7,00 zł
Joasia opuszcza swoje rodzinne miasto i przeprowadza się na wieś do chorej babci, która potrzebuje pomocy w prowadzeniu gospodarstwa. Nie potrafi jednak odnaleźć się w nowym środowisku. Nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Koleżanki mówią na nią „księżniczka”, gdyż Joasia nie potrafi ukryć swojej niechęci do nich. Czy dziewczynce uda się polubić swój nowy dom, przełamać uprzedzenia i zdobyć przyjaciół?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 38
Pani Janosik przyszła na lekcję w nowej kiecce i nowych szpilkach.
– Wygląda bosko – pomyślała Joasia. – Jedyna nauczycielka w tej koszmarnej budzie, którą da się lubić. I szanować. Jedyna pod każdym względem: młoda, ubrana jak z żurnala. Bo cała reszta to po prostu straszne babska, zaondulowane w baranek, z łapskami jak cepy! Tylko pani Janosik ma normalne dłonie, zadbane, gładkie, białe, a paznokcie pomalowane delikatnym lakierem. No, ale pani Janosik nie babrze się w ziemi, nie trzyma krów ani świń, ani nawet kur. Po niej w ogóle nie widać, że mieszka na wsi i uczy w wiejskiej podstawówce.
Joasia ponownie zlustrowała kreację wychowawczyni. Bez zarzutu. Idealna. Z górnej półki. Musiała sporo kosztować.
– Mój Boże – westchnęła ze współczuciem. – Dlaczego ktoś taki, jak pani Janosik, godzi się na wsiowe życie? Nie ucieknie stąd do wielkiego miasta? I po co jej ta nowa kiecka, szpilki? Dla kogo?
– Hej, młodzi! Macie szczęście. Zamiast zapowiedzianego sprawdzianu będzie przegląd – oznajmiła wychowawczyni, która stała przy biurku z pielęgniarką Anką Pazur. – Chłopaki! Wy na razie w tył zwrot i za drzwi marsz! Pani woźna wyda wam worki na śmieci. Nim pani Ania sprawdzi dziewczyny, zajmiecie się oczyszczeniem szkolnych trawników. Mietek! Drabina zamknięta, więc tym razem nie kombinuj.
Przez klasę przeleciał szmerek tłumionych chichotów. Jesienią, również podczas przeglądu, pani Janosik wygoniła chłopaków na podwórze. Pielęgniarka, Anka Pazur, badała właśnie stan higieny pleców Jadźki Kalisiak, gdy nagle Jadźka pisnęła dziko: „Jezu kochany, ale świnia!” i dała nura pod stolik nauczycielski. Dziewczyny też się dziko rozpiszczały, ponieważ wyglądało na to, że Jadźka zwyczajnie zwariowała, widząc świnię w klasie. Pani Janosik z Anką rzuciły się nieszczęsnej na pomoc, usiłując ją wyciągnąć spod stolika, jednak Jadźka wyła: „Świnia! Tam! Tam! W oknie!”.
Świnia w oknie? Naprawdę, Jadźka wymagała natychmiastowej pomocy lekarskiej! Najpierw świnia w klasie, potem w oknie pierwszego piętra?
Raptem – taki łomot, jakby się ściana szczytowa zawaliła!
A pomoc lekarska okazała się niezbędna i natychmiastowa, ale nie dla Jadźki, a dla Mietka. Bo to on był tą świnią. Podstawił do okna drabinę i podglądał dziewczyny.
– Cóż za chamstwo – opowiadała Joasia w domu. Ten chłopak i ten przegląd. W mojej łódzkiej budzie to nie do pomyślenia! Po pierwsze, nie wolno urządzać przeglądów, ponieważ jest to pogwałceniem dóbr osobistych ucznia! A po drugie, w mojej łódzkiej szkole żaden z chłopców nie ośmieliłby się wejść na drabinę, żeby podglądać!
– W twojej wspaniałej łódzkiej szkole od czasu do czasu przydałoby się pogwałcenie osobistych dóbr ucznia – prychnęła mama. – Nie pamiętasz już śmierdzącej Dorotki, z którą nikt nie chciał siedzieć? Sama o niej opowiedziałaś ze zgrozą w głosie! A twoi dawni, dżentelmeńscy koledzy niby przypadkiem wpadali do żeńskich toalet… O czym również opowiadałaś ze zgrozą w głosie.
Mietek po upadku miesiąc przeleżał w szpitalu z pękniętym stawem biodrowym. Wciąż lekko kulał. Gdy wrócił, Jadźka pierwsza zakochała się w nim bez pamięci, a za nią z pół tuzina innych, tutejszych idiotek. „Bohater”, szeptały z uwielbieniem.
– Po prostu pokazowe kretynki, mamo – opowiadała Joasia. – Owszem, Mietek jest nawet całkiem, całkiem fajny. I wysoki, i brunet, i niebieskie oczy, ale ubiera się w jakieś koszmarne drelichowe spodnie, a łazi stale w jednym, aż skołtunionym od prania swetrzysku, jakby poza nim nie miał co na grzbiet włożyć… I cóż za koszmarne imię: Mietek…
– Rozumiem – odpowiedziała mama. – Gdyby nosił markowe dżinsy, co tydzień inny sweter i miał na imię Krystian, zakochałabyś się i ty… W swetrach, markowych dżinsach oraz imieniu, oczywiście.
