Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiktor Leszczyński, autor poczytnych kryminałów, rozczarowany swym dotychczasowym życiem rzuca wszystko i wyjeżdża z Krakowa w nieznane. Osiedla się w Borach Tucholskich, w starej leśniczówce, w której wreszcie zaczyna odzyskiwać spokój. Tam poznaje młodą policjantkę Emilię Radecką, która coraz bardziej go intryguje, adoptuje Dropsa – psa ze schroniska – i powoli jego życie zaczyna wracać na właściwe tory. Niestety w jego otoczeniu dochodzi do kilku morderstw. Co więcej, ofiary giną w taki sam sposób jak bohaterowie jego książki...
Czy Wiktor wraz z policjantką zdołają rozwikłać zagadkę mrocznych zbrodni, zanim będzie za późno?
I czy połączy ich coś więcej niż wspólne poszukiwania?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Słyszymy, że mamy obowiązek wybaczać naszym wrogom, ale nie mówi się nam, że mamy obowiązek wybaczać naszym przyjaciołom.
Sir Francis Bacon
CZĘŚĆ PIERWSZA
WIKTOR
Wyrzuty sumienia nie pozwalały mu normalnie funkcjonować. Niepokój, który nie opuszczał go ani na chwilę, rozpełzł się po jego duszy niczym okrutna zaraza niszcząca wszystko na swej drodze i wprawiał w bezustanne wewnętrzne rozdygotanie. Zadręczał się. Ale tak właściwie to przecież nie popełnił żadnego przestępstwa, bo chyba nie jest przestępstwem chęć zrobienia wreszcie czegoś dla siebie. Cóż, jednak taki miał charakter, zawsze ten konflikt wewnętrzny, rozbicie emocjonalne, mętlik w głowie… Nie chciał nikogo skrzywdzić, a jedynie ocalić siebie. Był zdesperowany. Jednak to, na co się wreszcie odważył, miało być początkiem jego nowego życia, mimo że palił za sobą mosty.
W szkole był nerdem, nie da się ukryć. Frajerem. Pasjonował się naukami ścisłymi, grami komputerowymi, marzył o karierze naukowca, chociaż późniejsza rzeczywistość okazała się zgoła inna. Koledzy, a właściwie to chłopacy z klasy, bo prawdziwych kolegów wtedy nie miał, często nazywali go miękkim jajem. Nieraz, kiedy jemu albo komuś innemu działa się krzywda, miał łzy w oczach, a w gardle rosła mu gula uniemożliwiająca wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa, szczególnie w obronie własnej czy też kogoś innego. Później, kiedy był już u siebie, w swoim bezpiecznym domu, roiły mu się w głowie różne scenariusze, że mógł postąpić tak czy siak, ale co z tego, kiedy było już pozamiatane, chociaż jego wyobraźnia nadal działała. Dlatego został pisarzem.
Tak… Był pisarzem. Od pasjonata nauki do literata wcale nie taka długa droga, jak się okazało. Napisał jedną dobrą powieść kryminalną, a właściwie thriller, którym zabłysnął na samym początku swojej drogi twórczej, jednak każda następna książka, którą stworzył, nie mogła tej pierworodnej dorównać, co oczywiście wpędzało go w coraz większe przygnębienie. Tym bardziej że wszystko i wszyscy wokoło go w tym poczuciu nicości utwierdzali, oczekując kolejnej topowej pozycji. I nie zadowalał ich fakt, że był jednym z najpopularniejszych pisarzy w kraju, a jego książki przynosiły pokaźne zyski. Ciągle na niego naciskali, mieli jakieś uwagi, wymagania nie do spełnienia. Dlatego uciekł gdzie pieprz rośnie. No, może nie aż tak daleko, tylko w Bory Tucholskie, jednak dla niego to był, można powiedzieć, koniec świata. A dlaczego teraz się tak zadręczał? Bo z dnia na dzień rzucił wszystko, to całe swoje zasrane dotychczasowe życie, i podążył w nieznane. Tak, po prostu spakował manatki, wyłączył komórkę, wsiadł do samochodu, zatankował pełny bak i ruszył przed siebie. Postanowił zatrzymać się w miejscu, do którego doprowadzi go pełny bak, a kiedy zapali się kontrolka rezerwy, osiąść w tej okolicy przynajmniej na jakiś czas. Zrobił, co chciał, w końcu był dorosły, zatem nie powinny go tak dręczyć te wyrzuty sumienia. Ale nie znosił spraw niezałatwionych, a jego dotychczasowe życie taką właśnie sprawą było. Niezałatwioną. Dusił się w tej swojej monotonnej egzystencji, wśród tych twarzy przymilających się do niego i fałszywie uśmiechających, stale żądających więcej i więcej, oczekujących ciągle czegoś nowego. A on nie mógł im tego dać. Nie chciał im tego dać, bo zwyczajnie miał już dość. Czuł się wypalony. Zupełnie jak stary znicz, który płonął przez kilka godzin jasnym światłem, a potem nagle zgasł, pozostawiając po sobie jedynie puste okopcone opakowanie. On właśnie był takim pustym opakowaniem, naczyniem już nikomu do niczego nieprzydatnym.
Uciekł od swoich pseudoprzyjaciół, od rodziny, której ciągle było mało pieniędzy i której członkowie, a szczególnie jego dwaj bracia, doili go jak złotodajną krowę, podczas gdy ich potrzeby rosły w postępie geometrycznym. Uciekł od swego wydawcy, który nie przestawał go naciskać na pisanie kolejnych powieści i oczekiwał następnego bestselleru. Fakt, był jego przyjacielem, ale nie odpuszczał mimo ewidentnych sygnałów, które Wiktor mu wysyłał. Chociaż co do tego wydawcy to był to chyba jedyny człowiek na świecie, który jeszcze trochę go rozumiał. Jednak przede wszystkim dręczył go fakt, że zostawił ją… Tę doskonałą kobietę, której nie był w stanie zadowolić, której nie był w stanie dorównać pod żadnym względem. Nawet tutaj, w tej głuszy, czuł na sobie jej wzrok pełen litości i dezaprobaty. Przestał się czuć przy niej mężczyzną, stał się znowu tym nerdem ze szkolnych lat, frajerem, miękkim jajem, z którym każdy mógł zrobić, co tylko chciał. Którego mogła, jak się niedawno okazało, zdradzać do woli.
