Przystanek Toskania - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Przystanek Toskania ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy Julię niespodziewanie porzuca mąż, wydaje się, że nic dobrego już jej w życiu nie czeka. Jednak coś się kończy zazwyczaj po to, aby mogło się zacząć coś nowego. Być może to czas, aby zadbać wreszcie o siebie, aby spełnić swoje marzenia. Tymczasem Julia od wielu lat ma jedno marzenie.

JEDNO, ALE ZA TO WIELKIE – ZAMIESZKAĆ W SŁONECZNEJ TOSKANII.

Gdy mija pierwszy szok, kobieta wyjeżdża jako pielęgniarka do pracy do Włoch… tam na jej drodze pojawiają się nowi mężczyźni, którzy mogą odmienić jej życie. Wzruszająca opowieść, której akcja dzieje się w pięknej toskańskiej scenerii i miasteczkach niekoniecznie znanych z popularnych przewodników. Do tego wszystkiego zapachy kuchni włoskiej kuszące bezustannie i historia wielkiej miłości. Bo bez miłości nic przecież nie ma sensu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,4 (1005 ocen)
616
226
107
43
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaganaabooklover

Nie oderwiesz się od lektury

Kiedy sięgałam po historię Julii, kobiety porzuconej przez męża, nie myślałam, że ta opowieść aż tak mnie pochłonie. Przeniesie do Toskanii, pełnej cudownych smaków, widoków i … miłości. Być może stało się tak dlatego, że jest ona trochę podobna do mojej historii i ciekawa byłam jak Julia odnajdzie się w obcym kraju. Co prawda mi było łatwiej, bo miałam wsparcie w mężu, ale łączy nas wykonywany zawód i to, że obie wyjechałyśmy z kraju. Katarzyna Janus oddała w ręce czytelnika historię, która sprawia, że ma się ochotę spakować walizki i wyjechać. Od dawna marzę, aby zobaczyć Toskanię, zatracić się w pięknych widokach i spróbować pysznego jedzenia. Termy, o których wspomniała autorka, to miejsce, które jest i na mojej liście do zobaczenia. Czytając zastanawiałam się, czy Katarzyna Janus miała możliwość zobaczyć te wszystkie miejsca, bo czytając odnosi się wrażenie, jakby się tam było. Książka wciąga od pierwszych stron. Napisana jest bardzo przyjemnym językiem, oddaje klimat Włoch i k...
21
Elusive_Soul

Nie oderwiesz się od lektury

To takie babskie czytadło na długie i chłodne wieczory, ale ciepłe i wzruszające do łez. Gdybym kiedyś, tak jak Julia, bohaterka tej powieści, miała zaczynać wszystko od nowa, zdecydowanie wybrałabym ten sam kierunek – Włochy. Julia, porzucona z furą długów i bez słowa przez męża, jej pierwszą i jedyną miłość, tłamszona i zupełnie bezwolna przez kilka lat małżeństwa, postanawia zamknąć ten rozdział swego życia i spełniając swoje największe marzenie przenosi się do Włoch, marząc o Toskanii, pełnej cudownych smaków, zapachów, widoków i … może miłości? Od czasu do czasu potrzebuję takiej książki, gdzie los ofiaruje nam drugą szansę i tylko od nas i od losu zależy, czy zdołamy ją wykorzystać. Ciepła i klimatyczna lektura, przy której nie trzeba zbyt wiele myśleć – wystarczy chłonąć wszystko, co oferuje autorka i marzyć, marzyć, marzyć…
10
marine1959

Całkiem niezła

Naiwna bajka.
10
Elzunia2016

Nie oderwiesz się od lektury

trochę nie realne, ale możliwe. Bardzo wciągające. bez dlużyzn. pozostawia pozytywne odczucia w chwilach zwątpienia.
10
KarolinaPlis

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna wzruszająca opowieść o życiu
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Statek stojący w porcie jest bezpieczny, ale nie po to

buduje się statki, aby stały w portach.

 

John Augustus Shedd

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

Stała pośrodku pustego salonu, z którego dopiero co wyniesiono ostatnie sprzęty. Od kilku dni ogołacano jej dom ze wszystkiego, co tak pieczołowicie gromadzili przez ostatnie lata. Kamil był estetą, zawsze powtarzał, że lepiej czegoś nie mieć, niż mieć to w złym gatunku. Dlatego wszelkie meble, bibeloty, obrazy i ubrania były z najwyższej półki. Czy zastanawiała się, skąd brał na to pieniądze? Nie!

Okryła się szczelniej płaszczem z miękkiego kaszmiru w kolorze karmelu; kupili go w Marrakeszu na suku. W przeciwieństwie do Kamila, który brzydził się wszystkim, co nie było sterylne i doskonałe, uwielbiała takie miejsca – lokalne orientalne targowiska. A suk zdecydowanie ją oczarował. To był ich ostatni wyjazd zagraniczny, wtedy jeszcze wydawało się jej, że trzyma szczęście za ogon, kochała i była kochana, każdy dzień zdawał się niekończącym pasmem radości. Zdawał się, bo w rzeczywistości wcale nim nie był, tylko ona, naiwna i ślepo zakochana w swym mężu, nie dostrzegała wyraźnych sygnałów. A sygnały były, i owszem. I wtedy tam, na tym targowisku w Marrakeszu, uparła się, żeby kupić ten wyjątkowy płaszcz. Arab, który go im sprzedawał, niemal rozbierał ją wzrokiem, co jeszcze bardziej zdenerwowało i zniechęciło Kamila do zakupu, ale ona wtedy chyba po raz pierwszy w życiu nie ustąpiła, za wszelką cenę zamierzała postawić na swoim. Czyżby wówczas testowała Kamila? Na ile może sobie pozwolić, aby nie wywołać w nim gniewu? By nie musiała później ponosić przykrych konsekwencji swego uporu? Wtedy ustąpił, ale jak się miała wkrótce przekonać, miał swoje powody.

Podniosła kołnierz kaszmirowego okrycia i otuliła się szczelniej jego miękkością. Niewiele jej zostało z ich małżeństwa, ale tego ciucha nie zamierzała się pozbyć. Stanowił jedyny dowód na to, że jednak może mieć silną wolę, że potrafi postawić na swoim, chociaż do tej pory w życiu raczej tego nie czyniła. O, jakże jej się teraz przydadzą determinacja, hart ducha i optymizm. Bo cóż innego jej pozostało?

Przed kilkoma miesiącami Kamil zniknął z jej życia. Nagle i niespodziewanie. Jeszcze poprzedniego dnia jedli kolację, a kiedy następnego wieczora wróciła ze spotkania z przyjaciółkami, zastała dom pusty. W szafach nie było ubrań męża, w garażu – samochodu, a sejf, który Kamil zainstalował za obrazem w salonie, świecił pustkami. A co z niego zniknęło? Oprócz jego kolekcji drogich zegarków cała jej biżuteria. Nie było tego może jakoś szczególnie dużo, ale to, czego najbardziej było jej żal, to bransoletka i kolczyki po mamie. Tylko one jej pozostały, były jak nić łącząca ją z przeszłością, która teraz tak brutalnie została zerwana.

