Dopóki będziemy kochać - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka

Dopóki będziemy kochać ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

PRZEPIĘKNA HISTORIA O TYM, ŻE PRAWDZIWA MIŁOŚĆ ZAWSZE CIĘ ODNAJDZIE.

Anna Czarnecka, piękna dziennikarka, wyjeżdża do włoskiego zamku Miramare. Ta podróż wiele zmieni w jej życiu. W krótkim czasie na swojej drodze spotka kilku interesujących mężczyzn – Antoniego, autora poczytnych powieści, Feliksa, architekta z Paryża i tajemniczego Mikołaja. Któremu z nich powinna zaufać? Czy osoby z jej najbliższego otoczenia, redaktor naczelna Barbara Wierszewska, zwana Zołzą, Agata, jej nietuzinkowa przyjaciółka i Mareczek – wredny kolega z redakcji, pomogą jej w podjęciu decyzji? I jaką rolę w życiu Anny odegra piękny zamek Miramare?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 33 min

Lektor: Jaskuła GabrielaGabriela Jaskuła
Oceny
4,4 (150 ocen)
86
44
15
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Czterdziestka na rozdrożu i pojawia się trzech interesujących mężczyzn.Kogo wybierze i jak potoczy się jej los? Katarzyna Janus nie zawiodła mnie---to życiowa , mądra i wzruszająca historia.Polecam!
10
Patrizia2019

Dobrze spędzony czas

👍👍😀
00
Joamiz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Alpaka629

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, ciepła, wciągająca
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przypadek jest tym, co losowi wypada z rąk.

Władysław Grzeszczyk

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Anka zbiegała ze schodów, a wszystko w niej wrzało.

Dawno nie była taka zdenerwowana. Nie, zdenerwowana to za mało powiedziane. Ona była wzburzona, wkurzona do granic możliwości! I najchętniej użyłaby zdecydowanie mniej cenzuralnego kolokwializmu, gdyby tylko potrafiła kląć. Ale nie potrafiła. Miała tak od dziecka; nawet kiedy podczas zabawy na podwórku chłopcy jej dokuczali albo później, już w szkole, ktoś zaszedł jej za skórę, nie umiała używać nieparlamentarnych słów. A być może to przyniosłoby jej ulgę bądź przynajmniej chwilowe uspokojenie. Tym razem osobą, która tak ją wyprowadziła z równowagi, był nikt inny jak jej szefowa. To stare babsko już samo nie wiedziało, czego od niej wymagać. Naczelna co chwilę zmieniała decyzje. A przecież jeszcze tak niedawno obiecała jej ten wymarzony projekt. Anka miała przeprowadzić wywiad ze swoim ulubionym pisarzem, Bartoszem Lisem, którego najnowsza powieść właśnie się ukazała. Tak bardzo czekała na współpracę z tym fantastycznym człowiekiem, a tu masz. Figa z makiem. Bo jaśnie pani po raz kolejny zmieniła zdanie. I zupełnie nie liczył się fakt, że już od ośmiu lat pracowała w tej redakcji i miała naprawdę spore doświadczenie. A kto dostał wywiad z Lisem? Oczywiście Mareczek! Pupilek tej zołzy! Piesek salonowy, co to liże ją po tyłku, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja. Ufff…

Klatka schodowa wydawała się nie mieć końca. Redakcja czasopisma o nazwie „Dziewięć Muz” mieściła się na szóstym piętrze jednego z nowych warszawskich wieżowców. Dziewięć muz to dziewięć córek Zeusa, z których każda opiekowała się konkretną dziedziną sztuki, nauki, kultury i jak sama nazwa pisma wskazywała, umieszczano w tym magazynie artykuły dotyczące literatury, muzyki, filmu, a także opisywano wiele ciekawych wydarzeń ze świata nauki. I pomimo że nie można go było zaliczyć do pospolitych tabloidów, grono czytelników było naprawdę imponujące.

Nowoczesny wieżowiec liczył dwanaście pięter i jedynie na dwóch ostatnich były mieszkania, pozostałe piętra zajmowały różne firmy, stowarzyszenia, kancelarie, towarzystwa ubezpieczeniowe i Bóg wie co jeszcze, a cały parter z wielkimi przeszklonymi oknami zaanektował bank. Za każdym razem, kiedy Anka wchodziła do budynku, zastanawiała się, czy właściciele tej instytucji finansowej nie boją się złodziei w tak łatwo dostępnych pomieszczeniach, ale widocznie musieli mieć dobre zabezpieczenia, skoro w tym właśnie miejscu ulokowali swoją filię.

W biurowcu oczywiście była winda, jakżeby inaczej, ale Anka z tą swoją klaustrofobiczną przypadłością korzystała z niej w wyjątkowych wypadkach. Najczęściej wtedy, kiedy spóźniona do pracy po imprezowej nocy nie miała zwyczajnie kondycji, aby pokonać sto czterdzieści sześć stopni. Tak, wielokrotnie dokładnie je policzyła. Tym razem zbiegała, a właściwie z nieokiełznaną furią sfruwała z tych wysokości, a jedyne, czego pragnęła, to zaczerpnięcia świeżego powietrza. Od kilku minut, kiedy to na dywaniku u głównej redaktorki usłyszała tę hiobową wieść, miała nieustanne wrażenie, że ktoś ją ściska za gardło, że z pomieszczenia, w którym dopiero co przebywała, nagle ktoś wyssał powietrze, tworząc tam nieprzyjazną dla ludzkich płuc próżnię, uniemożliwiającą jej swobodne oddychanie. I kiedy zdruzgotanej dziennikarce zostało do pokonania ostatnie półpiętro, nagle jak spod ziemi wyrósł przed nią mężczyzna, z którym w tej swojej nieposkromionej irytacji o mało się nie zderzyła. Facet wchodził powoli na górę ze spuszczoną głową, głęboko nad czymś zamyślony, i gdy w ostatnim momencie wyhamowała tuż przed nim, raptownie uniósł ku niej twarz, a wtedy ich oczy się spotkały. I stało się coś dziwnego, coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła, o czym czyta się chyba jedynie w romansach. Otóż odniosła wrażenie, że trafił ją grom. Mężczyzna także prawdopodobnie poczuł się dziwnie, bo znieruchomiał ze wzrokiem utkwionym w jej jasnobłękitnych oczach. Stali tak naprzeciwko siebie, sekundy w otaczającym ich świecie płynęły, a dla nich czas jakby się zatrzymał. Oboje nie widzieli tej zimnej klatki schodowej, na moment zupełnie zapomnieli, dlaczego się tu znaleźli, zupełnie jakby ktoś rzucił na nich urok. Widzieli jedynie głębię swych spojrzeń. Gdyby ktoś ją zapytał, jak ten człowiek wyglądał, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Widziała jedynie jego oczy, utonęła w  ich.

W końcu on pierwszy oprzytomniał.

– Dzień dobry… – powiedział jakimś takim ochrypłym głosem.

