Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 03.06.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Cztery przyjaciółki wyruszają w podróż do Prowansji i na Lazurowe Wybrzeże.
Helena, Dorota, Judyta i Karina – każda z nich zmaga się z własnymi problemami, które wychodzą na jaw podczas wspólnej wyprawy. Helena, samotna kosmetyczka, Dorota, zamożna żona prawnika, Judyta, wiecznie młoda księgowa oraz Karina, fryzjerka z trudną przeszłością – odkrywają, że podróż to nie tylko zwiedzanie pięknych miejsc, ale także konfrontacja z własnymi lękami i pragnieniami.
Czy uda im się znaleźć odpowiedzi na dręczące je pytania i wrócić do Polski z nową nadzieją na przyszłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aby poznać człowieka, trzeba zostać
jego towarzyszem podróży.
przysłowie tureckie
Wbrew pozorom postaci występujące w tej powieści nie mają swoich pierwowzorów w rzeczywistości. Wszelkie podobieństwa do kogokolwiek są zupełnie przypadkowe.
Dziewczyny,
ta powieść jest dla Was!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Ahoj, przygodo! – zawołała raźno Helena, zasiadając za kierownicą swojego ukochanego bmw X1.
– Ahoj! – z równym entuzjazmem odpowiedziały jej pozostałe dziewczyny.
Dziewczyny to może zbyt optymistycznie powiedziane, bo dziewczynami już od jakiegoś czasu być przestały. Wszystkie cztery były raczej „ryczącymi czterdziestkami”, jak trywialnie co niektórzy określają takie jak one. Takie, czyli kobiety, które jeszcze są dość atrakcyjne, ale czują już depczący im po piętach, powoli zbliżający się wiek podeszły, żeby nie powiedzieć starość, i które starają się wykorzystać pozostały im czas, aby czerpać z tego życia pełnymi garściami. Oczywiście na ile się da. I oczywiście kiedy się da. Ale istnieje jeszcze inna osobliwość, którą określa się tą samą nazwą, „ryczącymi czterdziestkami”. Kiedyś, na jednym z ich babskich spotkań, które żartobliwie nazywały sabatami lub zlotami czarownic, gdy właśnie kończyły opróżniać drugą butelkę różowego Carlo Rossi i siedziały w kultowym klubie o wdzięcznej nazwie Ulubiony Raj, a który to klub w szczególności upodobali sobie single i singielki, roztrząsały to określenie. Chwilę temu nazwał je tym epitetem jeden z mocno zawianych gości, wyglądający trochę jak zezowaty karzełek, kiedy akurat odmówiły mu zgody na zajęcie miejsca przy ich stoliku. Chwiał się na swoich cienkich nóżkach, z ledwością trzymał pion, cuchnęło od niego przetrawionym alkoholem, a i stan jego higieny pozostawiał wiele do życzenia.
– Ryczące czterdziestki? – oburzyła się wtedy Karina, która miała chyba najbardziej cięty język z ich czwórki.
Facecik na szczęście zdążył się już oddalić, czkając im jeszcze na pożegnanie.
– Ja wam udowodnię, że to nie znaczy nic złego. Włączę tylko komórkę i zaraz wam wygugluję!
I wyguglowała.
– Tak piszą w Wikipedii… – zaczęła czytać powoli, mrużąc przy tym oczy, bo kokieteryjnie nie założyła okularów, chociaż spoczywały sobie spokojnie w jej pękatej torebce. – Ryczące czterdziestki, z angielskiego Roaring Forties – przeczytała tak, jak było napisane, zapominając zupełnie o tym, że w szkole średniej uczyła się angielskiego. – Inaczej strefa ryczących czterdziestek to pas wód oceanicznych biegnący nieprzerwanie wokół południowej półkuli kuli ziemskiej, w przybliżeniu pomiędzy czterdziestym a pięćdziesiątym stopniem szerokości geograficznej południowej, wzdłuż którego wieją stałe wiatry zachodnie, o bardzo dużej prędkości, będące powodem częstych sztormów. Rejon związany z działalnością cyklonów w południowej strefie niskiego ciśnienia. Akwen trudny nawigacyjnie i niebezpieczny dla statków.
– No, widzicie! – zatriumfowała Judyta. – To podobnie jak my. Też jesteśmy trudne. Jak cyklony.
Pozostałe przyjaciółki spojrzały po sobie zdumione. Judyta często wyskakiwała niczym filip z konopi z różnymi swoimi mądrościami i przemyśleniami, które nie do końca były zrozumiałe dla innych. Dziewczyny jednak nie skomentowały tego, nie zapytały, co autorka miała na myśli, bo mina doskonałego samozadowolenia, która odmalowała się na twarzy Judki, była tak entuzjastyczna, że zupełnie nie miały odwagi jej zniweczyć.
Tymczasem Karina parsknęła śmiechem.
– Dziewczyny, to nie wszystko – zaśmiewała się. – Posłuchajcie dalej! Ryczące czterdziestki to jeszcze nic. Wyjące pięćdziesiątki to dopiero coś!
Pozostałe przyjaciółki zawtórowały jej śmiechem.
– No czytaj, czytaj! – ponaglała ją Dorota.