A przecież on wcale taki nie był…
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Świtało.
Obudziło go ćwierkanie ptaków. W mieście nigdy nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. Może i ćwierkały gdzieś tam sobie w sąsiedztwie, jednak do niego te odgłosy chyba nigdy nie docierały. Albo może raczej nie zwracał na nie uwagi? Bardziej interesowały go kłótnie sąsiadów, gwar dochodzący z ulicy czy też dźwięki rozlegające się z radia, które ona miała zwyczaj włączać od samego rana. A teraz jego zmysły jakby się wyostrzyły, jakby wręcz dopiero co zdał sobie sprawę, że je w ogóle posiada. Przeciągnął się w łóżku. Przeniknął go chłód. Ogień w kominku już dawno wygasł, a przecież na zewnątrz panowały jeszcze wczesnowiosenne chłody. Wprawdzie śnieg już dawno stopniał, tu i ówdzie pokazywały się młode źdźbła trawy, na drzewach można było dostrzec świeże pączki, a słońce stało coraz wyżej na niebie, jednak na nadejście ciepłych dni zdecydowanie jeszcze trzeba było poczekać. Okrył się szczelniej kołdrą, wpatrzył w belkowany sufit i uważnie obserwował pająka pieczołowicie tkającego swą misterną pajęczą sieć, w której bezwładnie dyndała bezbronna mucha skazana na powolną agonię. Jeszcze całkiem niedawno on czuł się jak ta mucha, jak taka ofiara złapana w pułapkę, z której nie ma wyjścia, jednak odkąd przyjechał tu przed kilkoma dniami, miał wrażenie, że wreszcie oddycha pełną piersią.
Kiedy podczas tej desperackiej ucieczki z domu wskaźnik poziomu paliwa w jego samochodzie zbliżył się do rezerwy, zatrzymał pojazd w pierwszej lepszej wsi i zapytał o leśniczego. Jakiś rolnik, starszy mężczyzna o spracowanych dłoniach i pooranej zmarszczkami twarzy, poinstruował go, jak dojechać do leśniczówki. Chciał się dowiedzieć, czy mógłby wynająć pokój i zaszyć się gdzieś w głębi lasu, gdzie nikt go nie odnajdzie, jednak ku jego uciesze okazało się, że bardzo sympatyczny leśniczy zaoferował mu coś znacznie lepszego. Kiedy dowiedział się, że ma do czynienia z autorem powieści kryminalnych, z których zresztą dwie przeczytał i które bardzo mu się spodobały, natychmiast zaproponował mu wynajęcie znajdującego się kilkaset metrów od leśniczówki nieużywanego od wielu lat dawnego domu leśnika. Miejsce to natychmiast przypadło mu do gustu. Stary drewniany dom, a właściwie chata, był niewielki; nadgryziony zębem czasu, miał swój niezaprzeczalny urok. Natychmiast pomyślał, że mógłby tu umieścić akcję swej nowej powieści. Od trzech miesięcy nie napisał ani słowa, czuł w sobie bezdenną pustkę. Początkowo, będąc jeszcze w domu, codziennie zasiadał do laptopa i usiłując wszelkimi sposobami zmobilizować swoje szare komórki, spędzał niekończące się minuty przed pustym ekranem, na którym nadal nie widniało żadne słowo, aż w końcu przestał robić nawet i to. Tymczasem kiedy tylko wysiadł z samochodu przed tą chałupą, natychmiast coś zaczęło się roić w jego głowie.
Stare drewniane domostwo z poczerniałych bali z zaskakująco szerokim frontem i dachem z osikowego wióra, mimo że już mające swoje lata, nadal rozsiewało wokoło tę swoją specyficzną woń jak ze starej drewutni. Chata stała na zupełnym odludziu, od leśniczówki dzieliło ją dobre pięćset metrów, ale doskonale ukryta wewnątrz lasu zdawała się jedynym zamieszkanym domostwem w promieniu wielu, wielu kilometrów. Obok chałupy rosło kilka starych drzew, posadzonych przez kogoś przed laty w równym rządku, zapewne owocowych, jednak teraz zaniedbanych, nieprzycinanych z pewnością od lat, których gałęzie powyginane niczym skołtunione włosy szkaradnej wiedźmy chyliły się prawie do samej ziemi. Obok znajdowała się niewielka ziemianka pełniąca kiedyś z pewnością funkcję piwniczki, z drzwiczkami ze zmurszałych desek, teraz otwartymi na oścież. Widok ten już pierwszego dnia natychmiast pobudził jego pisarską wyobraźnię, ujrzał jej oczami leżącego na dnie piwniczki nieboszczyka, którego nogi wystawały zza tych wiekowych wrót. I do tego wszystkiego znajdująca się naprzeciwko wejścia do domu studnia, w której z łatwością można by zatopić jakiegoś wyimaginowanego trupa, obudowana równie starym zmurszałym drewnem, dopełniała tego tajemniczego widoku.
Wiktor od pierwszej chwili, kiedy się tam znalazł, poczuł, jakby wrócił do domu. To miejsce nie wydawało mu się obce, ale przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że nigdy wcześniej tu nie był. Nie śniło mu się także, nie oglądał go w telewizji ani na żadnych zdjęciach. A więc skąd…?
– Biorę to! – oznajmił natychmiast leśniczemu.
Ten roześmiał się szczerze.
– Niech pan najpierw obejrzy sobie wnętrze. Nie ma tam żadnych wygód, jak już wcześniej panu mówiłem. Wynajmujemy z ojcem ten stary dom letnikom, teraz nawet nie jest posprzątany, trzeba by w nim to i owo ogarnąć. Ale kominek jest sprawny i proszę mi wierzyć, wystarczy pół godziny, aby nagrzać wszystkie pomieszczenia. I na kozie w kuchni z powodzeniem można gotować.
– Biorę! – powtórzył zdecydowanie i dziarskim krokiem pokonał kilka stopni dzielących go od niewielkiego ganku.