Anka tylko skinęła głową. Nie dość, że od momentu wyjścia z gabinetu redaktorki brakowało jej tchu, to jeszcze do tego ktoś całkowicie odebrał jej głos. Co się zatem stanie za chwilę? Czego jeszcze jej ubędzie? Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, a ponadto czuła się dziwnie oszołomiona. Musiała jak najszybciej wyjść z budynku i niezwłocznie zaczerpnąć świeżego powietrza, bo czuła, że inaczej wkrótce się udusi. Ignorując zatem nieznajomego, kilkoma susami pokonała ostatnie stopnie i po chwili wreszcie znalazła się na zewnątrz. To nic, że lał deszcz. To nic, że miała dzisiaj na sobie jedwabną bluzkę, która natychmiast przemokła, ukazując dokładnie jej koronkową bieliznę, a pod nią piersi. Anka nie zwracała na to uwagi, chociaż dla przechodniów musiała stanowić nie lada atrakcję. Stała z przymkniętymi powiekami, poddając się spadającym kroplom i zupełnie nie zważając na rozpływający się po jej twarzy, starannie wykonany makijaż.

I w końcu całe napięcie zaczęło z niej schodzić, serce uspokoiło swój rytm, a ona spróbowała myśleć rozsądnie. I dotarło do niej, że być może nie ma wyboru. Nie ma alternatywy, jeżeli chodzi o pracę. Najchętniej rzuciłaby ją tu i teraz przez tę wredną naczelną, ale… Z jednej strony zatrudnienie się w tej redakcji było jej marzeniem, to tam właśnie rodziły się artykuły, których żaden dziennikarz nie musiał się wstydzić. Dokładnie takie, jakie ona sama najbardziej lubiła czytać. Poza tym pracowali tam wspaniali ludzie (no, może oprócz tej zołzy szefowej), większość z nich cieszyła się ogólnokrajową sławą, z niejedną z tych osób polubiła się tak naprawdę szczerze, ale nie mogła już dłużej wytrzymać z tą podłą babą. Jednak z drugiej strony… czy decyzja podjęta w chwili wzburzenia miałaby tak wiele zaprzepaścić? Jednym poczynionym w emocjach krokiem przekreślić wszystko, czego do tej pory dokonała? Przekreślić marzenia? Przecież kochała swoją pracę, choć zdecydowanie nie kochała swojej szefowej. Co zatem miała zrobić? Nie wiedziała.

Pokręciła głową z rezygnacją. Westchnęła głęboko.

Cóż, widocznie przyjdzie jej jeszcze trochę poczekać na swoją szansę. Może powinna uzbroić się w cierpliwość i przetrwać gorsze chwile? Przecież kiedyś musi się jej udać! Przetarła dłonią twarz i wróciła do budynku, kierując się prosto do łazienki mieszczącej się na parterze, tuż obok wejścia do banku. Zamierzała doprowadzić się tam do porządku, poprawić rozmazany makijaż, osuszyć się trochę i jakby nigdy nic wrócić za swoje biurko.

Jakby nigdy nic.

 

 

***

 

Dni w redakcji płynęły spokojnym rytmem. Po niefortunnej wymianie zdań z szefową i zawaleniu się całego służbowego świata życie zawodowe Anki wróciło na poprzednie tory. Życie osobiste również, chociaż z tych torów nigdy jak dotąd nie wypadło. A może powinno?

Anka miała już prawie czterdzieści lat, chociaż nikt jej tyle nie dawał. Była bardzo atrakcyjną kobietą. Długonoga smukła blondynka z wielkimi niebieskimi oczami od zawsze wzbudzała zainteresowanie płci przeciwnej. Proste włosy obcięte „na boba” dodawały lekkości jej szczupłej twarzy. Ubierała się niebanalnie, nie ukrywając przy tym swych kobiecych atrybutów w postaci ładnego biustu i wąskiej talii. I co? I nic! Od dawna była sama. Samiutka jak palec. Owszem, miała rodziców (jacy byli, tacy byli, ich się przecież nie wybiera), koleżanki, a szczególnie jedną przyjaciółkę – Agatę, znajomych z pracy i nie z pracy, ale jeżeli chodzi o tego jednego jedynego – do dzisiaj jakoś go nie znalazła. Oczywiście, były krótsze lub dłuższe związki z osobnikami płci przeciwnej, ale nie przetrwały próby czasu. Żaden z wybranków nie zdał egzaminu. I w końcu doszła do wniosku, że widocznie nie każdy nadaje się do tego, aby iść przez życie z drugim człowiekiem. Niektórym pasuje bycie samemu ze sobą i najlepiej nie zatruwać innym życia. Tak też czyniła, jednak w głębi duszy wcale nie było jej z tym dobrze.

Czy miała jeszcze nadzieję na znalezienie odpowiedniego partnera? Oczywiście! Była przecież romantyczką, po uszy zakochaną w cudownej literaturze, z którą z racji swego zawodu nigdy się nie rozstawała. W wydawnictwie wraz z dwiema innymi osobami (w tym z salonowym pieskiem, Mareczkiem) zajmowała się właśnie działem literatury. Owszem, pisała o różnych książkach: kryminałach, thrillerach, powieściach psychologicznych (te lubiła szczególnie, tak jak i psychologię jako dziedzinę nauki), ale nigdy nie ukrywała, że najbliższa jej sercu była jednak literatura obyczajowa. Chociaż wyjątek stanowił jeden z jej ulubionych autorów, Bartosz Lis właśnie, który tworzył niesamowite thrillery psychologiczne. Akcja, narastające napięcie i całkowicie zaskakujące zakończenie niezmiennie ją fascynowały. Na samo wspomnienie o nim, a właściwie o jego twórczości, po raz kolejny dopadł ją smutek, ale natychmiast spróbowała się otrząsnąć. Nie zamierzała poddawać się ponuremu nastrojowi, nie miała tego w zwyczaju. Zawsze w życiu starała się wierzyć, że szklanka jest w połowie pełna.

– Anka! Proszę do mnie!

Z zamyślenia wyrwał ją głos naczelnej. Barbara Wierszewska była kobietą zdecydowanie po pięćdziesiątce, z niewielką nadwagą, usiłującą i wiek, i tuszę ukryć pod płaszczykiem młodzieżowej nonszalancji. Nikogo w redakcji już nie dziwił jej zaskakujący strój – obcisłe dżinsy z wielkimi dziurami na udach czy kolanach, workowate bluzy albo dla odmiany nadmiernie obcisłe bluzeczki, jakby zdjęte z młodszej siostry (lub raczej córki) eksponujące obfity biust w takim stopniu, że podczas każdej rozmowy Anka miała wrażenie, że ten za chwilę wypadnie ze zbyt ciasnego trykotu, a jej nieszczęsnej jeszcze przyjdzie go łapać.

– Tak, pani redaktor? – Pokornie stawiła się przed czcigodną pryncypałką.

– Usiądź, moja droga – odpowiedziała Wierszewska jak zwykle protekcjonalnym tonem.