Długo trwało, zanim jakoś doszła do siebie. Najpierw był szok. Niedowierzanie, zaprzeczanie. No bo jak to możliwe, żeby jej przydarzyło się coś tak okropnego? Przecież o takich sprawach to czyta się w książkach, słyszy w telewizji czy w filmach, ale żeby ją coś takiego spotkało? Nie mogła w to uwierzyć, długo usiłowała się z tego otrząsnąć jak z koszmarnego snu. Jednak rzeczywistość nie była snem i w końcu trzeba było się z nią zmierzyć.

Kamil znalazł sobie inną, młodszą, zaledwie dwudziestoparolatkę. I jakież to prozaiczne, okazała się jego nową sekretarką. A ona, Julia, została sama. Nie, nie sama. Z długami! Nie dość, że niewierny mąż zabrał wszystkie cenne rzeczy, to jeszcze okazało się, że od pół roku nie płacił czynszu za ich wynajmowany dom. Co więcej, dom uważała za ich własny i o niczym nie miała pojęcia, bo wszelkimi poważnymi sprawami w ich związku zajmował się Kamil. Ona była tylko dodatkiem, była tą od reprezentowania męża, czyli od niczego. Jak bardzo bezwartościowe życie wiodła do tej pory… Dopiero cała ta sytuacja, która ją spotkała, uświadomiła jej gorzką prawdę.

Z zawodu była pielęgniarką z tytułem magistra. Poznali się z Kamilem przed kilkoma laty, kiedy ona pracowała na oddziale chirurgicznym, a on był operowany na wyrostek. Opiekowała się nim wówczas i zaopiekowała się tak skutecznie, że po pół roku została jego żoną. Cóż to było za wesele! Na sto pięćdziesiąt osób, w ­górach, w przepięknym, drogim pensjonacie. ­Nigdy go nie pytała, skąd miał na to wszystko pieniądze. ­Zawsze jej powtarzał, że jest uczciwym przedsiębiorcą, a ona nie powinna sobie zaprzątać takimi sprawami swej ślicznej główki. Więc nie zaprzątała. Kilka tygodni po ślubie zażądał od niej, żeby przestała pracować. Nie odpowiadały mu jej zmiany, nocki, z których wracała zmęczona, bo jedyne, o czym marzyła, to tylko przespać bez przerwy kilka godzin. Ale przecież nie mogła wtedy dbać o niego. O niego i o siebie, bo Kamil wymagał, aby zawsze była piękna, wypielęgnowana i pachnąca, z elegancką fryzurą i starannie pomalowanymi paznokciami, co zupełnie nie szło w parze z jej pracą. Więc zrezygnowała, bo czegóż nie zrobiłaby wtedy dla ukochanego męża, jakich wyrzeczeń by się nie podjęła, aby tylko go zadowolić? Tak była zaślepiona miłością.

A teraz została sama jak palec. Jej rodzice od dawna nie żyli, była jedynaczką, nie miała nikogo bliskiego. Dalsza rodzina była rozrzucona po Polsce, zresztą nigdy nie miała z nią większego kontaktu. Dziec­i się nie doczekali, bo przez te kilka lat Kamil nie mógł się na nie zdecydować, a teraz? Jego młoda siksa była w ciąży! Jakżeż to bolało… Jakby ktoś ją walnął obuchem w brzuch! W ten pusty brzuch, w którym nie było i już nie będzie żadnego dziec­ka. Kiedy o tym myślała, odnosiła wrażenie, że ktoś brutalnie wyrywa jej trzewia. Ale cóż mogła na to poradzić?

Długi prawie spłaciła, sprzedając wszystko, co zostało po wyprowadzce niewiernego małżonka. Została jej jedynie walizka z ubraniami, i to tymi najzwyklejszymi, bo te z wyższych półek także spieniężyła. Nie przydadzą się jej tam, dokąd się zamierzała udać. Oprócz walizki miała jeszcze podręczną torbę z laptopem, kuferek na kosmetyki i jedyną torebkę, którą sobie zostawiła, w kolorze czarnym, uniwersalnym, pasującym do wszystkiego. I ten płaszcz… W ciepłym kolorze karmelu, jak jej ulubione toffi… Namacalny dowód silnej woli, coś, co sprawiało, że usiłowała nie zwątpić w siebie.

Ostatni raz omiotła wzrokiem wiejące teraz chłodem i przykrymi wspomnieniami puste pomieszczenia jej wymarzonego domu, zamknęła drzwi na klucz, włożyła go pod stojącą przy wejściu doniczkę z araukarią i nie oglądając się za siebie, poszła wprost do czekającej na ulicy taksówki.

Miała trzydzieści trzy lata i zaczynała życie od nowa.

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Kraków przywitał ją chłodem i deszczem. Kiedy wysiadła z pociągu, taszcząc swój cały dobytek zamknięty w jednej walizce, z trudem dobrnęła do postoju taksówek. Wiedziała, że musi oszczędzać pieniądze, bo po rozwodzie i spłaceniu długów nie zostało jej ich wiele, ale nie znała miasta, a podróż tramwajem do miejsca docelowego wydawała się jej czymś niewykonalnym. Już w pociągu zrobiła rachunek swoich finansów i stwierdziła, że to będzie jej ostatni niepotrzebny wydatek. Na usprawiedliwienie miała przede wszystkim swój ciężki bagaż, a że jej siły zostały znacznie nadwątlone po ostatnich przeżyciach i sprzątaniu domu, tym razem czuła się rozgrzeszona.

Skoro nie mogła być szczęśliwa jako żona wybranego przez siebie mężczyzny, postanowiła spełnić wielkie marzenie, które kiełkowało w jej głowie od wielu lat, i przenieść się na stałe do Włoch. Tak, do Włoch! Wyjechać jak najdalej od Polski, gdzie nikt ani nic jej nie trzymało, gdzie jedynie przykre wspomnienia nie dawały o sobie zapomnieć. A gdyby tak jeszcze udało się jej dostać do Toskanii, byłoby to dla niej największe szczęście, ale jeżeli nie teraz, to z pewnością w niedalekiej przyszłości zdoła spełnić to pragnienie. Będzie do niego dążyła wytrwale, ono stanie się teraz jej głównym celem.

