaju ludzkiego — by go należycie wyszydzić. — Ha — mówił — na tyle cię stać, byś świętych bez wyroku Boskiego… — Więcej nie zrozumiałem, albowiem zbliżanie się jego takim mnie przejęło lękiem i przerażeniem, żem omdlał i padł bez zmysłów tam, gdzie stałem.

VII

Simpliciusa przyjmują gościnnie jak brata,

Chocia widzi, że nader uboga jest chata.

Nie wiem, jakim mnie cucono sposobem, tyle wiem jeno, żem się nie w dziupli znajdował, a stary trzymał głowę moją na kolanach i rozpiął mi kaftan z przodu. Ocknąwszy się, kiedym tuż koło siebie pustelnika zobaczył, uderzyłem w krzyk przeraźliwy, jakby mi on właśnie serce chciał z piersi wydzierać. Rzekł mi wówczas: — Synu mój, zamilcz. Nic ci nie czynię złego. Uspokój się itd. — Im więcej jednak pocieszał mnie i pieścił, tym głośniej wrzeszczałem: — O, pożre mnie! O, zeżre mnie! Ty jesteś wilk i chcesz mnie pożreć!

— Ależ na pewno nie, synu! — powtarzał — Uspokójże się, nie pożrę cię.

Bardzo długo ciągnąłem tę walkę i wrzask okrutny, aż dałem się przecie na tyle ugłaskać, żem poszedł za nim do chaty. Bieda sama była w niej ochmistrzynią, głód kucharzem, niedostatek zaś kuchmistrzem. Żołądek mój posilił się jarzyną i łykiem wody, rozum zasię, całkiem zmącony, pokrzepił się i ustatkował dzięki uprzejmym pocieszeniom starca. Tedy ulegając słodkiej pokusie snu, zapragnąłem oddać ów dług naturze. Pustelnik zauważył mą senność i samego mnie w chacie zostawił, jako że jeden tylko człowiek leżący by się tam zmieścił. Około północy, gdym się znów ocknął, usłyszałem go śpiewającym taką oto pieśń, której się później także nauczyłem:

Przyjdź, o słowiku, o cudzie nocy,

Głosik twój pełen radosnej mocy

Niechaj nam słodko zakwili,

Przyjdź, żeby chwałę Stwórcy opiewać,

Toż inne ptaki chcą spać, nie śpiewać,

Nie pragną śpiewać w tej chwili.

Niechaj twój głosik

Płynie w niebiosy,

Wie, kędy droga

Do Pana Boga.

Chociaż już dawno zagasło słońce,

Choć już ciemności świat skrywające,

My śpiewać możemy przecie

O wszechpotędze, miłości Bożej,

Tego nam nigdy wzbronić nie może

I najczarniejsza noc w świecie.

Niechaj twój głosik

Płynie w niebiosy,

Wie, kędy droga

Do Pana Boga.

Gdy zabrzmią trele, radosne dźwięki,

Niechaj też zabrzmi echo piosenki,

Niechże świat cały opasze,

Niechaj znużenie odejdzie od nas,

Które wieczorem nęka nas co dnia,

Niech śpiew rozwieje sny nasze.

Niechaj twój głosik

Płynie w niebiosy,

Wie, kędy droga

Do Pana Boga.

Oto na niebie gwiezdną pożogą

Chwalą gwiazdeczki dobrego Boga,

Najszczerszym złotem się złocą,

A chociaż śpiewać nie umie sowa,

Też pohukiwać Bogu gotowa,

Każdą więc huka nocą.

Niechaj twój głosik

Płynie w niebiosy,

Wie, kędy droga

Do Pana Boga.

Przeto, najmilsze moje ptaszęta,

Niechże nas gnuśny sen nie opęta,

Nocą nie śpijmy wcale.

Przez tę noc całą, aże do czasu

Kiedy jutrzenka dotrze do lasu,

Czas spędzim ku Bożej chwale.

Niechaj twój głosik

Płynie w niebiosy,

Wie, kędy droga

Do Pana Boga.

Dopóki trwał ów śpiew, zdało mi się w samej rzeczy, jakoby i słowik, i sowa, i echo mu wtórowały, i jeśli bym kiedy był słyszał pieśń poranną lub potrafił odtworzyć jej melodię na dudach, wyskoczyłbym z chaty, by wtrącić swoje trzy grosze: tak mi się bowiem wdzięczną ona harmonia zdała. Alem zasnął i obudziłem się znowu dobrze już za dnia, a pustelnik, stojąc nade mną, mówił: — Nuże, mały! Dam ci jeść, a potem wskażę drogę lasem, żebyś trafił z powrotem do ludzi i zaszedł jeszcze przed nocą do najbliższej wsi.

— A co to „ludzi” i „wsi”? — pytałem.

— Czyś nigdy na wsi nie był i nie wiesz, co to człowiek i ludzie?

— Nie — powiedziałem. — Nigdziem nie był, tylko tutaj, ale powiedz mi, co to „człowiek”, „ludzie” i „wsi”?

— Na Boga! — zawołał. — Czyś ty głupi, czy mądry?

— Nie — odpowiedziałem. — Jestem syn mojego tatula i matuli, a nie jakiś Głupi czy Mądry.

Pustelnik przeżegnał się, westchnął zadziwiony i rzekł: — Dobrze, moje dziecko, muszę cię zatem w imię Boże lepiej pouczyć.

Po czym rozmowa potoczyła się tak, jak opowiada o tym następny rozdział.

VIII

Simplicius, dyskurs tocząc, ujawnia niezgorzej,

Że się inteligencją pochwalić nie może.

PUSTELNIK Jak się nazywasz?

SIMPLICIUS Nazywam się: chłopak.

PUSTELNIK Toć widzę, żeś nie dziewucha. Ale jak cię wołali ojciec i matka?

SIMPLICIUS Nie miałem ojca ani matki.

PUSTELNIK A kto ci dał koszulę?

SIMPLICIUS Ach, matula!