Anka posłusznie wykonała polecenie, siadając na wyjątkowo niewygodnym krześle stojącym po drugiej stronie wielkiego, zawalonego papierzyskami biurka szefowej, ale ponieważ zza tej sterty prawie nie mogła jej dostrzec, przesunęła się nieco w bok. Wywołało to na twarzy przełożonej lekkie zirytowanie objawiające się dyskretnym uniesieniem lewej brwi. I tak dobrze, że podnosiła tylko brew, a nie na przykład głos, ale, co tu dużo mówić, za każdym razem ten gest przyprawiał wezwaną o chwilową palpitację serca. W tej sytuacji nie kombinowała już więcej z tym krzesłem, pozostając na miejscu.

– Wezwałam cię do siebie – szefowa miała w zwyczaju zwracać się do wszystkich podwładnych per ty – bo mam dla ciebie nowe zadanie.

Anka spojrzała na swą rozmówczynię z nieukrywanym zaskoczeniem. Prędzej spodziewałaby się reprymendy niż nowego projektu, chociaż za chwilę może się okazać, że to zadanie spowoduje u niej ­depresję.

– Słucham… – odpowiedziała z wyczekiwaniem, fiksując wzrok na przełożonej tuż poniżej jej prawej dziurki w nosie, gdzie niezmiennie tkwiła sporych rozmiarów brodawka. Anka z tej odległości nie mogła tego dostrzec, ale doskonale wiedziała, że na czubku, niczym antenka telewizyjna, tkwią dwa sztywne włoski. Kpiono z naczelnej, że ściąga nimi wszelkie rozmowy toczące się w redakcji. Niezrozumiałym i zadziwiającym był bowiem fakt, że szefowa wiedziała zawsze o wszystkim i wszystkich nie wiadomo skąd. A właściwie wiadomo – antenka. A tak swoją drogą to Anka nie mogła zrozumieć, jak w dwudziestym pierwszym wieku kobieta taka jak jej chlebodawczyni, kreująca się na osobę nadążającą za trendami mody i urody, mogła nosić na swej twarzy coś takiego. Gdyby to jej, Anki, dotyczyło, bez wahania poszłaby pod nóż. Jedno ciachnięcie i byłoby po kłopocie. Rach-ciach.

– Wiesz, kto to taki, Antoni Hartman? – Ostry głos przełożonej wyrwał ją z rozmyślań.

Hartman, Hartman… Szukała tego nazwiska w zakamarkach pamięci. Dzwoniło, tylko nie wiedziała, w którym kościele. Nagle sobie przypomniała. A! Ten Hartman…! Facet był z zawodu historykiem, interesował się głównie okresem drugiej wojny światowej. Pisał powieści osadzone w tych właśnie realiach, nawet na podstawie jednej z nich nakręcono dość popularny serial. Jednak dla Anki druga wojna światowa była ostatnią dziedziną, którą mogłaby się zająć zawodowo. Nie znosiła tej tematyki, z zasady nie oglądała dotyczących jej filmów ani nie czytała książek związanych z tym okresem. Czego mogła zatem chcieć od niej Wierszewska?

– Tak, wiem, pani redaktor. To autor powieści, w których akcja rozgrywa się głównie w czasach wojennych.

Naczelna z zadowoleniem pokiwała głową.

– Zgadza się. Otóż chciałabym, żebyś napisała o nim artykuł. O nim i o jego nowej powieści.

– Ja? – Anka nie mogła ukryć zdziwienia. – Dlaczego ja?

Brew Barbary Wierszewskiej po raz drugi powędrowała w górę.

– A dlaczego nie? – zapytała srogim głosem.

– Bo pani wie, że to nie moja bajka. Jeżeli chodzi o ­literaturę, to interesuje mnie wszystko oprócz właśnie okresu tej wojny. Ani się na tym nie znam, ani tego tematu nie czuję.

– Dobremu dziennikarzowi taki drobiazg by nie przeszkadzał. Daję ci szansę, moja droga, a ty nie chcesz z niej skorzystać? Cóż… w takim razie będę musiała to zadanie powierzyć komuś innemu.

– Nie, pani redaktor. Oczywiście, podejmę się tego zadania. – Anka natychmiast się zgodziła, bo doskonale wiedziała, że jeżeli tego nie zrobi, to długo, długo nie dostanie żadnego ciekawego tematu. – Jak zwykle dam z siebie wszystko.

– No, i to rozumiem. – Szefowa klasnęła w dłonie, chociaż nie wydawała się zdziwiona decyzją podwładnej. Prawdopodobnie strategię tego podstępu już dawno sobie zaplanowała. Chciała z pewnością dać Ance do zrozumienia, iż powierza jej coś ważnego, aby zatrzeć jej rozczarowanie faktem, że wywiad z Lisem dostał ten cholerny Mareczek. – Pan Hartman będzie u nas w redakcji w poniedziałek, przygotuj sobie na ten dzień zestaw ciekawych pytań. Jeżeli będziesz miała z tym jakiś problem, Marek chętnie ci pomoże. Sam miał się tym zająć, ale, rozumiesz, ma teraz zbyt wiele pracy. Jednak da ci materiały o Hartmanie i trochę informacji o jego powieści. Pisze o jakimś włoskim arystokracie, który w czasie wojny walczył w Afryce, zresztą wszystkiego się dowiesz od Mareczka. A teraz pędź do pracy, moja kochana, nie trać czasu. Raz, raz!

„Pędź do pracy, nie trać czasu. Raz, raz… – Anka przedrzeźniała w myślach przełożoną. – I na dodatek w poniedziałek! – myślała ze złością. – A dzisiaj już piątek. Nie zostawiła mi zbyt wiele czasu na przygotowania, jędza jedna. Niech ją ta cholerna brodawka zeżre!”

Gdy z rozmachem otworzyła drzwi do pokoju, gdzie obok trzech innych stało jej biurko, z całym impetem wpadając do środka, zderzyła się z kim? Oczywiście z Mareczkiem. Niósł akurat stertę jakichś papierzysk, które niczym wielkie białe motyle rozfrunęły się po całym pomieszczeniu.

– A ty co wyrabiasz? Ślepa jesteś? – wydarł się na nią, a po chwili wysyczał przez zaciśnięte zęby: – Zbieraj to teraz!

– Sorry – powiedziała potulnie i przykucnęła, podnosząc z podłogi rozsypane kartki.

