Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy związek pięćdziesięciopięcioletniej kobiety i czterdziestoczteroletniego mężczyzny jest możliwy? Gdyby mówić o odwrotnej relacji, nikt nie miałby żadnych zastrzeżeń. A tak? Czy to jest związek? Czy raczej romans, przelotna, przypadkowa przygoda?
Lara jest atrakcyjną kobietą, wzbudzającą zainteresowanie mężczyzn. Dojrzała, utalentowana i samotna. Jej artystyczna dusza, błyskotliwy umysł, specyficzny rodzaj humoru, jej klasyczna uroda, niejednego potrafią zaintrygować, chociaż ona jest tego zupełnie nieświadoma. I niech nie zmyli jej imię- Lara niewiele ma wspólnego z Larą Croft (no, może oprócz odwagi), zdecydowanie bliższa jest jej Lara Antipowa z „Doktora Żiwago”. Ciepła, wrażliwa, ale jednocześnie obdarzona siłą, jaką posiada niejedna kobieta.
Igor to typ silnego wrażliwca, który stoi właśnie na życiowym zakręcie. Boryka się z problemami osobistymi i materialnymi. Przytłoczony rozwodem, chwilowo żywi niechęć do kobiet.
Spotykają się na nadbałtyckiej plaży. Los, ta nieprzewidywalna siła wyższa, wplątuje ich w kryminalną aferę. Przestępcy, przemoc, morderstwa, porwania – to tylko niektóre z przejawów kryminalnej działalności, w jakie niechcący zostaną wplątani.
Czy uczucie, jakie między nimi rozkwitnie ma szansę na przetrwanie? Czy traumatyczne przeżycia, których doświadczą zmienią ich? Czy będą potrafili o nich zapomnieć?
I jaka w tej historii będzie rola brata? Czy okaże się przyjacielem, czy wrogiem? Jaki wpływ na rozwój wydarzeń będą miały do tej pory głęboko skrywane tajemnice rodzinne?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Katarzyna Janus
Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Agnieszka Nowicka, Maja Szkolniak
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
Druk i oprawa: Totem.com.pl
ISBN: 978-83-66945-77-7
PROLOG
A więc tak to wygląda… pomyślała.
Tak wygląda umieranie? Tak będą wyglądały jej ostatnie minuty na tym świecie? Przynajmniej już nie boli tak bardzo, nie tak, jak przed chwilą. I przez ten dziwny szum i dzwonienie w uszach nie docierają do niej żadne dźwięki z otoczenia. A jeszcze przed momentem było tak głośno…
Płonące belki na suficie rozświetlały całe pomieszczenie. Patrzyła na tańczące płomienie… Zawsze lubiła ogień, uspokajał ją… Jako nastoletnia panienka, zamiast pilnie odrabiać lekcje, siedziała przy swoim biurku i bawiła się woskiem topiącym się z zapalonej świecy. Uwielbiała sprawdzać swoje możliwości, dotykając gorącego wosku i zakładając się sama ze sobą, czy wytrzyma jego parzące ciepło. A potem zaschnięte stearynowe płatki zdejmowała z palców i z uwagą oglądała odbite na ich wewnętrznych powierzchniach jej własne odciski.
Czy teraz ten ogień ją strawi, pozostawiając po niej jedynie kupkę popiołu? Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz…
A jej rodzina? Jej bliscy? Jak oni to zniosą? Boże, oszczędź im cierpienia, pomyślała z żalem i błaganiem jednocześnie. Przecież nie muszą się dowiedzieć, w jakich okolicznościach zginęła. Miała nadzieję, że większość okrutnej prawdy zostanie im oszczędzona…
Poczuła strużkę krwi płynącą jej po twarzy. Jakie to dziwne, pomyślała, że krew płynie wbrew prawu grawitacji, od ucha do czoła. Ale chyba jednak nie, to przecież jej ciało zmuszono do funkcjonowania wbrew siłom ciążenia… Jej umęczone ciało…
Nie bała się, strach już dawno ją opuścił. Było jej tylko żal. Przez krótką chwilę miała nadzieję na prawdziwe szczęście. A tu proszę… figa z makiem…
Figa z makiem…
Przestała odczuwać swoje kończyny. Nawet jej to nie przestraszyło. Może nie zdążyło jej to przestraszyć, bo zaraz po chwili przestała czuć także swój tułów. Była jedynie myślą, dryfującą gdzieś pośród tych szalejących coraz bardziej płomieni. Na podłodze odbijały swoje światło, tworząc spektakl przypominający poświatę migających bożonarodzeniowych choinkowych lampek. Przyglądała się im w zdumieniu i nieoczekiwanym w tej sytuacji zachwycie. Usiłowała oblizać spierzchnięte wargi, ale wysuszony na wiór język odmówił posłuszeństwa. Tchawica paliła ją żywym ogniem od rozprzestrzeniającego się wkoło gryzącego dymu. Nie była jednak nawet w stanie zakaszleć.