PUSTELNIK Jak cię wołali matula?

SIMPLICIUS Wołała na mnie chłopak albo szelma, kłapouch, nieokrzesany niedojda, prostak, niezdara i wisielec.

PUSTELNIK Kto był mężem matki?

SIMPLICIUS Nikt.

PUSTELNIK U kogo spała matka w nocy?

SIMPLICIUS U tatula.

PUSTELNIK A jak tatulo cię wołał?

SIMPLICIUS Też chłopak.

PUSTELNIK A jak się zwał tatulo?

SIMPLICIUS Nazywa się rodzic.

PUSTELNIK A jak go matka wołała?

SIMPLICIUS Rodzic albo majster.

PUSTELNIK Nigdy go inaczej nie wołała?

SIMPLICIUS Tak, wołała.

PUSTELNIK Więc jak?

SIMPLICIUS Gbur, prostak, pijany wieprz, stary pierdziel i jeszcze inaczej, jak zacznie, bywało, pomstować…

PUSTELNIK A to ciemny głuptak z ciebie, że nawet nie wiesz imienia rodziców i własnego…

SIMPLICIUS Ehe, przecież i ty nie wiesz!

PUSTELNIK A umiesz pacierz?

SIMPLICIUS U nas Anna i matula same wybijały paździerze.

PUSTELNIK Nie o to pytam, jeno czy ty sam umiesz Ojcze nasz?

SIMPLICIUS Tak, ja sam.

PUSTELNIK Powiadaj.

SIMPLICIUS Ojcze Nasz, któryś w niebie, święcimy twoje przykrólestwo, dzisiaj wola twoja jako w niebie na ziemi, puść winy nasze, puszczamy winy i niewód41 na pokuszenie, jeno nas baw…

PUSTELNIK Nie byłeś nigdy w kościele?

SIMPLICIUS Rośnie u nas kozielec, matula, bywało, kazała rwać…

PUSTELNIK Nie mówię kozielec, jeno czyś mszy nigdy nie słuchał?

SIMPLICIUS Aha, myszy! Słyszałem, te, co tak piszczą…

PUSTELNIK O Boże Wszechmogący! Czyż nie wiesz nic o naszym Bogu?

SIMPLICIUS Tak. Stał w domu przy drzwiach na półce: matula przyniosła go z „pustu” i przykleiła…

PUSTELNIK O dobry Boże! Teraz dopiero widzę, jaka to łaska niezmierna i dobrodziejstwo, kiedy ześlesz komu rozeznanie, i jak całkiem niczym jest człowiek, któremu go nie udzielasz. Ach, Panie, dozwól mi tym czcić imię Twoje, bym się stał godzien równie gorliwie dziękować Ci za tę łaskę wielką, jak szczodrobliwie mi jej udzielić raczyłeś. Słuchaj, ty Prostaczku-Simplici (bo jakże cię zwać inaczej): kiedy odmawiasz Ojcze nasz, to masz tak mówić: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…

SIMPLICIUS Słuchaj no, a sera też?

PUSTELNIK Ach, drogie dziecko, zamilcz i ucz się, to ci potrzebniejsze od sera. Chybaś doprawdy niedojda, jak twoja rodzicielka mówiła. Takim chłopakom jak ty nie przystoi mowę starszym przerywać, ale milczeć i słuchać, i uczyć się. Gdybym tylko wiedział, gdzie twoi rodzice mieszkają, chętnie bym cię do nich odprowadził, a wraz bym ich pouczył, jak wychowywać dzieci.

SIMPLICIUS Nie wiem, dokąd mam iść: nasz dom spalony, matula uciekła i znowu wróciła z Urszulą i mój tatulo także, a nasza dziewka była chora i leżała w oborze. Kazała mi zmykać, co sił w nogach.

PUSTELNIK Kto spalił dom?

SIMPLICIUS Ha, przyszły takie chłopy z żelaza, siedziały na takim czymś wielkim jak woły, tylko bez rogów; zarżnęły owce, krowy i świnie, rozbiły piec i okna, a wtedy ja też uciekłem i potem dom się też spalił.

PUSTELNIK A gdzie był twój tatulo?

SIMPLICIUS Oho, te chłopy z żelaza przywiązały go i nasz stary cap lizał mu nogi, i tatulo musiał się śmiać, i wtedy oddał tym żelaznym dużo białych groszy dużych i małych, i ładne żółte, i inne ładne błyszczące rzeczy, i ładne sznury białych kulek…

PUSTELNIK Kiedy to się stało?

SIMPLICIUS Ach, kiedy miałem paść owce. Chcieli mi też odebrać dudy.

PUSTELNIK Kiedy miałeś paść owce?

SIMPLICIUS Ach, czy nie słyszysz? Kiedy przyszli żelaźni i potem nasza kołtuniasta Anna powiedziała, że ja mam też uciekać, bo inaczej rycerze mnie zabiorą, a myślała o tych z żelaza, tom uciekł i jestem tutaj.

PUSTELNIK Ale dokąd chcesz iść dalej?

SIMPLICIUS Całkiem nie wiem. Chcę zostać u ciebie.

PUSTELNIK Ani to dla mnie, ani dla ciebie korzystne zatrzymywać cię tutaj. Jedz, a potem zaprowadzę cię znowu do ludzi.

SIMPLICIUS Powiedz mi przecie, co to takiego „ludzi”.

PUSTELNIK Ludzie to człowiek, jak ty i ja. Twój rodzic to człowiek i twoja matka człowiek, i wasza Anna; a kiedy ich dużo razem, wtedy mówi się: ludzie.

SIMPLICIUS Aha!

PUSTELNIK No to idź jeść!

Taki był dyskurs, podczas którego pustelnik często na mnie z głębokim westchnieniem pozierał, nie wiem, czy przeto, że się mej niezmiernej tępocie i głupiej nieświadomości użalał, czy też z przyczyny, którą miałem poznać dopiero po kilku latach.