Nie chciała z nim zadzierać, w tej sytuacji nie mogła. Przecież musiała uzyskać od niego informacje dotyczące Hartmana, inaczej w żadnym wypadku nie zdąży dobrze się przygotować do wywiadu. Fakt, było to dla niej niesłychanie upokarzające, ale cóż… Praca wymaga poświęceń. Spojrzała na niego z poziomu nieco powyżej podłogi i spostrzegła przede wszystkim jego sporych rozmiarów piwny brzuch. Marek nie był w gruncie rzeczy brzydkim facetem, tylko jakimś takim rozlazłym. Nadmiar miękkiej tkanki tłuszczowej zgromadzony na podbródku, brzuchu, okolicach kości krzyżowej, palcach dłoni, udach czynił z niego kogoś mało apetycznego i atrakcyjnego dla płci przeciwnej. Zupełnie jakby był ulepiony z jakiejś miękkiej glutowatej masy. A na dodatek jego strój, stale niedoprasowany, rozmemłany, to wystająca ze spodni koszula, to pognieciony kołnierzyk krzywo ułożony w wycięciu rozciągniętego swetra, to różne kolory skarpetek czy sznurówek w butach i tym podobne detale składały się na obraz Mareczka. Do tego nieco rudawe, wiecznie rozczochrane włosy i okulary w grubych oprawkach, na których można było dostrzec przegląd tygodniowego menu właściciela, a jeszcze jego aroganckie zachowanie, często wręcz bezczelne, nieuprzejmość, nieuczynność, pogarda wobec współpracowników, demonstrowanie swojej wyższości… Można by tak długo wyliczać, w każdym razie to wszystko sprawiało, że Mareczek zdecydowanie nie był lubiany w redakcji.

Podniosła się z kucek i wręczyła nadętemu koledze plik niestarannie ułożonych kartek, które dopiero co z tak wielkim trudem pozbierała z podłogi.

– Proszę. – Starała się, aby jej głos brzmiał jak najbardziej uprzejmie. – Naczelna powiedziała, że udostępnisz mi materiały o Hartmanie.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział oschle.

W Ance zaczęło się gotować.

– Nie? To może pójdziemy do niej i zapytamy? – Była gotowa chwycić drania za to jego wygniecione ubranie i udowodnić, że mówi prawdę.

Przez chwilę przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym podszedł do swojego zabałaganionego biurka, które wyglądało dokładnie tak samo, jak jego właściciel – niechlujnie i nieprzyjaźnie, po czym poszperawszy w stercie papierów, wyjął z niej kilka kartek, przejrzał je pobieżnie, większość odłożył i tylko dwie z nich rzucił z nonszalancją na biurko Anki.

– Masz – powiedział burkliwie.

– Dzięki – odpowiedziała, biorąc kartki do ręki i, jak się mogła spodziewać, znalazła w nich niewiele informacji, dokładnie tyle, ile przeczytałaby w internecie, wpisując w Google hasło „Antoni Hartman”. Spojrzała na Marka z pogardą, ale on już na nią nie patrzył, pisał coś w komputerze z miną pełną satysfakcji i tym szatańskim złośliwym uśmieszkiem pod nosem, czyniącym jego twarz jeszcze bardziej nieprzyjazną i odpychającą.

„Niech cię diabli…” – pomyślała i ostentacyjnie wrzuciła kartki do kosza. Kątem oka zauważyła, że Mareczek to spostrzegł, i tym razem, ku jej zadowoleniu, mina mu nieco zrzedła. „Sama sobie poradzę. Ja wam jeszcze wszystkim pokażę. Wojna czy nie wojna, wywiad będzie świetny, już moja w tym głowa”.

 

 

***

 

Piątkowy wieczór i całą sobotę spędziła przy komputerze, zbierając materiały o Hartmanie. I owszem, sporo ciekawych informacji o nim znalazła. Przejrzała także w wyszukiwarce jego zdjęcia, których było zaskakująco niewiele, i nie była do końca pewna, czy są chociaż w miarę aktualne, ale nie one były najważniejsze. Skonstatowała jedynie, że widocznie autor strzeże swojej prywatności, chociaż to nie do końca szło w parze z byciem poczytnym pisarzem. Dowiedziała się poza tym, że ukończył studia na Wydziale Nauk Historycznych Uniwersytetu Wrocławskiego, napisał osiem powieści, z czego akcja wszystkich osadzona była oczywiście w czasach drugiej wojny światowej, przed dwoma laty zrobił doktorat, miał na koncie kilka publikacji naukowych. Z jednej strony nie lubiła takich intelektualistów, podobnie jak miała dystans do wszelkiego rodzaju gwiazd i celebrytów. Ach, ci artyści… kochliwi, depresyjni, dwubiegunowi, szaleni. Z drugiej jednak strony wolała ich niż tych jajogłowych inteligentów. Zazwyczaj rozmowa z nimi ją męczyła.

Odnalazła informacje na temat ostatniej pracy Hartmana. Udzielił wywiadu w radiu. Wysłuchała podcastu z jego udziałem i, ku jej zdziwieniu, temat ją zaciekawił. Otóż jej przyszły rozmówca pisał powieść osnutą wokół prawdziwych dziejów włoskiego arystokraty, księcia Amedeo d’Aosty, niesłychanego przystojniaka, który w czasach wojny walczył w Afryce. Przyglądała się uwiecznionej na zdjęciu postaci: atrakcyjnemu wysokiemu mężczyźnie o sylwetce prostej jak struna, ubranemu w biały wojskowy mundur i skórzane wysokie oficerki. Południowy typ urody z czarnymi włosami na tle tego białego munduru prezentował się wręcz zjawiskowo. „A gdyby tak można było złożyć mężczyznę doskonałego…” – myślała. Jej ideał miałby zapewne sporo cech tego charyzmatycznego księcia. Westchnęła z tęsknotą, kiedy z chwilowego letargu wyrwał ją dźwięk dzwonka u drzwi.

– Anka! A ty co? Niegotowa?

To Agata, jej najlepsza przyjaciółka, wpadła z impetem do małego mieszkanka, czyniąc jak zwykle wiele zamieszania. – Miałyśmy przecież iść potańczyć! Zapomniałaś?

Zapomniała. Zrobiła przepraszająco-niewinną minę, kierując wymownie wzrok na rozłożony na stole laptop i notatki.

– Praca? Znowu praca? O, nie! Tym razem się nie wywiniesz. Dalej, zbieraj się, na dole taksówka czeka. Masz pięć minut.

Anka westchnęła z rezygnacją. Pięć minut to dla niej i tak zanadto. Przeczesała szybko szczotką włosy, zrobiła nowe kreski pod oczami, przejechała błyszczykiempo ustach, psiknęła się na szyi nowymi perfumami i już była gotowa.

– Co? W tym chcesz iść? Oszalałaś chyba! Nie ma mowy! – Agata jednym ruchem otworzyła szafę, szybko przesuwając wieszaki. Przytrzymała ten z zieloną jedwabną bluzką, spojrzała na nogi Anki i stwierdziwszy, że czarne dżinsy będą pasowały, rzuciła w przyjaciółkę wybranym ciuchem. – Dalej, przebieraj się. Została ci minuta.

Wystarczyła. Po chwili obie zbiegały po wypaczonych drewnianych schodach przedwojennej kamienicy i wkrótce siedziały na tylnym siedzeniu taksówki. Podstarzały otyły kierowca raz po raz zerkał na nie ze wstecznego lusterka łakomym wzrokiem.