I kiedy już wydawało się, że płomienie jej dosięgną, że dokona się to, co dokonać się miało… Dostrzegła przed sobą coś, co dodało jej otuchy, jakieś małe światełko i…
…zapadła się w nicość.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Daleko, daleko stąd…
***
Leżała na leżaku na nieziemsko zatłoczonej plaży i ze smutkiem patrzyła w dal. Miała pięćdziesiąt pięć lat. Wyglądała całkiem nieźle jak na swój wiek. No, może w ciągu ostatnich dwóch lat przybyło jej nieco kilogramów, ale nadal wyglądała dość dobrze. Więcej niż dość dobrze. Nie była gruba, ale też nie tak szczupła, jak chciałaby być. Zawsze uchodziła za ładną kobietę. Może nie z typu tych smukłych, długonogich modelek, ale podobała się mężczyznom i ludziom w ogóle. Natomiast osobiście zawsze uważała, że jest za gruba, za brzydka, teraz za stara… Zawsze było jakieś za, zawsze było coś nie tak.
Ostatnio czuła się bardzo samotna. Została sama wiele lat temu, przelotne romanse nie miały w jej życiu większego znaczenia, córki dorosły i usamodzielniły się, ale z nikim nie związała się na stałe. Fakt, miała wielu znajomych i do tego małe grono przyjaciół, ale nie o takiej samotności rozmyślała. Była sama jako kobieta. Niedługo zapomni, jak wyglądają te sprawy, no… te damsko-męskie. A przecież nie wyglądała na swoje lata, nie czuła się jak kobieta, której sześćdziesiątka depcze po piętach. Chciałaby jeszcze zaznać w życiu jakichś przyjemności.
Czasem zdarzało się jej wyjść na spacer ze swoim czteroletnim wnukiem, małym, bardzo żywotnym urwisem. I często widziała tę konsternację w zachowaniu innych osób czy też mam na placu zabaw – babcia to czy mama? Bo przecież urodzenie dziecka po czterdziestce w obecnej dobie nie jest niczym nadzwyczajnym, czyż nie? A niejedna młoda matka wyglądała gorzej od niej. Ona zawsze była zadbana, pachnąca, ładnie i modnie ubrana, na dodatek w stylu skutecznie maskującym niedoskonałości jej sylwetki. Na placu zabaw kilkukrotnie zdarzyło się, że jakaś mama odezwała się do niej: „…a pani synek to…” Nie powie, czuła się tym mile połechtana, jej próżność fikała koziołki.
Zamierzała trafić nad morze wcześnie rano, kiedy jeszcze nie będzie tłumów i słońce nie będzie zanadto przypiekało, ale nawet o tak wczesnej porze plaża okazała się zatłoczona. Jedyne wolne miejsce blisko wody było tuż obok stanowiska ratowników. Nigdy nie rozkładała się tam ze swoim leżakiem, nie chciała, żeby ktokolwiek pomyślał, że ona, stara baba, pcha się pod nos tym pięknym ciachom. Nie chciała wydawać się śmieszna. Jednak tym razem na to nie zważała. Zamierzała patrzeć na morze, a nie na podeszwy czyichś stóp albo opasłe tyłki tych osobników leżących przed nią.
Miała pięćdziesiąt pięć lat, dobry zawód – była konserwatorem dzieł sztuki – stabilizację zarówno zawodową, jak i materialną. I miała do tego wszystkiego taką młodą duszę. Stale wydawało się jej, że ona to ta dwudziestka, no może najwyżej trzydziestka. A tu niestety, okrutna rzeczywistość spoglądała na nią z lustra. A gdyby tak stłuc wszystkie lustra? Albo poprzesłaniać czarnymi kirami? Może niejeden człowiek (z pewnością nie tylko ona) miałby wtedy lepsze samopoczucie? Byłby szczęśliwszy? Bo po co stale przypominać sobie o upływie czasu? Lepiej żyć w nieświadomości.
