19,00 zł
Co łączy czternastoletnią Karolinę i jej zwariowaną babcię z mafią narkotykową? Co tak naprawdę wydarzyło się na Wyspie Przemytników? No i dlaczego Karolina uwielbia straszyć swojego brata bliźniaka? Jeżeli chcesz poznać odpowiedzi na te i inne pytania, setnie się ubawić lub poprawić sobie humor, to koniecznie przeczytaj historię o zabawnych przygodach sympatycznych bliźniaków, ich babci, mamy i cioci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 327
Pani Czajkowska z pierwszego piętra naszego wieżowca wraz ze swoim synem, pryszczatym starym kawalerem, od lat nieodmiennie rozsiewają nikczemne plotki o mojej babci (jak również o całym klanie Sosnowsko-Jodłowskim, ale o tym będzie mowa później). Zdaję sobie sprawę z tego, że jesteśmy dość nietypowi, a zwłaszcza babcia, lecz czy to jest powód do opluwania? Babcia ze swoim drugim mężem, Andrzejem Piotrowskim, wiele lat temu wyprowadziła się na Mazury, a pani Czajkowska ciągle się jej czepia. Na przykład: wracam ze szkoły i nim ściągnę windę, nagle pani Czajkowska materializuje się przy mnie niczym czarownica, dla której grubość ścian klatki schodowej nie ma znaczenia, potrafi je przeniknąć w każdej chwili. Chociaż, moim zdaniem, czarownica o tak potężnych gabarytach jak pani Czajkowska powinna mieć poważne kłopoty z przenikaniem. Panią Czajkowską bowiem łatwiej przeskoczyć niż obejść. Tak na oko waży sporo powyżej stu kilogramów. Nie dojdziesz nawet, gdzie kończy się jej trzeci podbródek. Wraz z bratem odnosimy wrażenie, że trzeci podbródek pani Czajkowskiej opada wprost na jej obfity biust, a ten łączy się w doskonałej harmonii z równie okazałym brzuchem. Więc spokojna — bo nie spostrzegłam pani Czajkowskiej czatującej na ławce, która znajduje się na skwerku przed wieżowcem ani wychylającej się niby detektyw zza rogu — wchodzę na klatkę, naciskam przycisk windy i… matko kochana! a jakim cudem ona tutaj?! Sapie, dyszy, mruży oczka, łapie mnie za rękę i mówi:
— O, co za spotkanie! Powiedz mi, co tam słychać u twojej babci? Jeszcze jej nie odwieźli w kaftanie bezpieczeństwa do wariatkowa?
Odpowiadam uprzejmie, chociaż w środku trzęsę się z oburzenia niczym zimne nogi w galarecie.
— Och, jak mi przykro, pani Czajkowska. Naprawdę. Bardzo, bardzo.
— To znaczy, że jednak nie odwieźli?! Ciekawe, dlaczego? A my z Czarusiem już tyle pism napisaliśmy w tej sprawie.
— Donosów, pani Czajkowska, donosów.
— O, przepraszam cię! — unosi się obfitym honorem pani Czajkowska. — My wszystkie pisma do odnośnych władz zawsze podpisujemy pełnym imieniem i nazwiskiem.
— Bardzo chwalebne, proszę pani. Zechce pani puścić moją rękę. Winda zjechała.
— Winda nie zając, nie ucieknie do lasu tak jak zrobiła to twoja umysłowo chora babcia — odpowiada filozoficznie pani Czajkowska. Mruży jeszcze bardziej swoje oczka, które stają się szpareczkami. — Odpowiedz mi, złotko, a może babcię zakuli w kajdanki, bo przecież każdy wie, że jeździ niczym pirat drogowy, stanowiąc zagrożenie dla innych użytkowników dróg?
— Szalenie mi przykro, lecz nie zakuli — odpowiadam i staram się wyrwać rękę, jednak pulchna dłoń ściska moją z żelazną siłą.
— Dziwne… doprawdy… bardzo dziwne… też pisaliśmy do odpowiednich władz w sprawie piractwa drogowego twojej oszalałej babci. — Zastanawia się głośno pani Czajkowska, po czym oznajmia, że to skandal, tyle wysłanych pism do odpowiednich władz, a one nic, nadal tolerują wariatkę oraz pirata drogowego.
Wyrażając uprzejme współczucie dla poniesionych kosztów: znaczki pocztowe plus koperty, wciąż usiłuję uwolnić dłoń z uścisku nadobnej matrony. Ale gdzie tam! Pani Czajkowska z pewnością niejednego siłacza położyłaby bez większych trudności na rękę.
— Więc nie zakuli… Ale może chociaż zabrali prawo jazdy?
— Nic mi o tym nie wiadomo, proszę pani.
— Powinni zabrać! Twoja babcia ma ograniczoną poczytalność! Jest prawie ślepa, głucha oraz stanowczo za stara na prowadzenie pojazdów mechanicznych — rozpędza się pani Czajkowska i tu ja jestem górą! Uśmiecham się z wielką uprzejmością, po czym odpowiadam:
— Babcia ma dokładnie tyle lat, co pani: pięćdziesiąt cztery. Nie sądziłam, że pani uważa się za starą.
— Jak śmiesz mnie obrażać? Ja? Stara?
Sądząc po makijażu oraz kolorze włosów, pani Czajkowska uważa się niemal za nastolatkę. Włosy pofarbowane są na ognistą czerwień, policzki, spadające fałdami tłuszczu do trzeciego podbródka, mają piękny, mocny róż, brewki posiadają smolistą czerń, zaś to, co pani Czajkowska widocznie uznaje za powieki — pociągnięte zostaje jadowitą zielenią aż po samą skroń.
— Oczywiście, że nie, proszę pani. Pani wygląda bardzo młodo — moja uprzejmość jest zaprawiona trucizną. — Wprost przerażająco młodo.
— W przeciwieństwie do twojej babci, która wygląda na dziewięćdziesiąt lat z okładem! Wyschła na wiórek! Skurczyła się! Posiwiała! — pokrzykuje radośnie pani Czajkowska. I zawsze w tym momencie rozluźnia uścisk, więc ja czym prędzej uciekam do windy! Wpadając do mieszkania, zamykam na wszelki wypadek wszystkie trzy zamki, zakładałam łańcuch. Bo kto ją tam wie, tę panią Czajkowską! Z jej gabarytami oraz siłą wyważenie drzwi to pestka i na dodatek mogłaby zdemolować nam mieszkanie. Taką nienawiścią pała do babci.
Nie trudno zgadnąć, skąd u pani Czajkowskiej to obsesyjno-maniakalne uczucie do babci.