Klub o nazwie Niski Parter mieścił się rzeczywiście na parterze jednego z niedawno wybudowanych budynków służących celom handlowo-rozrywkowym. Przyjaciółki lubiły tam chodzić, chociaż nie zdarzało się im to zbyt często. Obie zapracowane, nadal singielki, wiele godzin spędzały w swoich firmach. Agata studiowała z Anką dziennikarstwo, ale po studiach zatrudniła się w jednej z popularnych rozgłośni radiowych i tam robiła coraz większą karierę. Anka uwielbiała podczas pracy słuchać radia Przystanek Warszawa i słodkiego głosu kumpelki zapowiadającej przeboje z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Obie były fankami muzyki z tych czasów i rozumiały się w tej kwestii doskonale. Zresztą w innych też.

Tego sobotniego wieczora Niski Parter był pełen ludzi. Muzyka grała, szum rozmów nie cichł ani na moment, w pomieszczeniu unosił się zapach damskich perfum zmieszany z aromatem różnych alkoholi i, co tu dużo mówić, innymi mniej przyjemnymi ludzkimi wonnościami. Agata wzięła Ankę za rękę i poprowadziła wprost do baru, gdzie bez porozumienia z przyjaciółką zamówiła dla nich obu po Krwawej Mary. Nie musiała pytać Anki, czego się napije, dziwnym trafem w lot odgadywała jej myśli. Po chwili obie siedziały na wysokich hokerach i sączyły drinki, rozglądając się po sali w poszukiwaniu znajomych. Napoje przyjemnie rozlewały się w przełyku, pozostawiając na ustach posmak dojrzewających w pełnym słońcu pomidorów z turbodoładowaniem w postaci procentów. Wkrótce Agata dojrzała kolegę z pracy, pomachała do niego i już po chwili mężczyzna był przy nich.

– Anka, poznaj Piotrka, kumpla z radia.

Podali sobie ręce, ale trudno było im rozmawiać, bo akurat didżej grał wyjątkowo głośny utwór. Piotrek pochylił się do ucha Agaty, po czym pociągnął ją za rękę w stronę parkietu. Dziewczyna spojrzała jeszcze pytająco na przyjaciółkę, a kiedy ta przyzwalająco skinęła głową, po chwili zniknęła w tłumie.

Anka została sama.

Nie widziała żadnej ze znanych jej osób, mimo że usilnie wypatrywała ich w tym rozbawionym tłumie. Zresztą, co się dziwić, zapracowana dziewczyna nie miała w Warszawie zbyt wielu znajomych, a co dopiero przyjaciół. To raczej Agata była tym rozrywkowym typem, a Anka korzystała na tym przy okazji. Zrezygnowana odwróciła się do baru i zamówiła drugiego drinka. Kiedy sączyła go powoli, kątem oka dostrzegła siadającego na stołku obok mężczyznę mniej więcej w jej wieku. Zamówił piwo, upił kilka łyków i spojrzał na nią. Zaczynało jej trochę szumieć w głowie. Chyba narzuciła sobie zbyt szybkie tempo, ale co niby miała robić sama przy barze?

– Mogę ci zamówić coś do picia? Jeszcze jedną Krwawą Mary? – zapytał sąsiad z krzesła obok.

Dopiero teraz uważniej na niego spojrzała i odniosła wrażenie, że już się gdzieś spotkali, jednak kolorowe migające światła skutecznie ukrywały oblicza wszystkich obecnych. Nie była nawet w stanie określić, jaki jej rozmówca ma kolor włosów, nie mówiąc już o oczach czy rysach twarzy. Po jego swetrze tańczyły właśnie barwne mazańce, których źródłem były dyskotekowe lampy. Pomyślała, że od tych świateł można dostać ataku padaczki, przymknęła na moment oczy. Trochę wirowało jej w głowie.

– Możesz. Poproszę o wodę.

Uśmiechnął się i zamówił to, o co prosiła. Jego uśmiech był taki miły. Zupełnie nie sprawiał wrażenia faceta, który przyszedł tu na podryw.

– Szukasz dziewczyny? – zapytała bez ogródek. Krwawej Mary skutecznie rozwiewała jej nieśmiałość.

Znowu się uśmiechnął i pokręcił głową.

– Nie, nie szukam. Umówiłem się tu z kumplem, ale kiedy przyszedłem, dostałem właśnie od niego SMS, że się spóźni. Zatem czekam na niego, popijając piwo. A ty?

– Ja jestem z przyjaciółką, ale przed chwilą poszła tańczyć ze swoim znajomym.

– Masz ochotę zatańczyć?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Zawroty jeszcze bardziej się nasiliły, dlatego duszkiem wypiła pół szklanicy wody, którą tyle co postawił przed nią barman.

– Trochę kręci mi się w głowie. Dawno nie piłam alkoholu, a tu dwa drinki jeden po drugim. Muszę trochę spasować. Poza tym niewiele dzisiaj jadłam, nie miałam czasu. – Uśmiechnęła się przepraszająco, właściwie nie wiedzieć dlaczego. – Nie mam wprawy, rzadko piję ­alkohol.

Znowu ten uśmiech.

– Nie ma problemu. Możemy porozmawiać.

Na szczęście muzyka nieco ucichła, grano właśnie jakiś spokojny kawałek.

– Mogę poznać twoje imię?

– Jestem Anka.

– A ja Tolek. Tak mówią do mnie przyjaciele.

Podali sobie dłonie. Światła przestały migać i całe pomieszczenie zalała teraz spokojna zielonkawoniebieska poświata. Dzięki wypitej wodzie poczuła się znacznie lepiej, a że działanie alkoholu jeszcze nadal trwało, nie czuła się niezręcznie w towarzystwie obcego mężczyzny.

– Czym się zajmujesz? – zapytał, pociągając łyk piwa. Na jego górnej wardze został delikatny ślad pianki. Anka wpatrzona w usta Tolka bezwiednie oblizała swoje, na co on się roześmiał, po czym starł pozostałości po piwie papierową chusteczką.

– Poproszę jeszcze jedną Krwawą Mary – powiedziała do barmana, starając się ukryć zażenowanie.

– Jesteś pewna? – zapytał głosem, w którym wyczuła troskę.

Kiwnęła tylko głową. Po chwili przed nią stała szklaneczka z krwistoczerwonym płynem, ale jakoś odeszła jej ochota na kolejny łyk. Obracała ją jedynie w palcach, od czasu do czasu spoglądając na zawartość.

– Czym się zatem zajmujesz, jeżeli to nie tajemnica? Bo jeżeli jesteś tajną agentką służb specjalnych, to nie było pytania.

Roześmiała się. Pomyślała, że czuje się w jego towarzystwie wyjątkowo swobodnie, jakby znali się już od dawna. Jednak niechętnie opowiadała ludziom, że jest dziennikarką, szczególnie tym nowo poznanym. Zaraz stawali się jacyś tacy sztywni, jakby się bali, że zdoła prześwietlić ich skrzętnie skrywane tajemnice.