Miała w sobie, w środku, coś, co można porównać do takiego ognika, duszka może, który był jej energią, który nie gasł nawet wtedy, kiedy dopadały ją niepowodzenia. Trzymał ją w pionie.
Rozkładając swój leżak i rozścielając obok na piasku plażowy ręcznik, spojrzała dyskretnie na stanowisko ratowników. Usiłowała nie wgapiać się w nich jak sroka w gnat, ale trochę popatrzeć przecież mogła. Nacieszyć oko. Było ich czworo. Trzech młodych mężczyzn i jedna dziewczyna. Wszyscy pięknie zbudowani, opaleni, tryskający energią, nie wyłączając dziewczyny. Jeden z nich był nieco starszy, może trzydziestoparoletni, i najbardziej śniady, z kruczoczarnymi włosami, krótkim zarostem na twarzy i okularami Ray-Ban na nosie. Typem urody przypominał południowca. Włocha? Może Hiszpana? Spojrzał na nią, kiedy mościła się na swoim miejscu. Albo może tylko tak się jej wydawało? No, może niechcący zatrzymał na niej wzrok przez sekundę dłużej? To trochę tak jak z portretem, przed którym przechodzisz w galerii. Masz wrażenie, że postać na nim namalowana śledzi cię wzrokiem, patrzy na ciebie, obojętnie z której strony byś stanął. A na dodatek wyobraźnia starszej pani dopowiada sobie scenariusz, taki, o jakim by marzyła, jakiego by sobie życzyła. Pomyślała, że jest po prostu żałosna. Nie potrafiła dzisiaj usunąć smutku ze swojej twarzy. I z duszy. To był jeden z tych dni, kiedy dopadały ją smętne refleksje o upływie czasu. I o marności jej życia…
Bardzo się bała, że usiłując zatrzymać młodość, a jeżeli nie młodość, to chociaż wiek średni, stanie się taką dzidzią-piernik, czyli starym próchnem opakowanym jak bombonierka, z rozmazanym tuszem pod rzęsami i wymalowanymi ustami poza czerwień wargową, żeby tylko ukryć te paskudne promieniste zmarszczki wokół ust i nabrać wyglądu młodego dziewczęcia z seksownie wydętymi usteczkami. Brr… Co za okropieństwo. I jeszcze w minispódniczce do starych, grubych nóg. Na razie jeszcze nie miała takich nóg, no, ale kto wie, co będzie w przyszłości? Nie chciała czuć się jak arlekin z wymalowanym smutkiem na twarzy i spłukiwanym przez łzy makijażem.
Kiedy wyciągnięta wygodnie na leżaku, spod półprzymkniętych powiek obserwowała grupę żaglowców przepływających w oddali, znowu kątem oka spostrzegła, że piękny ratownik zabrał się za czyszczenie łodzi ratunkowej, która do tej pory była przycumowana na brzegu. Był zajęty pracą, nie rozglądał się na boki, a tym bardziej nie patrzył na plażowiczów. Pilnowaniem bezpieczeństwa w wodzie zajmowali się pozostali z czwórki. Mogła więc obserwować go bez strachu, że ktoś to zauważy. Patrzyła na niego przez swoje przeciwsłoneczne okulary, jakby chciała się za nimi ukryć. Podziwiała jego młodość, sprężyste, mocne, opalone ciało, włosy bez śladu siwizny. Kiedy energicznie, wręcz z pasją, przesuwał metalową szczotką po burcie, zdzierając starą, łuszczącą się farbę, widziała napinające się mięśnie na jego nagich plecach i muskularnych ramionach.
Młodość… – westchnęła w zamyśleniu, opierając głowę o podgłówek leżaka i spoglądając tęsknie na morze. Kiedy to minęło? Nawet nie zauważyła, kiedy stuknęła jej czterdziestka, nie mówiąc o pięćdziesiątce. Jej ciało, które nigdy nie było doskonałe, postarzało się. Zniknęła gdzieś dawna sprężystość, a pojawiła się taka mięciutkość… Jednocześnie zmieniły się rysy twarzy, zarys sylwetki.
