16,00 zł
Danka ma 14 lat i wielkie kompleksy na punkcie własnego wyglądu. Na domiar złego ma niesamowicie piękną i mądrą siostrę bliźniaczkę. Obie wychowywane są przez zwariowaną i niezwykle pomysłową mamę. Kiedy nadchodzą wakacje, cała rodzinka wraz z domowym zwierzyńcem (pies, kot i zaskroniec) wyrusza na Mazury. Na trasie niespodziewanie „łapią gumę”. Staje się to początkiem serii niewiarygodnych i prześmiesznych przygód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 246
Mam metr pięćdziesiąt dwa wzrostu — bez kapelusza. W kapeluszu mierzyłabym znacznie więcej, lecz nikt w moim wieku (czternaście lat) kapeluszy nie nosi. Kaśka powiada, że i kapelusz mi nie pomoże, chyba że cylinder — taka z niej złośliwa małpa i tak brutalnie pogłębia mój kompleks wzrostu. Drugi kompleks to waga lub raczej nadwaga. Ważę równe pięćdziesiąt cztery kilogramy! Wyobraźcie mnie sobie! Rozpacz! Mogiła! Ale żyć trzeba, chociaż jest się najniższą i najgrubszą osobą w całej klasie. Usiłuję o tym nie pamiętać, starannie omijam wzrokiem wszelkie lustra i szyby wystawowe. Wyobrażam sobie ze wszystkich sił, że jestem wysoka jak topola, wysmukła jak trzcina — ale wyobraźnia zawodzi mnie regularnie. Wiem, że sylwetka moja, z każdej strony, z profilu i z przodu, przypomina nadzwyczaj pięknie przerośnięty pączek. Ten pączek to ja. Danuta Sosnowska.
Tak się nazywam. Podobno. Bo naprawdę nazywam się różnie, zależnie od okoliczności. W szkole, na świadectwach i w dzienniku figuruję jako Sosnowska, natomiast moje koleżanki tworzą od mego nazwiska tyle nazw, że sama się gubię i myślę: czy właściwy rdzeń nazwiska Sosnowska to „sos” czy też „sosna”? Od „sosu” bywam chrzczona zgodnie z aktualnymi apetytami przyjaciółek i jeżeli któraś cierpi na tak zwane nerwowe ssanie w żołądku, co nagminnie przytrafia się podczas ostatnich godzin lekcyjnych, wtedy zostaję nie tylko banalną Sosjerką, lecz również: Paprykarzem, Beszamelkiem i tym wszystkim, na co kto ma apetyt. Sądzicie może, że człowiekowi satysfakcję sprawia, jeżeli w biały dzień, na ludnej ulicy jakaś zagłodzona przyjaciółka rzuca mu się w objęcia z okrzykiem:
— Przecierku, dokąd pędzisz?
Gdyby w grę wchodziły wyłącznie sosy! Moje ukochane koleżanki w momentach szczególnych rozczuleń, gdy na przykład wytłumaczę zadanie z matmy albo udzielę zbiorowej korepetycji z geometrii, pragnąc wyrazić dozgonną wdzięczność, rezygnują z sosów i zaczynają spieszczać moje nazwisko od drzew iglastych. Więc słyszę: Sosenko, Sośninko, Jodełko, Świerczku… i tak dalej. Wybór jest duży.
Reasumując (jak powiada nasz chemik), nie należę do osób, którym się powiodło w życiu. Mama pociesza mnie, że i schudnę, i urosnę, ale ja w cuda nie wierzę. I cierpię. Od trzech tygodni bardzo intensywnie się odchudzam, ponieważ do naszej klasy dobił Jarek Kaczanowski. Domyślacie się, co się ze mną stało? Zakochałam się od pierwszego wejrzenia!
Natomiast Kaśka jest:
Wysoka!
Szczupła!
Bardzo ładna!
Mądra!