– Jestem… można tak ogólnie powiedzieć, humanistką. A ty? – Od razu zmieniła temat.

– Ja… śledzę stare dzieje.

– O! Glina? – Nie kryła zaskoczenia.

– Nie do końca. Chociaż tropienie wchodzi także w zakres mojej pracy. Coś jak Sherlock Holmes w nieco innym wydaniu.

Znowu się zaśmiała. Bawił ją.

– Czyli mamy ze sobą coś wspólnego – odpowiedziała, a on nie zapytał, co miała na myśli.

I rozmawiali. O wszystkim oprócz pracy. O swych poprzednich związkach, planach wakacyjnych, podróżach, studiach. A ona popijała Krwawą Mary łyk za łykiem, aż w końcu nadszedł ten moment, że nie poczuła tych ostrzegawczych sygnałów, które poczuć powinna, tak bardzo zaabsorbowana swym rozmówcą. I stało się. Niestety, miała taką przypadłość, że nie potrafiła się upić, bo nagle zaczynała rzygać. Nigdy nie urwał się jej film, nigdy nie tańczyła po pijaku na stole, nawet w czasie najbardziej szampańskich studenckich imprez. Po prostu, zanim zaczęła szaleć głowa, do głosu dochodził żołądek i chlust… było po wszystkim. Tak też stało się teraz.

– Muszę wyjść – powiedziała z trudem.

– Źle się czujesz? – Tolek zapytał z niepokojem.

Zdołała tylko kiwnąć głową i wybiegła na zewnątrz, potrącając po drodze tego i owego ku ich irytacji. Gdy tylko owiało ją rześkie nocne powietrze, dopadła do pierwszego drzewa rosnącego z tyłu za klubem i ulżyła swemu żołądkowi. Nie pomyślała nawet, żeby biec do toalety, zresztą tam pewnie utknęłaby w kolejce, a w efekcie i tak by nie zdążyła. Tymczasem gdy targały nią torsje, poczuła, że ktoś troskliwie przytrzymuje jej włosy, a po chwili podaje chusteczkę. Z wdzięcznością przyjęła pomoc, chociaż czuła się coraz bardziej niezręcznie. Zwyczajnie było jej wstyd.

– Przepraszam – wyszeptała, nie śmiąc spojrzeć swemu towarzyszowi w oczy.

– Zdarza się. – Tolek odpowiedział łagodnym głosem, jednocześnie zasypując ziemią dowód jej upadłości. – Mnie się to także parę razy w życiu­zdarzyło.

– Wstyd mi… – Tym razem na niego spojrzała. Jego twarz była w zasadzie poważna, ale oczy śmiały się tak jakoś figlarnie. Dotarła do niej groteskowość tej sytuacji i uśmiechnęła się również. – Pojadę już do domu – powiedziała po chwili, kiedy już jako tako doprowadziła się do przyzwoitego stanu.

– Odwiozę cię. – Wysunął w jej kierunku ramię. – Wezwałem taksówkę.

– A twój kolega, z którym miałeś się spotkać?

– Już dawno wysłał mi wiadomość, że nie dotrze, bo rozchorowało się mu dziecko.

Kiwnęła tylko głową. Gdy czekali na ulicy na samochód, nadal nie puściła jego pomocnego ramienia. Czuła się przy nim bezpiecznie, miała poczucie, że nie musi niczego udawać, że może być sobą. Po raz pierwszy odczuła coś takiego w stosunku do dopiero co poznanej osoby, tym bardziej dziwne było, że był to mężczyzna. Gdy po chwili taksówka podjechała i wsiedli do środka, w ostatnim przebłysku trzeźwości pomyślała jeszcze, że powinna dać znać Agacie, iż jedzie do domu.

– Muszę zadzwonić do przyjaciółki – powiedziała, wyjmując komórkę z torebki i wybierając numer, ale kumpela nie odbierała. Co się dziwić, w klubie panował taki hałas, że nie sposób było usłyszeć własnych myśli, a co dopiero dźwięku telefonu. Napisała jej zatem SMS, po czym oparłszy głowę o zagłówek, podała kierowcy adres i mimo że całymi siłami walczyła ze snem, nie udało się jej go pokonać.

Odpłynęła spokojnie w jego kojące ramiona.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

Poniedziałkowy poranek w pracy okazał się niezwykle intensywny. Już od samego wejścia przywitała ją sterta leżących na biurku papierów, przyniesionych i rzuconych tam wcześniej przez gońca, oraz informacja od szefowej, że spotkanie z Hartmanem odbędzie się o dwunastej. A ona czuła się dzisiaj taka zmęczona, niewyspana… Wiedziała, że jej mózg z pewnością nie pozwoli z siebie wycisnąć tej elokwencji, która gdzieś tam na jego dnie drzemała. Cóż, mimo wszystko zamierzała dać z siebie maksimum.

Sobotniej nocy, a właściwie to bardzo wczesnego niedzielnego poranka, gdy dotarła do domu, na dworze zaczynało świtać. Pamiętała doskonale moment, kiedy wsiadała do taksówki, gdy pisała wiadomość do Agaty, później przypomniała sobie ramię Tolka, o które oparła się jej zmęczona głowa. Natomiast potem obraz był zamazany. Owszem, miała jakieś przebłyski pamięci, że Tolek odprowadzał ją pod drzwi jej mieszkania, co, musiała przyznać ze skruchą, nie było łatwe, bo pokonanie dwóch pięter w przedwojennej kamienicy już na trzeźwo wymagało pewnego wysiłku, a co dopiero w towarzystwie Krwawej Mary, a właściwie całej zgrai żądnych krwi, a może raczej jej duszy, Krwawych Mary. Jednak dzięki pomocy odważnego mężczyzny jej się to udało. Przypominała sobie jeszcze krótkie fragmenty, kiedy to stali przed drzwiami jej mieszkania, chyba nawet ją pocałował, niestety w policzek, a później obudziła się o pierwszej po południu w swoim własnym łóżku, w swym własnym ubraniu i gdy przestraszona zerwała się na nogi, zlustrowała całe mieszkanie i stwierdziła, że jest sama. Klucze spoczywały na stole w kuchni, kurtka leżała na podłodze pod wieszakiem, buty na środku przedpokoju, a drzwi wejściowe były zamknięte od wewnątrz. Odetchnęła z ulgą, ale jednocześnie z odrobiną żalu. Na szczęście, ale może raczej niestety, tę noc, a właściwie to niedzielne przedpołudnie, spędziła w łóżku sama. Znowu sama…

Wzięła kąpiel, do szesnastej leczyła ból głowy i przeganiała z niej bezlitośnie tupiące małe ludziki, a później prawie do północy spędziła czas przy komputerze, czytając wszelkie dostępne informacje o Hartmanie. I teraz była wykończona, a przed sobą miała tak trudny dzień. Jednak jakoś udało się jej uporać ze wszystkim i punkt dwunasta weszła do sali konferencyjnej, w której miała się spotkać z autorem. Siedział już w towarzystwie naczelnej, odwrócony plecami do wejścia, i jakież było jej zaskoczenie, kiedy podniósł się z krzesła i okazał się… Tolkiem! Tolkiem i jednocześnie tym samym facetem, na którego wpadła kilka dni wcześniej na schodach.