IX

Simplicius, który w domu jako dzik się chował,

Wielce się w chrześcijańskiej wierze rozmiłował.

Zacząłem jeść i przestałem paplać, lecz póty to jeno trwało, ażem głód zaspokoił i stary odejść mi kazał. Wówczas jąłem szukać słów co najczulszych, jakie mi moje chłopskie prostactwo podsunąć zdołało, a wszystkie ku temu zmierzały, by skłonić pustelnika do zatrzymania mnie u siebie. Toteż choć niełatwo mu przychodziło mą dokuczliwą obecność znosić, postanowił zostawić mnie przy sobie, bardziej po to, by mnie chrześcijańskiej wiary nauczyć, niźliby wysługiwać się mną w podeszłym wieku. Największą jego troską było, iż w zaraniu młodości mógłbym nie wytrwać długo w tak twardym a surowym trybie życia.

Miałem terminować u niego jakoś ze trzy tygodnie, a że święta Gertruda42 gospodarzyła właśnie na polach z ogrodnikami, mógł mnie tedy w ich profesji próbować. Takem się tu dobrze spisywał, że pustelnik osobliwą miał ze mnie radość: nie tyle dla roboty, jako żem do niej był z dawna nawykły, ale że widział, iż nie tylko chciwie słucham jego nauk, ale i serce moje bystro je chłonie, niby niezapisana jeszcze a miękka jak wosk tabliczka. Z tych to przyczyn gorliwiej jeszcze wszelakie dobro mi wpajał. Rozpocząwszy swą naukę od upadku Lucypera, przeniósł się stąd do raju; gdyśmy zaś stamtąd wygnani zostali wraz z naszymi praojcami, przeszedł prawo Mojżeszowe43, ucząc mnie na dziesięciorgu przykazań i ich wykładzie, o których mawiał, że to istne drogowskazy, z których poznaje się wolę Pana, i według nich żywot święty a bogobojny wiodąc, grzechy się od cnót odróżnia, dobro czyni, a od zła odżegnywa. Wreszcie doszedł do ewangelii i prawił mi o narodzeniu, męce, zgonie i zmartwychwstaniu Pańskim. Zakończył dniem Sądu Ostatecznego i — stawiąc mi przed oczy niebo i piekło — wszystko to należycie omawiał, wszelako bez nadmiernej rozwlekłości, lecz tak, bym w jego mniemaniu jak najlepiej naukę pojął i zrozumiał. Zakończywszy jedną materiam44, wszczynał inną i nieraz z największą cierpliwością, kierując się misternie moimi pytaniami, tak udatnie ze mną postępował, że już też nikt by mi tego wszystkiego lepiej nie wyłożył. Życie jego i mowa były mi nieustającym kazaniem, które za łaską Boską mój rozsądek (nie tak znów całkiem głupi i drewniany) bynajmniej nie zaprzepaszczał bezowocnie. Albowiem nie tylkom w owe trzy tygodnie wszystko wchłonął, co chrześcijanowi wiedzieć przystoi, ale tak się w moim nauczycielu i onej nauce rozmiłowałem, żem często po nocy spać przez to nie mógł.

Wielekroć od owego czasu rozmyślałem nad tymi sprawami i sądzę, że słusznie wnioskował Arystoteles, kiedy w księdze trzeciej De Anima ludzką duszę tablicy pustej przyrównał, na której można różności kreślić; i przeto najwyższy Stwórca tak wszystko uczynił, aby owe czyste tablice przez pilne ćwiczenie i utrwalanie zapisane zostały i do perfekcji doprowadzone. Takoż komentator jego, Awerroes (księga III De Anima, gdzie filozof powiada, że intellectus istnieje wprawdzie jako potentia, lecz nie przejdzie in actum, jak jeno przez scientiam45, czyli: że rozum ludzki wszystkim rzeczom sprosta, ale jedynie przez pilne ćwiczenie pożytecznym się stanie) — ten jasny daje wniosek, iż mianowicie ćwiczenie owo oraz scientia jest doskonaleniem duszy, która sama przez się nic zgoła nie przedstawia. Potwierdza to Cicero w księdze drugiej Quastiones Tusculanae46, przyrównując człowieczą duszę bez nauki, wiedzy i ćwiczenia do takiego pola, co żyzne z natury plonu wszelako nie da, jeśli go nie uprawiać i nie nawozić.

Wszystkiego tego na własnym dowiodłem exemplum47:gdyż to, żem tak szybko pojmował, o czym święty pustelnik mi powiadał, stąd się brało, iż zastał gładką tabliczkę duszy mojej całkiem pustą, bez żadnych wyrytych na niej obrazów, co by przeszkadzać mogły w kreśleniu świeżych.

Ale w zestawieniu z innymi ludźmi pozostawałem i nadal wręcz głuptasem, skutkiem czego pustelnik, prawdziwego mego imienia jako i ja sam nie znając, zwał mnie Prostaczkiem Simpliciusem jeno.

Przy nim nauczyłem się też modlić, a kiedy postanowił uczynić zadość mej niezłomnej woli pozostania u niego, zbudowaliśmy dla mnie szałas z drewna, chrustu i ziemi, w takim nieomal kształcie jak muszkieterowie w polu swoje namioty lub raczej chłopi w niektórych okolicach wznoszą warzywne spichrze — lecz tak niziutki, że ledwiem mógł w nim siedzieć wyprostowany. Łoże moje było z suchych liści i trawy, a równie wielkie jak szałas, nie wiem przeto, czy zwać takie mieszkanie krytym legowiskiem, czy też chatą.

X

Simplicius chętnie żywie w chacie pustelnika,

Gdzie ze składaniem liter dzielnie się boryka.