Na razie zgłosiła się jako pielęgniarka do pracy we Włoszech. Na szczęście jej dyplom nie stracił jeszcze ważności, nie musiała go zatem nostryfikować. Poza tym przepracowała przecież w zawodzie ładnych parę lat, nie utraciła umiejętności, tego się nie zapomina, to jak z jazdą na rowerze. Owszem, zdawała sobie sprawę, że będzie musiała się podszkolić w niektórych sprawach, ale jej to nie przerażało. Nigdy nie była głupia ani leniwa, lubiła się uczyć, nie obawiała się nowych wyzwań; wręcz przeciwnie – one motywowały ją do działania. Poza tym zawsze starała się śledzić najnowsze informacje dotyczące swojego zawodu, być na bieżąco nawet w czasach, kiedy nie pracowała. Zupełnie jakby przeczuwała, że jeszcze kiedyś jej się to przyda. Że jeszcze kiedyś będzie zdana tylko na siebie.

Firma, która zajmowała się werbowaniem pielęgniarek do pracy w różnych krajach Unii Europejskiej, organizowała przed wyjazdem trzymiesięczny kurs nauki języka na poziomie podstawowym kończący się egzaminem. Jeżeli kandydatka (bo mężczyzn w tym fachu było jak na lekarstwo) zaliczyła taki kurs, mogła wyjechać do wybranego przez siebie kraju, w przypadku Julii do Włoch, ale na miejscu czekało ją kolejne, tym razem trzydziestogodzinne szkolenie, także kończące się egzaminem. Julia zawsze miała dryg do nauki języków, przychodziło jej to jakby od niechcenia i sprawiało wielką frajdę.

Kilka razy byli z Kamilem na wakacjach w Italii; a to zimą na nartach w Livigno czy Canazei, latem nad jeziorem Garda, nad morzem w Caorle czy San Benedetto. Nigdy jednak nie była w swej wyśnionej Toskanii, mimo że wielokrotnie wspominała mężowi o tym marzeniu. Tymczasem on jakby jej na złość za każdym razem wybierał inne miejsce, zawsze we Włoszech – tak bliskie, a jednocześnie tak nieosiągalne były jej cele. Cóż… Taki właśnie był jej pan i władca. Jednak teraz sama zamierzała dokonać tego, o czym śniła po nocach. To nic, że nie stanie się to tak od razu, ale zrobiła już w kierunku Toskanii pierwszy, mały kroczek. Każdy następny będzie tylko łatwiejszy. Bo właśnie takie niewielkie wysiłki konsekwentnie powtarzane sprawiają, że z czasem jesteśmy w stanie zrealizować swoje pragnienia. Trzeba tylko naprawdę czegoś bardzo chcieć i nie siedzieć z założonymi rękami i z głową w chmurach, tylko ruszyć tyłek z kanapy i zrobić wreszcie ten pierwszy krok. Każdy następny będzie już łatwiejszy. Widziała kiedyś taki rysunek – dwie drabiny; jedna z bardzo gęsto zamontowanymi szczeblami, a na szczycie człowiek z rękoma uniesionymi w triumfalnym geście. I obok druga drabina ze szczeblami w znacznych odległościach, zdecydowanie przekraczających możliwość wspięcia się, a u jej podnóża inny człowiek z opuszczonymi w bezsilności ramionami z rezygnacją patrzący na ostatni szczebel tego, co okazało się dla niego nieosiągalne.

Ponieważ marzenia o Toskanii towarzyszyły jej od zawsze, od dwóch lat uczyła się włoskiego, oczywiście w tajemnicy przed Kamilem. Gdyby się o tym dowiedział, zrobiłby wszystko, aby z tych lekcji zrezygnowała, przecież nie mogła umieć więcej niż on. A już na pewno sprawiłby, żeby nie miała okazji sprawdzić swoich umiejętności, czyli nigdy w życiu nie zabrałby jej do Włoch. A tak podczas ich wspólnych wyjazdów ­rozmawiała w tym języku coraz swobodniej, jednak zawsze wtedy, kiedy jego nie było przy niej, a gdy był, udawała, że ni w ząb tych gadatliwych Włochów nie rozumie. Dlatego właśnie teraz przydzielono ją na trzymiesięczny, przyspieszony kurs. Musiała przed kwalifikacją wypełnić składający się z trzydziestu pytań test i na jego podstawie wcielono ją do bardziej zaawansowanej grupy.

W Krakowie zakwaterowano ją w akademiku w pokoju czteroosobowym. Można było wybrać jedynkę, ale jej zależało na oszczędzaniu pieniędzy, a czwórka była najtańsza. Oprócz niej w pokoju mieszkały jeszcze Baśka i Marlena, które zamierzały podjąć pracę w Wielkiej Brytanii, oraz Aldona, która tak jak Julia wybierała się do Włoch. Wszystkie sprawiały sympatyczne wrażenie, no może początkowo oprócz Baśki, która co kilka słów wtrącała jakieś przekleństwo i Julia nie mogła się nadziwić, jak taki chwast językowy potrafi wyjść z kobiecych ust, ale szybko się zorientowała, że Baśka kobietą jest jedynie w dowodzie osobistym, bo więcej wspólnego ma raczej z mężczyznami. Na szczęście pozostałe dziewczyny widocznie nie zamierzały słuchać bez końca takich niecenzuralnych słów i po ostrej wymianie zdań koleżanka się uspokoiła. Przynajmniej w tym względzie, bo nadal potrafiła rubasznie odpowiedzieć którejś ze współlokatorek. Ale poza tym ta wspólnota kobiet zdawała się Julii służyć. Przynajmniej nie było czasu na rozpamiętywanie prywatnych nieszczęść.

Już pierwszego dnia, kiedy jako ostatnia z lokatorek stanęła w drzwiach, zmachana targaniem bagażu na drugie piętro bez windy, i rozejrzała się po twarzach tych trzech kobiet, poczuła do nich sympatię.

– Cześć, jestem Julia – powiedziała nieśmiało, ocierając spocone czoło wierzchem kaszmirowego rękawa.

Był marzec, dziwnie ciepły jak na tę porę roku. Nie przewidziała, że w takim skutecznie chroniącym przed zimnem odzieniu i po wspinaczce po stromych schodach starego budynku, w którym mieścił się akademik, poczuje się jak wykąpana w gorącym rosole. Jej grzywka zlepiła się w strąki, twarz miała zaczerwienioną niczym burak i sapała jak lokomotywa z wiersza Tuwima.