– To ty…? To pan? – zapytała w stu procentach nieprofesjonalnie.

– Ja – odpowiedział z tym zawadiackim uśmiechem, który dobę temu jeszcze tak bardzo jej się podobał. Czy tego samego zdania była i teraz?

Naczelna popatrzyła na nich skonsternowana.

– To wy się znacie?

Oboje jednocześnie przytaknęli.

– Mieliśmy okazję się poznać przedwczoraj na ważnym przyjęciu – odpowiedział Tolek, puszczając dyskretnie oko do Anki.

W lot zrozumiała jego intencje. Widocznie i on spostrzegł snobistyczne i pretensjonalne zachowania szefowej i raczej nie przypadły mu one do gustu.

– O! To miło… A u kogo to przyjęcie się odbyło, jeśli mogę wiedzieć?

– U jednego z wiodących polskich literatów – odparł natychmiast. – Ale może przejdźmy do naszego spotkania.

Naczelnej zrzedła mina, bo jak to możliwe, że ona o takim wydarzeniu nie wiedziała i nie raczono jej zaprosić, ale natychmiast postarała się fakt ten ukryć.

– Zatem usiądźmy – powiedziała, zajmując miejsce na czele stołu. Anka i Tolek usiedli po obu jej stronach. – Mam nadzieję, Aniu – tu fałszywie czule zaakcentowała imię – że jesteś dobrze przygotowana do wywiadu z panem Antonim. Ale żeby nie było problemów, zaraz przyślę wam tu Mareczka, on z pewnością będzie ­pomocny.

W Ance się zagotowało. Antoni, choć niewtajemniczony w sprawę, natychmiast to spostrzegł.

– Nie wydaje mi się, aby to było konieczne, pani redaktor – odpowiedział wyjątkowo miłym głosem. – Pani Ania i ja poradzimy sobie doskonale. Trzecia osoba wprowadzałaby tylko niepotrzebne zamieszanie.

Cóż, szefowa musiała dać za wygraną. W końcu to on był tu gwiazdą. Resztkami swej inteligencji zrozumiała, że i ona chyba jest tu zbędna.

– W takim razie, moi drodzy, zostawiam was samych. Mam nadzieję, że czas, który spędzicie tu razem, będzie bardzo owocny i przyniesie nam wszystkim wiele ­korzyści.

I z uniesioną dumnie głową godnie wymaszerowała z pomieszczenia. Poły jej długiej pomarańczowej spódnicy ozdobionej u dołu obficie marszczoną falbaną przywiodły Ance na myśl obraz starodawnego klosza do lampy, któremu zabrakło jedynie frędzli. Z trudem pohamowała odruch parsknięcia śmiechem, jednocześnie dostrzegając podobne uczucia i u Tolka. Nie, nie Tolka. Antoniego Hartmana.

– Wiesz, że spotkaliśmy się już wcześniej, zanim poznaliśmy się w klubie? To było na schodach, tu, u nas, w redakcji – zagaiła.

Skinął głową.

– Zorientowałeś się już w klubie?

Ponownie kiwnął głową, tym razem dwukrotnie.

– To dlaczego nic nie powiedziałeś?

Uśmiechnął się. Znowu.

– W pierwszej chwili cię nie poznałem. Wiesz… te światła. Ale kiedy cię zapytałem, czym się zajmujesz, coś mi już wtedy zaświtało w głowie. Oczywiście nie wiedziałem, że jesteś dziennikarką, a już zupełnie  nie miałem pojęcia, że to ty właśnie będziesz przeprowadzała ze mną ten wywiad. Wiesz… ja nie znoszę wywiadów.

Uniosła brwi w wyrazie zdziwienia.

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami.

– To mój wydawca zaplanował to wszystko w ramach reklamy, a ja mam takie zapisy w umowie i chcąc nie chcąc muszę się z nich wywiązywać.

Przez dwie godziny siedzieli przy stole konferencyjnym i rozmawiali, a Anka tę rozmowę nagrywała na dyktafon. I nawet nie spostrzegła, kiedy ten czas upłynął. Oprócz merytorycznej dyskusji żartowali, śmiali się, przekomarzali i pomyślała sobie, że gdyby wszystkie wywiady z autorami tak właśnie wyglądały, świat byłby cudowny.

Zgodnie z planem rozmawiali o nowej powieści Antoniego, niech będzie Tolka, opartej na losach włoskiego arystokraty. Hartman zafascynował się postacią księcia Amedeo d’Aosty zupełnie przypadkowo, kiedy przed dwoma laty, zwiedzając przepiękny zamek Miramare położony na wysokim klifie w pobliżu Triestu, obejrzał na wystawie poświęconej właścicielowi tego przybytku jego zdjęcia. Coś go urzekło w dumnej, a jednocześnie jakże ludzkiej postaci księcia. I już wtedy przemknęła mu przez głowę myśl, że warto byłoby poznać bliżej losy tego człowieka, a później może i coś o nim napisać. Jak się wkrótce dowiedział, d’Aosta był wspaniałym lotnikiem, żołnierzem, prawnikiem, księciem, gubernatorem Afryki Wschodniej, wicekrólem Etiopii… Wiele jeszcze jego przymiotów można by wyliczać, jej rozmówca mógłby o nim długo opowiadać, jednak Anka musiała się skupić na postaci Antoniego Hartmana, a nie księcia Amedeo, chociaż ten drugi od pierwszej chwili, kiedy zaczęła o nim czytać w internecie, a teraz rozmawiać o nim z Tolkiem, i ją niebywale zafascynował.

– No, chyba mam wszystko – powiedziała w końcu, spoglądając na zegarek. – Wiesz, że minęły dwie godziny, od kiedy tu siedzimy?

Spojrzał na wyświetlacz swojej komórki.

– Rzeczywiście. Nawet się nie spostrzegłem, tak szybko ten czas przeleciał. W miłym towarzystwie minuty, godziny mijają błyskawicznie.

Uśmiechnęła się.

– Zapraszam cię na kawę do naszego redakcyjnego bufetu – zaproponowała. Nagle poczuła ogarniające ją znużenie.

– Ja stawiam – odpowiedział i już po chwili siedzieli w małej przytulnej kawiarence prowadzonej przez pulchną panią Jadzię, która wiedziała wszystko o wszystkich, prawie jak sama naczelna. Do niej pierwszej docierały najświeższe ploteczki, które z rozbrajającym uśmiechem na ustach hojnie przekazywała dalej.