Kiedym pierwszy raz ujrzał pustelnika czytającym Biblię, nie mogłem sobie wyobrazić, z kim by przecie prowadził tajemną, a wielce, zda się, poważną rozmowę. Widziałem przecie ruchy jego warg, słyszałem mruczenie, nikogo zaś nie widząc i nie słysząc, kto by z nim gadał. Choć nie miałem pojęcia o pisaniu i czytaniu, zmiarkowałem przecie po jego oczach, że zajmuje się czymś w samej książce. Zacząłem więc na nią zważać i kiedy ją na bok odłożył, podkradłem się i otworzyłem ją, przy czym od razu rzucił mi się w oczy pierwszy ustęp księgi Hioba, a w nim figura przedstawiona misternym i pięknie iluminowanym48 drzeworytem. Zacząłem zadawać obrazkom osobliwe i stosownie do swego ubogiego rozumu zgoła niedorzeczne pytania. Gdy jednak wciąż brakło odpowiedzi, zniecierpliwiłem się i rzekłem właśnie, gdy pustelnik milczkiem stanął za mną: — Wy, małe gałgany, co to, nie macie już gęby? Nie potrafiliście to gadać przedtem tyle czasu z moim ojcem (bo tak nazywałem pustelnika)? Widzę przecie, że i temu biednemu tatulowi owce zaganiacie i dom palicie. Czekajcie, ja jeszcze zgaszę ogień i zatrzymam was, żeby więcej szkód nie było! — Tu wstałem, by przynieść wody, co mi się widziało koniecznym. — Dokąd, Simplici? — spytał pustelnik, któregom nie zauważył, jak stał nade mną.

— Ach, ojcze — powiedziałem — tam też są rycerze, mają owce i chcą je uprowadzić; zabrali je temu biedakowi, z którym przedtem rozmawiałeś. I jego dom już płonie jak świeca, a jeśli szybko nie zagaszę, to się spali.

Przy tych słowach wskazywałem mu palcem, co widzę.

— Zostań — rzekł pustelnik. — Nie ma tu niebezpieczeństwa. — Stosownie do swej grzeczności odrzekłem mu: — Czyś ślepy? Czuwaj tu, żeby nie zabrali owiec, a ja przyniosę wody.

— Ach — powiedział pustelnik — te obrazki nie są żywe. Są tylko tak zrobione, żeby pokazać nam dawno minione sprawy.

— Tylko co przecie z nimi rozmawiałeś — odparłem. — Czemuż by tedy żyć nie miały?

Tu pustelnik musiał się wbrew woli i przyzwyczajeniu roześmiać z mojej dziecięcej głupoty i głupiego dzieciństwa, wreszcie zaś rzekł:

— Drogie dziecko, te obrazki nie mogą gadać; lecz co się na nich dzieje a czyni, widno mi z tych czarnych linijek, a zowie się to czytaniem. Otóż kiedy tak czytam, wniosek stąd czynisz, jakobym z obrazkami gadał; tak jednak nie jest. — Na co odpowiedziałem: — Skorom jest człowiek jak ty, powinien bym snadź wszystko z tych czarnych linijek tak jak ty widzieć; jakże mam rozumieć, co mówisz? Kochany ojcze, poucz mnie należycie, jak mam tę rzecz pojmować!

— Dobrze — odrzekł mi na to. — Tedy tak cię nauczę, synu, że będziesz mógł równie dobrze jak ja gadać z tymi obrazkami i pojmować, co oznaczają. Ale trzeba na to czasu, w który ja cierpliwość włożę, ty zaś — pilność.

Następnie wypisał mi alfabet na korze brzozowej, z drukowanych liter wzór biorąc, gdy zaś poznałem litery, nauczyłem się sylabizować, zaczem czytać, w końcu — pisać lepiej niźli sam pustelnik, bom wszystko z druku kopiował.

XI

Simplicius opowiada o jedzeniu, sprzęcie,

Niejedno pożyteczne czyniąc przedsięwzięcie.

Przebywałem w tym lesie aż do śmierci pustelnika i nieco ponad pół roku po jego zgonie; wydaje mi się zatem właściwe opowiedzieć ciekawemu czytelnikowi, który często znać pragnie i najdrobniejsze szczegóły — o naszych czynach i poczynaniach oraz jaki pędziliśmy tam żywot.

Strawą było nam wszelkie warzywo: marchew, kapusta, fasola, groch, soczewica, proso i tym podobne. Nie gardziliśmy też orzeszkiem bukowym, dzikim jabłkiem czy gruszą, wiśniami, ba, nawet żołędzie nieraz głód nasz zaspokajały. Chleb swój, a raczej ciasto, wypiekaliśmy w gorącym popiele z roztartego ziarna pszenicy. Zimą łowiliśmy ptaki w sidła i zastawialiśmy wnyki, na wiosnę i latem Pan Bóg zsyłał nam pisklęta w gniazdach. Często zdarzało się nałapać żab czy ślimaków; chętnie też łowiliśmy ryby w niewód lub na wędkę, jako że opodal naszego mieszkania przepływał potok, ryb i raków pełen. Wszystko to czyniło znośnym nasze prostackie pożywienie. Przez pewien czas hodowaliśmy złapanego warchlaka, tucząc go w chlewiku żołędźmi i buczyną, aż spożyliśmy go w końcu, pustelnik wiedział bowiem, że nie może być grzechem spożywanie tego, co Bóg w tym celu stworzył dla całego rodzaju ludzkiego. Soli używaliśmy mało, korzeni49 zaś wcale, by nie wzbudzać w sobie chęci ku piciu, jako że nie mieliśmy piwniczki. Tyle soli, co koniecznie potrzeba, wydzielał nam pewien proboszcz, mieszkający ze trzy mile od nas, o którym wiele jeszcze opowiem.