Dom miał sporych rozmiarów kuchnię, do której wchodziło się z niepokaźnej sieni, i jeden pokój – sypialnię. Aby do niej dotrzeć, trzeba było przejść przez pomieszczenie kuchenne i otworzyć stare drzwi znajdujące się na jego końcu. Z sieni było jeszcze jedno wejście do prowizorycznej łazienki, zaskakująco niskie, tak że on ze swoim metr osiemdziesiąt osiem wzrostu musiał się zdecydowanie skłonić w pas. No, łazienka to może za dużo powiedziane. Maleńkie wnętrze mieściło stary, ale czysty kibelek przykryty czarną deską klozetową z wysoką spłuczką ze starodawnym porcelanowym uchwytem zawieszonym na długim łańcuchu, tycią umywalkę i prowizoryczny prysznic. Ale jemu nic więcej nie było do szczęścia potrzebne. Grunt, że w domu była bieżąca woda, a do wychodka nie musiał udawać się na dwór w ciemną noc i trzaskający mróz. No, z tym mrozem to chyba trochę przesadził, ale w końcu przecież nie był w stanie przewidzieć, jak długo przyjdzie mu tu zostać.
Cały dom urządzono starymi meblami, które z pewnością były świadkami wielu ciekawych historii i gdyby tylko potrafiły mówić, niejedno mogłyby mu opowiedzieć. Ach, jak bardzo tego potrzebował. Jednak i tak czuł, że jego wyobraźnia zainspirowana tym, co właśnie oglądał, zaczyna się wreszcie przebudzać ze zbyt długiego snu i działać na coraz szybszych obrotach. Tymczasem dalej rozglądał się po chacie. Pod ścianą w kuchni stała stara żeliwna koza, na której, jak wcześniej powiedział mu leśniczy, można było z powodzeniem ugotować posiłek. Do ogrzewania sypialni służył zbudowany z cegły i kamienia niewielki kominek, który, jak się wkrótce Wiktor przekonał, szybko i na długo dawał przyjemne ciepło. Nagrzane materiały, z których go wykonano, nie stygły bowiem zbyt szybko, długo jeszcze oddając swoje ciepło otoczeniu.
Pośrodku kuchni ujrzał drewniany stół z czterema krzesłami. Nad stołem wisiał żyrandol misternie wykonany ze słomianych rurek, który zdecydowanie mógłby pretendować do pierwszej nagrody w konkursie arcydzieł sztuki ludowej. Obok kozy ustawiono stary kredens, równie starą komodę ulokowano pod przeciwległą ścianą, do tego zwisające z powały pęki zasuszonych ziół, teraz nieco zakurzonych – to wszystko sprawiło, że odniósł wrażenie, jakby znalazł się w zupełnie innych zamierzchłych czasach, w innym świecie, jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Gdy wszedł do sypialni, zobaczył szeroki tapczan, jednym z dłuższych boków dosunięty do ściany. Naprzeciwko stała stara dwudrzwiowa szafa, której drzwi, jak się zdołał wkrótce przekonać, skrzypiały niemiłosiernie. Fotel uszak w czerwono-granatową szkocką kratę stał sobie dostojnie pod oknem, za nim stojąca lampa, a na podłodze z olejowanych desek leżał utkany z gałganków typowy wiejski dywanik.
„Jak nic znalazłem się w zamierzchłych czasach…” – przyszło mu na myśl natychmiast, kiedy tylko przekroczył próg tego domostwa. To było doskonałe miejsce do osadzenia w nim akcji jego nowej powieści. Tylko jakiego gatunku? Thriller, horror… Tak, zdecydowanie by tu pasowały, ale może tym razem powinien stworzyć coś zupełnie innego; coś, czego do tej pory nie próbował? Może napisać coś romantycznego? Hm… to mogłoby być interesujące. I z pewnością zaskakujące dla jego czytelników. A może by tak połączyć to, o czym pisał do tej pory, z jakimś wątkiem romantycznym? Napisać o miłości?
Miłość…
Zupełnie się na niej nie znał. Kiedy był jeszcze nastolatkiem, podkochiwał się w koleżance z klasy. Miała na imię Karina i była jedną z najładniejszych dziewczyn z ich rocznika. Ale on przecież jeszcze wtedy był nerdem, żadna z topowych koleżanek nie zwracała na niego uwagi. Karinka także. Później, na studiach, nie było już tak źle. Ponieważ wybrał polonistykę, zamiast – jak to marzyło mu się wcześniej – zająć się przedmiotami ścisłymi, płeć męska na ich wydziale zdecydowanie przegrywała liczebnie w stosunku do żeńskiej. I o to mu wtedy właśnie chodziło, oczywiście oprócz zgłębiania nauk filologicznych. A i on się wówczas zmienił – regularnie chodził na siłownię, przez co zdecydowanie zmężniał, urósł o kilka centymetrów, o dziwo jeszcze na początku studiów, poza tym wreszcie zaczął zwracać uwagę na swój wygląd – modna fryzura, ciuchy na czasie… Słowem, stał się zupełnie innym człowiekiem. I dzięki temu miał w czasie studiów trzy dziewczyny, ma się rozumieć niejednocześnie. Może nie te z najwyższych miejsc w rankingu najładniejszych studentek na roku, ale co najmniej ze środka. Lubił je, dobrze mu się z nimi spędzało czas, seks, w który wkładał całe serce i nie tylko, był bardzo przyjemny, ale żadna z tych znajomości nie przetrwała próby czasu. Wygląda na to, że ich wtedy nie kochał, nie wiedział, co to miłość, i jak się dopiero znacznie później domyślił, jego wszystkie trzy przyjaciółki oczekiwały czegoś więcej, a kiedy orientowały się, że na to „coś więcej” nie ma najmniejszych szans, odchodziły w poszukiwaniu szczęścia w innych ramionach.
Cóż…
Sam nie wiedział, dlaczego tak się działo. Chyba po prostu nigdy nie poczuł tego czegoś, właśnie tego, co ludzkość nazywa miłością, bo gdyby to poczuł, to chybaby wiedział, czyż nie?