Dziewczyny natychmiast podeszły do niej, pomogły przenieść bagaż na jedyne wolne łóżko, nawet Baśka nie siedziała bezczynnie, tylko podała jej usłużnie szklankę kranówki. Długo w noc rozmawiały, opowiadając o sobie. Każdą coś innego pchnęło do szukania roboty za granicą. Baśka pochodziła z biednej wsi na Lubelszczyźnie, miała pięcioro dziec­iaków w wieku szkolnym, a do tego męża pijaka i nieroba. Co się dziwić, że była, jaka była, skoro sama musiała zarobić każdy grosz, a wiadomo, że w Polsce nawet ciężka praca pielęgniarki na zmiany nie zapewnia kokosów. Marlena dla odmiany pochodziła z Warszawy, była wypieszczoną i wychuchaną przez rodziców jedynaczką, która nagle zapragnęła dobrego życia w Anglii, najlepiej u boku angielskiego męża, a gdyby jeszcze okazał się przypadkowo lordem, byłaby w zupełności usatysfakcjonowana. Natomiast Aldona była najbardziej z nich wszystkich tajemnicza. Powiedziała jedynie, że sprawy rodzinne skłoniły ją do wyjazdu i że ma dwójkę dziec­i na studiach, ale o mężu nie wspominała. Za swój cel, podobnie jak Julia, obrała Włochy. Dla odmiany Julia nie zamierzała niczego zatajać. Wręcz przeciwnie, poczuła nieodpartą chęć zwierzenia się ze swoich problemów. I kiedy już wylała wszystkie żale na wiarołomnego męża, na swój parszywy los, poczuła się znacznie lepiej i chyba po raz pierwszy od wielu miesięcy zasnęła spokojnym snem. Jakby doznała oczyszczenia. Jednak co znaczy kobiece koleżeństwo i wsparcie!

Na kursie Julia okazała się jedną z najlepszych słuchaczek i zdała egzamin celująco. Bardzo zbliżyły się do siebie z Aldoną, być może dlatego, że prawie całe dnie przyszło im spędzać razem. Zajęcia kończyły się późnym wieczorem, z krótką, zaledwie godzinną przerwą na obiad. Kurs okazał się naprawdę bardzo intensywny, ale w końcu nie przyjechały tu zbijać bąków, tylko jak najproduktywniej wykorzystać ten czas. Bo przecież marzenia czekały na każdą z nich, tam, gdzieś w odległych krajach.

Gdy nadszedł dzień rozstania, uściskały się serdecznie z Marleną i Baśką, oczywiście nie obyło się bez łez. Postanowiły pozostać w kontakcie, chociaż zdawały sobie sprawę, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Chciały jednak wierzyć, że może się uda… Julia wraz z Aldoną wsiadły do busa, który zawiózł je do wyśnionej Italii. Aldonę przydzielono do Udine, miała zatem zdecydowanie krótszą podróż w porównaniu z Julią, której w udziale przypadł Rzym. Rzym! Jeśli nie do Toskanii, to dokąd miałaby jechać, jak nie do Rzymu właśnie? Bardzo chciała zobaczyć Wieczne Miasto, stolicę świata, ojczyznę Romulusa i Remusa, kolebkę antycznej cywilizacji. A skąd nazwa Wieczne Miasto? Bo już starożytni Rzymianie uważali Rzym za pępek świata; gdyby upadł Rzym, to reszta świata również. O fakcie, że przydzielono ją do Rzymu, Julia dowiedziała się dopiero dzień przed zakończeniem kursu i dziękowała Bogu, że to nie jej przypadło w udziale Udine. Zdecydowanie wolała Rzym. Oczywiście i na to mogła się nie zgodzić, ale być może musiałaby nie wiadomo jak długo czekać na swą Toskanię. A tak – najpierw Rzym, a później docelowo Toskania. Taki był plan i tego zamierzała się trzymać. Planu B nie było.

Podróż trwała prawie dobę, z krótkimi przerwami na siusianie i rozprostowanie ścierpniętych kończyn. Bus był pełen przyszłych pracowników ochrony zdrowia, w większości kobiet, towarzyszyło im jedynie dwóch rodzynków, ale nie było na czym oka zawiesić. Po przekroczeniu włoskiej granicy pasażerowie wysiadali w różnych miastach, w samochodzie robiło się coraz luźniej, a ostatnim miejscem podróży, jak się wkrótce okazało, był Rzym właśnie. Wreszcie pozostały trzy osoby – jeden z mężczyzn, ten najbardziej niepozorny, Julia i jeszcze jedna dziewczyna, której wcześniej nigdy nie widziała na kursie. Nie rozmawiali ze sobą w czasie podróży zbyt wiele, ot, wymieniali jedynie zdawkowe uprzejmości.

Do Udine Julia jeszcze prowadziła konwersację z Aldoną, ale później głównie milczała, pogrążona w myślach. Spoglądała przez okno na – co tu dużo mówić – dość posępny krajobraz. Dookoła było szaro i jakoś tak smętnie, Włochy nie zrobiły na niej spektakularnego wrażenia. Bo czego się niby spodziewała o tej porze roku? Palm i lazurowego nieba? Był pierwszy dzień marca, ni to już wiosna, ni jeszcze zima. Ani śniegu nie było, szczególnie na północy Włoch, ani oczekiwanego ciepła i słońca. Myślała o Kamilu, o tym, że bez niego w gruncie rzeczy jest jej lepiej, jest szczęśliwsza, przede wszystkim spokojniejsza. Nie musiała mu dogadzać, dopasowywać się do wyznaczonych ram, nadskakiwać mu, drżeć z obawy, czy będzie z niej zadowolony. Tak, tak zdecydowanie było lepiej…

Dochodziła północ, kiedy wreszcie dojechali do Rzymu i mimo wielkiego podekscytowania, które towarzyszyło jej przez całą drogę, krótko przed osiągnięciem celu zasnęła. Gdy ją obudzono, nie mogła odżałować, że nie dotrwała do końca podróży w pełnej świadomości. Czuła się jak mała dziewczynka, której odebrano obiecaną nagrodę. A to dlatego, że ten pierwszy moment, kiedy ujrzy się to, o czym śniło się od dawna, był dla niej zawsze bezcenny. A tu figa z makiem.

Rzym przywitał ją rzęsistym deszczem. Nie dość, że było ciemno, zimno, to jeszcze ta ulewa. Zupełnie jakby to obce miasto płakało nad jej smutnym losem, jakby jej nie chciało… Otrząsnęła się z tego nieprzyjemnego wrażenia, przecież nie może myśleć tymi kategoriami. Przyjechała tu, aby spełniać swoje marzenia, a nie po to, by nadal się nad sobą użalać. Dawne życie zostawiła w Polsce, tutaj pragnęła zacząć wszystko od nowa i musiała wierzyć, że to „nowe” będzie wspaniałe. I tego się zamierzała trzymać!

Kiedy zaspana wysiadła z pojazdu, zobaczyła wybrukowaną uliczkę na starym mieście. Kocie łby lśniły w marcowym deszczu, a żółte światło niskich latarni kładło się na nich, zupełnie jakby chciało ułożyć się do snu. Julia ziewnęła, ta cisza wielkiego miasta zakłócona jedynie delikatnym szumem deszczu, łagodna poświata, znużenie podróżą – to wszystko wywołało w niej nieodpartą senność, skutecznie przeganiając utrzymujące się przez tyle godzin podekscytowanie. Jednak kiedy rozejrzała się uważniej wokoło, dostrzegła mury starych kamienic, terakotowe donice poustawiane tu i ówdzie, wprawdzie o tej porze roku bez bujnej roślinności, ale piękne same w sobie. Zobaczyła kamienne schodki, wiekowe okiennice i poczuła się, jakby nagle znalazła się w środku jakiejś baśni. Tylko czekać, aż zacznie dziać się coś magicznego…

Kierowca wyjął jej bagaże z samochodu.