Jej organizm przejawiał ostatnio właściwości pirotechniczne. Wybuchał nagle i w zupełnie niespodziewanych momentach. Czasami miała wrażenie, że przyłożona do jej skóry zapałka zapłonęłaby w takiej chwili żywym ogniem. Przyprawiało ją to o niepotrzebne zawstydzenie i konsternację, szczególnie kiedy naprzeciwko znajdował się jakiś Bogu ducha winien rozmówca płci przeciwnej. Płci tożsamej zresztą też. To jeszcze tylko pogłębiało jej skonfundowanie i wywoływało kolejne wybuchy gorąca. Od niedawna nauczyła się udawać, że nic się nie dzieje, że wszystko jest w najlepszym porządku i tak ma być. Tylko czy ci naprzeciwko dają się na to nabrać?
Ciekawe, czy gdyby miała przy sobie jakiegoś mężczyznę, też rozmyślałaby tak często o starości? O nieuchronności przemijania? I czy byłoby jej tak bardzo żal? Żal, że nie żyła pełnią życia, stale odsuwając swoje przyjemności i osobiste plany w bliżej nieokreśloną przyszłość. Mogłaby być jego matką, pomyślała ze smutkiem, ponownie spoglądając na ratownika. A przecież będąc młodą dziewczyną, też myślała, że tacy piękni mężczyźni są poza jej zasięgiem. Nigdy nie sięgała na najwyższą półkę, rezygnowała w przedbiegach. Obecnie wiedziała, że popełniała błąd. A teraz? Teraz związek z tak młodym mężczyzną byłby po prostu niesmaczny. Nie dla niej oczywiście. Dla niego, dla otoczenia… Zresztą o czym ona, u licha, rozmyśla? Przecież to jedynie teoretyczne rozważania, niemające nic wspólnego z rzeczywistością.
Marzenia ściętej głowy.
Wczoraj znalazła na plaży złotą rybkę. No, może raczej srebrną, ale to przecież prawie jak złota. Szła brzegiem morza spokojnym krokiem przed siebie, bez wcześniej wyznaczonego celu, a ona leżała wśród drobnych kamyczków, jakichś szczątków muszelek, glonów. I ledwo dychała, podrygiwała tak jakoś dziwnie, jakby w przedśmiertnych konwulsjach, rozpaczliwie poruszając skrzelami. Minęła ją, ale po chwili pomyślała, że może to złota rybka? TA Złota Rybka? Co z tego, że srebrna. Mniejsza o kolory… A jeżeli to jej ostatnia szansa? Zawróciła. Nie zważała na zdziwione spojrzenia innych turystów, miała to gdzieś. Ale nie odważyła się wziąć prawie zdechłego stworzenia do rąk. Czubkiem buta popychała ją delikatnie w stronę wody, tak długo, aż obmyły ją morskie fale. I odeszła. Nie miała odwagi spojrzeć, czy aby rybka popłynęła w dal. Czy przeżyła? Bo jeżeli nie, to nie mogłaby mieć nadziei. A tak, dopóki nie wie, myśli sobie, że szczęście za chwilę ją dopadnie. O naiwności! Dopaść to może ją co najwyżej choroba albo fiskus. Albo wredny szef, jeżeli takowego się ma (ona na szczęście chwilowo nie miała). Ale miała poczucie, że dała losowi szansę. Szkoda tylko, że los, jak do tej pory, szansy nie dał jej…
Tak to własne myśli dryfowały w jej głowie jak te mewy na morskich falach, przepływając swobodnie od jednego tematu do drugiego. Wiatr przyjemnie owiewał rozgrzane ciało. Słońce było już dosyć wysoko, ale dzisiaj wyjątkowo nie prażyło, jak to miało miejsce zazwyczaj w lipcu. Przygrzewało jedynie, sprawiając, że człowiek czuł się bardzo komfortowo. Bardzo!
Przeciągnęła się z rozkoszą. Jak „kotka na rozgrzanym blaszanym dachu”, pomyślała. Albo raczej nadszarpnięta zębem czasu kocica.
Miała przeczucie, że i tym razem nie spotka jej nic wyjątkowego. Po raz trzeci z rzędu spędzała samotne wakacje nad Bałtykiem. To był jej wybór. Niby chciała odpocząć, ale cały czas miała jednak nadzieję, że spotka ją coś wyjątkowego. A tu nic. Stale nic!