I jest moją autentyczną siostrą bliźniaczką. Siedzę z nią w jednej ławce, a w domu dzielę pokój. Zawsze razem! Gdybym mogła choć raz wyprzeć się tak bliskiego z nią pokrewieństwa! Ale nie mogę. Wielokrotnie podpytywałam mamę, jak to się właściwie stało, że zostałam siostrą swojej siostry, ale nie otrzymałam jak dotąd jednoznacznej odpowiedzi. Kaśka zresztą też nie. Widocznie sprawa naszego pochodzenia zawiera w sobie jakąś tajemnicę.
Co jeszcze o Kaśce? No, oczywiście: uczy się świetnie! Jest wytapetowana licznymi nagrodami. Na jej miejscu zapadłabym się pod ziemię ze wstydu, że rokrocznie pozwala się nagradzać.
Jest również utalentowana, szczególnie w dwóch dziedzinach:
— zalewania się na poczekaniu gorzkimi łzami (Potrafi uczynić to w ciągu dziesięciu sekund. Pożyczyłyśmy kiedyś stoper od Wuefemki i sprawdziłyśmy dokładnie: równe dziesięć sekund. A zalewa się tymi swoimi gorzkimi łzami z taką siłą sugestii, że wokoło inni również zaczynają się zalewać);
— gwałtownego omdlewania (Też mierzyłyśmy: podczas pierwszych pięciu sekund Kaśka blednie śmiertelnie. Następne pięć zużywa na efektowny upadek. Stąd nauczyciele wolą przed klasówkami upewnić się: Kasiu, kochanie, jak się dziś czujesz?).
Ogólnie rzecz biorąc (jak powiada nasza nauczycielka od biologii, Zebra), Kaśka należy do istot uprzywilejowanych. W przeciwieństwie do mnie. Bo ja ani mdleć, ani szlochać nie potrafię. Pamięć mam przeciętną, do dat mniej niż przeciętną. Z historii pamiętam jedną: bitwy pod Grunwaldem, reszta mi się jakoś dziwnie plącze, plączą się również imiona królów, a zwłaszcza ich brody. Wyrzuty sumienia ogarniają mnie zwykle przed końcem semestru: żal mi mamy, żal mi nauczycieli, którzy pocą się, żeby mnie wyciągnąć na trójczynę. Zabieram się więc do nauki, siedzę nad książkami do białego rana, moczę nogi w miednicy z zimną wodą i patrzę z zawiścią na błogo śpiącą Kaśkę — dlaczego nie jestem nią, a ona mną?
I to jest pytanie, na które nie znajduję odpowiedzi. Jak również na cały szereg innych. Dlaczego nie jestem szczupła jak Kaśka, wysoka jak Kaśka, ładna jak Kaśka? Dlaczego, w przeciwieństwie do Kaśki, stale o czymś zapominam: to o zeszycie, to o książce, odrobieniu lekcji, nauczeniu się słówek? Dlaczego zamyślam się nie na temat i wchodzę w oszklone drzwi szafy z probówkami, tłukąc i drzwi, i probówki, tylko siebie nie tłukąc? Dlaczego wciąż prześladuje mnie pech? Nawet na matmie, którą lubię i umiem. Dziewczyny uważają, że mam fioła: jak można lubić matematykę? A przecież i z matmy podłapuję regularne pały. Wszystko z powodu miękkości serca, która nie pozwala mi zostawić reszty klasy bez pomocy koleżeńskiej. Bo gdy usiłuję podrzucić karteczkę ze ściągą do tyłu (siedzę w pierwszej ławce), ta jak żywe srebro toczy się w przeciwnym kierunku, przyczepia do rękawa, do kolana, a najczęściej wpada wprost pod nogi Buńki, naszej matematyczki i wychowawczyni w jednej osobie. W ten oto prosty sposób nie udaje mi się napisać klasówki czy sprawdzianu w przewidzianym terminie, gdyż Buńka nerwowym ruchem poprawia okulary i wypowiada sakramentalne już:
— Sosnowska! Znów ściągasz! Daj dzienniczek!