– Musi pani przejść na sąsiednią ulicę, za tym rogiem. – Wskazał palcem w kierunku skrzyżowania dwóch wąskich uliczek. – Tam jest zakaz wjazdu, dlatego musiałem zatrzymać się tutaj. Pani dom jest pod numerem siedem. Proszę zadzwonić dzwonkiem, czekają tam na panią.

Była ostatnią pasażerką. Kiedy kierowca zatrzasnął klapę bagażnika i podał jej dłoń na pożegnanie, poczuła się nieswojo.

– Nie pójdzie pan tam ze mną?

Roześmiał się i pokręcił głową.

– Nie, na tym moje zadanie się kończy. Niech się pani nie boi, jest pani przecież dużą dziewczynką, a Rzym to nie Trzeci Świat, przynajmniej nie w tej dzielnicy. Będzie dobrze. Proszę pamiętać, numer siedem! Czekają tam na panią!

To powiedziawszy, mężczyzna wsiadł do samochodu, włączył silnik i ruszył powoli, machając jej jeszcze przez okno na pożegnanie. Po chwili Julia widziała tylko tylne światła busa odbijające się czerwienią od mokrej ulicy.

Przecież wiedziała, że numer siedem! Dostała przed wyjazdem komplet dokumentów i plan pobytu na najbliższe dni, do czasu podjęcia pracy. A facet traktował ją jak głupią gęś. Jakby do trzech nie potrafiła zliczyć! Westchnęła, złapała za rączkę torby podróżnej, kuferek z kosmetykami i torebkę zarzuciła sobie na ramię i w towarzystwie turkotu kółek walizki odbijającego się echem od ścian kamienic ruszyła we wskazaną przez kierowcę stronę.

Po chwili stanęła przed kamienicą. Ściany, mające w tym świetle kolor zbrązowiałej wyblakłej karminowej czerwieni, z odrapanym tu i ówdzie tynkiem, nie zachęcały do odwiedzenia tego przybytku. Kiedy jednak spojrzała na stare dwuskrzydłowe drzwi o malachitowej barwie, poczuła dziwne ciepło rozlewające się jej po sercu. Mosiężna klamka wyświecona od tysięcy dotykających ją dłoni była niczym magiczny przycisk otwierający wrota do innego świata. Kołatka w kształcie głowy lwa, równie wyglancowana jak klamka, zdawała się przyzywać Julię. Zastukała nią kilka razy, najpierw nieśmiało, delikatnie, a kiedy nie usłyszała po drugiej stronie żadnego dźwięku, uczyniła to jeszcze raz, zdecydowanie śmielej. Przypomniała sobie, że kierowca kazał jej zadzwonić dzwonkiem, nigdzie jednak takowego nie dostrzegła. Tym razem poskutkowało. Usłyszała szybkie kroki i po chwili ku jej radości w drzwiach stanął zaspany starszy mężczyzna. Co się dziwić, było już grubo po północy. Pobrużdżone policzki, worki pod oczami i obwisłe powieki świadczyły bezspornie o jego dość sędziwym wieku, jednak kiedy się uśmiechnął, jego oblicze przybrało zdecydowanie dobroduszny wyraz.

– Buonasera, signora – powiedział niskim, nieco ochrypłym głosem. – Czekałem na panią.

Wpuścił ją do środka. Weszli do przestronnego holu, którego podłoga wyłożona była tu i ówdzie spękanymi marmurowymi płytami albo czymś, co marmur przypominało. Julia przyjrzała się gospodarzowi. Pan mógł mieć około siedemdziesięciu lat, jednak trzymał się prosto niczym struna. Miał na sobie bonżurkę z ­granatowego flauszu, spod której wystawała piżama w granatowo-czerwoną kratkę, na stopach zaś skórzane pantofle. Siwe, krótko przycięte włosy sterczały mu zabawnie w różne strony. Prawdopodobnie musiała go wybudzić ze snu, widocznie nie zdążył się jeszcze uczesać. Przyglądając się jej, zabawnie mrużył oczy.

– Parli italiano? – zapytał.

Czy mówi po włosku?

– Un po’ – odpowiedziała, skinąwszy głową.

Bo mówiła trochę, umiała się przecież porozumieć w codziennych sprawach. A nawet i w tych medycznych nie miała już większych trudności.

Podeszli do niewielkiego kontuaru, przy którym szybko spisali formalności. Widocznie późnej porze i chęci udania się przez gospodarza na spoczynek zawdzięczała tak błyskawiczne załatwienie papierkowej roboty, bo znając z mediów opieszałość południowców, spodziewała się, że będzie tu tkwić znacznie dłużej.

– Zaprowadzę panią do jej pokoju, signora Giulia – odezwał się starszy pan. – Io sono Franco.

„Ja jestem Franco… – pomyślała. – To miłe”.

– Franco! Va bene! – uśmiechnęła się, podając mu drobną dłoń.

Po chwili wspinali się po stromych, wąskich schodach. Oczywiście jej pokój musiał się mieścić na poddaszu! Ostatni odcinek schodów nie dość, że był stromy, to jeszcze kręty, zupełnie jakby wdrapywała się na wieżę, w której miałaby zostać zamknięta na cztery spusty niczym księżniczka przez wiele, wiele lat. Franco chciał jej pomóc wnieść walizkę, ale przecież nie mogła na to pozwolić starszemu panu, dlatego wziął jedynie jej kuferek z kosmetykami. Zasapana, z trudem dźwigała ją więc samodzielnie, podążając za mężczyzną. Jednak widok pokoju wynagrodził jej ten wysiłek.

Bo to był pokój z jej marzeń. Typowo włoski, stuprocentowo taki, jaki być powinien, o jakim śniła, gdy było jej źle. Białe ściany o nieco nierównym tynku, drewniane belki na suficie, balkonowe drzwi przesłonięte cienką firanką, których ze względu na padający deszcz i jej okrutne zmęczenie nie zamierzała dzisiaj otwierać – to pierwsze, co rzuciło się jej w oczy. Wnętrze było proste, ale jednocześnie funkcjonalne i eleganckie. Meble z surowego drewna tu i ówdzie jedynie delikatnie pobielono, a poza tym inspirowany śródziemnomorską przyrodą wystrój utrzymano w ciepłych kolorach ziemi. Takie barwy miały miękki dywan, po którym natychmiast zapragnęła stąpać boso, zasłony powieszone po obu stronach okien do towarzystwa delikatnych firanek, narzuta na łóżku, a nawet koc przewieszony przez fotel. Ten ostatni mebel jako jedyny stanowił w tym pokoju odmienny akcent, ponieważ jego obicie miało ognisty kolor terakoty.

Kiedy pan Franco dyskretnie opuścił pomieszczenie, Julia zdjęła kaszmirowy płaszcz, usiadła na brzegu łóżka, wzięła kilka głębszych oddechów i powiodła wzrokiem po pokoju.