Miała taki durny zwyczaj. Kiedy oglądała jakiś zagraniczny film, a zazwyczaj był to film amerykański, szukała w końcowych napisach polskich nazwisk. Jeżeli znalazła jedno, to dobry znak. Jeżeli dwa, to na szczęście. Jeżeli trzy, to nieuchronnie trafi na miłość. Taka wróżba. Zazwyczaj znajdowała trzy lub więcej. Miłość jednak jak do tej pory nie nadchodziła.
Jak do tej pory…
Po dniach spędzanych na plaży lub na długich spacerach wracała do swojego pokoju w hotelu, otwierała butelkę szampana czy też innego alkoholu i już po dwóch kieliszkach czuła się lepiej. Już tak mocno nie bolało. Życie tak nie bolało. Odnosiła wtedy wrażenie, że te wszystkie troski i zmartwienia jej nie dotyczą. Że to tylko kolejny film przez nią oglądany. I że zupełnie nie ma znaczenia, jak się skończy.
Nie przewidziała tylko w swoim życiu, że się zestarzeje. I ten moment nadszedł, niestety zbyt szybko. A tak chciałoby się jeszcze być młodą. I mieć przy sobie takie ciacho w stylu tego tu oto ratownika, pomyślała, ponownie spoglądając na mężczyznę. A tu nie pozostaje nic innego jak tylko wnuki bawić. Kochała swojego wnuka, ale czy na niego trochę nie za wcześnie?
Nienawidzę siebie, pomyślała, spoglądając na swoje uda, które akurat oświetliły tak doskonałe promienie lipcowego słońca. Nieco zbyt obfite jej zdaniem, ze zbyt zaznaczonym zębem czasu w postaci cellulitu. Może i opalone, ale co z tego?
Kiedy miała problem, kiedy coś mocno ją trapiło, rzucała się na gotowanie. Czynność ta wówczas całkowicie ją pochłaniała. Uspokajała. To nie znaczyło, że nie myślała o problemie. Myślała, tylko tak jakoś z dystansem. Jakby cały frasunek dzielił się na pół. Połowa na myślenie, połowa na gotowanie. To rozmyślała o składnikach potrzebnych do potrawy, a za chwilę, co mogłaby zrobić, żeby rozwiązać problem. Fifty-fifty. Ostatnio, kiedy załapała doła, ugotowała pilaw. Z kaszy pęczak, ze szpinakiem, cukinią, korzeniem pietruszki, czerwoną papryką i dodatkiem sporej ilości różnorodnych ziół. Oczywiście obok natki pietruszki i koperku należało dodać świeży tymianek, miętę i estragon. Ciekawe zestawienie. Jadła to potem przez tydzień… Sama…
Jeszcze raz obdarzyła spojrzeniem młodego człowieka, po czym przymknęła oczy z rezygnacją. Poczuła senność. Ukołysał ją szum morza, głosy rozbawionych ludzi, poczuła się taka rozluźniona. I zrezygnowana jednocześnie.
***
Nie zamierzał w tym roku pracować jako ratownik na plaży, ale znowu nie miał wyjścia. A tak bardzo chciał odpocząć. Nie było to jednak mu dane. Jego była żona oskubała go dokumentnie. Niewiele mu zostało poza długami do spłacania. I pomimo tego, że został bez domu, nadal musiał spłacać zaciągnięty na niego kredyt. Ale co miał zrobić? Przecież nie mógł pozwolić, żeby jego jedynemu dziecku zabrakło czegokolwiek. Niestety, oprócz Mikołaja, w ich dawnym domu zamieszkał jeszcze nowy gach jego byłej żony. A sąd uważał, że wszystko jest w porządku, że nie ma w tym niczego dziwnego, żeby on, były mąż, musiał w całości spłacać zaciągniętą w końcu przez nich oboje pożyczkę. Bo przecież gach nie był w mieszkaniu oficjalnie zameldowany, dla sądu wcale go tam nie było. A Baśka jak zwykle nie miała środków. I kogo to obchodziło, że ten jej nowy gach był jego dawnym bratem? Dawnym, bo od chwili, kiedy prawda wyszła na jaw, przestał mieć brata.