Kiedy Tolek stał przy barze, czekając na kawę, uwadze Anki, siedzącej przy stoliku, nie uszły ciekawskie spojrzenia kobiet, które w tym czasie przewinęły się przez kafejkę. I dopiero wtedy tak naprawdę przyjrzała się mężczyźnie. Zdecydowanie był przystojny. Wysoki, o długich prostych nogach i szerokich ramionach, miał postawę godną księcia, zupełnie jak d’Aosta, tylko jego włosy były nieco jaśniejsze i zdecydowanie dłuższe. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, ten nieśmiertelny atrybut męskiego stylu, spod niej widać było biały T-shirt, do tego niebieskie dżinsy i sportowe buty z brązowej skóry. Czego więcej chcieć? Ciacho w limitowanej edycji. Poczuła lekkie ukłucie w sercu. Owszem, spędzili ze sobą jeden wieczór. Gadało się im wyśmienicie. Przeprowadziła z nim świetny wywiad. A teraz są tutaj i zaraz będą pili kawę. A potem? Co będzie potem? Każde pójdzie w swoją stronę i tyle. Koniec bajki.

– Cappuccino dla ciebie, espresso i woda dla mnie, bardzo proszę. – Położył na stoliku tacę z napojami. – A i na ciastko się załapałaś, niestety do espresso się nie należy.

– Podzielę się z tobą – powiedziała, łamiąc całkiem spory smakołyk na pół i dając mu jedną część.

Siedzieli naprzeciwko siebie, w milczeniu popijając kawę.

– Umówisz się ze mną? – zapytał znienacka, przyglądając się jej uważnie.

Odłożyła filiżankę.

– Umówię.

– Kiedy?

Uśmiechnęła się.

– No właśnie, kiedy?

– Dzisiaj?

Dzisiaj… Miała jeszcze tyle pracy, do późnego wieczora będzie siedziała w redakcji, a i tak nie wie, czy zdąży wszystko wykończyć.

– Jutro?

Zaprzeczyła głową.

– Nie dam rady, mam w tym tygodniu bardzo dużo pracy. Do późna będę siedziała w redakcji.

– Zatem kiedy?

– W piątek?

– W piątek. O której?

Roześmiała się.

– To zależy, co proponujesz.

– To będzie niespodzianka.

– A czy ta niespodzianka może być wieczorem, czy musi być za dnia?

Zmarszczył czoło, zastanawiając się przez chwilę.

– Obojętne.

– Skoro tak, to o siódmej.

Pomyślała, że będzie wykończona. Raczej nie umawiała się na żadne randki w ciągu tygodnia. Zazwyczaj nie wychodziła z redakcji przed dziewiętnastą, a wtedy była tak skonana, że marzyła tylko o prysznicu i łóżku. No, nie pogardziłaby w tym łóżku jakimś towarzyszem, ale po wszystkim i tak zasnęłaby natychmiast kamiennym snem.

– Fantastycznie! O siódmej będzie idealnie.

– Jaki strój obowiązuje? Bo jeżeli balowy, to nijak nie zdążę się przygotować – zażartowała.

Roześmiał się.

– Strój swobodny, jak najbardziej. W zupełności może być ten sam, w którym będziesz w pracy. Przyjadę po ciebie. Do pracy czy do domu?

– Dam znać – odparła i natychmiast poczuła irytację. Do ich stolika podszedł Mareczek. W dłoni trzymał kubek z herbatą i bezpardonowo się przysiadł.

– Naczelna mnie tu przysłała – zaczął bez ogródek, nagryzając spory kęs ciastka identycznego z tym, jakie przed chwilą i oni spałaszowali. Dalej mówił z pełnymi ustami. – Kazała mi się dowiedzieć, jak wam poszedł wywiad. Mam sprawdzić, co napisałaś, i pomóc ci w redakcji. – Tu zwrócił się wprost do Anki.

Spojrzała na niego z oburzeniem. W jej wnętrzu coś zawrzało ostrzegawczo.

– Co takiego? Czy to mój pierwszy w życiu wywiad? Czy nie potrafię sama go przeprowadzić, a potem zredagować? I co? Ty oczywiście także się pod nim ­podpiszesz?

Mężczyzna najpierw wzruszył ramionami, a później, włożywszy do ust ostatni kęs ciastka, skinął głową. Tolek siedział spokojnie, obserwując tę scenkę, ale dostrzegła napinające się raz po raz mięśnie jego twarzy, świadczące o zaciskaniu żuchwy. Czyżby się wkurzył?

– Proszę pana – odpowiedział po chwili bardzo cichym i spokojnym głosem. – Po pierwsze, nie poznaliśmy się wcześniej, a pan, przysiadając się do naszego stolika, nie raczył nawet się przedstawić. Po drugie, nie umawiałem się z panem na wywiad ani jakąkolwiek inną współpracę. Po trzecie, to chyba dość nieuprzejmie przysiadać się do czyjegoś stolika bez zaproszenia i jeszcze do tego mówić z pełnymi ustami.

Marek znieruchomiał. W ustach nadal miał resztki ciastka, które po chwili głośno przełknął.

– Nie będziemy panu przeszkadzać – dodał Tolek, przerywając ciszę, która zapadła przy stoliku. Podniósł się z krzesła i chwycił Ankę za rękę. – Proszę sobie konsumować w spokoju.

Kiedy wyszli na korytarz, oboje jak na komendę parsknęli śmiechem, jednocześnie patrząc sobie porozumiewawczo w oczy. Jednak kiedy rozbawienie minęło, Ankę ogarnęło wzburzenie. Nie mogła nad tym uczuciem zapanować, a że z natury była bardzo impulsywna i często najpierw działała, a potem myślała, natychmiast zapragnęła coś z tym zrobić.

– Idę do naczelnej! – wydusiła z siebie, kierując się w stronę korytarza.

Antoni przytrzymał ją za rękę.

– Zaczekaj, ochłoń najpierw. A poza tym… zostaw to mnie. W końcu to ze mną ten wywiad, a ja przecież nie muszę się zgodzić na współpracę z tym dziwnym ­człowiekiem.

Nadal trzymał jej dłoń, delikatnie przesuwając po niej palcami, co ciało Anki odbierało jako bardzo zmysłową pieszczotę. A do tego przenikliwie wpatrywał się w jej oczy, jakby chciał z nich wyczytać całą jej przeszłość, odkryć wszelkie tajemnice. Są mężczyźni, którzy jednym głębokim spojrzeniem potrafią całkowicie rozbroić kobietę, i wszystko na to wskazywało, że Antoni Hartman do nich należał. Anka stała jak zahipnotyzowana. I po chwili się stało. Powoli się nad nią pochylił, bo mimo jej wysokiego wzrostu przewyższał ją prawie o głowę, i delikatnie pocałował w usta. Był to krótki, subtelny pocałunek, coś jak odczucie ruchu powietrza spowodowanego przelotem spadającego liścia, ale ona nie mogła się poruszyć.

„Czy właśnie uderzył grom?” – pomyślała.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Anna Wiraszka

Zdjęcie na okładce: © leoks/Shutterstock

 

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka | odslowado.pl

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | odslowado.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-904-9

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.