„To będzie moje miejsce na ziemi przez kilka najbliższych miesięcy… – pomyślała z rozrzewnieniem. – I jest perfetto”.

Opadła na łóżko, przymknęła powieki. Tylko na chwilkę, na małą chwilkę…

 

***

 

Obudziło ją jasne słońce. Delikatne promienie przedzierając się przez żaluzjowe okiennice padały prosto na jej twarz, spędzając z oczu resztki snu. Julia przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, ale kiedy rzeczywistość do niej dotarła, przeciągnęła się z rozkoszą. Nasłuchiwała odgłosów wielkiego miasta, które – jak się domyślała – nie były jeszcze tak donośne, jak to zapewne będzie w poniedziałek. Ot, sobotnia rzeczywistość. Zrozumiała, że przez całą noc leżała zwinięta w kłębek, przykryta swoim bezcennym, kaszmirowym płaszczem. Nie wiedziała nawet, kiedy zasnęła, nie zarejestrowała także faktu, kiedy umościła się wygodnie na łóżku, nie mówiąc już o przykryciu się. Nadal była w stroju, w którym podróżowała. Tej nocy nie miała nawet siły, aby się przebrać, nie mówiąc o wzięciu prysznica. Zębów także nie umyła, co ostatnio zdarzyło się jej chyba jeszcze w szkole podstawowej. Ale co tam, przecież to dzisiaj właśnie był pierwszy dzień z jej nowego życia, pierwszy krok w jej marzeniach, mogła przecież z tej okazji zrobić sobie małe święto. Znowu przeciągnęła się z leniwą rozkoszą i ze świadomością, że niczego nie musi. Ani dzisiaj, ani jutro. Dopiero pojutrze, w poniedziałek, ­zacznie pierwsze zajęcia na kursie, a przed nią dwa dni na odpoczynek i zwiedzanie. Właśnie, ­zwiedzanie!

Zerwała się z łóżka, otworzyła szeroko drzwi balkonowe, a następnie popchnęła okiennice, których wczoraj nie zauważyła. Znalazła się na małym, otoczonym kutą balustradą, półokrągłym balkonie, na którym stały terakotowe donice. O tej porze roku były jeszcze puste, jedynie z niektórych smętnie wyzierały jakieś suche badyle. Ku swej radości stwierdziła, że pogoda diametralnie się zmieniła. Na błękitnym niebie jasno świeciło słońce. Włoskie słońce! Włoskie słońce na włoskim niebie! Rozejrzała się wokoło, biorąc kilka głębszych wdechów. Jak okiem sięgnąć widziała dachy domów z charakterystycznymi dachówkami w kolorze ochry, a między nimi sterczące niczym czułki jakiegoś pozaziemskiego stworzenia maszty anten telewizyjnych. Zdziwiła się, że w dobie telewizji satelitarnej jest tu ich jeszcze tyle, jednak była to stara część miasta i zapewne jej mieszkańcy hołdowali nadal swoim przyzwyczajeniom. W oddali dostrzegła coś, co, jak się domyśliła, musiało być czubkiem kopuły Bazyliki Świętego Piotra. To miasto ją przyzywało, takie piękne, tajemnicze, a ona tu stała tak bezczynnie! Spojrzała na zegarek, dochodziła dziewiąta trzydzieści. Tyle czasu zmarnowała, a tu Rzym czekał!

Nie trwoniąc więcej ani chwili, zrzuciła ubranie i weszła do łazienki, która wielkością niemalże dorównywała pokojowi. I ku uciesze Julii była tam wanna. Uwielbiała poleżeć w pachnącej pianie, taka kąpiel zawsze dawała jej odprężenie, żaden prysznic nie był w stanie tego zastąpić. Jednak teraz nie miała czasu na dogadzanie sobie, przecież czekało na nią to historyczne miasto, a ona nie mogła go zawieść. Wzięła zatem szybki prysznic, siedząc w kucki w żeliwnej wannie. Owa wanna, jak na włoską przystało, wspierała się na lwich łapach, ale nie było w niej nic pospolitego ani tandetnego, pasowała do tego miejsca jak ulał, jakby ją uszyto na miarę.

Julia nie zawracała sobie głowy układaniem fryzury, podobnie jak robieniem makijażu. Szybko wysuszyła włosy i przyczesała je w pośpiechu. Była ruda jak marchewka, od urodzenia. Kiedyś jako nastolatka wstydziła się swoich włosów, nie znosiła ich, ale w końcu je zaakceptowała. Gdy związała się z Kamilem, kazał jej się przefarbować na blond. Zrobiła to, bo zaślepiała ją wtedy miłość. W imię miłości zrobiłaby dla niego w tamtym czasie wszystko, stała się zatem jasną blondynką o długich, falowanych włosach. Bo on tak lubił. To nic, że codziennie musiała wstawać czterdzieści minut przed nim, aby umyć głowę i wymodelować fryzurę; on wręcz tego od niej żądał. Miała być stale piękna, pachnąca i cała dla niego. Ale kiedy się rozwiodła, jeszcze tego samego dnia poszła do fryzjera, kazała się obciąć na krótko, przefarbować na wściekły, rudy kolor i taki nosiła do dzisiaj, chociaż włosy zdecydowanie zdążyły już urosnąć. I czuła się w tym wcieleniu znakomicie, poza tym powoli odzyskiwała swój naturalny odcień, a tym samym swoje prawdziwe ja. Zrobiła jeszcze szybko kreski pod oczami, kilkoma ruchami pociągnęła tuszem rzęsy, włożyła dżinsy, niebieski sweterek i skórzaną kurtkę, na ramię zarzuciła mały plecak, na stopy wdziała wygodne adidasy i już po chwili lekka niczym motyl sfruwała po stromych schodach. Przelotnie w holu ujrzała jeszcze pana Franca, pomachała mu ręką na przywitanie.

– Buongiorno, signor Franco! – zawołała z entuzjazmem i nie czekając na jego pozdrowienie, pomknęła dalej.

Zaczęła od śniadania. Jak się okazało, tuż za rogiem znalazła klimatyczną, małą kafejkę. Caffetteria da Lucia – tak brzmiał napis na szyldzie nad wejściem. Nazwa od razu przypadła Julii do gustu i natychmiast poczuła burczenie w brzuchu, przecież wczoraj nie jadła kolacji, a resztki prowiantu przygotowanego na drogę skończyły się jej już po dziewiętnastej. Zdawała sobie jednak doskonale sprawę, że nie naje się zanadto typowym włoskim colazione, czyli śniadaniem (nie mylić z kolacją) – caffe e cornetto, będącym niczym innym jak mocną czarną kawą i rogalikiem. Takie śniadanko to i owszem, smakowałoby jej, ale nie nasyciłoby na długo, a miała przecież przed sobą wiele godzin zwiedzania. Powinna dzisiaj zrobić jakieś zakupy. Jej pokój był wyposażony w mały aneks kuchenny z jednopalnikową elektryczną kuchenką, z powodzeniem zdoła przygotowywać sobie posiłki, ale nie miała na to dzisiaj czasu, Rzym wzywał!