Poza tym, że zarabiał dodatkowe pieniądze, spełniał jeszcze obietnicę. Tę, którą przed wieloma laty złożył temu Najwyższemu.
Nie cierpiał tej plaży. Tego piekącego słońca, wgapiających się w niego młodych siusiumajtek albo podstarzałych matron, którym los poskąpił szczęścia, urody, powodzenia… Nie cierpiał patrzeć na ich obwisłe, tłuste cielska, które bez skrępowania i bez krytycyzmu wywalały na tych swoich leżakach czy kocach i leżały nieruchomo jak wyrzucone przez morze martwe wieloryby (no, w najlepszym razie foki, nie ubliżając absolutnie Bogu ducha winnym zwierzętom), jakby pożegnały już na dobre ten padół. Kiedy zaczął pracę ratownika, nie raz zdarzyło mu się podchodzić do takiej leżącej nieruchomo w południowym upale jejmości w obawie, że wyzionęła ducha. Na szczęście dla niego i dla niej za każdym razem okazywało się, że dama właśnie jedynie się zdrzemnęła.
Zresztą od wielu miesięcy nie mógł w ogóle patrzeć na kobiety. Czuł do nich niechęć, obojętnie czy były młode, w średnim wieku czy podstarzałe, piękne czy też piękne mniej. Nie były mu zupełnie potrzebne, przynajmniej na tym etapie życia, na którym obecnie się znalazł. Mógł co najwyżej spoglądać na nie zupełnie obojętnym wzrokiem, bez jakichkolwiek emocji. Albo z niechęcią.
Wziął się za czyszczenie łodzi ratowniczej. Nie musiał przynajmniej przez jakiś czas patrzeć na tych ludzi, beztrosko taplających się w lodowatej wodzie albo rozpłaszczonych na gorącym piasku. Mógł pozwolić swoim myślom bez przeszkód, bez zakłóceń przepływać przez jego udręczony umysł. Tak, tak, udręczony. I nie zanosiło się, przynajmniej w najbliższym czasie, żeby ten umysł i jego ciało mogły odpocząć. Właśnie wykorzystywał swój dwutygodniowy urlop, żeby zarobić dodatkowych parę groszy, aby mieć z czego spłacać kredyt. A po powrocie do Poznania będzie pracował od rana do wieczora. I na domiar złego nie wiadomo jak długo będzie musiał tak harować.
Owszem, odwołał się od wyroku sądu, jego adwokat mówił, że sprawa na pewno będzie wygrana, ale może się to ciągnąć jeszcze przez kilka miesięcy, jeżeli nie dłużej. A przez ten czas raty muszą być spłacane. I nikogo nie obchodziło, ani jego eksżony, ani wielce szanownego sądu, że z tego, co zarobi, musi zapłacić ratę, alimenty, czynsz za swoje wynajmowane marne M1 i jeszcze musi się za to wyżywić. Tak… nikogo to nie obchodziło. Zupełnie jakby miał jakiś czarodziejski worek, do którego mógłby sięgać i czerpać, ile się da. Oczywiście świeżutkich, szeleszczących banknotów.
Niech to szlag, pomyślał ze złością, jeszcze mocniej szorując pokład biednej łodzi. Biednej, bo dzisiaj wyjątkowo źle ją traktował. Jakby chciał na nią zwalić wszystkie swoje złe emocje. Słońce przygrzewało nieprzerwanie i nawet chłodna bryza nie studziła jego rozpalonego ciała. Poczuł strużkę potu spływającego mu z czoła spod czapki, taką samą na krzyżu. Wyprostował ścierpnięte plecy, wyginając się do tyłu i rozmasowując bolącą okolicę. Chyba latka lecą, nie jest już takim młodzikiem. Stuknęły mu w tym roku czterdzieści cztery wiosny. Owszem, nie wyglądał na tyle dzięki swojej wysportowanej sylwetce i jak na razie braku siwych włosów na głowie. Ale czuł się ostatnio, jakby przekroczył osiemdziesiątkę. Tak… Tak właśnie się czuł.