Po pierwsze: babcia ułożyła sobie życie z drugim mężem, Andrzejem Piotrowskim, natomiast pan Czajkowski któregoś dnia wyszedł wieczorem po papierosy do kiosku i więcej nie wrócił, mimo szlochających apeli, wzywających ukochanego małżonka oraz ojca do powrotu na łono rodziny, wygłaszanych przez panią Czajkowską w programie telewizyjnym POSZUKIWANI. Pan Czajkowski nawiał od swojej coraz grubszej małżonki i coraz bardziej pryszczatego syna Czarusia, zanim ja i Goguś przyszliśmy na świat. Z opowieści mamy wynika, że od tamtego dnia sympatia pani Czajkowskiej do naszej rodziny więdła jak kwiat pozbawiony wody, zaś po odrzuceniu propozycji matrymonialnej juniora Czajkowskiego nie tylko zwiędła całkowicie, lecz przerodziła się w obsesyjną niechęć (nazywając łagodnie to uczucie). Otóż jedynak pani Czajkowskiej pojawił się na piątym piętrze z bukietem płomiennych jak jego uczucie róż i poprosił babcię o rękę mojej cioci Kasi. Naprawdę, trzeba cierpieć na kompleks absolutnej wyższości, żeby obsypany pryszczami facet, mówiący: „jezdem”, „poszłem”, „wyszłem”, nigdzie niepracujący, z wykształceniem może podstawowym, a może nie, na garnuszku coraz grubszej mamusi, wyobraził sobie, że stanowi znakomitą partię. Ba! Może nawet popełnia z miłości mezalians, oświadczając się ślicznej studentce drugiego roku filozofii, Katarzynie Sosnowskiej. Jak opowiada mama, młodzieniec ów, usłyszawszy babcine: „Bardzo mi przykro, naprawdę, lecz w imieniu mojej córki muszę panu odmówić”, najpierw zbladł, potem wykrzyknął: „Ach tak? Jeszcze mnie popamiętacie!”, rzucił bukietem róż w babcię, następnie trzasnął drzwiami, zaś w dwie godziny później pojawił się pan policjant z pobliskiego komisariatu, ponieważ na niejaką Barbarę Piotrkowską zostało złożone doniesienie, że zniszczyła mienie państwowe w postaci wycięcia wszystkich róż z klombów na skwerku przy ulicy Limanowskiego. Róże, dowód rzeczowy, stały w wielkim wazonie pośrodku stołu i babcia w żaden sposób nie mogła się ich wyprzeć. Pan policjant wyciągnął więc odpowiednie papierzyska, żeby napisać stosowny protokół o tym niecnym przestępstwie, natomiast babcia — nie w ciemię bita — poczęstowała władzę kawą ze śmietanką, kruchymi ciasteczkami oraz sernikiem wiedeńskim. W rezultacie pan policjant, zamiast spisać protokół, wypił kawę, wyjadł kruche ciasteczka, trzy porcje sernika, oblizał się kilkakrotnie i… poprosił babcię o przepisy na te ciastkowe znakomitości, wzdychając przy tym żałośnie, że gdy jego żona upiecze sernik, to wychodzi jej zakalcowaty naleśnik, na widok którego nawet pies wyje, a kruchymi ciasteczkami autorstwa żony niczym kamieniami da się szybę wybić. Otrzymawszy wydrukowane na komputerze przepisy na pyszne pyszności, pan policjant całkiem zapomniał, po co przyszedł. Wycałowawszy obie dłonie babci, pognał — tak moja mama z babcią przypuszczały — zamiast na posterunek, prosto do swego domu, aby czym prędzej przekazać żonie, jak powinno się piec sernik bez zakalca oraz kruche ciasteczka, żeby nie stały się kamieniami, na których łamie się przednie zęby.
Od tej różanej afery babcia nie mogła już parkować swego staruszka fiata przed blokiem, ponieważ ktoś regularnie (wiadomo kto!) przebijał wszystkie cztery opony. Natomiast pani Czajkowska z coraz większą energią w swoim oraz swego syna imieniu opowiadała każdemu, że ci, co mieszkają na piątym piętrze pod siedemnastką, mają nierówno pod sufitem na czele z niejaką Barbarą Piotrowską, jej mężem, wyrzuconym z policji za korupcję oraz resztą mieszkańców: moją mamą, ciocią Kasią oraz nami, bliźniakami, tak niepodobnymi do siebie, że należy wątpić, czy nas nie zamieniono w szpitalu. Po wygłoszeniu pełnej tyrady (ja ją bardzo skróciłam!) pani Czajkowska z triumfem wyciągała wniosek, że taką rodzinę należy czym prędzej izolować od społeczeństwa, ponieważ zagraża ona bezpieczeństwu narodowemu.
Gdy babcia z dziadkiem kupili nad jeziorem Orzysz w pobliżu wsi, nazywającej się poetycko Wierzbiny, dość sporą leśną działkę i wybudowali tam duży dom z drewnianych bali, pani Czajkowska kwestionowała uczciwość transakcji. Pisała nawet do ministra ochrony środowiska i wszystkich innych możliwych, odpowiednich władz, że Piotrowscy weszli w spółkę z miejscowym leśniczym, nakradli budulec drzewny i że należy ich przykładnie napiętnować, a więc albo skuć kajdankami i skazać na dożywocie, albo w najłagodniejszym przypadku napiętnować rozpalonym żelazem.
— Biedna kobieta — mówiła babcia.
Może i biedna. Właściwie — o, tak, bardzo biedna! Syna ma pryszczatego. Mąż od niej nawiał i moim zdaniem, wybrał jedyną słuszną drogę. Wszystkie donosy na babcię i na nas nie przynosiły zamierzonych skutków. Babcia wciąż żyła, i to w pięknym miejscu. Starość nie naruszyła zmarszczkami jej policzków, nie farbowała włosów, wciąż miała je płowe jak w młodości. Nie musiała jak pani Czajkowska nosić sztucznej szczęki przyklejanej protefixem. Wzrok miała nadal sokoli. Była szczupła. A dziadek zabezpieczył ją materialnie.
W przeciwieństwie do pani Czajkowskiej cieszyła się życiem.
W dodatku dwukrotnie była sławna. Pierwszy raz, kiedy moja mama i ciocia miały po czternaście lat i razem (no, trochę przy pomocy swego przyszłego męża, wtedy kapitana zajmującego się odzyskiwaniem skradzionych dzieł sztuki) unieszkodliwiły groźny gang, usiłujący przemycić za granicę wielkiej wartości zbiory numizmatyczne. O tym wyczynie Barbary Sosnowskiej i jej czternastoletnich bliźniaczek pisały wszystkie media, nawet telewizja przeprowadziła wywiad, po którym babcia została wprost zasypana listami od wielbicieli jej urody, odwagi i przenikliwości umysłu.
Drugi raz została sławna rok temu, a świadkami jej niesłychanego wyczynu był mój brat, moja mama, ciocia Kasia i ja.
Działo to się w pierwszych dniach lipca.
W sobotę pojechaliśmy na rynek do Orzysza. Babcia koniecznie chciała jechać swoim piętnastoletnim volkswagenem i mama długo musiała ją przekonywać, aby zrezygnowała z tego pomysłu. Bynajmniej nie dlatego, że jeździ jak pirat, ale z powodu urwanej rury wydechowej, co sprawiało, że wehikuł babci grzmiał niczym startujący odrzutowiec.
— Mamo — tłumaczyła babci nasza mama. — Po pierwsze: wystraszysz jego rykiem pół Orzysza. Ludzie pomyślą, że to jakiś nalot! Po drugie, dałaś słowo honoru panu leśniczemu, że nie będziesz jeździć po lesie dopóty, dopóki nie zamontujesz tej piekielnej rury, gdyż zatruwasz środowisko naturalne.