Co się tyczy sprzętu domowego, było go pod dostatkiem. Gdyż mieliśmy: motykę, łopatę, siekierę, topór tudzież sagan żelazny do gotowania, nie własne co prawda, ale pożyczone od owego wspomnianego już proboszcza. Każdy z nas miał też stary stępiony nóż: ten był naszą własnością — i nic poza nim. Nie potrzebowaliśmy też przecie ni mis, ni talerzy, łyżek, widelców, kotłów, patelni, rożnów, rusztu, solniczek ani innych stołowych czy kuchennych statków, sagan bowiem był nam wraz misą, ręce zaś — widelcem i łyżką. Kiedyśmy chcieli pić, ciągnęliśmy wodę ze strumienia przez trzcinę albo też zwieszaliśmy w nią gęby, niczym żołnierze Gedeona50. Tkanin żadnych, jako to wełny, jedwabie, bawełna czy płótno, sypialnych, stołowych ani obicia, nie mieliśmy, tyle jeno co na sobie, bośmy na tym poprzestawali, że się możemy od słoty i mrozu okryć. Nie zachowywaliśmy też w gospodarowaniu żadnej osobliwej reguły ni ładu, jeno w niedzielę i święta, gdyż wtedy wyruszaliśmy już koło północy, by zdążyć na czas i niepostrzeżenie do nieco oddalonego od wsi kościoła owego proboszcza i tam mszy wysłuchać. A umieściwszy się na rozbitych organach, mogliśmy widzieć stąd zarówno ołtarz, jak kazalnicę. Gdym pierwszy raz ujrzał, jak proboszcz na nią wstępuje, spytałem mego pustelnika, co by też ksiądz w tej wielkiej kadzi czynić zamierzał. Po skończonej mszy odchodziliśmy do domu chyłkiem, jakeśmy przyszli, a powróciwszy do mieszkania, zmęczeni, ze zbolałymi stopami, zajadaliśmy z wielkim apetytem. Resztę czasu spędzał pustelnik na modlitwie i uczeniu mnie pożytecznych rzeczy.

W dni powszednie czyniliśmy, co okazywało się najpotrzebniejsze i czego żądała pora roku oraz nasze sprawy. Raz pracowaliśmy w ogrodzie, to znowu wyszukiwaliśmy tłustą ziemię w zacienionych miejscach tudzież próchno z pustych pni, by tym nasz ogród miasto nawozu użyźnić. Wyplataliśmy też koszyki lub więcierze51 albo rąbali drwa, łowili ryby, czynili cokolwiek, by próżniactwu zapobiec. A pośród wszystkich tych spraw pustelnik nie zaniedbywał nauczania mnie jak najsumienniej wszystkiego co zacne. Tymczasem twardy ów żywot uczył mnie znosić głód, chłód, skwar, pragnienie, ciężką pracę i wszelakie przeciwności, a co najpierwsze — i najzacniejsze: Boga wyznawać i godnie Mu służyć. Poczciwy mój pustelnik nie chciał mnie niczego więcej uczyć, mniemał bowiem, iż chrześcijaninowi dość modlić się pilnie i pracować, a cele swe osiągnie. Stąd, chociażem nieźle duchowne sprawy pojmował i świadom był tego, żem chrześcijanin, a wysłowić się w niemieckiej mowie nie gorzej umiałem, niżby sama jejmość Ortografia52 wyrażać się mogła — niemniej przeto pozostałem bardzo głupi — tak że gdym las opuszczał, takim się durniem nieszczęsnym w świecie okazałem, że nie zdałbym się i psu na budę.

XII

Simplicius śmierci świętej przygląda się łzawo,

Widząc, że pogrzeb może najprostszą być sprawą.

Spędziłem tak ze dwa lata i ledwie zdążyłem przywyknąć do surowego pustelniczego żywota, gdy mój najlepszy na świecie przyjaciel, wziąwszy motykę, a mnie wręczywszy łopatę, codziennym swym obyczajem poprowadził mnie za rękę do naszego ogrodu, gdzie zwykle odmawialiśmy modlitwy.

— Simplici, drogie dziecię — rzekł — Bogu dziękować, czas już pono, bym zeszedł z tego świata, dług spłacając naturze, ciebie zaś mam na tym świecie pozostawić; widzę przy tym przyszłe wydarzenia twego życia i dobrze wiem, iż niedługo na tym pustkowiu wytrzymasz — chciałbym cię przeto na obranej już drodze cnoty utwierdzić i dać kilka pouczeń, abyś mógł, kierując się nimi jakby nieomylnym drogowskazem, taki wieść żywot, ażebyś wiecznej dostąpiwszy szczęśliwości, godzien był spoglądać na tamtym świecie wraz ze wszystkimi świętymi wybrańcami wieczyście w oblicze Boga.

Na te słowa oczy moje tonąć poczęły w wodzie, jak ongi miasto Villingen wskutek fortelu wroga53. Brzmiały mi one tak boleśnie, żem zgoła54 znieść ich nie mógł; rzekłem jednak:

— Ojcze najukochańszy, chcesz mnie porzucić samego w tej leśnej głuszy? Ma tedy… — więcej nie zdołałem wykrztusić, męka bowiem serca mojego tak gwałtowna się stała z niezmiernej miłości, którą dla mego przezacnego ojca żywiłem, żem padł jak martwy do jego stóp. Ów zaś, podniósłszy mnie, pocieszał, jak mu na to czas i okazja pozwalały, a razem, błąd mój wytykając, pytał, czy zamierzam przeciwstawić się woli Najwyższego.