Kiedy tak się prostował, spostrzegł znowu tę kobietę. Siedziała nieruchomo na leżaku, ubrana w jednoczęściowy czarny kostium kąpielowy, z otwartą książką na kolanach, w słomkowym kapeluszu z błękitną wstążką i słonecznych okularach na nosie. Z całej jej postaci emanował smutek. Zamyślona, patrzyła przed siebie nieruchomym wzrokiem. Mogła mieć około pięćdziesiątki, może trochę mniej, trudno było określić jej wiek. Była zadbana, a to zawsze wprowadza mężczyznę w błąd. Tak to z nimi jest… Te nieletnie wyglądają jak dorosłe, a te starsze jakby były dziesięć lat młodsze. Zawsze dawał się nabrać na te ich sztuczki.
Ale ta kobieta przykuła jego uwagę tym, że była taka przygnębiona. Zauważył ją już dwa dni temu, kiedy ze spuszczoną głową, zamyślona, szła brzegiem morza, od czasu do czasu schylając się po muszelkę, brodząc w wodzie po kostki. Śledził ją nawet przez chwilę wzrokiem i dojrzał, że rozłożyła swój leżak z dala od innych ludzi, jednak blisko wody. Nie mógł dłużej jej się przyglądać, musiał wykonywać swoje obowiązki, pilnować tych szalonych plażowiczów, z których nikt nie zdawał sobie sprawy, jaka ciąży na nim odpowiedzialność.
Skończył właśnie czyszczenie łodzi. Nie wyglądała idealnie, ale znacznie lepiej niż rano. Wymagała pomalowania, wymiany niektórych części oprzyrządowania, ale w końcu to nie jego sprawa, nie jego łódź. Wzruszył ramionami, myśląc o tym. Pozbierał jeszcze sprzęt do specjalnie do tego przeznaczonego worka, zarzucił go sobie na ramię i ruszył w stronę wieży ratowniczej. Mógł przejść na skos, pomiędzy ręcznikami, ale poszedł wzdłuż brzegu, mimo że tędy było dalej. Znowu rozpamiętywał swoje życie, a wtedy nie myślał logicznie. Spojrzał na morze, na horyzoncie zobaczył białe punkciki dwóch żaglowców, wyglądały jak małe mewy, które przycupnęły na falach. Nagle potknął się o coś, o mały włos, a zaryłby nosem w piasek. Spojrzał w bok i zobaczył tę samą kobietę, którą dopiero co obserwował. Potknął się o jej nogę. Cofnęła ją zmieszana, zsunęła okulary z nosa i wpatrywała się w niego niespotykanie jasnozielonymi oczami, okolonymi wianuszkiem gęstych rzęs. Stał przez chwilę, patrząc na nią bez słowa, jakby mu zabrakło języka w gębie.
– Przepraszam – wybąkał po chwili milczenia, dość szorstkim tonem. – Nie zauważyłem pani, zamyśliłem się.
– Nie szkodzi – odpowiedziała cicho. – Nie dziwię się, że mnie pan nie zauważył. Nic się nie stało.
Na jej twarzy znowu pojawi się ten smutny uśmiech. Kiwnął na to głową i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Gdy po chwili wspiął się na swoje ratownicze gniazdo, zmieniając kolegę, spostrzegł kątem oka, że nieznajoma zebrała już swoje rzeczy i wolnym krokiem szła w kierunku wyjścia z plaży. Nie zatrzymał na niej dłużej wzroku. Zaczął powoli, metr po metrze przeczesywać brzeg morza. Minęło właśnie południe i w wodzie był tłum ludzi. Nie mógł sobie pozwolić ani na moment dekoncentracji. Był odpowiedzialny za tak wiele istnień. Był tu po to, żeby oni mogli czuć się bezpieczni.
***
Zbliżała się osiemnasta, dokładnie brakowało do niej dwudziestu minut, kiedy gdzieś za sobą usłyszał hałaśliwe rozmowy, przekrzykiwanie i tubalne śmiechy kilku męskich głosów. Plaża już prawie opustoszała o tej porze, tym bardziej, że od ponad godziny słońce nie mogło przebić się zza gęstych, ołowianych chmur, które najprawdopodobniej zwiastowały nadchodzącą ulewę. Do tego zaczął wiać silny, chłodny wiatr, taflę morza zakłócały wysokie fale, których pieniste grzywy rozlewały się gwałtownie po zetknięciu z piaskiem na brzegu, pozostawiając po sobie powoli znikającą białą pianę. W wodzie nie było już ludzi, zatem był spokojny. Od pół godziny był sam na posterunku, pozostali ratownicy pakowali już sprzęt do hangaru znajdującego się przy sąsiednim stanowisku. Nieliczne osoby pozostałe na plaży właśnie zbierały swój dobytek, pojawiło się natomiast niewielu spacerowiczów, którym widocznie burza nie była straszna.