— Dankowska! — przerwała babcia. — Po lesie przecież to zaledwie dwieście metrów, dalej wyjeżdżamy na szosę…
— Mamo! — oświadczyła nasza mama stanowczo. — W Orzyszu mijamy posterunek policji. Nim dojedziemy do rynku, dogoni nas patrol drogowy i zabierze ci prawo jazdy.
— Ha! Niech tylko spróbuje! — krzyknęła dziarsko babcia.W końcu znalazła salomonowe wyjście. — Okay, Jastrzębie Ucho, ale twoje punto ja prowadzę.
— O matko kochana — powiedziała nasza mama, całkowicie załamana. Babcia już kilka razy siadała za kierownicą punto i dusząc gaz do dechy, od wyjazdu na szosę do wjazdu w Wierzbinach, na jednym kilometrze rozpędzała się do stu trzydziestu kilometrów, zakręty w Wierzbinach brała z poślizgiem, pokrzykując wesoło: Ha! Widzicie! Żałuję, że nie zostałam w młodości kierowcą rajdowym!
Tak więc z babcią za kierownicą, pobladłą mamą obok, i nami z tyłu, zajechaliśmy na rynek. Ciocia Kasia została w domu. Wolała nie ryzykować. Babcia zahamowała z fasonem, aż wszystkie cztery opony zapiszczały i natychmiast pobiegła do stoiska z przyborami wędkarskimi. Zażądała spinningowej wędki, najmocniejszej żyłki, dziesięciu woblerów, piętnastu największych błystek, dwudziestu „kotwiczek” numer dziesięć.
Sprzedawca rzucił okiem na kruchą postać babci, przyodzianej w dżinsy, bawełnianą koszulę w kratę, białe adidasy i popełnił błąd, ponieważ roześmiał się, a następnie zauważył z przekąsem:
— Szanowna pani wybiera się na połów wieloryba?
— Ha! Żeby pan wiedział! — odparła wyniośle babcia. — A za trzy dni niech pan ogląda telewizyjne Wiadomości.
— A co w nich będzie takiego ciekawego, poza polityką?
— Ha! — wykrzyknęła z triumfem babcia. — Ja!
— Czyżby? (Matko kochana, ten biedny człowiek nie wiedział, z kim się zadaje!)
— A niby kto inny? Ha!
— I pewno z ułowionym przez szanowną panią wielorybem?
— Nie, łaskawy panie. Wieloryby są objęte międzynarodową ochroną — odparła tonem wyższości babcia. — Będę JA ze szczupakiem. Ważącym prawie dwadzieścia kilogramów i mierzącym ponad półtora metra.
— Naprawdę? Ho, ho, ho.
— Pan śmie wątpić?
— Śmiem, szanowna pani. Takich okazów szczupaka nie ma już w całym kraju.
— W moim jeziorze są. Pływają całymi stadami — odparła z godnością babcia, porwała spinning, żyłkę, wszystkie błystki na przyszłego wieloryba, i rzucając panu sprzedawcy słodki uśmiech, wycofała się od stoiska z godnością damy, która ma kaprys nosić poprzecierane na kolanach dżinsy.
— Babciu! Moim zdaniem powinnaś już nieco wydorośleć — powiedział mój brat, który jest lalusiem, gogusiem i fujarą, a w ogóle nie rozumiem, w jakim celu mama go urodziła.
— A po co, złotko? — zdumiała się babcia.
— No i przynajmniej nie kłamać, bo to nieładnie — nie ustępował mój brat. Psiakrew, moralista się znalazł!
— Wnuku pierworodny — powiedziała babcia, upychając zakupy do bagażnika. — Bynajmniej nie kłamałam. Ha!
— Przecież w orzyskim jeziorze całymi stadami pływają małe okonki i pospolite krasnopiórki! Nie półtorametrowe szczupaki.
— A skąd wiesz, że nie pływają? Ty nawet obawiasz się zamoczyć w jeziorze palec u nogi, wnuku!
— Ponieważ stopień zanieczyszczenia wód powoduje wyginięcie wielu gatunków ryb… — rozpoczął wielce uczony monolog mój brat, więc go czym prędzej kopnęłam w kostkę oraz obiecałam sobie w duszy, że napuszczę do jego łóżka przynajmniej kilkanaście szczypawek i z tuzin żuczków. Bo ja babcię doskonale rozumiem. Sama, gdy staję z wędką na kładce, widzę oczyma wyobraźni olbrzymie liny, leszcze i za każdym razem, jak spławik zaczyna drgać, mam nadzieję, że się właśnie uczepił na haczyku przynajmniej pięciokilowy leszcz. To babcia widzi stada swoich wymarzonych olbrzymich szczupaków. Do tej pory udało się jej wyciągnąć z wody sześciokilową rybę i potem każdy na nią w sklepie u pana Makowskiego spoglądał z podziwem i ze źle skrywaną zazdrością. „Taaaki szczupak, szanowna pani Piotrowska, ale miała pani fart!”. I potężne facety stawiały babci piwo, jako dowód swego podziwu. Babcia wychylała puszkę jednym haustem i mówiła: „Ha! Panowie wybaczą, więcej nie mogę: prowadzę. Szacuneczek panom!”. I odjeżdżała z dumnie podniesiona głową.
— A ty, wnuku, widziałeś Saharę? — przerwała babcia Gogusiowi.
— Saharę? — zdumiał się Goguś.
— No właśnie. Nie widziałeś. A jest — powiedziała babcia.
— To co innego, babciu!
— Nie, wnuku, to dokładnie to samo. Ha!
„Ha!” oznaczało u babci koniec dyskusji, toteż Goguś obraził się i do końca dnia nie odzywał się do babci.
W niedzielę, kiedy przeciągając się błogo, ledwo wstaliśmy, pewni, że babcia — jak w każdą niedzielę — upiekła na śniadanie bułeczki nadziewane owocami i ugotowała kakao, po zejściu do kuchni zastaliśmy jedynie mamę. Była lekko przerażona. Podała nam kartkę zapisaną równym pismem babci.
Kochani. Wypłynęłam na Saharę. Wrócę, kiedy wrócę. Muszę wypróbować sprzęt.
— Czasami zgadzam się z panią Czajkowską — zauważył Goguś — która twierdzi, że z babcią coś jest nie tak. Nazwać jezioro Saharą?
Zasunęłam mu takiego kuksańca w bok, że zawył, jakbym mu złamała przynajmniej trzy żebra. Już wielokrotnie zwracałam się do mamy z zasadniczym pytaniem, jak mogła wydać na świat tak różniące się między sobą charakterem, osobowością, że nie wspomnę o inteligencji bliźniaki? Bo to ja powinnam urodzić się chłopakiem, Goguś natomiast lalusiowatą, słodziutką jak landrynka dziewczynką. Gdyby go ubrać w sukienkę, mógłby startować w konkursie Miss Nastolatek, taki z niego prześliczny chłoptaś. Ze mnie żadnej miss się nigdy nie zrobi. I chwała Bogu. Nienawidzę być dziewczyną. Potem wyjaśnię wam, dlaczego. Na razie wracam do niedzielnego poranka w domu babci nad jeziorem i jej zostawionej dla nas karteczki.
— Karol, zachowuj się! — upomniała mnie mama, ale i po jej minie widać było, że jest zła na Gogusia. — Synku, nie masz zupełnie wyobraźni — dodała z westchnieniem.
