8,00 zł
Bogna, uczennica renomowanego liceum, nie potrafi zaaklimatyzować się w nowym środowisku, wśród rówieśników pochodzących z bogatych i wpływowych rodzin, z którymi dzieli ją wszystko. Wydarzy się jednak coś, co sprawi, że uczniowie będą musieli wspólnie podjąć decyzję wymagającą od nich dużej odwagi i dojrzałości. Czy stawią czoła tej trudnej sytuacji i czy Bogna pokona swoje uprzedzenia?
„Głupia jak wszyscy” to piękna historia o odwadze, odpowiedzialności i potrzebie akceptacji.
„– Zaczekajmy i my. Przekonajmy się, co dalej – zaproponował Kuba.
– A po co, kotku? – zaśmiała się nerwowo Jolka. – Ciąg dalszy wiadomy. Happy end, aż rzygać się chce.
– Szkoda, moja naiwna mamo, że tego nie słyszysz.(...) Bogna poczuła żal. Mimo wszystko wolałaby, żeby matka miała rację. Żeby te dziewczyny, którymi teraz głęboko pogardzała, okazały się inne. Lepsze. Uczciwsze”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 61
Właśnie wszedł Czarek, więc Irmina rzuciła się ku kolejnej ofierze, rozprawiając już chyba po raz dziesiąty o tym, jak Zenka Raczek przerobiła na szaro lub raczej na małpę samego Formułę.
W środy Ia licealna rozpoczynała zajęcia od drugiej lekcji – fizyki z wicedyrektorem Formułą. Schodzono do pracowni, jak zwykle w środę, niespiesznie, przeważnie pojedynczo. Irmina każdego dorywała w drzwiach i z szybkością karabinu maszynowego wyrzucała zdania, nieodmiennie rozpoczynające się od: „Ale draka, po prostu masakra, wiesz!”; zakończone podnieconym radośnie okrzykiem: „Ale heca, no nie?”; zaś to, co było zawarte między „draką, czyli masakrą” a „hecą”, składało się na właściwą opowieść o Zence i jej niebywałym, chociaż przypadkowym wyczynie.
Główna bohaterka opowieści jeszcze się nie pojawiła, toteż Irmina miała wolne pole do rozwinięcia niezwykłej jak na nią elokwencji. Pewnie przez długie godziny ćwiczyła układanie zdań złożonych, które zazwyczaj budowała mozolnie, wspomagając się gęsto „tentegowaniem”.
Bogna westchnęła z rezygnacją. Licząc wczoraj na tę wolną środową godzinę, zamiast połączyć pożyteczne z pożytecznym, czyli wyprasować bieliznę pościelową, wkuwając jednocześnie angielskie idiomy, bieliznę upchała do szafy, Adasia z Gośką wepchnęła do łóżek, a sama dała dyla do kina. Reklamowany szumnie film okazał się chałą, więc i dwie dychy wyleciały z kieszeni, a idiomy tkwiły nie w głowie, ale jako niemy wyrzut sumienia w podręczniku. Dzieciaki zamiast spać, dziko narozrabiały. Matka jak na złość wróciła z wieczorówki wcześniej, niż wynikało z jej rozkładu lekcji. Same klęski, a teraz w budzie ta beznadziejna Irmina ze swoją rozemocjonowaną tyradą o Zence! Żegnajcie idiomy, brak warunków do wkuwania, jedyna nadzieja w tym, że może Anglik wyżyje się na kimś innym.
– Ale draka, po prostu masakra, Czaruś! – Irmina serwowała kolejne zdanie bez tradycyjnego „tentegowania”. – Miałyśmy przerabiać fizę, ale starzy wyszli, łeb mi pękał, bo ja ani w ząb, co Zenka klaruje, to mówię do niej, Zenusia, kochana, rozerwijmy się trochę, wywalmy ten kawał z małpą, to ci heca dopiero, ten kawał z małpą, no nie, Czaruś? Bo tak: dzwonisz pod jakiś numer, facet odbiera, mówi: „halo?”, a ty na to rąbiesz: „Czy to ogród zoologiczny?”, wówczas facet cały w nerwach wrzeszczy: „Pomyłka!”, wtedy ty pytasz: „A czemu małpa przy telefonie?”. I zawsze draka! Wszyscy się spieniają, faceci i facetki! To ja, Czaruś, obdzwoniłam ze czterech Kowalskich, a Zenka wzięła się za Nowaków i dopiero heca, wiesz? Ale kto by przypuszczał, że coś tam w automacie przeskoczy i zamiast numeru Nowaka wybierze numer Formuły! To chyba w totolotka łatwiej trafić szóstkę, no nie, Czaruś? – trajkotała Irmina.