– Wyjące pięćdziesiątki – kontynuowała Karina, kiedy jako tako zdołała opanować rozbawienie – jak napisali w Wikipedii, to obszar rozciągający się pomiędzy pięćdziesiątym a sześćdziesiątym stopniem szerokości geograficznej południowej. Rejon ten znany jest z jednych z najsilniejszych wiatrów na Ziemi, występujących tam ze względu na brak jakiejkolwiek bariery w postaci większych mas lądowych. Ponadto na siłę wiatru ma wpływ występujący w tym rejonie zimny prąd morski – Prąd Wiatrów Zachodnich. – Znowu zachichotała. – A co nas czeka u kresu naszych dni? – ciągnęła, uspokoiwszy się nieco. – Na południe zaś od wyjących pięćdziesiątek rozciągają się bezludne sześćdziesiątki, pas wód Oceanu Południowego otaczający Antarktydę – czytała. – Bezludne sześćdziesiątki zimne jak ta lodowata Antarktyda. Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam! Nie chcę być bezludną zimną sześćdziesiątką! – To powiedziawszy, zaszlochała, już nieco wstawiona.
Ryczące czterdziestki…
A teraz wreszcie wyruszały w podróż swoich marzeń. Od trzech lat ją planowały, ale każdego roku coś stawało im na drodze. A to awans w pracy Judyty, a to operacja ślepej kiszki u Karinki czy też brak finansów w portfelu Heleny. Dorota też jakoś nie mogła się zorganizować, stale jakieś sytuacje rodzinne jej w tym przeszkadzały. I wreszcie nadszedł ten wymarzony dzień. Wszystko zostało zapięte na ostatni guzik, noclegi opłacone, plan podróży nakreślony, zakupy poczynione i nawet godzinne spóźnienie zawsze się spóźniającej Kariny nie było w stanie popsuć pozostałym dziewczynom humoru.
Wyruszały do Prowansji!
Było ich cztery, jak cztery słonie, zielone słonie z piosenki dla dzieci. Wprawdzie sylwetkami od słoni różniły się znacznie, jednak można powiedzieć, że podobnie jak one „kochały się jak wariaty”. Przyjaźniły się od wielu lat, ale kiedy tak się nad tym zastanawiały, nie mogły sobie przypomnieć właściwie od kiedy. Helena, Karina, Dorota i Judyta. Każda inna. Wszystkie miały swoje zalety i wady, jednak tolerowały się, szanowały i – co tu dużo mówić – lubiły. Poszłyby za sobą w ogień.
Helena miała zapędy przywódcze. To ona była organizatorką ich wszystkich wyjazdów, pomysłodawczynią i kapitanem na okręcie. To znaczy ma się rozumieć głównodowodzącą ich samochodowej wyprawy. Jednak to, że lubiła rządzić, wynikało z jej przeszłości. To paskudny los zmusił ją do tego, żeby radziła sobie ze wszystkim jak facet. Wiarołomny mąż opuścił ją, kiedy dwójka ich dzieci miała po kilka lat. A właściwie nie, to nie on ją opuścił, to ona go wykopała ze swojego życia, kiedy dowiedziała się o jego notorycznych zdradach. Jedną mogłaby jeszcze wybaczyć, ale kilka? Co za dużo, to niezdrowo! Nazywała go wstrętnym trollem, leszczem, ale z roku na rok coraz rzadziej używała wobec niego tych epitetów, coraz rzadziej go wspominała. Jak sama mówiła, nie zamierzała gryźć własnego ogona, musiała pójść do przodu. I poszła. Teraz dzieci były już dorosłe, starszy syn studiował inżynierię biomedyczną, a córka po maturze wyjechała za chłopakiem do Irlandii i żyła swoim życiem. Helena natomiast była kosmetyczką, miała własny zakład, który urządziła w piwnicach starego jednorodzinnego domku odziedziczonego po rodzicach. Po ich śmierci udało się jej to miejsce całkiem ładnie odremontować, a że kredyty spędzały jej czasami sen z powiek, to już inna sprawa. Kiedyś była piękna niczym jej imienniczka Helena Trojańska. Teraz jej uroda nieco przygasła, nadal jednak przyciągała wzrok osobników płci przeciwnej.
Judyta dla odmiany była panną. Broń Boże powiedzieć o niej „stara panna”, obrażała się natychmiast, na śmierć. Skrzętnie ukrywała swój wiek, chociaż przyjaciółki doskonale wiedziały o tym, że wiosną skończyła czterdzieści dwa lata, tymczasem ona od kilku lat zarzekała się, że ma dopiero trzydzieści sześć i jest najmłodsza. I oczywiście, nie zaliczała się do owych „ryczących czterdziestek”. Najmłodsza była, to fakt, jednak czterdziestkę zdecydowanie zdążyła już przekroczyć.
Lubiła się stroić i szperać w ciuchach. Zawsze wynajdowała coś wyjątkowego. Jej szafy pękały w szwach, sama już chyba nie pamiętała, co w nich jest, jednak niestrudzenie gromadziła coraz to nowe fatałaszki, często kupowane za grosze, i cieszyła się nimi jak dziecko. Dopóki o nich nie zapominała, kiedy ginęły jak poprzedniczki w przepastnych czeluściach garderoby swej właścicielki.
Rodzice Judyty już dawno nie żyli, siostra miała własną rodzinę, swoje problemy i dla młodszej Judki nie starczało jej czasu. A Judka tę swoją samotność usiłowała maskować nonszalancją i zabawowym trybem życia, często nawet trzpiotowatością, jednak pozostałe dziewczyny doskonale zdawały sobie sprawę, że w ten sposób usiłuje ukrywać smutek i – co tu dużo mówić – osamotnienie. Z zawodu była księgową, niedawno awansowano ją na główną księgową w zakładach produkujących odzież roboczą i wreszcie bez wielkich wyrzeczeń mogła sobie pozwolić na ten wymarzony wyjazd. Nie miała przecież innych wydatków.