— A po co mi ona? Karolina ma i co osiągnęła dotąd? Jest zaledwie w pierwszej gimnazjalnej. Mój iloraz inteligencji wynosi ponad sto pięćdziesiąt, czyli jestem geniuszem, a ty mamo, dumna ze mnie, wyraziłaś zgodę na indywidualny tok nauczania, więc teraz ja, w wieku czternastu lat zdałem maturę i jestem studentem pierwszego roku matematyki oraz fizyki! Piszą o mnie gazety! Udzielam wywiadów telewizyjnych! Stanowię przyszłość polskiej nauki! Stąd w moim wybitnym umyśle nie ma miejsca na coś tak głupiego jak wyobraźnia!
— Popełniłam błąd, zgadzając się na twoje indywidualne nauczanie. Wolałabym mieć normalnego syna — jęknęła mama.
— Na to nie licz — oświadczył z pogardą Goguś i, o dziwo, sam sobie zrobił kanapkę, a raczej — kanapę, którą obłożył plastrami szynki na grubość dwóch palców, a całość przyozdobił całą zawartością słoika majonezu marki Winiary. A o tym, że i my lubimy majonez, nawet nie pomyślał. Miałam cichą nadzieję, że może się zadławi.
— Niby z ciebie taki wielki geniusz, a nie pojąłeś, że Sahara to metafora — powiedziałam.
— Też mi metafora — prychnął Goguś i moja nadzieja spełniła się. Goguś poczerwieniał, potem wybałuszył oczy, które omal mu nie wypadły z oczodołów. Postanowiłam odczekać. Niech się bardziej podławi. Dławił się, nie mogąc wydać z siebie głosu, a że mama odwrócona do nas tyłem smażyła dla mnie i dla siebie jajecznicę, więc nie śpieszyłam się z ratunkiem. Walnę Gogusia, gdy zacznie sinieć i wymachiwać rękami.
Zsiniał.
— Za słabo — pomyślałam. Sfioletowiał. O taki kolor mi chodziło! Walnęłam go w plecy z całej siły. Cudownie! Goguś wypluł z siebie kawał nieprzeżutej szynki wraz z solidną porcją majonezu. O nie! Tak łatwo się nie wywiniesz! Zeżarłeś cały słoik, oddawaj całość, która popłynie żółtawą, ohydną strugą, plamiąc twoją gogusiowatą — białą w jasnoniebieskie paseczki — koszulkę. A może i na twoje białe spodenki co nieco skapnie! Walnęłam go ponownie z jeszcze większą przyjemnością. I miałam rację, że walnęłam. Nasz rodzinny geniusz tym razem zapluł się calutki, od koszulki po spodenki majonezem dekoracyjnym.
— Mamo! — wrzasnął Goguś. — Popatrz, co ona mi zrobiła!
Mama odwróciła się od kuchenki gazowej.
— Ja chyba z wami zwariuję!
— Jeżeli przez czternaście lat nie zwariowałaś, to już te kilka lat wytrzymasz — odparłam ze stoickim spokojem. — Natomiast ty, mój genialny bracie, na drugi raz zachowaj majonezowy umiar. Coś mi się zdaje, że twoja koszulka i spodenki nadają się do wyrzucenia.
Mama spojrzała na Gogusia, a raczej na jego wierzchnie ubranie, ze wstrętem.
— Ja się tego nie dotknę. Ohyda — orzekła mama. — Goguś! Ubranie do śmieci, a sam pod prysznic. I to migiem. Lecimy z Karolem na pomost. Babcia coś długo nie wraca.
— Pewno złowiła bieługa i zatopiła się wraz z łodzią — mruknął wściekły Goguś, sądząc, że nikt go nie dosłyszy. Nie darmo jednak nasza mama, nim stała się jedną z trzech bohaterek zdemaskowania gangu nad Mokrem, nosiła ksywkę Jastrzębie Ucho. Moje jest lepsze, bo sokole. Usłyszałam bluźnierstwo Gogusia. Przy najbliższej, sprzyjającej okazji założę mu nelsona. A wcześniej zaknebluję, żeby ani mama, ani babcia nie słyszały jego wrzasków o pomoc. W końcu od czterech lat uprawiam wiele sportów: zapaśnictwo, pływanie, biegi, gimnastykę przyrządową oraz judo. Czegoś się tam człowiek przyuczył. No i ma na kim trenować różne chwyty. Nelson, ćwiczony na Gogusiu, wychodzi mi pierwszorzędnie.
Mama pobiegła na pomost, Goguś zmierzał do łazienki.
— Ty, geniusz! — zawołałam za nim. — Skoro jesteś taki gites majonez we wszystkim, to powinieneś wiedzieć, że bieługa, jedna z największych ryb jesiotrowatych, osiągająca nawet pięć metrów długości i dochodząca do półtorej tony, nie mieszka w jeziorach, ale głównie w morzach, na przykład Azorskim czy Kaspijskim.
— Bez majonezowych aluzji proszę, idiotko — powiedział mój brat. Wiedział doskonale, że może sobie przynajmniej w tej chwili pozwolić na obelgi, ponieważ nie ośmielę się go nawet dotknąć małym palcem, gdyż zbyt ocieka majonezem, zdobionym niczym kwiatuszkami, kęsami różowej szyneczki.
— Co się odwlecze, to nie uciecze! — zawołałam. Pobiegłam do mamy na pomost.
— Chyba coś widzę — krzyknęła mama. — O matko kochana! Karol! Widzisz to, co ja widzę?!
O matko ! Widziałam! Widziałam babcię w łodzi, wygięte w pałąk wędzisko. A łódź wraz z babcią pływała sobie po jeziorze, raz w te, raz w tamte, to zataczając koła, to prosto jak strzelił, to zygzakiem, jakby łódź z babcią ciągał holownik, którego kapitan jest po kilkunastu piwach i ma atak delirium tremens!
— Matko kochana! Karol! Łódź zanurza się prawie po dziób!
Stara krypa musiała nieźle nabrać wody. Zanurzała się coraz głębiej. Ale pod dziwnym kątem. Od strony wędziska. Jakby krypa nie tonęła, lecz była wciągana w kipiel jeziora przez kogoś, kto w tej kipieli siedzi.
— Karol! Trzeba wezwać posiłki! — krzyknęła mama.
— Mamo! Jakie posiłki?
— Wszystko jedno jakie! Policję! Straż pożarną!
Tymczasem łódź babci wyprostowała się, zaś w sekundę później podskoczyła w górę, jakby to coś, co złapała babcia lub odwrotnie, to coś, co złapało babcię, wpłynęło pod łódź i niczym piłką podrzucało nią do góry. Po kilku takich wstrząsach drobna postać babci zniknęła na dnie łodzi.
— Matko kochana! Babcia zemdlała! Karol, ty świetnie pływasz, biegnij babci na ratunek!
Znałam babcię. Babcia w przeciwieństwie do mojej pięknej cioci Kasi, nigdy nie mdleje. Potrafi zachować zimną krew. A skoro jakiś słodkowodny potwór uczepił się wędki, to babcia tym bardziej zachowa zimną krew. I nie należy jej w tym przeszkadzać. O! Babcia właśnie wynurzyła się z głębin łodzi i chwyciła wiosła. Łódź bardzo powoli zmierzała w kierunku brzegu.