Wstał w końcu z łóżka. Cudowne było to, że tak właściwie niczego nie musiał. Miał sporą kwotę zaoszczędzonych pieniędzy, tantiemy ze sprzedaży książek wpływały regularnie, bo kolejne powieści, które napisał, również bardzo dobrze się sprzedawały, jednak żadna z nich nie stała się bestsellerem, przynajmniej w jego mniemaniu. Oczekiwał od siebie znacznie więcej i ku swemu zaskoczeniu i cichej nadziei od momentu przyjazdu tutaj miał nieodparte wrażenie, że wkrótce uda mu się to osiągnąć. Tymczasem zaczął od napalenia w kominku. Na szczęście poprzedniego wieczora naniósł do domu sporo drewna, teraz nie musiał wychodzić na zewnątrz, bo rzęsisty deszcz i zacinający wiatr do tego nie zachęcały. Zakupy też miał zrobione na kilka dni, jeszcze wczoraj leśniczy przywiózł mu używaną lodówkę, więc teraz do szczęścia niczego mu nie brakowało. Zaparzył sobie kawę w kawiarce, taką mocną, jak lubił. Przygotował bułkę z kiełbasą z dzika, którą wraz z lodówką dostarczył mu leśniczy, poszedł pod prysznic, a po kilkunastu minutach zasiadł przed stołem nad otwartym laptopem i posilając się, z zadowoleniem przeglądał strony internetowe. Miał taki zwyczaj. Rano prysznic, potem śniadanie w towarzystwie najświeższych wiadomości, a w następnej kolejności pisanie, oczywiście jeśli wena dopisywała.
Nagle zastygł z kubkiem kawy uniesionym w połowie drogi do ust.
Przed sobą miał artykuł o niej. Uśmiechała się do niego ze zdjęcia, jednak obejmował ją ktoś inny, nie on. Nad zdjęciem krzyczały z ekranu wielkie litery: „Katarzyna Korzeniowska i jej nowa miłość. Któż nią jest?!”.
On wiedział doskonale, kto był tą nową miłością. Nie musiał dalej czytać, zresztą wcale nie miał takiego zamiaru. Tą miłością był jej kolega z teatru, o kilka ładnych lat młodszy aktor, który z pewnością zamierzał się wybić w blasku jej sławy, bo sam sobą jeszcze niczego ciekawego nie reprezentował. Ale cóż, nie jemu oceniać. Wiedział o ich romansie, między innymi dlatego wyjechał z Krakowa, a właściwie – spójrzmy prawdzie w oczy – zwyczajnie uciekł. No i co z tego? Uciekł, dobra. Miał do tego prawo, miał już dość wszystkiego i musiał przewietrzyć umysł w jakimś spokojnym miejscu, aby postanowić, co dalej zrobi ze swoim życiem. Nie, wcale nie stchórzył, po prostu potrzebował trochę czasu. A do tego codziennie sobie powtarzał jak mantrę, że nie musi mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
I nagle wpadł mu do głowy pomysł. Dlaczego by nie wykorzystać tej całej sytuacji i nie stworzyć z niej nowej powieści? Ta cała historia – jego, Katarzyny, jej absztyfikanta – aż się prosiła o dalszy ciąg. Morderstwo w teatrze. Tytuł miał już gotowy. Przyklasnął w dłonie, wyłączył wiadomości w komputerze, otworzył nową stronę w Wordzie i zaczął pisać. Najpierw swoje imię i nazwisko, potem tytuł. Wiktor Leszczyński, Morderstwo w teatrze. Zmarszczył nos, krzywiąc się z dezaprobatą. Nie… Nie bardzo… to trochę trąciło Agathą Christie. Może Zabić Melpomenę? O! Ten mu bardziej przypasował. I zaczął pisać, a słowa wypływały spod jego palców tak szybko, jakby bał się, że nie zdąży ich wszystkich uwiecznić. Tak wiele myśli błyskawicznie przepływało przez jego głowę. Pisząc, uśmiechał się raz po raz pod nosem z zadowoleniem, jakie już dawno nie gościło na jego twarzy i w jego duszy. Zapomniał, że świat wokół niego nadal istnieje, zapomniał o swoich troskach, teraz był każdym ze swoich bohaterów po trochę, był w teatrze, czuł nawet zapach zakurzonych dekoracji, słyszał odgłosy dobiegające zza kulis, po prostu tam był. Poczuł ten ulotny przypływ szczęścia, jaki zdarzał mu się wtedy, kiedy miał to odczucie, że pisze coś naprawdę dobrego. I wierzył, że kiedy skończy, on i czytelnicy nadal będą tak myśleli.
Oczywiście jego główna bohaterka miała dokładnie wszystkie cechy Katarzyny. Nazwał ją Krystyną Kwiatkowską. Katarzyna Korzeniowska – Krystyna Kwiatkowska, bo od korzeni do kwiatka przecież nie jest daleko. Zarysował mu się w głowie ogólny scenariusz powieści. Wiedział, kto, gdzie i kiedy ją zamorduje, wstępny zarys całej intrygi miał również zaplanowany. Oczywiście musiał się tam znaleźć także będący w rozterce pisarz, który w desperackim odruchu zaszywa się w głuchych ostępach puszczy, a i z pewnością mieszkańcy miasteczka w niej zagoszczą. Wprawdzie bohaterowie jego książek żyli własnym życiem, często potrafili go zaskoczyć, kiedy nagle ktoś, kto miał być z gruntu zły, wcale się takim nie okazywał, ale to nie było teraz istotne. To były szczegóły, najważniejszy był główny wątek, więc w trakcie pisania wystarczyło tylko wszystko misternie poskładać w całość i zapisać w interesujący sposób.
Zatem pisał.
Tak się w tym pisaniu zatracił, że nie spostrzegł, iż na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. Nie zauważył nawet, kiedy machnął trzy rozdziały, co zdarzyło mu się chyba ostatnio podczas pisania pierwszej książki. Nagle poczuł głód, ssanie w żołądku mu o tym przypomniało, jednak mimo to uśmiechał się radośnie. Zdał sobie nagle sprawę, że już od dawna nie czuł w sobie takiej mocy, od wielu tygodni na jego twarzy nie gościł tak widoczny wyraz zadowolenia. Wysłał jeszcze tylko maila z tekstem do wydawcy, potem MMS: „Tadziu, wysyłam ci pierwsze rozdziały mojej nowej powieści”, do tego załączył fotografię lasu, którego piękny widok rozpościerał się zza jego okna, a którą wykonał jeszcze za dnia, i z poczuciem dobrze wykonanej roboty zamknął laptop.