Weszła do środka kawiarenki i rozejrzała się ciekawie. Zauważyła kilka pustych stolików przykrytych obrusami w biało-beżową kratę. Czyżby Włosi byli już po porannej kawie i po śniadaniu? Albo może raczej przed? A może to z powodu soboty wszyscy Rzymianie wylegiwali się jeszcze w pieleszach, dosypiając po imprezowej piątkowej nocy? Dostrzegła jedynie starszego mężczyznę opróżniającego przy barze filiżankę espresso. I w tym samym momencie dotarł do niej niezwykle nęcący zapach czegoś smażonego albo pieczonego na słodko. Aromat domowego ciasta? Racuchów? A może jeszcze zgoła czegoś innego, co jednak z powodzeniem zanęciło jej zmysły. Spojrzała w górę, nad ladą wisiała wielka tablica z napisem CRESPELLE, czyli naleśniki, a pod spodem wypisane były przeróżne nazwy. Co prawda niczego one Julii nie mówiły, ale pomyślała, że już jest dobrze.

Za barem pojawił się mężczyzna, mniej więcej w jej wieku, przystojny jak na południowca przystało, z lekkim ciemnym zarostem na policzkach, co dodawało mu tego charakterystycznego wyglądu śródziemnomorskiego macho. Uśmiechnął się do niej zniewalająco, ale nie dała się na ten uśmiech nabrać, czytała wiele o Włochach, uwodzenie mieli we krwi, dziedziczyli je wraz z genami po swoich męskich przodkach.

– Buongiorno, signorina – przywitał ją z uśmiechem, wpatrując się prosto w jej oczy. Czy jakakolwiek kobieta potrafi się oprzeć takiemu spojrzeniu?

– Buongiorno – odpowiedziała. – Crespelle? – Z emocji nie mogła sklecić mądrzejszego zdania.

– Crespelle? – zapytał ze zdziwieniem mężczyzna.

– Si – odparła stanowczo.

Dyskusja chwilę trwała, ale niestety Julia nie rozumiała wielu słów, co bardzo ją przygnębiło, bo zważywszy na pracę, którą miała wkrótce zacząć, nie wróżyło to dobrze. Pocieszył ją jedynie fakt, że mężczyzna mówił szybko i chyba z jakimś akcentem, a może w jakimś dialekcie? Koniec końców wkrótce siedziała samotnie przy równie samotnym stoliku i pałaszowała ułożony na liściach sałaty wielki naleśnik z nadzieniem z szynki, sera, pomidorów i oliwek, dodatkowo posypany parmezanem, który ona do tego wszystkiego obficie polała jeszcze keczupem. Starszy mężczyzna stał nadal przy barze i odwrócony w jej stronę przyglądał się jej bezceremonialnie, z brwiami lekko uniesionymi na znak zdziwienia. Tymczasem ona z błogim uśmiechem błąkającym się po twarzy popijała wyśmienite cappuccino i czuła się, jakby wygrała los na loterii. Na koniec zamówiła jeszcze trzy cornetto z nadzieniem morelowym, jeden pochłonęła natychmiast, a dwa pozostałe zawinęła w serwetkę i schowała do plecaka. Na później.

„Jak zwiedzić Rzym w dwa dni?” – myślała.

Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że przecież pozostanie tu przez jakiś czas (jaki, tego na razie nie wiedziała), dzięki czemu z pewnością będzie miała jeszcze niejedną możliwość, aby wałęsać się po tym Wiecznym Mieście i podziwiać jego piękno, z drugiej jednak strony przez te dwa dni, które miała akurat wolne, pragnęła zobaczyć jak najwięcej. Zupełnie jakby gonił ją czas, jakby obawiała się, że to nie może być prawdziwe, że ona tutaj, we Włoszech, może podążać za swoimi marzeniami i nikt nie będzie jej w tym przeszkadzał… Kiedy wymyślała scenariusz tego dwudniowego zwiedzania, co rusz zmieniała decyzje. Najlepiej by było, gdyby mogła zobaczyć wszystko jednocześnie, a że niestety nie mogła, po wyjściu z cafeterii zdała się na los i po prostu zamknęła oczy, otworzyła przewodnik po Rzymie na chybił trafił i dziabnęła w niego palcem wskazującym, a kiedy ponownie na niego spojrzała, zobaczyła zdjęcie Koloseum.

– Va bene! – powiedziała do siebie i przyklasnąwszy, ruszyła w kierunku widniejącego w oddali wejścia do stacji metra.

 

***

 

Ledwie trzymała się na nogach, kiedy późnym wieczorem wróciła do swej rezydencji na poddaszu, jak już w myślach nazywała nowe lokum. Stopy bolały ją tak, że miała wrażenie, iż za chwilę zapłoną żywym ogniem. Musiała jeszcze po drodze zrobić jakieś zakupy, przede wszystkim kupić coś do jedzenia, co w późnych godzinach nie było sprawą łatwą, jednak udało się jej znaleźć w pobliżu niewielki sklepik otwarty przez całą noc. Oczywiście sprzedawano w nim głównie alkohol, ale udało się jej dostać słoik dżemu brzoskwiniowego, chleb tostowy, ser żółty i mascarpone, do tego kawę, mleko, herbatę, jakieś herbatniki, sucharki i banany. I butelkę białego wina, bo bez niego nie byłaby w stanie się dzisiaj obejść, przecież musiała jakoś uczcić to swoje szczęście. I to wszystko miało jej wystarczyć do poniedziałku. Cóż, jakoś da radę przeżyć na tym skromnym prowiancie.

W pokoju panował lekki zaduch, dlatego natychmiast po powrocie otworzyła szeroko drzwi balkonowe i stanęła w nich, opierając ręce na futrynach i nabierając głęboko w płuca rześkiego powietrza. Nad dachami domów dojrzała różowopomarańczowoczerwoną poświatę zachodzącego słońca. Pomyślała, że nie potrzebuje telewizora, kiedy ma tak spektakularny widok. Naprędce przygotowała dwie kromki tostowego chleba z dżemem, spałaszowała je na stojąco, otworzyła butelkę, nalała sobie małą szklaneczkę, weszła do łazienki, gdzie szybko zrzuciła ubranie, i po chwili leżała już w wannie, popijając całkiem przyzwoite w smaku wino za niewiele ponad trzy euro za butelkę.