— Matko kochana — szepnęła mama. — Karol. Czy ty widzisz to, co ja widzę?
Widziałam. Za łodzią babci płynęła kłoda. Ogromna. Półtorametrowa albo jeszcze większa. Z tej odległości wydawała się prawie czarna.
— Matko kochana — szepnęła nagle pobladła mama. — A jeśli Goguś ma rację? I babcię by należało do psychiatry? Na litość boską, po co ona sobie przyczepiła do haczyka kłodę?
Gdyby taką sugestię wysunął mój brat, jak nic, nie zważając na świadków, założyłabym mu nelsona i jeszcze dołożyła syfon, czyli rozpłaszczanie nosa. Lecz rodzonej mamie nie mogę, niestety.
— Mamo, to nie jest kłoda.
— Karol! Zwariowałaś! To wyłącznie może być kłoda! Bo co innego?
— Ryba!
— Karol, z tobą również gorzej! Matko kochana ! Mając takie dzieci i taką matkę, jak nic wyląduję w wariatkowie! Matka łowi kłody, córka kłodę nazywa rybą, zaś syn rozwiązuje całki! I jak tu nie oszaleć?!
Ale to naprawdę była ryba. Okaz. Unikatowy szczupak. Potwór. Mama, co prawda, gdy babcia podpłynęła do brzegu, najpierw zawyła, ponieważ faktycznie na widok prawie półtorametrowej, szczupakowatej kłody można było zawyć dwojako: w przerażeniu, że coś takiego pływało w tym jeziorze i mogło ci z całym spokojem jednym kłapnięciem ostrych zębów odgryźć rączkę albo nóżkę lub zawyć z radości, że ma się tak cudowną babcię, która potwora pokonała i doholowała do brzegu, opadłego z sił, brzuchem do góry, niekłapiącego nawet szczęką.
— Ha! — zawołała dumnie babcia z łodzi. Jej płowe włosy były jednak zmierzwione, jakby je babcia wcześniej wyrywała z głowy — Widzicie? Ale się fantastycznie przejechałam po jeziorze. Przez dwie godziny nie korzystałam z wioseł, bo ta głupia stwora dowiozła mnie aż do Wyspy Róż, a potem tutaj! Pełen komfort! A ile emocji! Dankowska! Dzwoń po pana Adama! Same nie damy rady wyholować potwora na brzeg, do tego niestety, potrzebujemy faceta! Karol! Ty dzwoń do telewizji. Muszą mnie sfilmować. To ci dopiero będzie heca! Na całą Polskę. Barbara Piotrowska, lat pięćdziesiąt cztery, na jeziorze Orzysz złowiła okaz szczupaka. — Babcia zachichotała. — Specjalnie w tę sobotę pojadę na rynek. Ha! Facet ze stoiska będzie miał idiotyczną minę, a może nawet padnie przede mną na kolana! Natomiast burmistrz na moją cześć wyda przyjęcie w kawiarni Anna, bo tym szczupakiem przysporzę gminie turystów a turystów!
Wiadomość o złowieniu przez babcię olbrzyma spowodowała, że na brzeg jeziora nie tylko piechotą, z pobliskich Wierzbin, lecz i z dalszej okolicy, samochodami — ze Strzelnik, Rostek, Ogródka przyjeżdżały całe rodziny obejrzeć na własne oczy babciny okaz. Babcia promieniała. Mama promieniała. Ja promieniałam. Ciocia Kasia promieniała. Nawet Goguś poczuł wreszcie uzasadnioną dumę, że ma oto taką babcię, która co prawda nie ułowiła wieloryba, lecz niesamowity okaz szczupaka.
Ja sądzę, że gdyby w jeziorze orzyskim pływał jakiś wieloryb czy potwór z Loch Ness, to babcia też by mu dała radę. Ha!
Na skutek opowiadania kolejno przyjeżdżającym o swoim wyczynie, babci wysiadło gardło, po prostu straciła głos i wydawała z siebie chrypiące dźwięki. Przejęłam więc jej obowiązki. Ale i mnie wysiadło gardło. Matko kochana, ale się działo! Każdy chciał się fotografować z babcią na tle szczupaka, wyciągniętego przy pomocy pana Adama. Moja duma rosła: zdjęcie babci znajdzie się w albumach setek rodzin, w następstwie tego, w wiele lat później, jakaś inna miejscowa babcia będzie opowiadała wnukom: „A ta pani tutaj, to Barbara Piotrowska, która właśnie ułowiła, przyjrzyj się dobrze, koteczku, taaaakiego szczupaka”.
Wreszcie przyjechała telewizja i dziennikarze z mazursko-warmińskich gazet. Babcia udzielała chrypiącego wywiadu. Nam również dziennikarze porobili zdjęcia, dzięki czemu mieliśmy szansę stać się sławni.
Oficjalnie i komisyjnie zmierzono oraz zważono szczupaka. Waga: o matko święta! dwadzieścia pięć i pół kilograma! Wzrost: metr czterdzieści dziewięć! Rekord Polski pobity! BARBARA PIOTROWSKA REKORDZISTKĄ!!! Ha! Nic dziwnego, że pan Adam tarmosił tego szczupaka na brzeg, ciężko sapiąc i purpurowiejąc na twarzy.
Kilkunastu dorodnych facetów zgłosiło się na ochotnika do dźwignięcia babcinego szczupaka, tak by na fotografiach było widać jego rozmiary w całej okazałości. Babcia stanowczo zaprotestowała. I słusznie. Rekord należał do niej! Ha! Nikt nie ma prawa zabierać jej sławy! Ha!
Długo zastanawiano się, jak spełnić ów warunek, właściwie niewykonalny. Ale żaden z przedstawicieli mediów nie znał skali wyobraźni pogromczyni szczupakowatego potwora! Ha! Babcia ułożyła się malowniczo na trawie. Kazała przy swoim boku ułożyć półtorametrowy rekord.
I tak ich sfilmowano. Babcię przytuloną czule do szczupaka.
Należy przyznać: niestandardowo.
To zdjęcie obiegło nieomal cały świat. Pokazywały je stacje amerykańskie, europejskie, azjatyckie; przedrukowywały pisma poważne i kolorowe, w kraju i za granicą, zaś listonosz uginał się pod ciężarem listów do babci, pisanych przez wędkarzy z całego świata, pytających na jaką przynętę, jakiej grubości żyłkę, jakie wędzisko udało się babci złowić takiego potwora. W końcu babcia wyłączyła komórkę, telefon stacjonarny również, sama wielce zdumiona, że wywołała taką sensację na świecie! Ha!
Podobno pani Czajkowska, oglądając babcię w telewizji, o mało nie dostała zawału. Następnie w formie listu otwartego napisała do „Skandali”, gdzie stwierdziła, że zdjęcie babci leżącej przy zwłokach prawie dwumetrowego szczupaka jest zwykłym fotomontażem.