***
Miasteczko najbliższe leśniczówce było niewielkie, spokojne i całkiem ładne. Życie musiało w nim płynąć powoli, ludzie w większości się znali, a każdy nowo przybyły natychmiast wzbudzał ciekawość. I sensację, tak jak on teraz. Utwierdził się w przekonaniu, że i to miasteczko powinno się znaleźć w jego opowieści, nie wiedział tylko jeszcze w tej chwili, co się tam wydarzy, ale już on coś wymyśli. Miasteczko przez duże „M”. A skoro i Miasteczko, to przecież także leśniczówka, tajemniczy leśniczy, może jakiś letnik zamieszkujący starą chatę w lesie… A może nie letnik, tylko jednak pisarz? Tak jak on teraz? Tyle pomysłów, tyle wspaniałych scenariuszy roiło mu się w głowie, aż miał ochotę podskakiwać z radości. Tymczasem dni upływały mu tu zaskakująco szybko, a dobry nastój i wena nadal przy nim trwały.
Zaparkował swoją toyotę przed malutkim supermarketem o nazwie Dobre Zakupy. Już wcześniej upodobał sobie to miejsce z powodu miłego personelu oraz dobrego zaopatrzenia. Lubił dobrze zjeść, lubił też gotować. Zrobił potrzebne sprawunki i kiedy obładowany siatkami zmierzał w kierunku samochodu, w pewnej chwili dostrzegł, jak z drugiego końca parkingu z piskiem opon wyjeżdża jakieś brudne terenowe auto i nie wyrobiwszy zakrętu, uderza w tylne światła jego pojazdu, rozbijając je w drobny mak. Zupełnie jak w jednej z jego wcześniejszych powieści, kierowca samochodu nie zatrzymuje się, bierze ostro kolejny zakręt i znika za rogiem sąsiedniego budynku. Wiktorowi jednak udało się w ostatnim momencie dostrzec numery rejestracyjne sprawczego pojazdu. Aż prychnął pod nosem z oburzenia, nie zamierzał tak tego zostawić. Nienawidził takich łobuzów, zaraz przypominały mu się lata szkolne i grupka wyrośniętych chłopaków, którzy gnębili słabsze dzieciaki. Słabsze, czyli takie jak on. Szybko wsiadł do swej toyoty, wyciągnął ze schowka notes i długopis, które miał zawsze na podorędziu, i zapisał zapamiętane numery. Potem wpisał w nawigację nazwę Miasteczka i hasło „posterunek policji”, po czym pośpiesznie ruszył z parkingu.
Miasteczko było nieduże, dlatego po zaledwie pięciu minutach zaparkował przed niepozornym budynkiem z nazwą posterunku. W niewielkiej poczekalni dostrzegł tylko jedno okienko. Siedziała za nim kobieta w mundurze policjantki. Zaskoczyło go, że była taka młoda. No, może nie tak całkowicie młoda, na jego oko mogła mieć około trzydziestki, może trochę więcej, jednak miała taką młodziutką i delikatną twarz. Łagodną twarz, która zdecydowanie nie pasowała do jej zawodu, raczej powinna należeć do jakiejś przedszkolanki albo pani psycholog… Jej krótko przystrzyżone włosy sterczały zabawnie na wszystkie strony i przywodziły mu na myśl jedną z sympatycznych aktorek, Meg Ryan. Oczywiście tę Meg z młodości, a nie tę, która po ostrzyknięciu swej twarzy jakimiś świństwami zupełnie nie przypominała siebie z dawnych lat. A tak abstrahując, to nigdy nie mógł się nadziwić, dlaczego kobiety, świadome grożącego im niebezpieczeństwa i prawdopodobnego niepowodzenia zabiegu, który może się zakończyć trwałym oszpeceniem, poddają się przeróżnych medycznym i pseudomedycznym czynnościom tylko po to, żeby w ich własnym mniemaniu stać się piękniejszymi. I dla kogo one to robią? Bo przecież nie dla mężczyzn. Chyba żaden mężczyzna, mający do wyboru naturalną kobietę, nawet tę starzejącą się, i tę nadmuchaną wszelakimi potencjalnie szkodliwymi substancjami, nie wybierze tej drugiej. Więc po co to wszystko? Żeby zaimponować innym próżnym babom?
– Słucham pana. – Z tych rozmyślań wyrwał go miły głos policjantki. Zupełnie niezamierzenie spojrzał wprost w jej błękitne oczy i przez moment stracił poczucie rzeczywistości, zupełnie jakby zatonął w ich głębi. – Proszę pana!
– A tak, przepraszam, zamyśliłem się – odparł po chwili. – Chciałem zgłosić chuligański wybryk i uszkodzenie mienia. Na parkingu przed marketem wjechał we mnie samochód i nie zatrzymał się. Odjechał z piskiem opon, ale zdążyłem zapamiętać sobie jego numery rejestracyjne, o proszę. – To powiedziawszy, podał policjantce kartkę z zapisanymi cyframi.
– Wjechał w pana? Nic panu nie jest? – W głosie kobiety natychmiast wyczuł troskę.
Uśmiechnął się.
– Nie, nie we mnie wjechał, tylko w mój samochód. Uszkodził mi tylny zderzak, stłukł tylny prawy reflektor. Dobrze, że nie uderzył w jakiegoś pieszego; tam było tyle matek z dziećmi, robiły zakupy w sklepie… Strach pomyśleć, co by się mogło stać.
Funkcjonariuszka skinęła głową ze zrozumieniem. Wzięła od niego kartkę i zaczęła wystukiwać na klawiaturze zapisane cyfry. Nagle przyjrzała się ekranowi, marszcząc brwi.