Dorota natomiast pochodziła z zamożnej rodziny. Oboje rodzice byli prawnikami, powodziło się im od zawsze bardzo dobrze. Doris, jak mówiły na nią dziewczyny, miała kochającego męża, którego i ona kochała bardzo, ale zawsze starała się tę miłość starannie maskować żartami na jego temat, którymi sypała raz po raz.
– Mój Józek to stuprocentowy samiec alfa – miała w zwyczaju mawiać. – A ja nim tylko steruję.
Jednak wszyscy ich bliscy mieli świadomość, że te jej żarty ze ślubnego to tylko pozory. Dorotka skoczyłaby za swym małżonkiem w ogień i wodę, oczywiście gdyby zaszła taka potrzeba. Doczekali się trójki pociech, które dość wcześnie pojawiły się w ich życiu. Starszy syn Jasiek waśnie skończył studia i rozpoczął pierwszą pracę, dwie młodsze córki studiowały na pierwszych latach. Starsza zamierzała zostać prawnikiem, jak tata, a druga, o rok młodsza, od urodzenia artystka, była na pierwszym roku szkoły aktorskiej. Pani domu nie pracowała, mąż prawnik doskonale sobie radził z utrzymywaniem rodziny, niczego im nie brakowało, a Doris z czystą radością zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. No i oczywiście troszczyła się o męża. Jednak pomimo nawału zajęć z powodzeniem znajdowała czas na spotkania i wyjazdy z przyjaciółkami.
I ostatnia z wielkiej czwórki, Karinka. Nie miała łatwego życia jako dziecko rodziców alkoholików. Nieraz była przez matkę wysyłana do sąsiadów, aby żebrać, kiedy tej zabrakło gotówki. Jakież to było dla niej upokarzające, ale jeśliby odmówiła, dostałaby nie lada cięgi. Była ładnym dzieckiem. Ciemne włosy, duże oczy, śniada cera. Później odebrano ją rodzicom i umieszczono w domu dziecka, zresztą ku jej wielkiej radości, skąd po kilku latach starań zabrała ją babcia. Spędziła u dziadków kilka szczęśliwych lat, można powiedzieć, najszczęśliwszych w jej życiu. Dziadek jednak wkrótce zmarł, babcia się załamała, nie potrafiła żyć bez swojej drugiej połówki i odeszła niedługo po nim.
Karina trafiła znów do domu dziecka. Dostała rentę po dziadkach, którą przez kilka lat odkładała. W końcu uzbierała się z tego całkiem spora sumka. Młoda kobieta marzyła o własnym mieszkanku, niestety to po dziadkach było państwowe. Kiedy miała osiemnaście lat, poznała chłopaka, był od niej o trzy lata starszy. Pokochała go, urodził im się synek. Kiedy mały miał roczek, ukochany zginął napadnięty przez jakichś bandziorów, gdy wracał z pracy po nocce. Sprawców nigdy nie znaleziono. Znowu została na świecie bez bliskich, bo i jej pożal się Boże rodzice także odeszli, zapijając się na śmierć. Nie załamała się jednak, teraz miała dla kogo walczyć. Przecież nie była już sama, miała swego ukochanego synka, poza którym świata nie widziała. Pracowała ciężko, zrobiła kurs, zatrudniła się w zakładzie fryzjerskim i dorabiała, jeżdżąc po domach i strzygąc wszystkich, którzy mieli na to ochotę, od dzieci począwszy, na staruszkach skończywszy. Po dziesięciu latach uzbierała na maleńkie mieszkanko, dwadzieścia osiem metrów kwadratowych, które wtedy kosztowało sto tysięcy złotych. Dołożyła odłożone pieniądze z renty po dziadkach, wzięła trochę kredytu. Teraz jej dorosły już syn pracował w Niemczech jako instalator, powodziło mu się całkiem dobrze, a Karina wreszcie mogła się zająć własnym życiem. Poznała niedawno jakiegoś mężczyznę, ale na razie nie chciała dziewczynom niczego zdradzić na jego temat. Jednak one i tak doskonale wyczuwały, co się w życiu przyjaciółki dzieje, wiedziały, że niedługo wydobędą z niej wszelkie interesujące informacje na temat nieznajomego, to była tylko kwestia czasu. Poza tym Karinka uwielbiała śpiewać, robiła to od dziecka, nawet kiedy było jej źle, kiedy w brzuchu burczało z głodu, ona, aby zapomnieć, śpiewała… I tańczyła.
– Judka, tu masz mapę – powiedziała władczym tonem Helena, podając wydrukowaną z komputera mapkę siedzącej na fotelu obok przyjaciółce. – Wprawdzie mam wpisaną drogę w GPS, ale nie dowierzam mu tak do końca. Wydrukowałam plan podróży i zaznaczyłam na nim naszą trasę, uwzględniając większe miasta. Proszę cię, kontroluj po drodze, czy dobrze jedziemy.
Judyta przez chwilę przyglądała się kawałkowi papieru, obracając go wte i wewte.
– Hela, ale ty wydrukowałaś mapę tylko w jedną stronę. A jak my wrócimy?