— Ta nieszczęsna kobieta nigdy się nie zmieni — westchnęła babcia, czytając w „Skandalach” protest pani Czajkowskiej . Po czym zachichotała. — Prawda jest taka, że to szczupak mnie złowił, nie ja jego. Wypłynęłam na orzyskie trochę poćwiczyć rzuty spinningiem, a tu nagle jak mną i łodzią nie szarpnie! Omal nie wypadłam za burtę! Owszem, zawsze lubiłam łowić duże ryby, ale bez przesady. Matko kochana, daj żyć, każ się temu, co mnie tak wraz z łodzią ciąga tam i nazad po jeziorze, odczepić — babcia chichotała coraz bardziej rozbawiona. — Rozważałam pomysł, czy po prostu nie rzucić spinningu do wody, ale, matko kochana, spinning dopiero co kupiony, za całe trzysta zetów, a tu mi rękę wprost ze stawu wyrywa i nogami zapieram się o burtę łodzi, żeby nie wypaść i nie stać się pokarmem dla tego, co się uczepił mojej blachy numer dziesięć. Żyłka wypuszczona do oporu. Kołowrotek trzeszczy. Łódź również. Co za jakaś piekielna żyłka, dlaczego nie pęka? Miała wytrzymać ciężar do dziesięciu kilogramów, a tu mnie ciąga wraz z łodzią jakiś potwór, zaś ta cholerna żyłka ani myśli się zerwać! Ach, tak? — pomyślałam. — Chcesz mnie ciągać, potworze, to sobie ciągaj. I klawo. Nie będę musiała wiosłować, w końcu przekroczyłam już pięćdziesiątkę, no nie? Wsadziłam kołowrotek w taki dzyndzoł metalowy, który wbudowany jest w sam przód łodzi. Sama się położyłam na dnie i wystawiłam twarz do słoneczka. Ty mnie ciągasz, a ja się opalam. Ciągał mnie tak ze dwie godziny, aż sobie nos przypiekłam na czerwono. Potem wynurzył się na powierzchnię. Matko kochana! Przecież to zwykła kłoda! Prawie czarna, gruba, długa… ale, matko święta, ta kłoda ma ogon! I płetwy! I wyczerpana przewraca się to na jeden bok, to na drugi. Więc ja za wiosła! I do brzegu z tą kłodą! A to ci afera! Ha!
I jak tu nie być dumnym z takiej babci?
Nasza mama — Danuta Jodłowska po mężu — jako nastolatka była (tak twierdzi jej siostra bliźniaczka, czyli ciocia Kasia) mała i gruba. Nie posiada jednak dowodów na to twierdzenie, bowiem nie ma ani jednego zdjęcia. Poza tym ciocia Kasia dodaje (również zapewne złośliwie), że to mama zniszczyła dowody rzeczowe w postaci fotografii, drąc je na drobne kawałeczki i wyrzucając do śmieci. Mała, metr pięćdziesiąt w kapeluszu i okrąglutka niczym pączuszek — upierała się przy swoim ciocia — w przeciwieństwie do mnie, ponieważ ja byłam smukła jak trzcinka i po prostu prześliczna.
Podpytywałam więc babcię jak to naprawdę było. I babcia stanowczo oświadczyła, że obie jej córki wyróżniały się od urodzenia wielką urodą. Z czym zgodzić się mogę, ponieważ moja mama, tak jak ciocia Kasia, jest wysoka, szczupła, zgrabna i bardzo ładna. Posiada jednak nad ciocią Kasią wielką przewagę. Ma nas. Mnie, czyli Karola oraz Maćka, nazywanego w rodzinie Gogusiem. Ale tylko nas. Bo historia jakby zatoczyła koło. Mąż babci, niejaki A.S. opuścił ją, kiedy urodziła bliźniaczki. Pisał pracę doktorską, a one darły się dzień i noc. Poszedł więc pisać pracę nie w tak wyjących warunkach i więcej nie wrócił.
Na pierwszym roku studiów medycznych zajęcia z anatomii prowadził niejaki adiunkt, Paweł Jodłowski. Miał trzydzieści lat i był superprzystojny. Kochały się w nim nieomal wszystkie studentki, nie wyłączając mamy.
Podobno pierwszym pytaniem babci — której mama zwierzyła się ze swoich jeszcze nieodwzajemnionych uczuć — było, jak się ów wybraniec nazywa. Usłyszawszy, że Jodłowski, babcia omal nie zemdlała, a potem zażądała od mamy przysięgi, że nigdy więcej nie spojrzy na przystojnego adiunkta. Doszło nawet do tego, że babcia namawiała mamę, aby zmieniła kierunek studiów. Jesteś młoda, masz dopiero dziewiętnaście lat, lekarzy bez liku, wybierz sobie jakiś inny kierunek studiów bez szałowego adiunkta w tle.
Ale mama uparła się na medycynę! (A może przede wszystkim na adiunkta albo i na jedno, i na drugie, tak z bratem sądzimy).
Mamę raczył zauważyć, gdy zderzył się z nią w drzwiach, wchodząc do sali ćwiczeń. (Podejrzewamy z bratem, że to mama, udając roztargnioną i zajętą problemami anatomii studentkę, wpadła na pana adiunkta). Rezultatem tego zderzenia były dwie piękne śliwki. Jedna na czole przystojnego adiunkta. Druga na czole ślicznej studentki.
I tak owe dwie dorodne śliwki połączyły ich w parę.
Pan adiunkt dostrzegł płomiennorude, opadające aż na ramiona włosy, zielone oczy, wyrażające wielkie (mimo bólu) wzruszenie i chyba coś znacznie więcej niż wzruszenie. Natychmiast po swoich zajęciach zaprosił mamę na kawę, plotąc coś o tym, że mama musi się podciągnąć z budowy kolana. Przez następny miesiąc namiętnie szkolił ją z różnych części anatomicznych człowieka. Po trzech miesiącach, zamiast szkolić, wyznał mamie miłość. Mama wyznała mu swoją. Postanowili się pobrać.
Babcia, kiedy to usłyszała, padła na kolana i błagała mamę, żeby się natychmiast odkochała i w żadnym wypadku nie wiązała się ze swym ukochanym na stałe.
„To ci, Dankowska, przejdzie — tłumaczyła. — To chwilowe zauroczenie. Nie marnuj swego młodego życia. Masz dopiero dziewiętnaście lat. Dokładnie tyle samo co ja, kiedy dałam się oszukać niejakiemu A.S. I dokładnie jak A.S., ten twój cierpi na przerost ambicji. To nie jest zwykły przypadek, córko, że twój wybraniec nazywa się od jodły. To jest ostrzeżenie samej opatrzności”.
Babcia bowiem żywiła szalone uprzedzenia do wszystkich facetów, których nazwiska miały cokolwiek wspólnego z drzewostanem. Nic zresztą dziwnego. A.S. (powtarzam za mamą) zachował się wobec babci łajdacko, zaś swoje ojcostwo ograniczył do płacenia alimentów, które nawet nie starczały na mleczko Bebiko oraz do przesyłania kart świątecznych z następującym tekstem: „Z okazji świąt pozdrowienia od A.S.”. Nasza mama oraz ciocia Kasia nigdy swego ojca nie widziały. My również. Ale nas to nie bolało. Co nas obchodził jakiś A.S., biologiczny dziadek, skoro opatrzność zesłała nam dziadka Andrzeja, z którym można było jak z najlepszym kumplem chodzić i na ryby, i na grzyby, i na lwy nawet, gdyby takie żyły w lasach wokół Orzysza.