– Niestety, chyba musiał się pan pomylić, zapisując ten numer. Nie ma w naszym rejestrze pojazdu o takim numerze rejestracyjnym. Owszem, kiedyś na tych numerach jeździł fiat 125p, ale przed pięcioma laty został skasowany.
Wiktor pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie mogłem się pomylić, mam fotograficzną pamięć.
Policjantka wzruszyła ramionami.
– Nikt nie jest nieomylny. Cóż… – Spojrzała na niego. – Spiszę pana zgłoszenie.
Kilkanaście minut trwało zrelacjonowanie całego zajścia, a kiedy skończyli, Wiktor wcale nie miał ochoty odchodzić. Poczuł się z tym faktem zdecydowanie dziwnie. Dlatego czym prędzej pożegnał się z funkcjonariuszką.
– Jeśli będziemy coś więcej wiedzieli na ten temat, damy panu znać, jednak nie liczyłabym na odnalezienie sprawcy – dodała, kiedy już odwrócił się od okienka.
Skinął tylko głową i nie oglądając się za siebie, opuścił budynek.
ROZDZIAŁ DRUGI
Minęło kilka dni…
Pisanie szło mu nad wyraz dobrze. Bohaterowie stawali się coraz bardziej realni, intryga zawiązywała się, krok po kroku zbliżał się do zaplanowanego wcześniej morderstwa. Czy miał satysfakcję, że tak perfidnie pozbędzie się Katarzyny Korzeniowskiej vel Krystyny Kwiatkowskiej, oczywiście na kartach powieści…? Hmmm… Trudno powiedzieć, to się dopiero okaże. Właściwie od czasu przyjazdu tutaj, do tego wiekowego domostwa, czuł, jakby się odrodził po raz drugi. Przestał być tym zgnuśniałym, rozczarowanym życiem autorem kryminałów, a poczuł się jak prawdziwy mężczyzna, jak pisarz podczas tworzenia nowego dzieła, które pochłaniało go całkowicie. Pisał, jadł, spacerował, od czasu do czasu robił zakupy w Miasteczku i tak w kółko. Rozładowany telefon leżał na dnie szuflady.
Polubił leśniczego. Nazywał się Bartosz Stankiewicz i jak Wiktor wywnioskował z rozmowy, byli prawie w równym wieku. Szybko przeszli na „ty”. Bartosz mieszkał w leśniczówce razem ze swoim ojcem, także emerytowanym leśniczym, i niepełnosprawną trzydziestoletnią siostrą Marysią. Marysia miała mózgowe porażenie dziecięce, poruszała się na wózku, bo jej nogi były niesprawne, ale poza tym umysłowo była całkiem w normie. Bartosz już dwa razy przyjechał do jego chaty, a to by przywieźć mu jakąś wędlinę z dzika, a to by po prostu sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku. Jednak były i takie chwile, szczególnie wieczorami, kiedy Wiktorowi brakowało towarzystwa. Nie żeby zatęsknił do ludzi, myślał raczej o jakimś zwierzęciu. Oczywiście natychmiast zamarzył mu się pies, którego pragnął od dzieciństwa, a którego nigdy nie miał. Kiedy był chłopcem, rodzice nie godzili się na obecność psa ani żadnego innego zwierzęcia w domu, nawet chomika, tłumacząc, że to byłby zbyt duży kłopot i obowiązek przy ich trybie życia. Oboje byli naukowcami, stale jeździli na jakieś konferencje, a on i jego dwaj bracia pozostawali w tym czasie pod opieką opiekunek lub babć, nie zawsze w ich niedużym mieszkaniu; czasami kobiety zabierały chłopców do siebie, a pies byłby wtedy naprawdę sporym problemem. Kiedy Wiktor dorósł, najpierw nie miał warunków, aby posiadać psa, a później, gdy już zamieszkał z Katarzyną, a był z nią przez ostatnie trzy lata, jego wybranka nigdy na czworonoga nie chciała się zgodzić. Nie lubiła zwierząt, nie zamierzała się nimi zajmować ani po nich sprzątać i nie pomagały żadne tłumaczenia, że to on będzie to wszystko robił. Nie, bo nie, i nie było dyskusji. W ostateczności, kiedy miała jeden z przypływów dobrej woli i humoru, zaproponowała, aby przygarnął kota, ale on na koty był uczulony, o czym ona doskonale wiedziała. Wystarczyło, żeby choć przez chwilę przebywał z nim ktoś, kto miał w domu kota, a on już zaczynał kichać, a z oczu ciekły mu łzy. Natomiast tutaj, wokół chaty, wałęsał się jakiś bezdomny futrzak. Wiktor raz po raz wystawiał na dwór miskę z wodą i resztki jedzenia, jednak nigdy go nie dotykał i widocznie odległość między nimi była na tyle wystarczająca, aby nie wzbudzać w nim objawów alergii. Miał nadzieję, że dzięki temu myszy będą omijały jego domostwo szerokim łukiem.
Marzenie o psie nie chciało go opuścić.
Od Bartka leśniczego dowiedział się o schronisku dla zwierząt znajdującym się w sąsiednim miasteczku, więc udał się tam pewnego piątkowego popołudnia. Przytulisko nazywało się Rogate Ranczo i nie wzbudziło w Wiktorze zachwytu, zresztą nie spodziewał się go. Wejście na ogrodzony teren prowadziło przez parterowy budynek, w którym znajdowała się prowizoryczna recepcja, za nią wąski korytarz, a dalej jakieś pomieszczenia służbowe. Za ladą recepcji siedziała młoda dziewczyna, która usłyszawszy od Wiktora, że przyjechał, aby zaadoptować psa, natychmiast okazała mu wielkie zainteresowanie. Poprowadziła go przez korytarz, z którego przez szerokie drzwi wyszli na dziedziniec przytuliska. I tu dopiero ogarnął go smutek. Teren wyglądał, jakby czas zatrzymał się w tym miejscu jeszcze w czasach komuny. I owszem, wszędzie panował porządek, podwórko było wysprzątane, ale uwagę Wiktora natychmiast przykuły stare, nawet dość obszerne metalowe boksy. Były zaskakująco czyste, jednak w nich zobaczył smutne zwierzęta. Psy, koty, był nawet jeden lis, jak wkrótce wyjaśniła mu wolontariuszka, pochodzący z domowej hodowli i nieumiejący żyć samodzielnie na wolności. Najbardziej jednak uderzyła go apatia i jakaś taka beznadzieja w oczach tych zwierzaków. Owszem, boksy były wysprzątane, posłania dla zwierząt czyste, miski z wodą wymyte, w innych miskach u niektórych zwierząt tkwiły jeszcze resztki niedojedzonej karmy, jednak te wszystkie stworzenia emanowały jakimś bezdennym smutkiem. Gdy podchodził do kolejnych klatek, psiaki raz po raz merdały niepewnie ogonami, czasem poszczekiwały tak na wszelki wypadek, ale zdecydowanie nie było w nich radości.