Czarek wpatrywał się w nią jak w niezwykłe, paranormalne zjawisko. Reszta obecnych spadała z krzeseł w niewyczerpanych atakach śmiechu.
Co ich tak bawi? – pomyślała z niesmakiem Bogna. – Nawet Krysia Kołodziejska, uosobienie racjonalizmu, opluwa się ze śmiechu. Należało zostać w domu, przyjść na drugą lekcję. Uprasowałabym część bielizny, wkułabym część idiomów.
Jednak to środowe „okienko” Bogna zataiła przed matką i w każdą środę udając, że zaczyna lekcje normalnie, gnała o siódmej rano Adasia i Gosię do przedszkola, a potem – cała godzina dla siebie! Można i powłóczyć się ulicami bez celu, i przysiąść na ławce w parku albo udać się do budy, gdzie w pracowni cisza, nikt nie przeszkadza poczytać książkę czy swobodnie dłubać w nosie. Jedna, jedyna w tygodniu wolna godzina, dzisiaj stracona bezpowrotnie, bo Irmina już czatowała i natychmiast: „Ale draka, istna masakra, Bogna, no nie?”.
– Heca kosmos, Czaruś! Zenka najspokojniej wali: „Czy to ogród zoologiczny?”, na co Formuła, o którym Zenka myśli, że to zwykły Nowak, odpowiada: „Pomyłka”, więc Zenka rąbie: „To czemu małpa przy aparacie?”. Czaruś i ja widzę, że Zenka nagle odrzuca słuchawkę, jakby ta słuchawka zamieniona w jadowitą kobrę ugryzła ją w ucho, i Zenka blednie, szepcze rozdzierająco: „Fohmuła”. „Jaka formuła, co tobie, Zenka, gorzej?”, pytam się jej. A ona się słania i zieleniejąc na twarzy, szepcze: „To nie TA fohmuła, lecz TEN Fohmuła”. To ci heca, Czaruś, bo ja nadal nie załapuję, co jest grane, nie? Ta formuła, czyli rodzaj żeński, hahaha! Zenka, a niby jesteś dobra i z polaka! A Zenka osuwa się w fotel i bredzi dalej: „Męski, nie żeński!” I ON powiedział… powiedział: „Już ja cię zdemaskuję, mądhalo”. To się też osuwam, ze strachu przed Zenką, bo ona tak wciąż wkuwa dniami, nocami i może dostała od tego wkuwania pomieszania zmysłów? A z wariatami lepiej nie zaczynać, co nie, Czaruś, ale draka kosmiczna! A tu Zenka jak nagle nie ryknie: „To był Fohmuła, Ihmina! Mianownik – kto? co? – Ten Fohmuła, nasz fizyk, wicedyhek!”. To ja czym prędzej myk! myk! za fotel i powtarzam: „Ależ oczywiście, Zenusiu kochana, mianownik, kto? co? Ten formuła…”.
Wesołość obecnych w pracowni osiągnęła apogeum. Krysia kwiczała. Jolka spadła z krzesła, inni wili się niczym w ataku padaczki, tylko Czarka nie ruszyło.
– Ej, Czaruś? Czemu ty wcale a wcale się nie śmiejesz? – zdumiała się Irmina. – Kochani? Widzicie? Jego to o Zence nie bawi! Zachowuje się zupełnie niczym ta purchawa, Bogusławska!
– Skończyłaś? – odezwał się zimno Czarek. Irmina zatrzepotała długimi rzęsami, coraz bardziej zdumiona. – Jeżeli tak, bądź uprzejma nie tarasować drzwi do pracowni, Gwiazdo.
– Taka draka kosmiczna, a ty… – rozżaliła się Irmina.
– Dla Zenki z pewnością okaże się kosmiczna w skutkach – zauważył Czarek.
– Czemu akurat dla Zenki? – Rzęsy Irminy trzepotały spłoszone.
– Ponieważ, Gwiazdo, skoro Zenka rozpoznała Formułę, to i on rozpoznał Zenkę. – Czarek popatrzył po konających ze śmiechu z politowaniem. – Czy wy wszyscy spadliście do poziomu umysłowego naszej Gwiazdy? Z czego tak rżycie? Należy raczej płakać. Nad Zenką. Nie chciałbym znaleźć się w jej skórze.
– Na jakiej podstawie tentegujesz, że Formuła rozpoznał Zenkę? – Irmina nadal wachlowała się rzęsami. – Jego łatwo roztentegować, bo on tak śmiesznie wymawia „er” i Zenka poznała go dopiero, gdy się odezwał „mądhalo” zamiast „mądralo”.