Narzeczony mamy z uporem odmawiał poznania swojej przyszłej teściowej, a ilekroć mama go już uprosiła, to zawsze w ostatniej chwili znalazł wymówkę.
— Bo ma nieczyste sumienie oraz niecne zamiary, moja córko. Ktoś, kto nazywa się od jodły, musi być potworem. Twój ojciec nazywał się od sosny i co się okazało? Że to łajdak nad łajdakami. I na uczelni skończył marnie. W każdym razie profesorem, nawet nadzwyczajnym, nie został — mówiła babcia. — Córko moja! Opamiętaj się, póki czas!
Mama jednak nie chciała się opamiętać.
W dniu ślubu nad Łódź nadciągnęła potężna, czarna chmura.
— Zły znak — oświadczyła babcia, która na ślub mamy ubrała czarną kieckę. — Córko! Powiedz mu NIE!
— Dankowska — wtrąciła się ciocia Kasia. — Przecież wiesz, że jesteś obciążona genetycznie.
— Ja? Kaśka! Ty mi po prostu zazdrościsz! — i tu podobno rozgniewana mama rzuciła się szczypać siostrę bliźniaczkę. Zresztą owo szczypanie, jak wynika z opowiadań babci oraz naszych własnych autopsji, zostało im od dzieciństwa aż do czasów obecnych. Mama z ciocią często swoje konflikty rozstrzygają przy pomocy tak zwanego szczypasa z zakrętasem. Odziedziczyłam po nich tę skłonność, którą często stosuję z powodzeniem wobec Gogusia.
Powracając do dnia ślubu mojej mamy, według babci i cioci, niebo rozjarzyło się od błysków piorunów i siekło wściekłym deszczem.
— Kolejny znak — zajęczała babcia i założyła po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu do czarnej kiecki wytworny czarny kapelusz z czarną woalką. Ciocia Kasia opowiadała nam, że babcia wyglądała niczym duch, który podczas udzielania ślubu wychyli się z ławy dla gości i zawyje długo a przeciągle. Czemu nie? Po babci można się wszystkiego spodziewać.
Pan młody się spóźniał. Mama się denerwowała, a babcię ogarnął nastrój radości.
— Dzięki Ci, Boże — wzdychała nabożnie. — Pewno ta twoja jodła wpadła pod samochód. Albo złamała nogę. Albo, Panie Boże spraw, niechby sobie cokolwiek złamała, byleby nie dopuścić do nieszczęścia — i w tym momencie babcia odchylała woalkę i spluwała dwa razy przez lewe ramię, mamrocząc pod nosem: „zgiń, przepadnij, maro przeklęta!”
Niestety, w ostatniej chwili mara przeklęta zmaterializowała się w postaci wielce przystojnego bruneta. Ciocia Kasia mówiła nam, że nawet bardzo przystojnego, tylko oczka miał okropnie rozbiegane, jakby zezujące obrotowo we wszystkich możliwych kierunkach.
— Straszne korki… ulice zalane… wybacz mi, ukochana.
Mama wybaczyła ze łzami w swoich pięknych, zielonych oczach. Łzami szczęścia, rzecz jasna.
— Mamo, to właśnie jest Paweł, twój przyszły zięć — dokonała mama prezentacji, zaś (tak przynajmniej twierdzi ciocia Kasia) przystojny brunet z rozbieganymi obrotowo oczkami na widok teściowej, żałobnicy, zbladł, zachwiał się i zapytał, czy ktoś umarł?
— Tak — odparła grobowym głosem babcia. — Moja nadzieja.
Ślub odbył się przy huku piorunów i przy jednej świeczce, ponieważ w Urzędzie Stanu Cywilnego wysiadło światło.
— Jeszcze jeden znak, moja córko — odezwała się grobowym głosem babcia i nie czekając na sakramentalne „tak”, opuściła salę ślubów.
Po ślubie mama wprowadziła się do kawalerki swego habilitującego się adiunkta. Po roku, zgodnie z przewidywaniami cioci Kasi, urodziła nas. Mnie, ochrzczoną paskudnym, bo dziewczyńskim imieniem Karolina oraz tego zboczonego intelektualistę, któremu nadano imię Maciej zamiast Albert (jak Einstein), ponieważ we wrzeszczącym tłumoku trudno było wtedy rozpoznać przyszłego geniusza.
Babcia, niczym jasnowidząca, przewidziała nieomal wszystko. Poza jednym, że nasz szanowny rodzic okaże się jeszcze większym łajdakiem niż A.S. Jesteśmy z Gogusiem skłonni zrozumieć, że dwójka bliźniaków w kawalerce to o jedną gębę za wiele. Że szanownemu adiunktowi pękały od naszych wrzasków bębenki w uszach. Że nasze pampersiki nie pachniały lawendą. Że miewaliśmy kolki oraz inne niemowlęce, ryczące przypadłości. Ale żeby własną — podobno tak ukochaną — żonę wraz z walizką, wózkiem dwa razy szerszym od normalnego, wypełnionym własnymi dziećmi wystawić po prostu na klatkę schodową i nawet nie zafundować kilkunastu zetów na taksówkę, tylko narażać nas na długą wędrówkę z jednego krańca Łodzi, czyli z Teofilowa na drugi kraniec, czyli na Widzew, do babci, przy dwudziestostopniowym mrozie i zawiei śnieżnej, to tak może postąpić nie zwykły łajdak, lecz łajdak wręcz unikatowy. Matko kochana! żeby chociaż poczekał na wyrzucenie nas ze swojej kawalerki do wiosny. Ale nie. Powiedział mamie „Ani sekundy dłużej!” i wystawił za drzwi. Jakbyśmy byli kubłami na śmieci. Dobrze, że po prostu nas nie wrzucił do zsypu, ponieważ mieszkał na dziewiątym piętrze!
Więc w tym jednym przypadku jestem ze swoim ohydnym bratem solidarna. Nie znamy, nie poznamy i, co jest najistotniejsze, nie zamierzamy poznać tego, którego imię, niestety, figuruje w naszych metrykach.
Obiecałam w imieniu naszym oraz mamy, że jeżeli kiedykolwiek spotkam P.J., to założę mu podwójnego nelsona. W tym głównie celu uprawiam wszelkie możliwe sporty, łącznie z trenowaniem zapasów. Mój trener od zapasów mówi, że mam wrodzony talent. I bardzo dobrze, że mam. Tę gębę gościa, zwanego P.J., zapamiętałam doskonale ze zdjęcia ślubnego, które mama, łudząc się naiwnie, że P.J. się opamięta, przez wiele lat przechowywała w albumie, aby pewnego dnia wreszcie przejrzeć na oczy, wyrwać zdjęcie, wyrzucić do śmieci i krzyknąć gromko: „Koniec z nami! Precz stąd!”
Babcia przeraziła się:
— Córko! Istoto nieszczęsna! A dokąd ty pójdziesz z dziećmi? Dlaczego wołasz „koniec z nami, precz!”?
— Mamo — krzyknęła mama. — Nie z wami!
— Matko kochana! — przeraziła się babcia. — To z kim?
— Z nim!
— Jakim nim? — zapytała babcia, przytulając nas, swoje siedmioletnie wnuki, obronnym ruchem, ponieważ babcia już dawno zapomniała, że ktoś taki jak P.J. istniał, co było łatwe, gdyż zasądzone alimenta przesyłał przelewem na konto mamy. — Znowu poznałaś jakiegoś drzewopodobnego, nieszczęsne dziecko?