Dorota i Karina siedzące z tyłu parsknęły śmiechem. Helena zgromiła koleżankę wzrokiem.
– Judyta! Czyś ty rozum postradała? – Ostentacyjnie przewróciwszy oczami, obróciła mapę do góry nogami. – Teraz będzie dobrze?
Judyta zmarszczyła brwi, po czym uśmiechnęła się niewinnie.
– A! Rozumiem! No dobrze, już dobrze. Pani kierowniczko kochana, pani się nie denerwuje!
Nie sposób było się na nią denerwować.
Ledwie przejechały kilkanaście kilometrów, zatrzymała je policja. Jechały właśnie przez wieś, a właściwie to z niej wyjeżdżały. Domów przy drodze już w zasadzie nie było, ale nie było również tablicy informującej o końcu terenu zabudowanego. Helena przycisnęła pedał gazu. Co się dziwić, energia ją rozpierała, dziewczyna chciała jak najszybciej dotrzeć na miejsce, lub chociaż przekroczyć polską granicę. Albo przynajmniej wjechać na autostradę. Albo po prostu naprawdę wyruszyć w drogę, zostawić za sobą swoją szarą codzienność. Poza tym przyjaciółki z tyłu paplały bezustannie, śmiały się ze wszystkiego, jak zatem ona, Helena, miała się skoncentrować na drodze?
– Dzień dobry. Starszy sierżant Jacek Deręgowski. Przekroczyła pani dozwoloną prędkość. Poproszę o prawo jazdy i dowód osobisty.
– Ja? Prędkość? To niemożliwe, proszę pana.
Pasażerki z tyłu nagle zamilkły. Helena zaczęła gmerać w torebce, ale ta, spakowana dokładnie i dość ściśle na wyjazd, złośliwie ukrywała swoją zawartość. Tak się przecież zawsze dzieje z damskimi torebkami. To, czego akurat szukasz, znajduje się na dnie, a jeśli tego już nie szukasz, natychmiast wpada ci w ręce. Zatem kierowczyni nie pozostało nic innego, jak tylko wysypać zawartość tego przepastnego potwora wprost na kolana siedzącej obok Judyty, która nie śmiała w tej sytuacji zaprotestować ani się poruszyć. Policjant patrzył na to z nieukrywanym zdumieniem. I chyba rozbawieniem. Bo w torbie winowajczyni było wszystko, począwszy od pokruszonych pełnoziarnistych herbatników, kompletu do paznokci, przyborów do make-upu, poprzez notatnik, kalendarz, perfumy, szczotkę do włosów, lakier do paznokci i wiele, wiele innych, chyba zupełnie niepotrzebnych rzeczy, skończywszy na paczce prezerwatyw o smaku truskawkowym i wdzięcznej nazwie Fruity Fun, na widok których mężczyzna znacząco odchrząknął.
– Co? Trzeba być zawsze zabezpieczonym. Nie wiadomo, co się może w życiu zdarzyć. Poza tym nie wszystkie są dla mnie. – To mówiąc, wzruszywszy ramionami, niczym niezrażona Helena nadal grzebała w torebce, aby w końcu triumfalnie wydobyć z niej upragniony portfel. – Mam! – rzekła z dumą, wyjmując z niego dokumenty i podając funkcjonariuszowi.
Mężczyzna przyjrzał się im uważnie.
– Pani Heleno, dokąd pani tak śpieszno? Przekroczyła pani dozwoloną prędkość o dwadzieścia kilometrów. – Pokazał dziewczynie ręczny radar, na którym z pewnością widniał dowód jej wykroczenia, jednak Helena nie była w stanie tego dojrzeć, bo nie miała pod ręką okularów do czytania, a nie chciała znowu gmerać w stosiku drobiazgów wysypanych z torebki. Te nadal spoczywały na kolanach Judyty, która nota bene zdawała się nie ruszać, aby to całe dobrodziejstwo nie pospadało na podłogę.
– Jedziemy właśnie z koleżankami na wakacje, do Prowansji – zaczęła przymilnym głosem winowajczyni. – Oszczędzałyśmy na tę wyprawę przez wiele lat.
Z tyłu Karina chrząknęła wymownie.
– Mamy przed sobą bardzo daleką drogę, a boję się jeździć po nocy. Wie pan, w obcym kraju samotne kobiety wszystko może spotkać.
Mężczyzna spojrzał na nią, chyba zaskoczony tak idiotycznym tłumaczeniem.
– Ale jeśli będzie pani przekraczała prędkość, daleko pani nie zajedzie. Powinienem pani wypisać mandat w wysokości dwustu złotych. Co zatem ma pani na swoje usprawiedliwienie? – Z ostatnim wypowiedzianym zdaniem ton jego głosu stał się jakby nieco łagodniejszy.
W tym momencie z fotela obok rozległ się zirytowany, dziwnie piskliwy głos Judyty.
– Panie policjancie, siku mi się chce!
Skonsternowany mężczyzna pochylił się, zerkając przez okno, aby dojrzeć właścicielkę tego głosu. Przez chwilę przyglądał się jej z nieodgadnioną miną, po czym parsknął śmiechem, który chyba trudno mu było pohamować. Nadal chichocząc, oddał dokumenty Helenie.
– Jedźcie już, żeby nie było za późno. Stacja benzynowa z toaletą jest o kilometr stąd.