— Nie wieszże — prawił — iż tego nie zdołałoby dokonać niebo ni piekło? Przestań, synu! Czym to obarczać się ważysz słabe me ciało, złaknione wypoczynku? Czy zamyślasz zmusić mnie do przebywania dłużej na tym padole łez? Ach nie, mój synu, dajże mi odejść, skoro i tak ani twój płacz, ani tym mniej własne me chęci nie skłonią mnie do trwania w tej niedoli, kiedy wyraźnie wola Boska mnie stąd powołuje, którego to rozkazu Stwórcy gotuję się teraz z wielką radością usłuchać. Miast krzyczeć niepotrzebnie, słuchaj lepiej ostatnich słów moich; a te są, że masz stopniowo coraz lepiej poznawać siebie samego; a chociażbyś takiej dożył jako Matuzalem starości, nie zaprzestawaj tych ćwiczeń. Gdyż to, że większość ludzi potępiona zostaje, taką ma przyczynę, że nie wiedzieli, czym są, a czym mogliby się stać lub stać się powinni. — Dalej radził mi szczerze, bym się każdego czasu złego strzegł towarzystwa, bo nad wyraz jest ono szkodliwe. Dał mi na to przykład, powiadając:

— Jeżeli wlejesz jedną kroplę małmazji55 do naczynia pełnego octu, wraz się i ona w ocet zamieni. Jeśli wszakże tyleż octu wpuścisz do małmazji, to i on w niej zaginie. Najukochańszy synu — ciągnął — przede wszystkim pozostań niezłomny: nie wolno ci utracić żarliwości w rozpoczętym już zbożnym56 dziele: bowiem kto wytrwa do końca, szczęśliwy będzie. Gdyby się jednak na przekór mym spodziewaniom tak stało, że upadłbyś wskutek słabości człowieczej, nie grzęźnij zatwardziale w grzechu, ale się szybko podźwignij przez rzetelną pokutę.

Tyle mi zaledwie rzekł mąż ów sumienny a świątobliwy nie przeto, by więcej nie umiał, lecz że po pierwsze, w tym stanie i dla mej młodości nie wydawałem mu się zdolny pojąć więcej, potem zaś, że mniej słów lepiej się w pamięć wraża aniżeli długa gadanina; a że inna w nich moc i waga, większy potem w rozmyślaniach pożytek dadzą niżli długie kazanie, które dosłownie pojąwszy, zwykle znów się niebawem zapomni.

Te trzy rzeczy: poznać siebie, unikać złej kompanii i pozostać niezłomnym, miał mąż cnotliwy niewątpliwie za dobre i konieczne przeto, że sam je praktykował, w czym mu się też powiodło. Bo skoro poznał siebie, nie tylko od złego towarzystwa uciekł, ale od całego świata i wytrwał w swym postanowieniu aż po sam koniec, gdzie niechybnie Wiekuista czeka szczęśliwość; a jak to było, opowiem później.

Udzieliwszy mi powyższych nauk, począł motyką grób sobie kopać; pomagałem mu, jakem potrafił, bo mi kazał, alem nie mógł wymiarkować, co by to być miało. Tymczasem pustelnik powiedział:

— Kochany i jedyny mój prawdziwy synu (bo prócz ciebie nie wyhodowałem żadnego stworzenia na chwałę Stwórcy), gdy dusza moja odejdzie w swoją drogę, oddaj memu ciału powinne mu ostatnie honory; zasyp mnie tą ziemią, którąśmy teraz z tego dołu wyrzucili.

Zaczem wziąwszy mnie w ramiona i całując, znacznie mocniej do łona tulił, niżeli mniemałbyś to możebnym dla takiego człowieka, jakim się być zdawał.

— Drogie dziecię — mówił — polecam cię opiece Bożej i tym szczęśliwszy umieram, iż mam nadzieję, że On cię nie opuści.

A ja żaliłem się jedynie i szlochałem: zawisłem na łańcuchach, jakie nosił u szyi, chcąc tym sposobem zatrzymać go, by nie mógł mi uciec. Rzekł jednak:

– Synu, puść mnie, bym sprawdził, czy grób jest dla mnie dosyć długi. – Po czym, odłożywszy łańcuchy wraz ze zwierzchnią szatą, zstąpił do grobu jak ten, co się chce do snu ułożyć, powiadając:

— Ach, wielki Boże, przyjmij z powrotem duszę, którą mi dałeś. W ręce twoje oddaję ducha mojego itd. — Co rzekłszy, zamknął łagodnie oczy i usta, ja zaś stałem jak słup, nie myśląc, iż jego zacna dusza miałaby całkiem ciało porzucić, jako żem go był nieraz w podobnym zachwyceniu widział.

Trwałem kilka godzin nad grobem, modląc się, jakem to miał w zwyczaju w takich okazjach. Gdy jednak mój ukochany pustelnik zgoła podnieść się nie chciał, zszedłem do dołu i trząść go począłem, całować i pieścić; ale nie było w nim już życia, bo śmierć okrutna a nieubłagana pozbawiła biednego Simpliciusa jego wdzięcznego opiekuna. Zrosiłem albo, mówiąc dokładniej, namaściłem martwe ciało łzami, a nabiegawszy się długo tam i na powrót z żałosnym krzykiem i rwąc włosy z głowy, począłem go wreszcie zakopywać; i więcej tam było westchnień niźli łopat ziemi, ledwiem zaś tylko zakrył jego oblicze, zszedłem ponownie, znów je odsłoniłem, by móc raz jeszcze ujrzeć je i ucałować. Czyniłem tak dzień cały, ażem skończył, i tym sposobem sam jeden odprawiłem funeralia, exequias i ludos gladiatores57, nie było bowiem ani noszów, ani trumny, kapy, gromnic, grabarzy, ni orszaku żałobnego, ni wreszcie kleru, by nad zmarłym śpiewać.

XIII

Simplicius chciał porzucić dom opustoszały,

Ale go całkiem inne myśli opętały.