– No, chłopaki, za drzwi! – pogoniła pani Janosik. – Już was nie ma!
– Ależ proszę pani! O co mnie pani posądza? – zamamrotał czerwony niczym burak Mietek. – Nawet jak bym chciał, na drabinę nie wejdę…
– Za worki i sprzątać!
– Oj, dobra, dobra… Wynosimy się. Ale torby po chipsach to głównie rzucają dziewczyny… Obżerają się nimi na każdej przerwie…
– Chłopaki, bo stracę cierpliwość!
Wreszcie opuścili klasę.
– Może jednak na wszelki wypadek wystawić warty? – zaproponowała Kasia. Nawet pani Janosik się roześmiała.
Weszła pielęgniarka.
– Co tu tak wesoło? – zapytała i też się zaśmiała.
– Wsiowy tłumok – pomyślała Joasia. Nie znosiła Anki Pazur. Nie mogła na nią wręcz patrzeć, chociaż była śliczna; miała wyróżniającą się spośród miejscowych tłumoków inteligentną twarz, a przede wszystkim, podobnie jak pani Janosik, nie wyglądała na wsiową dziewoję. Kiedy Joasia zobaczyła Annę po raz pierwszy, jeszcze we wrześniu, zaraz po wyprowadzce z Łodzi, aż się żachnęła: – Skąd w tej koszmarnej wsi taka super dziewczyna? Modnie ostrzyżona, modnie ubrana? Spytała babcię, babcia odpowiedziała, że to Anka, ta od Pazurów, którzy mają gospodarstwo za jeziorem. Skończyła dwa lata temu szkołę pielęgniarską. Pracuje w gminnym ośrodku zdrowia i dodatkowo jest na ćwierć etatu szkolną pielęgniarką. – Ale dlaczego tu? Nie dostała pracy w mieście? – Joasia poczuła wielki przypływ sympatii połączonej z przeogromnym współczuciem do tej biednej dziewczyny, która mimo dyplomu nie zdołała się wyrwać do innego świata.
– Joasiu, tu jest jej dom, rodzice, tu się urodziła, wychowała i to jest jej wybór.
– E tam, jej! – oburzyła się natychmiast. – Mnie również tata z mamą nie pozostawili wyboru! Po zawale dziadka postanowili przyjechać, żeby się jakaś ojcowizna nie zmarnowała! Cóż za idiotyzm: ojcowizna! Stary dom, obory i kilka hektarów pola! Postanowili za mnie! No, ale ja jestem nieletnia, więc bez prawa głosu! Natomiast ta Anka jest dorosła! Widocznie ją zmusili i tyle!
– Nie musiałaś przyjeżdżać – głos babci stwardniał. – Moja druga córka proponowała ci dom, opiekę i wspaniałe życie we wspaniałym mieście.
– Babciu, sorki! Nie chciałam cię urazić… – zreflektowała się Joasia. Ciotka Janka od dawna przed nikim się nie przyznaje, że pochodzi ze wsi. Noga ciotki Janki od lat nie przekroczyła progu tego domu; olała pogrzeb dziadka, bo akurat przebywała za granicą, załatwiając sprawy swojej firmy.
– Spróbuję w to uwierzyć, że nie chciałaś – a jednak babcia otarła łezkę, uśmiechnęła się z wyraźnym trudem, z trudem podniosła się z zydla, z trudem ruszyła przez kuchnię do sieni, żeby zaraz iść razem z mamą i tatą do krów, i tych ohydnie chrząkających świń w chlewie. Joasia została w kuchni, dzieląc współczucie między postarzałą tak bardzo po śmierci dziadka babcią a tą nieszczęsną Anką Pazur, którą oczywiście zmuszono do powrotu na wieś. Taka dyplomowana pielęgniarka nieźle zarabia i na pewno ci wredni Pazurowie każą jej jeszcze oddawać całą zarobioną kasę. No, może nie całej… Bo skąd by miała na superciuchy…?
Współczucie dla niecnie wykorzystywanej pielęgniarki trwałoby do dzisiaj, gdyby nie zdarzenie, jakiego Joasia stała się świadkiem w drugim miesiącu pobytu na wsi. Wracając ze szkoły, zobaczyła jadącą furę. Fura była wyładowana kopiasto sianem. Na sianie stała w rozkroku we własnej osobie Anka Pazur. O mój Boże, mój Boże, Anka w gumiakach, w męskiej koszuli, z głową okutaną w chustę. Trzymała lejce, dziarsko pokrzykiwała na konie: „Wio! Wio, maluśkie!”.
Te dziarskie okrzyki to – oczywiście – stwarzanie pozorów. Musiała się, biedaczka, okropnie zawstydzić, że w takiej sytuacji widzi ją nowa uczennica.