– Pięknie dziękuję, panie policjancie – odparła Hela bez zwłoki i czym prędzej ruszyła z miejsca w obawie, że funkcjonariusz mógłby się rozmyślić, a towarzyszył jej niekończący się chichot rozbawionych przyjaciółek.
– Mocz w oczach, bajzel w głowie! I na kolanach! – parsknęła Karina, kiedy tylko ruszyły, a Judyta usiłowała z powrotem upchnąć drobiazgi Heleny do torby, w której bez pedantycznego i merytorycznego pakowania absolutnie nie chciały się zmieścić. Tak też Karina długo nie mogła tego śmiechu pohamować, podobnie jak pozostałe kobiety.
Pierwszy etap ich podróży miał się zakończyć w niewielkiej alzackiej miejscowości Muttersholtz, położonej w niedużej odległości od niemieckiej granicy, ale już we Francji, tuż po przekroczeniu Renu, prawie w połowie drogi do celu. Helena znalazła na Airbnb wspaniałe miejsce na nocleg. Nie dość, że maleńka miejscowość była niczym z bajki, to jeszcze do tego dom, w którym przyszło im nocować, był jak marzenie. Uroczy budynek z pruskim murem przywołujący na myśl eleganckie ubranko w modną kratę, ukazał im się wkrótce po przejechaniu centrum niewielkiego miasteczka, a może raczej wsi. Wejście okalał wiekowy krzew winorośli, którego pędy pięły się do samego dachu. Kiedy Helena zatrzymała bmw na małym parkingu z boku domu, natychmiast wyszła im na powitanie młoda kobieta o cudownie brzmiącym imieniu Anne Lorraine. Zresztą w tym momencie wszystko wydawało się dziewczynom cudowne, nie przeszkadzało im zupełnie zmęczenie podróżą, spragnione były przede wszystkim nowych wrażeń, bo oto zaczynały tak naprawdę pierwszy dzień swojej wielkiej przygody.
Anne Lorraine była piękna! Wysoka, smukła niczym łania, z długimi blond włosami zaplecionymi w warkocz sięgający pasa i w kwiecistej spódnicy do kostek wyglądała, jakby urwała się z jakiejś baśni.
– Witamy serdecznie! Ja i mój mąż Alex, nasze córki i nasz kot jesteśmy szczęśliwi, mogąc powitać was w naszym domu – zwróciła się do przyjaciółek po angielsku.
– Bonjour – zgodnym chórem odpowiedziały dziewczyny, zupełnie jakby przez całą drogę ćwiczyły to powitanie.
Posiadłość Anne Larraine i jej męża była typowym alzackim gospodarstwem położonym w samym sercu francuskiej wioski w centrum tej historycznej krainy, w pobliżu szlaku winnego i górującego nad horyzontem masywnego obronnego zamku Haut-Koenigsbourg oraz malowniczych tras rowerowych. Cały dom stanowił ciekawe połączenie starej architektury budynku oraz nowoczesnych wykończeń i rozwiązań. Już od wejścia czuć w nim było niesamowity klimat tego nietuzinkowego miejsca, a także pozytywną energię mieszkających tam ludzi. Był to jeden z tych niezwykłych rustykalnych domów z duszą.
– Zapraszam na stryszek – oznajmiła ładną angielszczyzną uśmiechnięta gospodyni, zapraszając gestem na górę. – Tylko zdejmijcie buty. Zostawcie je tu, przy schodach.
Dziewczyny spojrzały po sobie zażenowane.
– Buty? – spytała Judka teatralnym szeptem, nachylając się do ucha Doris. Tyle zrozumiała, bo nie władała językiem angielskim zbyt dobrze, a właściwie wcale. – Ja mam zdejmować buty? Po podróży? Może mam jeszcze umyć nogi? To chyba jakiś żart! Absurd!
Anne Lorraine się zarumieniła.
– Przepraszam za tę niedogodność – powiedziała przepraszającym tonem, zupełnie jakby zrozumiała język ojczysty swych gości. – Jesteśmy w trakcie odnawiania domu, dopiero niedawno pomalowaliśmy schody. Nie chcielibyśmy, aby zostały zniszczone. Alex się bardzo napracował.
Judka, domyśliwszy się, że gospodyni się tłumaczy, przywołała na oblicze niewinny uśmiech.
– Cóż, co kraj, to obyczaj – bąknęła pod nosem Karina, posłusznie zdejmując adidasy.
Oczom kobiet ukazały się dwie różne skarpetki okrywające jej stopy. Jedna w białe bałwanki, druga w różowe kwiatki. Przyjaciółki jak na komendę ostentacyjnie uniosły brwi. Karinka wzruszyła ramionami.
– Co? Miałam mało czasu. Śpieszyłam się. Nie mogłam znaleźć drugich bałwanków…
Dziewczęta parsknęły śmiechem.
Miejsca noclegowe udostępnione przez portal Airbnb znajdowały się zazwyczaj w domach lub mieszkaniach właścicieli albo też były ich prywatnymi obiektami – apartamentami czy też małymi mieszkankami albo nawet całymi domami, które podczas ich nieobecności wynajmowano turystom lub osobom szukającym noclegu na etapie podróży.