Buńka cierpi i ja cierpię. Buńka jest przekonana, że to ja ściągam, podczas gdy ode mnie ściąga przynajmniej połowa klasy. Dlatego, gdy wezwana do tablicy, rozwiązuję zadania, Buńka sądzi, że rozwiązuję je dzięki jakimś siłom nieczystym. Wytłumaczyć Buńce, że jest inaczej — znaczy wsypać całą klasę. Zawieść zaufanie koleżanek i kolegów, no i narazić Buńkę na wstrząs psychiczny, ponieważ ona uważa, że połowa klasy to geniusze matematyczni. Ze zwieszoną głową podaję dzienniczek. Klasa zamiera w pokornym, przepraszającym milczeniu. Buńka też ze zwieszoną głową wpisuje mi obszerną epistołę, w której powtarza się złowrogo brzmiący okolicznik czasu: znów.
Córka Pani, Danuta, znów ściągała podczas pracy klasowej. Musiałam jej znów pracę skonfiskować i znów postawić ocenę niedostateczną. Proszę Panią znów o przybycie do szkoły.
Po czym wielce zdenerwowana, że musi znów okraszać moją rubrykę w dzienniku kolejnym niedostatecznym, odzywa się głosem z tamtego świata:
— Sosnowska! A teraz idź do pana dyrektora, niech pan dyrektor się dowie, co znów nabroiłaś.
Pani sekretarka jest stąd moją dobrą znajomą, prawie przyjaciółką. I kiedy wsuwam głowę w drzwi, wita mnie bez najmniejszego zdziwienia:
— A, to ty, Sosnowska? Znów do pana dyrektora?
Dyrektor wzdycha na mój widok rozdzierająco, kiwa ponuro głową, stanowię dla niego przypadek zgoła beznadziejny. Robi mi się jeszcze bardziej przykro, bo wiem, że martwi się z mego powodu, a ja muszę milczeć, bo cóż mu powiem? Więc milczę i przełykam łzy.
— Och, Sosnowska! Znów?
Bez słowa podaję dzienniczek, a dyrektor patrzy na mnie z wielkim smutkiem:
— Sosnowska, Sosnowska, znów sprawiasz mi kłopot?
I macha swój podpis pod podpisem Buńki.
A potem odsuwa na bok rozmaite papiery z biurka, dając mi w ten sposób znak, że rozmowa będzie długa. Prosi, żebym usiadła i robi wykład o szkodliwości ściągania.
Ani ja, ani Kaśka nie wyobrażamy sobie życia bez mamy.
Bez taty potrafimy obejść się doskonale. Zresztą tata odszedł dawno, dawno. Przesyła nam raz do roku ozdobne kartki świąteczne następującej treści:
Najlepsze życzenia zdrowia, pomyślności od A.S.
A.S. znaczy: Andrzej Sosnowski. Czyli on, nasz tata. Życzenia są bez nagłówka, wspólne dla mnie i dla Kaśki. Jesteśmy w pamięci A.S. istotami bez imion. To przykre. To więcej niż przykre — bo boli.
Za każdym razem, gdy w skrzynce na listy znajduję taką kartkę ze znanym mi doskonale, równym i stanowczym pismem — serce zaczyna bić szybko, tracę humor na wiele godzin. Wtedy właśnie myślę o nim. O A.S., swoim tacie. Myślę nie najlepiej i wątpię, czy teraz jego widok sprawiłby mi przyjemność. Ale kiedyś tęskniłam i pragnęłam ze wszystkich sił, aby do nas wrócił. Zastanawiałam się, dlaczego sobie poszedł i dokąd. Czasami wydawało mi się, że powinien wrócić — zaraz, właśnie dziś, za godzinę, za dwie. Właziłam za wielką szafę stojącą w przedpokoju i tam czekałam, nasłuchując kroków na schodach. Kiedy poszłam do pierwszej klasy, okazało się, że wszystkie dzieci mają ojców. Opowiadały o nich. Jacy są i gdzie pracują. Ja nie umiałam o swoim niczego opowiedzieć. Nawet nie wiedziałam, jak wygląda. Wróciłam do domu, wlazłam za szafę i płakałam, dopóki nie wyciągnęła mnie stamtąd po powrocie z pracy mama.
Więc wyszlochałam:
— Dlaczego wszystkie dzieci mają tatusiów, a ja nie?