– No właśnie – potwierdził Czarek. – I przestań mnie wachlować, Gwiazdo. Świetna z ciebie dziewczyna na upały, na dni mroźne jednak się nie nadajesz.
– No nie, kotki! Dość tego! – jęknęła Jolka z podłogi.
– Nasza Zenobia – oświadczył dobitnie Czarek – wymawia „er” identycznie jak Formuła, co z francuska nazywa się grasseyer, a polega na wymawianiu spółgłoski „r” dziąsłowo, z wibracją małego języczka. Powinnaś o tym fakcie wiedzieć, moja Gwiazdo, podobno pobierasz prywatne lekcje tego szlachetnego języka. A jeżeli nie wiesz, a co gorsza, nie potrafisz dziąsłowo, zacznij ćwiczyć. Profesora Formuły nie wypada prosić, żeby otworzył usta i pokazał, w jaki sposób wibruje małym języczkiem, natomiast Zenkę po koleżeńsku…
– Za chwilkę skonam! – zawyła Jolka. – Nie wytrzymam!
– Wyprawimy ci więc wspaniały pogrzeb. Prawda, koleżanki i koledzy? Jola! Już robić zrzutkę na twój żałobny wieniec?
Wyli. Ryczeli. Trzymali się za brzuchy. Czarek doprowadził wszystkich do histerii. Sam zachował kamienną powagę. Wyminął Irminę. Przeszedł między stolikami. Dosiadł się do Bogny.
– Czego? – warknęła. Nikogo z tej klasy nie darzyła sympatią, a tego wypolerowanego gogusia wręcz nie znosiła. Od stóp po głowę obciągnięty w markowe ciuchy z najwyższej półki! Jezu! Żeby chociaż debil jak Irmina, lecz przeciwnie – geniusz matematyczno-chemiczno-humanistyczny. W ogóle wsio mu ryba, czy macha wypracowanko, czy wylicza funkcję. Po angielsku nawija jak Anglik. Camusa czyta w oryginale, a ostatnio uczy się hiszpańskiego. Poliglota, psia krew! A ty, dziewczyno, mordujesz się, wbijając w swoją zakutą pałę pięćdziesiąt nowych idiomów. Co wbijesz, zaraz wyparuje.
– Bogna…
Przez pierwsze miesiące nie zwracał na nią uwagi, jednak od niedawna ni z gruszki, ni z pietruszki zaczął się przystawiać. „Ty, Bogna, fajna z ciebie laska, ty mi się podobasz”. „A ty mi bynajmniej!”. Obraził się, zapewne sądził, że natychmiast rzuci mu się na szyję. Nie na długo, niestety. Znowu podszedł. „Bogna, zapraszam cię do kina”. „Ja chodzę na filmy. Do kina zaproś Gwiazdę lub Jolkę, im wszystko jedno jaki film, byle z chłopakiem odzianym w jeansy”. Odczepił się. Myślała, że na dobre. A teraz znowu przylazł, siedzi i udaje romantyka z zamglonym okiem. Kretyn.
– Nie dąsaj się, Bogna. Spójrz na te rechoczące idiotki. Ty jesteś od nich inna. Taka zawsze skupiona, odpowiedzialna.
To miał być komplement. Trafił nim jak kulą w płot.
Żeby on wiedział, jak ja nienawidzę swego skupienia i swojej odpowiedzialności! – pomyślała ze złością Bogna. – Jednak kiedy się ma dwójkę zasmarkanego wiecznie rodzeństwa oraz matkę harującą na dwóch etatach w dwóch szkołach; jednej dziennej, drugiej wieczorowej, to nie można sobie pozwolić na luksus braku powagi. Codziennie należy pamiętać o tylu sprawach. O dziesiątkach spraw. Cały dom na głowie; matka wraca późnym wieczorem, nogi ma spuchnięte jak banie, twarz szarą od zmęczenia, więc trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność za rodzeństwo, za wszystko w ogóle, bo na kim oprze się moja biedna matka? Sama nie wyrobi, nie udźwignie…To niezmiennie: co na obiad, co na kolację, co na śniadanie? Zdrowo ma być, a przede wszystkim tanio. Jak najtaniej. Nie zapomnieć o kartoflach na zalewajkę i zielonej pietruszce, źródle witaminy C, do posypania zalewajki. O kilogramie pęczaku, bo to niesłychanie wydajna a równocześnie pożywna kasza. Z kilograma nagotujesz wielki gar, posypiesz tą witaminą C, wkroisz dwie parówki do smaku i masz żarcie na kilka dni. Nie zapomnieć i o tym, żeby się Adaś nie przegrzał, gdyż jest chorowity, i żeby Gosia miała zasłonięte dobrze prawe uszko, bo ono ją często boli. A kiedy raz na miesiąc zdezerteruję do kina, to film jest podły, matka wraca nagle wcześniej do domu i zamiast urządzić awanturę za brak odpowiedzialności, płacze i tak ją zastaję po powrocie: płaczącą bezradnie. „Tyle, Boguniu, zwaliłam na ciebie obowiązków, że nawet do kina musisz się wykradać niczym złodziej”. Wówczas trzeba się jeszcze zdobyć na uśmiech. Udać, że co tam, jakie obowiązki, mamo; fajnie jest, superowo, w dechę, cudownie, znakomicie, lepiej być nie może, tylko błagam cię, mamo, nie płacz.