Pokój okazał się bardzo przyjemny. Położony na poddaszu, był całkiem sporych rozmiarów, klimatycznie urządzony starymi meblami, z czterema osobnymi łóżkami, obiecywał przyjemny odpoczynek po podróży. W miejscach docelowych, do których udawały się dziewczyny, miały spać razem, po dwie w małżeńskich łóżkach, bo tak wychodziło taniej, ale zupełnie im to nie przeszkadzało. Łazienka była wspólna z drugim dwuosobowym pokojem, do którego w późnych godzinach wieczornych miała przyjechać jakaś niemiecka para, ale na razie jeszcze się nie zjawili.
– Jeśli jesteście głodne, to niedaleko jest bardzo dobra restauracja i browar Ried – oznajmiła Anne Lorraine, schodząc już na dół po schodach.
Judce i Karince natychmiast zaświeciły się oczy, po czym dziewczyny niezwłocznie zapiszczały z entuzjazmem. Wprawdzie na biesiadowanie we francuskiej restauracji nie bardzo było je stać, miały w końcu zapas swoich kanapek, których nie zdążyły jeszcze skonsumować, a których byłoby szkoda, gdyby miały się zepsuć, ale na napicie się piwa to i owszem, grosza nie zamierzały szczędzić. Przecież należała się im odrobina przyjemności po tak nużącej podróży, czyż nie? A poza tym należało jakoś uczcić pierwszy dzień ich francuskiej przygody.
Doris i Helena wykazały się większym opanowaniem. Kiedy tylko wszystkie cztery wniosły bagaże na górę i odświeżyły się nieco, czym prędzej udały się na wycieczkę po wsi. A wioska była naprawdę niezwykle urokliwa. Słońce, które powoli chyliło się ku zachodowi, bajkowo oświetlało ją złocistym światłem. Niewielkie domy z pruskim murem, kwiaty w donicach dużych i małych, przeróżne wymyślne dekoracje, czystość i porządek zachwyciły Polki. Spacerowały w milczeniu, podziwiając okolicę. Malowniczy mostek, pod którym płynęła, jak im się wydawało, nieskazitelnie czysta rzeczka, wyglądał jak z obrazka. U jego podnóża dostrzegły uroczy budyneczek zlokalizowany na ukwieconej skarpie schodzącej wprost to rzeki, który zdawał się czymś na kształt lokalnej oberży albo małego hoteliku. Przy niewielkim drewnianym pomoście zacumowano dwie długie drewniane łodzie sprawiające wrażenie, jakby pochodziły z zamierzchłej epoki. Na frontowej ścianie domostwa widniał napis „La Hutte de Castors”, co tłumacz Google natychmiast przetłumaczył Helenie jako „żeremia bobrów”. I rzeczywiście, nad napisem jakaś zręczna ręka namalowała bobra w białej koszuli nocnej, szlafmycy na głowie, niosącego w wyciągniętej przed siebie łapie płonący ogarek świeczki. Długo stały w milczeniu, kontemplując ten urzekający widok. Jednak słońce zniżało się coraz bardziej, więc jeśli chciały jeszcze za dnia trafić do browaru, to nie powinny dłużej zwlekać.
– Konia z rzędem za zimne piwo – wyjęczała spragniona Judka.
– A masz konia? – zapytała Dorota, mrużąc oczy przed rażącymi promieniami i przysłaniając twarz dłonią. – Nie wspomnę już o rzędzie.
– Oj tam, oj tam, tak się przecież tylko mówi – żachnęła się Judyta, ruszając przed siebie. Niestety w zupełnie przeciwnym kierunku.
Doris złapała ją za ramię, obróciła ją o sto osiemdziesiąt stopni, popchnąwszy delikatnie, po czym niczym niezrażona przyjaciółka pomaszerowała przed siebie. Tym razem w dobrą stronę.
I rzeczywiście, po zaledwie kilku minutach spokojnego spaceru dotarły do celu. Już z ulicy dostrzegły okazały szyld z napisem „Les Brasseurs du Ried”, który znowu niezastąpiony tłumacz Google przełożył jako „piwowarzy z Ried”, a tłumacz strony internetowej dla odmiany: „browar na nabrzeżu”. Obiekt wyglądał na sporych rozmiarów gospodarstwo rolne.
Po wejściu na podwórze ich oczom ukazały się przeszklone dwuskrzydłowe drzwi, nad nimi podświetlony napis „Bierstub”, a obok w gablocie za szkłem menu w języku francuskim. Nieśmiało weszły do środka. Z wnętrza dochodziły do nich odgłosy rozmów. Kręcone schody poprowadziły na piętro i po chwili zaciekawione podróżniczki znalazły się w rozświetlonej przestronnej sali, w której przy stolikach nakrytych różnokolorowymi kraciastymi obrusami siedzieli nieliczni goście. Dziewczyny stały nieśmiało, rozglądając się wokoło.
– Bonne soirée – usłyszały za sobą męski głos.
Odwróciły się wszystkie jak na komendę. Przed nimi stało dwóch mężczyzn. Jeden młodszy, na oko czterdziestoparolatek, wyciągnął do pierwszej, Doris, dłoń na przywitanie.
– Good evening – odpowiedziała nieśmiało Doris.
– Witam – odezwał się płynną angielszczyzną. – Jestem właścicielem tego obiektu. Mam na imię Charles. A to Pierre, mój brat i wspólnik jednocześnie. – To mówiąc, wskazał na swego towarzysza w wieku około lat sześćdziesięciu, który również przywitał się z każdą z kobiet po kolei. – A panie to zapewne turystki?