— Mamo! Od wszystkich drzewopodobnych trzymam się z daleka! Nie zawieram znajomości nawet z takimi, którzy w rdzeniu nazwiska mają krzaczek lub roślinkę! Kończę z nim! Z P.J.! Wyrwałam go właśnie całkowicie z duszy oraz z pamięci. W ogóle zastanawiam się, czy ja kiedykolwiek kogoś takiego znałam? Ostatni dowód: nasze zdjęcie ślubne wywaliłam do kubła ze śmieciami!
— Moje biedne dziecko — westchnęła babcia, mimo wyjaśnień mamy wciąż przerażona, tuląca nas do siebie coraz mocniej. — Nie możesz się wyprzeć całkowicie znajomości z owym panem.
— Mogę! — krzyknęła mama.
— Jednak te dwa nieszczęsne kurczęta są żywym świadectwem twojej zbyt bliskiej z nim znajomości. Też się ich wypierasz? — spytała słabym głosem babcia.
— Skłaniam się do innej koncepcji poczęcia — odparła mama. — Taki Arystoteles na przykład uważał, że istnieje samorództwo. Według niego żaby i węgorze rodziły się z mułu rzecznego.
— Matko kochana! — krzyknęła babcia. — Ty spójrz na swoje dzieci! Czy one przypominają jakąś ohydną ropuchę lub obślizgłego węgorza?!
— Oj, mamo. Traktuj to jako przenośnię — odpowiedziała mama i rozpłakała się.
Na co babcia się również rozpłakała i my też, i tak szlochaliśmy we czwórkę, a z naszych połączonych łez pewno niedługo utworzyłoby się słone jezioro, lecz na szczęście dziadek wrócił z pracy, więc mama z babcią zajęły się podawaniem obiadu i w ten sposób historia naszego poczęcia z mułu rzecznego odpłynęła zaraz przy pierwszym daniu: rosole z makaronem.
Płacz mamy wrył się w moją pamięć. Moja zemsta dojrzewała we mnie, niczym jabłko na jabłoni. Dojrzewała, ja zaś zaciekle trenowałam zapaśnicze chwyty. W zeszłym roku uznałam, że chociaż nie nastał jeszcze sezon na jabłka, to ja dojrzałam. Odszukałam w książce telefonicznej wszystkich Jodłowskich. Było ich na pęczki, lecz tylko przy jednym widniało dumne: doc. hab. n. med.
Miałam go!
Zmienił dzielnicę, a więc i mieszkanie.
No proszę, dorobił się segmentu! Ulica Czerwonego Kapturka! Ha! Wspaniale! Lepiej być nie może. Przyjdzie zły wilk i pożre docenta nauk medycznych.
Zastanawiałam się, czy wziąć ze sobą (tak na wszelki wypadek) młotek? Czy lepiej siekierkę? Jednak zrezygnowałam. I z młotka, a tym bardziej z siekierki. A jeśli zbytnio mnie poniesie i zamiast podwójnego nelsona stuknę docenta habilitowanego nauk medycznych zbyt mocno młotkiem? Lub uszkodzę jakiś ważny szczegół anatomiczny siekierką? Co powiem policji, gdy ta przyjedzie zabrać mnie do więzienia za szkody wyrządzone na ciele docenta habilitowanego nauk medycznych? Nelsonem nadwyrężę docentowi jedynie nieco szyję oraz barki, zmuszając go do wypowiedzenia następującego oświadczenia: JA, PAWEŁ JODŁOWSKI JESTEM SKOŃCZONYM ŁAJDAKIEM! WYRZUCIŁEM SWOJĄ ŻONĘ ORAZ DZIECI NA MRÓZ I ZAWIEJĘ.
On mi to powie, a ja tę wypowiedź nagram na dyktafon. Roześlę kopię nagrań do gazet, a przede wszystkim na Akademię Medyczną, której P.J. jest pracownikiem naukowym, niech się dowiedzą o nim całej, nagiej prawdy. Oj, dadzą mu wtedy popalić, dadzą.
Ten segment na Czerwonego Kapturka był wyjątkowo zaniedbany. Mimo że wiosna w pełni — ani jednego drzewka czy krzaczka. Za to wywalona ogromniasta wizytówka, informująca, że to własnie tu, nie gdzie indziej mieszka taki straszny ważniak, docent habilitowany. Dobra. Zadzwoniłam do domofonu. Męski głos wrzasnął: „Czy to ty, kochanie?!”.
Dziwne — pomyślałam. — Żeby słowo „kochanie” tak wywrzaskiwać?
— Przepraszam, lecz nie „kochanie” — powiedziałam do domofonu. — Przesyłka. Pilna.
— Cholera jasna, zaraz, zaraz… — wrzasnął ów głos jeszcze wścieklej. — Tylko od tych bachorów niech się odpędzę!
Bachorów? — zdumiałam się niebywale. Szanowny P.J. ma dzieci?
— A dużo ich pan tam ma? — zawołałam. — Bo to ekspresowa przesyłka!
— Dwa razy po dwa!
— Dwa razy po dwa? To jakaś zagadka?
— To samo życie, proszę pani. Już, już, tylko mi się te dwa najmłodsze jednocześnie skupkały, a takie są wredne, że dopóty nie przestaną się pruć, dopóki im nie założę świeżych pampersów… — męski głos wyraźnie się załamywał.
— Bliźniaki? Bardzo współczuję — powiedziałam, myśląc, że jednak chyba nie będę musiała zakładać P.J. podwójnego nelsona, pojedynczy wystarczy.
— Dwa razy pod rząd bliźniaki! — załkał głos w domofonie. — Jeszcze chwileczkę…
— A żona gdzie? Matko kochana! — szanownego docenta habilitowanego nauk medycznych opatrzność jednak dopadła, zemściła się w naszym imieniu.
— Żona u ginekologa… — łkał głos mego biologicznego rodzica.
— Znowu się spodziewa?
— O Boże, tym razem USG wykazało trojaczki! Ja się chyba zabiję! Albo oszaleję! Zostałem ukarany! Słusznie ukarany! To jakaś zemsta i nawet wiem czyja! Tej piekielnej kobiety, która w trakcie mego pierwszego ślubu co i rusz pluła przez lewe ramię!
Cholernie musiały mu się te ostatnie bliźniaki skupkać, że tak długo je przewija. Tak, tak, P.J. zostałeś srodze ukarany. Już ja ci nawet odpuszczę i tego zwykłego nelsona. Jestem całkowicie usatysfakcjonowana. Matko święta! Dwa razy bliźniaki, a teraz trojaczki! Ale afera!
— Pani poczeka! Kolejne mi się zsiusiały! — to już nawet nie było łkanie. To był bezdenny jęk rozpaczy.
Uznałam, że nasza mama oraz my zostaliśmy pomszczeni. O wiele bardziej, niż się można było spodziewać.
— Życzę po trojaczkach, czworaczków! — zawołałam do domofonu. — Albo pięcioraczków! Kiedyś w telewizji pokazywali siedmioraczki brazylijskie. Wszystkiego najlepszego od niejakich Karoliny oraz Macieja Jodłowskich panie P.J.