I w końcu go dojrzał. Od pierwszej chwili poczuł, że oto odnalazł swego psa, swojego przyjaciela. Zwierzę było średniej wielkości, sięgało mu prawie do kolana, a falowana sierść o łaciatym wybarwieniu od białej, poprzez rudą, do brązowej i niemalże czarnej natychmiast zdała mu się jak z obrazka, jednak to, co było w zwierzęciu fascynujące, to różne zabarwienie oczu. Jedna z tęczówek była koloru bursztynowego, druga niebieskawego. Do tego pies stał prosto, jakby zamierzał zaprezentować się z jak najlepszej strony, i powoli machając ogonem, wpatrywał się tymi swymi różnobarwnymi oczami w Wiktora, a jego otwarty pysk sprawiał wrażenie, że psiak się uśmiecha do nowego przybysza. Spojrzał na tabliczkę umieszczoną nad wejściem do boksu i przeczytał głośno:
– Drops…
Pies zaskomlał, zamerdał energiczniej ogonem, jego „uśmiech” stał się jakby szerszy.
– To wesoły i dobrze wychowany pies – odezwała się pracownica. – Mieszaniec owczarka australijskiego z kundelkiem, stąd jego nieco krzywe łapy.
Rzeczywiście, nie zauważył tego wcześniej, ale ta cecha dodawała tylko Dropsowi uroku, jakiejś takiej zawadiackości, co jeszcze dodatkowo potęgowała zawiązana na szyi czerwona bandanka.
– Mogę się z nim zapoznać? – zapytał, spoglądając na dziewczynę, która natychmiast z zadowoleniem skinęła głową.
– Zaraz zawołam Emilkę, ona się teraz panem zajmie. Ja muszę iść do budynku, bo za chwilę przyjedzie weterynarz i będzie potrzebował mojej pomocy. Emilka! – krzyknęła w przestrzeń i po chwili z jednego z boksów wyszła kobieta, prowadząc na smyczy starego kundelka. Pies, poruszając się z trudem, powoli kroczył za swoją opiekunką.
Wiktor, mrużąc oczy, spojrzał w kierunku wywołanej osoby, a kiedy zbliżyła się do nich, ku swojemu zaskoczeniu rozpoznał w niej policjantkę, której przed kilkoma dniami zgłaszał uszkodzenie swojej toyoty. Notabene sprawcy jak na razie nie udało się odnaleźć.
– Emilko, pan przyjechał do nas, aby zaadoptować jakiegoś psiaka. Ja muszę iść, bo za chwilę przyjedzie doktor Piechota. Zajmiesz się panem? Chce poznać Dropsa.
Policjantka skinęła głową, uśmiechając się.
– Dzień dobry – przywitała się, podając mu dłoń.
– Witam panią – odpowiedział, ściskając jej drobną rękę. – Pamięta mnie pani? Niedawno zgłaszałem uszkodzenie mojego auta.
Skinęła głową.
– Oczywiście, jak mogłabym nie pamiętać? Wiktor Leszczyński, znany autor kryminałów. Czytałam jedną z pana książek, chociaż nie jestem fanką tego typu literatury. Po pracy jako policjantka wolę przeczytać coś lżejszego, jakąś obyczajówkę. A o panu aż huczy w okolicy.
Wiktor się roześmiał.
– Chociaż spodobała się pani moja książka?
– Muszę przyznać, że mnie nawet zaintrygowała. Dobrze pan budował napięcie. Nazywam się Emilia Radecka.
– Czyżby miała pani dwie prace? To chyba duże obciążenie? – zapytał, patrząc, jak promienie wiosennego słońca złocą jej włosy. Przeszedł go dziwny dreszcz.
Potrząsnęła głową, jednocześnie się uśmiechając, a niesforne kosmyki przez moment zdawały się żyć swoim życiem, jakby za chwilę zamierzały ulecieć w dal, w stronę tych życiodajnych ciepłych promieni.
– Nie… – odpowiedziała miękkim głosem. – Tutaj jestem wolontariuszką. Przyjeżdżam, kiedy tylko mam czas, i pomagam, ile mogę. Kocham zwierzęta, a psiaki w szczególności. Nie posiadam niestety swojego, nie mam do tego warunków, dlatego matkuję tu wszystkim po kolei. Chce pan poznać Dropsa?
Skinął głową.
– Niech pan potrzyma. To Benek. – Podała mu uchwyt smyczy, na której końcu siedział posłusznie pies staruszek, i otworzyła drzwi kojca. Drops natychmiast zaczął się do niej łasić, a kiedy przykucnęła, aby założyć mu obrożę, z wdzięcznością polizał ją po rękach.
– Drops to bardzo przyjazny pies, ale też bardzo energiczny. Jest jeszcze młody, ma dopiero dwa i pół roku, ale jest niesamowicie mądry, szybko się uczy. Gdyby tak poświęcić mu więcej czasu i uwagi, wyrósłby naprawdę na superpsa. Potrzebuje jednak dużo ruchu. Ma pan do tego warunki?
Wiktor skinął głową.
– Mam. Wie pani przecież, że mieszkam w lesie.
– No tak… – odpowiedziała z namysłem. – Na razie mieszka pan tutaj, ale co się z nim stanie, kiedy zapragnie pan wrócić do swego domu?