„Jakie to szczęście, że na całym świecie można się dogadać po angielsku – przemknęło przez myśl Helenie. – Język ten stał się, można powiedzieć, językiem międzynarodowym, uniwersalnym. I po co było Zamenhofowi tworzyć to mało użyteczne esperanto? Angielski stał się nim jakby od niechcenia, ot tak…”
– Tak, jesteśmy z Polski. Jedziemy do Prowansji – odparła Dorota, która najbieglej władała angielskim. – A później na Lazurowe Wybrzeże.
– Ach, Côte d’Azur – rozmarzył się starszy z mężczyzn. – Piękne miejsce. Byłem tam w podróży poślubnej z moją Claire.
– Cieszymy się, że po drodze zawitałyście do Muttersholtz. I do nas oczywiście. Proszę, rozgośćcie się, zaraz podam menu – odezwał się znowu Charles.
Usiadły wygodnie przy czteroosobowym stoliku tuż przy oknie, zza którego rozchodził się piękny widok na zachodzące właśnie nad łąkami słońce. Helena dostrzegła, że pozostali goście przyglądali się im ukradkiem z nieukrywanym zainteresowaniem. Wyglądali na rolników, masywnych mężczyzn o spracowanych wielkich dłoniach, którzy odpoczywali po pracy, racząc się lokalnym piwem. Kufle z tym orzeźwiającym trunkiem zupełnie ginęły w ich łapskach. Niektórzy dodatkowo mieli przed sobą duże owalne talerze ze smakowicie wyglądającym jadłem. I nie uszło jej uwadze, że Judka nie odrywa wzroku od młodszego z właścicieli, który właśnie szedł w ich stronę, niosąc oprawione w skórę menu.
– Chciałybyśmy tylko napić się piwa – odezwała się Helena, kiedy mężczyzna położył karty na stoliku. – Co nam pan zaproponuje?
– Ach, tak. W takim razie polecam nasze piwa stworzone z poszanowaniem tradycji, niefiltrowane i niepasteryzowane. Aktualnie posiadamy sześć gatunków, trzy piwa klasyczne i trzy sezonowe. Proponuję na spróbowanie zestawy po sto mililitrów, każdego po trochu.
Judyta wpatrzona w Charles’a uśmiechała się z miną nieco głupkowatą.
– Ach… – westchnęła. – Co za facet! Nie pogardziłabym takim… – powiedziała do niego po polsku, patrząc mu prosto w oczy.
Mężczyzna nie mógł jej zrozumieć, ale chyba zaopatrzony w ten nieodzowny męski instynkt, domyślił się treści. Na jego policzkach pojawił się delikatny rumieniec, a w oczach dziwny błysk.
– Judyta! – Doris skarciła ją, marszcząc czoło. – Ogarnij się! Ślina ci kapie, a to nie przystoi damie.
Judyta wywróciła oczami.
– Ty to prawie święta jesteś. Tylko Józek to, Józek tamto, świata poza nim nie widzisz. A ja nie mam swojego Józka. Chociaż chciałabym – dodała jakoś smutno, pociągnąwszy nosem.
Dorocie zrobiło się jej żal. Zdawała sobie sprawę, że Judka nie potrafi żyć sama, stale szuka kandydata na stały związek, jednak nieustannie lokuje swoje uczucia w nieodpowiednich osobnikach. Zawsze była zbyt ufna i łatwowierna.
– Oj, Judka… Nie martw się… W końcu znajdziesz tego swojego wymarzonego. Przecież ktoś taki z pewnością gdzieś istnieje, musisz tylko na niego trafić – dodała pojednawczo. – Uzbrój się w cierpliwość.
Judyta się zasępiła. Ta wieczna trzpiotka nagle spoważniała, na jej twarzy pojawił się smutek. Nieczęsto pozwalała sobie na takie słabości, zazwyczaj grała głupiutką gąskę, z której to i pośmiać się można, i zakpić, ale czy rzeczywiście taka była? Czy jednak pod tą maską beztroski i niefrasobliwości nie było jej łatwiej ukrywać swego prawdziwego ja? Nawet przed przyjaciółkami? Tak naprawdę jedynymi, jakie miała? A przecież ona tylko pragnęła być szczęśliwa. Po prostu szczęśliwa. Kochana, pożądana, wreszcie nie być samotna. Chciałaby spotkać miłość. Nieważne były dla niej bogactwa, kariera zawodowa, dobrobyt, chciała po prostu odrobiny szczęścia. Czy to tak wiele? Czy zbyt wiele oczekiwała od życia? Cóż, nie rozpieszczało jej dotychczas, może nadszedł wreszcie czas, aby uszczknęło odrobinę łaski z tych swoich zapasików i podarowało właśnie jej? Bo czemu nie?
Tymczasem monsieur Charles ponownie zbliżył się do ich stolika, ponad lewym barkiem zgrabnie podtrzymując tacę wypełnioną małymi szklaneczkami z różnymi gatunkami piwa, by po chwili serwować je dziewczynom.
– Takie tycie? – wyszeptała Judyta do ucha Doris, na co mężczyzna, jakby zrozumiawszy jej wątpliwości, uśmiechnął się promiennie.
– Mamy spory zapas tych trunków, proszę się nie martwić – odezwał się po angielsku, na co Dorota, wychwyciwszy pytające spojrzenie przyjaciółki, natychmiast przetłumaczyła jego słowa.