Jestem już prawie dorosła, zdałam do ósmej klasy, a wciąż pamiętam tamtą chwilę. Jak wciskam się w mamę. Jak mama mnie mocno, zbyt mocno obejmuje. I milczy. Nie pociesza ani jednym słowem, a przecież pocieszała zawsze dotąd przy każdym najmniejszym strapieniu i robiła to tak wspaniale, że moje łzy zamieniała w śmiech. Uścisk ramion mamy bolał. Zagubiłam się, niczego nie rozumiejąc, wciąż oczekując wyjaśnień, lecz nagle dosłyszałam dziwny dźwięk. Był gwałtowny, walił, przyspieszał, słabł, cichł i znowu wybuchał ze zdwojoną siłą. To biło serce mamy. I równie nagle zrozumiałam, że „tatuś”, „tatusiek”, jak go nazywałam w myślach, ten wyczekiwany i opłakiwany, w porównaniu z szamoczącym się sercem mamy jest kimś mało ważnym, po prostu zmyślonym. Rozryczałam się jeszcze głośniej.
Teraz już wiem, że nie wszystkie moje koleżanki mają ojców. Hania Dobrowolska jest półsierotą. Krysia Jesionowska znajduje się w podobnej sytuacji jak ja — jej mama rozwiodła się dwa lata temu.
Gdy skończyłyśmy po dziesięć lat, mama opowiedziała nam, jak to się stało, że tata odszedł. Pisał pracę doktorską, kiedy właśnie urodziłyśmy się my — bliźniaczki. Nic więc dziwnego, tłumaczyła mama, że bliźniaczki o doskonale rozwiniętych organach głosowych zaczęły mu przeszkadzać, mieszkanko było malutkie, a ojciec potrzebował ciszy i spokoju. Postanowił na okres pisania pracy zamieszkać gdzie indziej. I już nie wrócił. Tak mama powiedziała: po prostu nie wrócił. I dodała: „Cóż, ułożył sobie życie na nowo”. I dodała jeszcze: „Cóż, widocznie tak musiało być”. Czy musiało? Obie z Kaśką jesteśmy innego zdania. Myślimy (zgodnie), że nasz ojciec, A.S. był po prostu zwykłym egoistą, i w ogóle nikim dobrym. Wstrętnym sobkiem, który przedkładał karierę osobistą nad dobro rodziny. Człowiekiem bez odpowiedzialności. Oszustem wreszcie, bo przecież musiał mówić mamie, że ją kocha, a nie kochał. Bo gdyby kochał, to czy postąpiłby tak, jak postąpił?
Nasza biedna mama! Podpatrzyłyśmy ją — przechowuje stare listy od A.S., jego zdjęcia, jakiś zasuszony kwiatek, pożółkły bilet z kina Polonia. Kiedy był z A.S. wywiad w telewizji, widziałyśmy obie — ja i Kaśka — jak kurczowo zacisnęły się ręce mamy na poręczy fotela, jak pobladła jej twarz. Potem, nim wywiad się skończył, wyszła z pokoju i długo siedziała zamknięta w swojej gabineto-sypialni.
Zastanawiające: czy mama wciąż kocha A.S.? Przez tyle lat? To można tak kogoś kochać i kochać? Dziwne. Mama jest przecież jeszcze młoda, ma dopiero trzydzieści cztery lata, i jest ładna, zgrabna, a my z Kaśką naprawdę bardzo chciałybyśmy wydać mamę za mąż. Chciałybyśmy, żeby mama kogoś pokochała, chciałybyśmy tego kogoś przyjąć do naszego domu — może byłby dla nas prawdziwym tatą? Bo przecież trudno uznać A.S. za prawdziwego ojca. Zostawił nas, gdy liczyłyśmy dwa miesiące życia, a mama niewiele ponad dwadzieścia lat.
Usiłuję to sobie wyobrazić. Usiłuję wyobrazić sobie, co czuła mama wtedy, w tamtym dniu, w tamtej godzinie, gdy dowiedziała się, że zostaje bezapelacyjnie sama.