– Przyjrzyj się tej bandzie. Kiwnąć im palcem w bucie, a od razu konają ze śmiechu. – Czarek niby przypadkiem położył rękę na kolanie Bogny.
– Zabieraj łapę. I spływaj – warknęła. – Uczę się idiomów.
– Przyniosę ci jutro kasety z nagraniem. Anglika uczyłem się z nich zaledwie w trzy miesiące…
– Ale ty jesteś geniusz, a ja tępota.
– Ty? Skąd! Jesteś po mnie najzdolniejsza z tej bandy! A wiesz? Formuła nie daruje Zence małpy. Przekonasz się, że będzie z szanowną Zenobią pogrywał.
– Formuła? Pogrywał? Za przypadkową małpę? Formuła jest zasadniczy, lecz na poziomie.
– Stwarza takie pozory, Bogna. To tępy doktryner wyznający jedną jedyną teorię. O bezwzględnym autorytecie pedagoga. Nie zauważyłaś? – ręka Czarka czule powędrowała po plecach Bogny. – Znam się na takich. Mój ojciec powtarza…
– Wszyscy wiedzą, jak niesłychanie ważną osobistością jest twój ojciec – przerwała. – Wszyscy do niego niemal na kolanach… Zabieraj łapsko. Odwal się ode mnie.
Poskutkowało. Czarek szarpnął krzesłem, zmył się bez słowa. Przysiadł się do Beaty.
Zarozumialec – pomyślała Bogna. – Patrzcie go! Anglika wyuczył się samodzielnie w trzy miesiące! Zdał egzamin do tego przeklętego liceum z pierwszą lokatą, ale nawet gdyby zdał z ostatnią, nie ośmielili się, by mu powiedzieć jak mnie: „Wypadłaś miernie, a nasze liceum szczyci się wysokim poziomem nauczania, przyjmujemy cię jednak, ponieważ twoje prace plastyczne, jakie nam przedstawiła twoja matka, świadczą o dużym talencie, my zaś popieramy talenty, poza tym jesteś córką pedagoga, co prawda z podrzędnego liceum, stąd robimy dla córki pedagoga wyjątek. Bądź uprzejma wszak pamiętać, że twoje czesne pokrywają sponsorzy”. Ja to jeden wyjątek, Zenka to drugi. Ja, córka nauczycielki z podrzędnego liceum, i ona, córka dozorcy. Cała reszta to markowe, wyższe półki. Potomstwo spłodzone przez mecenasów, lekarzy, docentów, profesorów wyższych uczelni. Taka Irmina… Ciekawe, w jaki sposób ona w ogóle zdała egzamin? Tajemnica poliszynela – przy pomocy mamusi, znanego chirurga i ordynatora w klinice. Irmina nie musi się obawiać, że obniża poziom; za to mnie i Zenkę, dwa wyjątki, mogą wywalić nawet po pierwszym semestrze. „Ponieważ musisz pamiętać, Bogusławska, że w naszym liceum panuje przykry zwyczaj dla wszelkiej miernoty – już po pierwszym semestrze przeprowadzamy selekcję i ci, którzy się nie sprawdzą, muszą poszukać dla siebie innej szkoły”. Słowa wypowiedziane przez dyrektor Czapicką w obecności przynajmniej dziesięciu obcych nauczycieli były jak policzek. A biedna Zenka, chociaż zdała na szóstki, lecz ze względu na zawód rodzica jest wyjątkowo szczególnym wyjątkiem, tak bardzo obawia się obniżyć poziom, że wszystko wkuwa na pamięć i chyba niedługo naprawdę ostatecznie zgłupieje.