Podczas obiadu Joasia, płonąc wypiekami, opowiedziała o tym oburzającym zdarzeniu.
– A cóż cię tak oburza? – zdumiał się ojciec. – Ania jest dobrą córką. Mieszka u rodziców, więc im pomaga.
– Chyba nie po to kończyła szkołę dla pielęgniarek, żeby teraz babrać się w gnoju! – rozsierdziła się Joasia. Aluzja ojca była prosta jak drut. – No, jeśli chodzi o mnie, niedoczekanie wasze! – pomyślała. – W niczym wam tu nigdy nie pomogę! Nie mam zamiaru cuchnąć jak wy krowami! Ani niszczyć sobie rąk zakichanym pieleniem warzywnika!
– A może Ania Pazur lubi babrać się w gnoju? – odezwał się ojciec szczególnym tonem.
Zbyt podniecona Joasia jednak nie zwróciła uwagi ani na szczególny ton w głosie ojca, ani na nagle znieruchomiałą, jakby zastygłą matkę. Wrzasnęła:
– No, jeśli lubi, znaczy, że jest idiotką! ¯aden normalny człowiek nie może lubić takiej obrzydliwej pracy!
– Joanna! – krzyknął ojciec.
– Poniżającej pracy! Te wszystkie tutejsze baby śmierdzą na odległość! Gdy mnie wysyłacie do sklepu, zatykam nos! Ohyda!
– Joanna! Zamilcz!
– Ani mi się śni milczeć! Tę Ankę jej starzy zwyczajnie wykorzystują! A babcia niech mi tu nie wtyka kitu, że niby Anka z własnej woli…
– Joasiu, ja ci powiedziałam prawdę. Ania chciała pracować na wsi… Pomagać ludziom…
– No, patrzcie państwo, jaka ta Ania Pazur wspaniała. Ubóstwia pomagać wiejskim tłumokom oraz swoim starym. Okej, babciu, wierzę ci. W takim razie owa Pazur jest idiotką. Proszę bardzo, jej wybór, być idiotką, śmierdzieć gnojem. Pewno ma również godnego siebie, tutejszego narzeczonego. Krzepkiego chłopa w gumiakach. Pewno wyjdzie za niego za mąż. Urodzi mu sześcioro debilnych dzieci, roztyje się i powiększy szacowne grono wsiowych, tłustych bab.
– Boże, Joasiu… – jęknęła matka.
Ojcu wypadła z ręki łyżka. Brzęknęła.
Chwila nagłej ciszy.
– Cholera, przesadziłam – pomyślała Joasia. Opuściła głowę, oczekując gniewu ojca, płaczu matki, jęków babci.
Lecz cisza trwała.
– Nie chciałam… Poniosło mnie – bąknęła Joasia.
– Owszem, tym razem chciałaś. Byłaś szczera aż do bólu – babcia wstała. – Kochani moi, pozwólcie, ja to ze swoją wnuczką załatwię. Chodź, Joasiu. Widzę, że powinnaś jadać nie w kuchni, lecz w stołowym. Jakże przez ten cały czas musiałaś cierpieć, nos zatykać, siedząc koło mnie: wiejskiej, śmierdzącej baby.
– Babciu… Naprawdę… Uwierz mi. Mamo. Tato. Uwierzcie, błagam!
– Wyjdź – ojca ręka silnie drżała, kiedy podnosił upuszczoną łyżkę.
– Mamo? – Joasia spojrzała błagalnie, lecz mama milczała.
– Wyjdź – powtórzył ojciec.
Babcia nakryła w pokoju stół serwetą dla gości.
– Siadaj. I posłuchaj. Daję ci słowo honoru, że od dziś będę cię osobiście obsługiwać. Zadowolona?
– O Boże, babciu! – Joasia chciała babcię objąć.
– Nie, wnuczko – babcia odsunęła się. – Bądź konsekwentna. Przecież śmierdzę, więc jak możesz obejmować mnie bez wstrętu?
– To nie tak, babciu!
– A jak? Teraz ty mi nie wciskaj kitu. Siadaj. Zaraz podam ci obiad.
– Mam w nosie obiad! – Joasia rozpłakała się. Okropnie głupio wyszło. Koszmarnie głupio. A babcia jest uparta niczym osioł. Do diabła z nią! Więcej nie będzie się poniżać. Przepraszała przecież. Nie chcą jej przeprosin, to nie! Może jadać w stołowym. Nawet dobrze, że bez nich! Ma już dość tych ich wiecznych pogawędek o tym, że krowa ma się wycielić albo że jastrząb porwał kurę!
– A w ogóle to zobaczymy, kto pierwszy pęknie – pomyślała już ze złością. – Jak znam życie, nie miną dwa dni i mama przyleci do mnie w podskokach. Ty, babciu, również nie wytrzymasz bez swojej pyskatej, lecz ukochanej wnuczki! Zwłaszcza że oleję twoje obiady! Tak, tak! Oleję! Wystarczą mi śniadania oraz kolacje!