Usiłuję też sobie wyobrazić mamę potem. Jak taszczy nas do żłobka, biegnie do pracy, z pracy na wykłady, na ćwiczenia, bo gdy A.S. odszedł, nie była przygotowana do życia (tak sama mówi), miała tylko maturę i poszła zaraz na studia zaoczne. Jak szamocze się między żłobkiem, domem, pracą i uniwersytetem: tu bliźniaczki, pranie, sprzątanie, szycie, tu egzaminy, tu nie wolno spóźnić się do pracy. Usiłuję to sobie wszystko wyobrazić i… wyobraźnia mnie zawodzi. Kaśka mówi, że ją też.
Tak więc mama jest z nami sama od czternastu lat. Studia skończyła, jest panią magister i kierownikiem działu, umie również robić swetry na drutach, prać dywany, szyć sukienki i płaszcze, i bluzki, i spodnie, potrafi też bardzo fachowo malować ściany farbą klejową. Kładziemy się z Kaśką spać, mama mówi nam dobranoc, całuje, otula kołdrą, idzie do gabineto-sypialni dorabiać do pensji pracami zleconymi. Często, budząc się w nocy, widzę nikłe pasemko światła, bijące spod drzwi jej pokoju — mama jeszcze pracuje. Dlatego bardzo jasne oczy mamy, oczy koloru morskiej wody (śliczne, Kaśka ma takie same) mają ciemne obwódki zmęczenia, zaś dłonie mamy wyglądają jak dłonie starej, steranej życiem kobiety. Najbardziej z całej mamy kocham jej ręce właśnie. Kaśka, która mnie małpuje, powiada, że też.
Kiedy spytałam: „Czy musisz tak ciężko pracować? Nie możesz, jak inne, odpocząć?”, mama spojrzała na mnie surowo: „Inne? Jakie inne? Przypatrz się uważnie, czy dużo spotkasz tych innych!”.
Zaczęłam się przyglądać. Kobietom mijanym na ulicy, spotykanym w sklepach, matkom moich koleżanek. Zwracałam uwagę na oczy, usta, na ręce. Wiele się nauczyłam z tego przyglądania. Przede wszystkim tego, że mama miała rację. Mało jest tych „innych”. Wypoczętych, świeżych. Widzę, jak uginają się pod ciężarem torby z zakupami (czy tylko torby?). Widocznie codziennym udziałem większości matek — tak jak mojej — jest ciężka praca, troska i zmęczenie. Widocznie to normalne, chociaż niesprawiedliwe.
Ale nie myślcie, że nasza mama jest smutasem. Nic podobnego. Wspaniałość naszej mamy polega na tym, że często się śmieje. Raz zgubiła pracę zleconą. Śmiała się: „Ojej, posiedzę następne dwa tygodnie i stratę odrobię!”. A kiedy „odrobiła”, tamta praca się znalazła. Leżała sobie najspokojniej w szufladzie, przykryta „Polityką”. Dopiero wtedy mama pękała z siebie ze śmiechu, że jest taką pomyloną wariatką, kąpaną w gorącej wodzie — zamiast dobrze poszukać, ona bach! I „odrabia”.
Bo nasza mama jest życiową optymistką. Mówi, że rozstrzygającą sprawą jest mieć zawsze nadzieję na lepsze.
Może więc mogę mieć nadzieję, że schudnę i urosnę?
Czasami jednak i mamę dopadają smuteczki. Uśmiecha się wymuszenie, oczy stają się zmęczone i bezradne. Mówi: „Boli mnie głowa, położę się” — i zamyka się w swojej gabineto-sypialni. A my z Kaśką krążymy, pełne niepokoju. Ubijamy mamie jej ulubiony krem śmietanowy. Urządzamy małe pranko. Czyścimy chodnik w przedpokoju. Wynosimy śmieci. A jeżeli mama „śpi” zbyt długo, to już nie wiemy, co mamy robić, aby ją pocieszyć.
Tak bardzo pragniemy, żeby mama nigdy nie musiała się zamykać u siebie pod pozorem bólu głowy.
Wreszcie wychodzi: powieki ma grubo posypane pudrem, uśmiecha się i powiada: „Ech, co tam! Głupstwo! Życie jest takie piękne!”.
A my rzucamy się i dusimy mamę w uściskach.
Ojej, chociaż jestem taka gruba i taka mała, to jednak mama ma rację: życie jest piękne!