W kilka dni po zgonie mego czcigodnego i ukochanego pustelnika udałem się do wspomnianego już proboszcza i oznajmiwszy mu o śmierci mego pana, poprosiłem o radę, jak mam postępować dalej w tym stanie rzeczy. Nie bacząc jednak, iż mocno mi odradzał pozostawania nadal w lesie i stawiał przed oczy jawne niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowałem, wstąpiłem wreszcie dzielnie w ślady mego poprzednika i całe lato czyniłem, co pobożny monachus58 czynić winien. Aliści ponieważ czas wszystko zmienia, tedy i boleść moja po pustelniku pomału we mnie wątlała, a ostry mróz zimowy na dworze gasił wewnętrzną żarliwość mego postanowienia. Im bardziej wahać się poczynałem, tym opieszalszy stawałem się w modłach, jako że miast rozważać rzeczy Boskie i niebiańskie, pozwalałem się opanować chęciom poznania świata. Skoro tedy nic po mnie w puszczy, zamyśliłem iść znowu do onego proboszcza, przekonać się, czy mi i teraz poradzi las opuścić. W tym celu udałem się do jego wsi. A kiedym przybył, ujrzałem ją stojącą w płomieniach, bo właśnie partia59 zbrojnych splądrowała ją, podpaliła, chłopów już to pomordowała, już to wygnała lub spętała, między nimi zaś i samego proboszcza. O Boże, jaką męką i przeciwnościami wypełnione jest życie ludzkie! Ledwo minie jedno nieszczęście, a już grążymy się w drugim! Nie dziw mi, że pogański filozof Tymon wzniósł w Atenach wiele szubienic, na których ludzie sami powywieszać się mieli, by krótkotrwałym okrucieństwem kres nieszczęsnemu żywotowi swemu położyć. Konni ruszali właśnie w drogę, wiodąc na powrozie proboszcza, niby nieszczęsnego grzesznika. Poniektórzy wołali: „Zastrzelić szelmę!”, inni zaś chcieli od niego pieniędzy. Ale on, wznosząc dłonie, błagał o zmiłowanie i litość chrześcijańską w imię Sądu Ostatecznego; daremnie, gdyż oto jeden powalił go, koniem najechawszy, a zarazem takim go paragrafem60 przez łeb zdzielił, że ów, krwią spłynąwszy, runął jak długi, duszę Bogu polecając. Innym schwytanym chłopom nie lepiej się działo.

Gdy się już zdawało, że owa tyrania i okrucieństwo do cna zbrojnych opętały, nadciągnęła z lasu taka ciżba zbrojnego chłopstwa, jakby kto gniazdo os poruszył. Taki wrzask wszczęli okropny, tak groźnie jęli składać się i strzelać, że wszystkie włosy mi na głowie stanęły, bom nigdy jeszcze w takiej kotłowaninie nie był. Bo też to chłopi z gór Spessart i Vogelberg, równie jak hescy, sauerlandzcy i szwarcwaldeńscy nie dadzą sobie zaiste w kaszę dmuchać! Zemknęli tedy pancerni i nie tylko pozostawili zdobyte bydło, lecz wszystkie porzucili manatki, łup wszystek, słowem, rzucili, by sami się nie stali łupem chłopstwa; ale niektórzy powpadali im w ręce i tych ze strasznym okrucieństwem męczono.

Taka zabawa odebrała mi całkiem niemal chęć wychodzenia z mojej głuszy i oglądania świata; pomyślałem bowiem, że skoro tak się na nim dzieje, tedy puszcza znacznie jest przyjemniejsza. Chciałem jednak usłyszeć, co powie na to proboszcz. Był on wskutek odniesionych ran i uderzeń znużony, osłabły i bezsilny, lecz rzekł, że w niczym pomóc mi ni doradzić nie może, sam bowiem w takich terminach61 się znalazł, iż przyjdzie mu szukać chleba o lasce żebraczej; jeśli tedy pozostanę dłużej w boru, żebym nie wyglądał od niego pomocy, gdyż jak sam widzę, i kościół jego, i probostwo stoją w płomieniach. Z tym powróciłem bardzo smutny do lasu, do swego mieszkania, żem zaś w onej podróży niewiele nabrał otuchy, wiele zaś pobożniejszy się czułem, postanowiłem przeto nigdy nie opuszczać głuszy, owszem, jak mój pustelnik żywota dokonać w rozmyślaniu o rzeczach Boskich. Toteż rozważałem już, czy nie da się wyżyć bez soli, której mi był dotychczas proboszcz udzielał, i tym sposobem całkiem się bez ludzi obchodzić.

XIV

Simplicius opowiada, zatrwożony szczerze,

Jako to pięciu chłopa batożą żołnierze.

By tedy postanowienie swe wypełnić i zostać prawdziwym borowcem, przywdziałem pozostawioną przez pustelnika włosiennicę, łańcuchem ją przepasując nie przeto wprawdzie, bym musiał krnąbrne swe ciało umartwiać, lecz by naśladować mego poprzednika tak w życiu, jak we zwyczajach, tudzież lepiej się chronić w tej szorstkiej szacie przed srogą zimą.