Wzruszył ramionami, zapatrzył się w dal.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek tam wrócę… – odpowiedział z wahaniem. – Jeżeli jednak by się tak stało, jeśli wróciłbym do Krakowa, proszę mi wierzyć, warunki Drops będzie miał u mnie również bardzo dobre. Mieszkam na obrzeżach miasta, w pobliżu mojego bloku są pola i lasy, miejsca do biegania dla tego czworonoga nie zabraknie.
Kiedy to mówił, Emilia podała mu smycz z Dropsem, zamieniając ją na tę z psem staruszkiem. Wiktor przykucnął, spojrzenia jego i zwierzęcia się zrównały. Różnobarwne tęczówki czworonoga i jego wyraz pyska, jeżeli tak można powiedzieć, chwyciły mężczyznę za serce. Przez długą chwilę tkwili tak nieruchomo, człowiek i pies, wpatrzeni w siebie jak zahipnotyzowani, po czym Drops obwąchał przybysza, merdając wesoło ogonem, polizał raz po raz tu i ówdzie, aż w końcu zaszczekał radośnie kilka razy, wpatrując się w niego z wyczekiwaniem.
– Zachęca pana do spaceru – powiedziała Emilka. – Drops nie może się już doczekać, uwielbia hasać po polach. Może się przejdziemy do lasu, prowadzi do niego malownicza droga przez pola właśnie. Nasze psy uwielbiają tam biegać. Wybierałam się na przechadzkę z Benkiem. To nasz najstarszy pies, ma szesnaście lat. Jest trochę ślepy, ale radzi sobie jeszcze całkiem dobrze. Co pan na to?
I ruszyli przez bramę znajdującą się w bocznym ogrodzeniu, a prowadzącą wprost na pola. Drops wyrywał się dziarsko, to obszczekując wszystko po drodze, co tylko zdołało przykuć jego uwagę, to znowu raz po raz przystając, zaniepokojony czymś sobie tylko wiadomym, a wtedy spoglądał na Wiktora z taką ufnością, że już tam, na tym spacerze, podjął ostateczną decyzję co do adopcji zwierzaka. Nie mógł mieć wątpliwości, że od tej chwili należą do siebie; on i pies będą stanowili doskonały tandem.
Miło się gawędziło z Emilią, głównie o psach oczywiście, ale podczas tego spaceru uważnie ją obserwował. Była taką… jak by to powiedzieć… swojską dziewczyną z sąsiedztwa. Już choćby sam jej wygląd mógł o tym świadczyć. Miała na sobie proste ciemne dżinsy, które zresztą pięknie podkreślały jej długie nogi. Do tego włożyła szary wełniany golf, beżową kurtkę, którą teraz rozpięła, bo słońce przygrzewało nadspodziewanie mocno. Na nogi założyła czerwone kalosze. Teraz w czasie spaceru były znacznie oblepione błotem, ale one właśnie dodawały jej tego swojskiego sznytu. I te włosy… Niesforne, na które zupełnie nie zwracała uwagi, gdy raz po raz rozwiewał je wiatr. Nie było w niej żadnych kokieteryjnych ruchów. Wszystko emanowało taką rzadko spotykaną ostatnio u młodych kobiet naturalnością. Nawet makijaż miała tak delikatny, jakby zupełnie go nie było. Z pewnością większość mężczyzn nie zwróciłaby uwagi na takie detale, ale on jako pisarz miał chyba bardziej wyczulone zmysły.
Gdy wrócili do schroniska po niemalże godzinnym spacerowaniu, Wiktor nie zaprowadził już Dropsa do kojca, skierował się z nim wprost do recepcji, aby jak najszybciej dopełnić formalności. Nie byłoby to możliwe w tak szybkim czasie, gdyby nie wstawiennictwo Emilki. Nagięli nieco procedury, dzięki czemu pies mógł wcześniej trafić do nowego domu, najpierw na próbny okres siedmiu dni. Potem miała nastąpić ostateczna decyzja, co do której Wiktor nie miał wątpliwości, że będzie pozytywna. Pies jakby wszystko rozumiał, położył się u jego stóp, ciężko dysząc i wpatrując się w twarz mężczyzny z niemym wyczekiwaniem i nadzieją. Na spacerze szedł spokojnie, a spuszczony ze smyczy hasał radośnie po polach, raz po raz jednak przybiegał do swych opiekunów, jakby chcąc sprawdzić, czy nie porzucili go aby na tych bezkresnych terenach. Kiedy dokumenty przygotowane przez Emilię zostały podpisane, Wiktor wziął od niej paczkę karmy i piszczącą zabawkę, którą Drops dostał w prezencie pożegnalnym, po czym rozstali się z młodą policjantką, a właściwie wolontariuszką. Drops usiadł posłusznie i podał jej łapę, Wiktor uścisnął dłoń kobiety, przytrzymując ją może nieco dłużej, niżby wypadało, i po chwili ruszyli z psem w stronę samochodu. Ten jakby tylko na to czekał. Szczekał radośnie, merdał ogonem jak oszalały, sprawiając wrażenie stworzenia, które ma jakiś szósty zmysł, które doskonale rozumie, że oto teraz zaczyna nowy etap życia. A przy tym raz po raz zwierzak spoglądał nowemu panu prosto w oczy tymi swoimi dwukolorowymi ślepiami z takim wyrazem ufności i wdzięczności, że mógłby tym wzrokiem stopić najtwardszy lód. Wiktorowi ze wzruszenia aż ściskało się serce, coś łapało za gardło i niejedna łza się w oku zakręciła. Oto wreszcie tu, na tym odludziu, zaczynał spełniać jedno ze swoich marzeń. A gdyby tak przyszła pora na kolejne?
– Może jeszcze pan do nas wróci? – rzuciła Emilia na odchodnym, gdy wsiadali do samochodu. – Jako wolontariusz. Każde ręce do pomocy w schronisku są mile widziane. Pracy u nas w bród.
– Kto wie? – uśmiechnął się i pomachał jej na pożegnanie. Drops zaszczekał radośnie.
„Wrócę… – pomyślał. – Prawdopodobnie prędzej, niż myślisz…”
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Katarzyna Janus, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: © PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Timur Anikin | Dreamstime.com
Redakcja: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa
Korekta: Anna Walczak | Od słowa do słowa
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-857-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.