Przymknęła powieki, odpłynęła myślami do minionego dnia. Zobaczyła przed sobą znowu te fascynujące miejsca. Koloseum… Nie wyobrażała sobie, że jest takie ogromne. Już kiedy wyszła ze stacji metra Colosseo i spojrzała w stronę zabytku, poczuła, jak z przejęcia wali jej serce. A przecież nie była jakąś gąską z małej wioski, kawałek świata już zdążyła zobaczyć, jednak ukochane Włochy zawsze wzbudzały w niej wielkie emocje, tym bardziej że Kamil w czasie trwania ich małżeństwa z pewnością na złość odmawiał jej tej przyjemności, a do Rzymu, mimo wielu próśb, nie zabrał jej nigdy ani nie pozwolił pojechać tam samej. Podobnie z Toskanią, ale to wszystko nie miało już teraz żadnego znaczenia. Była wolna i mogła sobie robić, co chciała!

Kiedy tylko myślała o Rzymie, natychmiast widziała Koloseum: nie inne zabytki, ale właśnie ten amfiteatr, i z pewnością dlatego los, który postanowił w końcu być dla niej nieco bardziej łaskawy, pokierował jej palec w przewodniku właśnie na tę stronę. Na szczęście nie musiała czekać zbyt długo w kolejce po bilet, początek marca miał swoje plusy, jeśli chodzi o zwiedzanie. Wkrótce po przekroczeniu jednego z osiemdziesięciu wejść przysiadła na starym kamieniu, na którym być może nie wolno jej było usiąść, ale wokoło znajdowało się naprawdę niewielu ludzi i chyba nikt nie zwracał na nią uwagi. Otworzyła przewodnik, poczytała o obiekcie, chociaż i tak sporo o nim wiedziała, po czym przymknąwszy oczy, wyobraziła sobie odległe czasy.

Wydało jej się, że wręcz słyszy szczęk zbroi, ryczenie lwów, odgłosy wydawane przez inne dzikie zwierzęta broniące się przed okrutnymi oprawcami, czyli ludźmi zabijającymi je w bestialski sposób wyłącznie dla rozrywki, okrzyki walczących gladiatorów i przerażonych niewolników zapędzonych tam niczym bydło, wrzaski żądnego krwi i mocnych wrażeń pospólstwa zasiadającego na trybunach… To wszystko wywołało w niej przerażenie. Jak ludzie mogli być aż tak zdziczali, bezwzględni wobec innych ludzi i bezbronnej zwierzyny? Dlaczego w tych czasach życie ludzkie ceniono tak nisko? Nie wspomniawszy o zwierzętach, które w ogóle się nie liczyły. Wzdrygnęła się, szybko otworzyła powieki i z ulgą stwierdziła, że to tylko jej fantazja, a amfiteatr jest pusty. I znowu uderzył ją jego ogrom, wyobraziła sobie drewnianą podłogę pokrywającą widoczne teraz podziemia, dawniej pewnie sprawiającą wrażenie jeszcze większej. I natychmiast ujrzała kałuże krwi, znów w swej podświadomości poczuła jej słodkawy zapach, ponownie przebiegł ją zimny dreszcz. Obeszła wokoło arenę, szybko zwiedziła podziemia i czym prędzej ruszyła do wyjścia. Doznała dziwnego przygnębienia. Zapach krwi poległych tu ludzi i zwierząt, który zdawała się wyczuwać, prześladował ją, jakby się za nią snuł; nie mogła się go pozbyć.

Pospiesznie skierowała swe kroki w stronę Forum Romanum. Tu było zgoła inaczej, jakoś tak donośniej, historia zdawała się do niej przemawiać. Mogłaby przez długie chwile stać nad każdą ruiną, każdym kamieniem, który od nie wiadomo kiedy tkwił w tym miejscu, niejednego zdarzenia był świadkiem i gdyby umiał mówić, wiele mógłby opowiedzieć. Nie mogła poświęcić na to całego dnia, zdawała sobie jednak sprawę, że jeszcze kiedyś tu wróci, to miejsce było pełne magii, coś ją tu ciągnęło, jakby każdym swoim zmysłem odbierała szepty: „chodź do nas… zostań z nami…”. W ogóle to miasto działało na nią w jakiś dziwny sposób, jakby budziło w niej tajemnicze nadprzyrodzone moce. Nigdy czegoś takiego nie odczuwała. „Ciekawe, czy wszyscy turyści tak mają…” – myślała.

Zanurzyła się głębiej w wannie, ale woda już nieco ostygła, dolała zatem gorącej. Nie zamierzała jeszcze kończyć tej przyjemności. Upiła kolejny łyk wina, znowu przymknęła powieki. Tym razem ujrzała Palatyn… To w tym właśnie miejscu według legendy Romulus założył Rzym. Czy miała w sobie coś z prawdy? Zazwyczaj tak jest, że w legendach jest cząstka historii, ale czy i tym razem? Julia wyobraźnię miała przebogatą, dlatego natychmiast puściła wodze fantazji, by ujrzeć, jak to tu było kiedyś, przed wiekami. Czy chciałaby żyć w tamtych czasach? W starożytnym Rzymie? Uśmiechnęła się do siebie. Nie… Chyba nie. Zbyt okrutny to był okres.

Woda w wannie wystygła zupełnie, szklanka po winie była pusta, dłonie i stopy Julii pomarszczyły się jak u staruszki. Powoli umyła się, wytarła miękkim ręcznikiem, włożyła piżamę. Kiedy weszła do pokoju, nalała sobie jeszcze jedną szklaneczkę wina, wypiła duszkiem, weszła pod ciepłą kołdrę i z podekscytowaniem pomyślała o czekającym ją jutrzejszym dniu, zwiedzaniu kolejnych cudownych miejsc, a później o poniedziałkowej nauce i nowych obowiązkach. Chyba natychmiast zasnęła.

Śniła…

Niespiesznie przechadzała się po Forum Romanum. Miała na sobie przewiewną, białą tunikę, włosy w jej naturalnym płomiennym kolorze były misternie ufryzowane na starożytną modłę, stopy zdobiły skórzane sandałki z cienkich, plecionych paseczków w barwach jasnego brązu. Czuła się w tym stroju niezwykle lekko, nic nie krępowało jej ruchów. Było ciepło, słońce stało wysoko na niebie, zewsząd dochodził gwar ludnego miasta, ale o dziwo nie widziała żadnych ludzi. Była sama, zupełnie jakby odbywała przechadzkę po wirtualnym mieście, jakby była wewnątrz jednego z tych filmików, które oglądała na YouTubie w 3D, a przedstawiających rekonstrukcję starożytnego Rzymu. Jednak ona czuła się tam dobrze, nie miała wrażenia, iż coś jest nie tak, wszystko zdawało się na swoim miejscu. Jakby wreszcie jej pociąg wjechał na właściwe tory. I była zadowolona. Czy szczęśliwa? W tym śnie z rozkoszą przymknęła powieki i głęboko do płuc wdychała ciepłe powietrze.

Tak pachniał Rzym…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2022

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: © Anna Wiraszka

Zdjęcie na okładce: © Janoka82/iStock

 

Redakcja: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa

Korekta: Anna Walczak | Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-530-7

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.