Następnego dnia po tym, jak wspomniana wieś została splądrowana i spalona, siedziałem sobie w chacie i modląc się, piekłem na ogniu marchew, przygotowując sobie posiłek, gdy wtem otoczyło mnie ze czterdziestu czy pięćdziesięciu muszkieterów62. A chociaż zdumiała ich niezwykłość mojej osoby, przetrząsnęli jednak mą chatę, węsząc wszędzie najdokładniej i szukając, czego znaleźć nie mogli: gdyż nie miałem nic prócz ksiąg, które porozrzucali mi, bo na nic im się nie zdały. W końcu, kiedy lepiej mnie obejrzeli i zmiarkowali z piórek, jak lichy trafił im się ptaszek, łatwo im było zrozumieć, że marnej mogą się u mnie spodziewać zdobyczy. Zaczem dziwili się memu ciężkiemu i bardzo surowemu życiu i wielce się młodości mojej litowali, osobliwie zaś dowodzący nimi oficer; ten uszanował mnie i uprzejmie poprosił, bym wskazał jemu i jego ludziom drogę, którędy mają wyjść z lasu, bo zbłądziwszy, krążą już dawno. Nie opierałem się wcale, owszem, by pozbyć się co rychlej niepożądanych gości, wiodłem ich najkrótszą drogą ku onej wsi, gdzie tak potraktowano proboszcza: innej bowiem drogi nie znałem. Zanim jednak wyszliśmy na skraj lasu, ujrzeliśmy chyba z dziesięciu chłopów; kilku uzbrojonych było w strzelby, inni zaś zajęci zakopywaniem czegoś w ziemi. Muszkieterowie ruszyli na nich, krzycząc: „Halt! Halt!”, tamci jednak odpowiedzieli z rusznic. A widząc przewagę liczebną żołnierzy, rozbiegli się we wsze strony, tak że znużeni muszkieterowie nie zdołali ująć ani jednego. Chcieli zatem odkopać z powrotem, co chłopi zakopywali. Tym snadniej dało się to uczynić, że tamci porzucili motyki i łopaty, którymi byli pracowali. Zaraz jednak po kilku uderzeniach usłyszeli dochodzący z dołu głos, który mówił: „O wy głupie szelmy! O wy arcyłotry! O wy przeklęte oczajdusze63! Myślicie, że niebo pozostawi bez kary wasze pogańskie okrucieństwa i bezeceństwa? Nie! Jeszcze żyje niejeden uczciwy człek, co wam za tę nieludzkość waszą tak zapłaci, by już żaden z bliźnich nie musiał lizać was w tyłek”. Na te słowa żołnierze spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co czynić. Niektórzy sądzili, że słyszą ducha, mnie zaś zdało się, że to sen chyba. Oficer zabrał się dzielnie do kopania. Niebawem trafili na beczkę, którą odbiwszy, znaleźli w niej człowieka; ten żył jeszcze, choć nie miał już nosa ni uszu. Skoro się tylko nieco ocucił i poznał paru z kompanii, opowiedział, że poprzedniego dnia kilku z jego regimentu poszło na furażowanie i chłopi sześciu schwytali. Z tych dopiero przed godziną pięciu zastrzelili, gęsiego ich ustawiwszy; a że on sam był szósty i ostatni, kula go nie dosięgła, przeszywszy już pięć ciał; wówczas obcięli mu nos i uszy, przedtem jednak zmusili, żeby pięciu z nich lizał salva venia64w zadek. Widząc się tak sponiewieranym przez łotrów bez czci i wiary, obrzucił ich, chociaż chcieli puścić go z życiem, co najgorszymi wymysłami, jakie mu przyszły do głowy, sklął ich wszystkich do kupy, jak sobie zasłużyli, w nadziei, że który zniecierpliwi się i pośle mu kulkę. Na próżno jednak; kiedy ich rozgniewał, wpakowali go do tej oto beczki i żywcem zakopali, powiadając, że skoro tak gorąco śmierci pragnie, na złość nie będą mu w tym pomocni.

Gdy się ów tak żalił na przebyte cierpienia, nadeszła lasem na przełaj inna piesza kompania żołnierzy. Ta napotkała w lesie uciekających chłopów, pięciu ujęła, innych rozstrzelała. Pośród jeńców znalazło się czterech, którym ów okaleczony rycerz musiał być niedawno powolny tak haniebnym sposobem. Gdy przeto obydwie partie okrzyknęły się i rozpoznały, że są spod tego samego znaku, zeszły się razem i tu wszyscy od nowa usłyszeli z ust rannego, co się działo z nim i jego towarzyszami. Aż dziw mnie zdejmował, jak jęli tych chłopów katować a torturować. Niektórzy w pierwszej furii chcieli ich od razu powystrzelać, ale inni mówili: – Nie! Trzeba tych ptaszków najpierw rzetelnie pomęczyć, by ich nauczyć, na co sobie wobec tego wojaka zasłużyli. – Tak im się przy tym rzetelnie dostawało muszkietami pod żebra, że i krwią pluć już jęli. Wreszcie jeden z żołnierzy wystąpił naprzód i rzekł:

– Wstyd to dla całego wojska, panowie, by pięciu kmieci tego tu obwiesia tak skatowało straszliwie; słuszna tedy, byśmy tę plamę zmazali, każąc z kolei onym szelmom rycerza po sto razy lizać.

Odrzekł mu na to inny:

– Niewart ten drab, by mu takie świadczono honory. Albowiem gdyby gnojkiem nie był, nie uczyniłby tak nieczystej roboty wszystkim żołnierzom na hańbę, ale by raczej tysiąc razy skonał!

Wreszcie uchwalono jednogłośnie, iż każdy z wychędożonych chłopów ma to samo wobec dziesięciu żołnierzy odrobić, za każdym razem powtarzając: – Oto odwołuję i zmazuję oną hańbę, jaką czują się napiętnowani żołnierze przez to, że pewien gnojek lizał nas z tyłu. – Potem dopiero mieli się zastanowić, co dalej z chłopami począć, kiedy ci skończą już swoją czyściutką pracę. Wzięto się tedy do rzeczy; ale chłopi tak byli hardzi, że nie udawało się w żaden sposób ich zmusić ani obietnicami puszczenia z życiem, ani żadną torturą. Jeden z żołnierzy odprowadził na bok piątego chłopa, którego ów rycerz nie był lizał, i rzekł mu: – Jeżeli zaprzesz się Boga i wszystkich Jego świętych, tedy puszczę cię wolno i pójdziesz, dokąd zechcesz. – Chłop odparł mu na to, iż nigdy w życiu świętych nie czcił, a i z Bogiem dotychczas najmniejszej nawet nie miał komitywy, a też solenniter65 poprzysiągł, iż Boga nie znając, udziału w królestwie Jego nie pragnie. Na to posłał mu żołnierz kulkę w czoło, której efekt taki był wszakże, jakby w stalową górę trafiła. Tedy dobywając pałasza, rzecze: – Hola, toś ty taki? Obiecywałem ci, że cię puszczę wolno, dokąd zechcesz: otóż poślę cię teraz do piekieł, skoro nieba nie pragniesz! – zaczem łeb mu aż po zęby rozciął. Gdy padał, żołnierz dodał: – Tak się mścić trzeba, by tych łotrów plugawych docześnie i na wieczność ukarać!

Tymczasem inni żołnierze zajmowali się owymi czterema chłopami, których był ów lizał. Przywiązali ich do leżącego pnia, tak im kunsztownie ręce i nogi razem spętawszy, że salva venia