Judyta wpatrywała się w mężczyznę jak urzeczona, a i on zdawał się zwracać na nią szczególną uwagę, jednak chcąc nie chcąc musiał zostawić swoje klientki same. Dziewczyna wykonała w powietrzu zagadkowy gest dłonią.
– Simsalabim… – wyszeptała tajemniczo, nadal nie odrywając wzroku od gospodarza, gdy ten oddalał się od stolika.
Odwrócił się. Chyba usłyszał jej słowa, bo się uśmiechnął. Jego uśmiech był zaskakująco uroczy. Judka siedziała z otwartymi ustami.
– O kurczę… – wykrztusiła z siebie w końcu.
– Judzia, co to było? – zadała pytanie Helena. Pochyliwszy się nad stołem, spoglądała to na gospodarza, to na przyjaciółkę.
Judyta z niewinnym wyrazem twarzy wzruszyła tylko ramionami.
– Nic – odparła. – Tylko go troszkę zaczarowałam.
– Zaczarowałaś? Co ty gadasz? – Tym razem odezwała się Karina, milcząca do tej pory.
– Jak to, co gadam? Mówię, a nie gadam. Zaczarowałam go, zwyczajnie. Nie wiecie? – Powiodła wzrokiem po koleżankach, z których każda dzierżyła w dłoni jeszcze pełną szklaneczkę z bursztynowym trunkiem pokrytym delikatną pianką, ale z powodu zaaferowania czynem Judyty nie zdołała jej jeszcze unieść do ust. – Hokus-pokus, abrakadabra i takie tam sprawy. No i simsalabim… Nie mówcie, że jeszcze nigdy nie zaklinałyście facetów!
Przyjaciółki jak na komendę parsknęły śmiechem, na co Judka niewzruszona zaczęła sączyć swoje piwo, nadal wodząc wzrokiem po sali.
– Ja czarowałam mojego eks. – Helena przerwała ciszę. – Kiedy się okazało, że mnie zdradza, uszyłam taką małą lalkę z gałganków, ochrzciłam ją jego imieniem i wbijałam w nią szpilki. Ale jakoś dziwnie mu to nie zaszkodziło…
Wieczór mijał nadspodziewanie przyjemnie, smakowity napój z procentami rozluźniającymi zmysły początkowo wpłynął na towarzyszki podróży zaskakująco pobudzająco, jednak kiedy dochodziła dwudziesta trzecia, jak na komendę osłabił je wszystkie, zupełnie jakby jednocześnie ktoś powyjmował z nich korki i spuścił powietrze. Ziewając raz po raz, zaczęły zbierać się do wyjścia.
Widząc to, Charles podszedł do nich. Helena zapłaciła rachunek ze wspólnej kasy i zostawiła należny napiwek.
– Zyce mila podróz… – powiedział łamaną polszczyzną ku zaskoczeniu Polek, po czym na pożegnanie uścisnął dłoń najpierw Judyty, którą przytrzymał zdecydowanie dłużej, a w następnej kolejności każdej z przyjaciółek.
– Dziewczyny, zobaczcie… – odezwała się Judyta rozparta wygodnie na łóżku, kiedy to po prysznicowych ablucjach znalazły się w pokoju w swych zaskakująco wygodnych łóżkach. Kobieta szeroko rozwarła zaciśniętą do tej pory pięść, a oczom przyjaciółek ukazała się wizytówka.
– Co to? – Zaciekawiona Karina wzięła kartonik w dłoń i oglądała go ze wszystkich stron. Ona jedyna znała trochę francuski. Uczyła się go w liceum. – Charles Bernard, lepropriétaire… Propriétaire to chyba znaczy właściciel. Pod spodem jest adres browaru i numer telefonu.
Odwróciła kartonik.
– I napisał ci jeszcze ręcznie jakiś inny numer telefonu. Pewnie jego prywatny… – dodała, oddając koleżance wizytówkę. – Fiu, fiu…
– Spodobałam mu się… – wyszeptała Judyta rozmarzonym głosem, przyciskając do piersi bilecik. – Widzicie? Spodobałam mu się!
– Judka, chyba oszalałaś! – sarknęła Helena, najbardziej pragmatyczna z ich czwórki. – Spodobałam mu się, spodobałam… – przedrzeźniała koleżankę. – I co z tego? Jeżeli nawet, to co z tego? – powtórzyła. – W takim razie nie jedziesz jutro z nami? Zostajesz tutaj? Bierzesz ślub?
– Hela! – ofuknęła ją Dorota. – A tobie co? Zazdrosna jesteś?
Helena wzruszyła tylko ramionami.
– Wszystkie jesteście wariatki! Idę siku.
To powiedziawszy, energicznymi ruchami wyrwała z torby podróżnej ręcznik i kosmetyczkę, po czym z uniesioną głową wymaszerowała z pokoju. Dziewczyny, początkowo skonsternowane jej zaskakującym zachowaniem, spoglądały to na siebie, to na drzwi, za którymi dopiero co zniknęła ich koleżanka, po czym jak na komendę parsknęły śmiechem i zaczęły się tarzać po łóżkach.
– Po co jej ręcznik i kosmetyczka do sikania…? – zastanawiała się Judyta cichym głosem.
Co tu dużo mówić, nie dało się ukryć, że wypite piwo nadal solidnie szumiało im w głowach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Katarzyna Janus, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Michał Grosicki
Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa
Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
PR & Marketing: Sławomir Wierzbicki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-127-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.