Przybyłe towarzystwo rozłożyło się na plaży nieopodal jego budki. W rękach trzymali butelki z piwem, śmiali się, turlali po piasku, już na pierwszy rzut oka było widać, że gromadka jest rozbawiona. Zachowywali się bardzo hałaśliwie, arogancko, jakby nie mieli żadnych hamulców. Raz po raz do jego uszu dochodziły siarczyste przekleństwa i kwieciste epitety. Po chwili dotarł do niego charakterystyczny zapach palonej trawki. Marihuana, pomyślał. Dobrze znał tę słodkawą woń, nie raz zdarzało mu się zapalić skręta na szalonych imprezach w czasie studiów. Wszystko jest dla ludzi, ale nie kiedy w grę wchodzi kąpiel w morzu. Wtedy staje się to niebezpieczne. I głupie.
Zaczął pakować swoje rzeczy, była za pięć szósta, powinien za chwilę skończyć swój dyżur, ale właśnie w tym momencie rozochocona grupa ruszyła biegiem w stronę wody. Pięciu atletycznych osiłków z tatuażami na plecach i kończynach, trzech z nich miało głowy ogolone na łyso. Towarzyszyły im dwie chude dziewczyny, także obficie wytatuowane, ze skórzanymi ozdobami na rękach i szyjach. Miały ciężkie, czarne buciory na nogach, sprane dżinsy z poprzecznymi dziurami na udach i kolanach, oraz kolorowe koszulki na ramiączkach. Mogły mieć nieco ponad dwadzieścia lat.
Kilkoro z nich nadal trzymało w dłoniach butelki z niedopitym piwem, a ten najbardziej napakowany i najbardziej głośny dzierżył w dłoni butelkę wódki. Wiatr rozwiał dopiero co unoszący się zapach trawki.
Obserwował ich, jednocześnie składając sprzęt. Plaża wokół nagle dziwnie opustoszała. Nie dziwił się, grupka mogła wzbudzać niepokój. Naraz, ni stąd, ni z owąd, między dwójką najtęższych osiłków wybuchła sprzeczka. Najpierw usłyszał podniesione głosy, z obu gęb posypały się siarczyste przekleństwa, a po chwili ten wyższy, chyba najstarszy z towarzystwa, z większą ilością tatuaży, odepchnął gwałtownie tego drugiego. Tamten nie pozostawał mu dłużny, przyłożył mu prawym prostym, rozkwaszając osiłkowi nos. Krew zaczęła płynąć ciurkiem, spływała do ust, po brodzie. Delikwent zamroczony i zdezorientowany przez moment wpatrywał się zdziwionym wzrokiem w napastnika. Po chwili jednak odzyskał rezon, roztarł czerwoną ciecz przedramieniem, brudząc całą twarz i ruszył do przodu bykiem. Wyglądał jak rozjuszony buhaj. Walnął w głowę tego mniejszego, który odskoczył jak odepchnięta piłka, upadając bezwładnie plecami na piasek. Także go nieco zamroczyło, potrząsnął głową i usiłował się podnieść. Pozostałe towarzystwo przyglądało się bójce w milczeniu, dziewczyny wycofały się nieco.
Nikt nie reagował.
I kiedy już mniejszemu prawie udało się podźwignąć, ten większy podniósł leżącą do tej pory na piasku pustą butelkę po wódce i z całej siły przywalił tamtemu w głowę. Mniejszy padł bezwładnie na piasek, ale większemu to nie wystarczyło. Złapał go za nogi i zaczął ciągnąć w stronę wody.
Nie mógł dłużej udawać przed sobą samym, że nic się nie dzieje. Zbiegł ze swojej wieży i puścił się biegiem w stronę gromadki.
– Hej, gościu! Zostaw tego człowieka! – zawołał do większego. Mniejszy w tym czasie leżał w wodzie twarzą w dół i nie dawał oznak życia.
Nie zastanawiając się, minął towarzystwo, podbiegł do delikwenta i obrócił go na plecy. Żył! Złapał go pod ramiona i wyciągnął na piasek. Sprawdził mu tętno – było, jednak mężczyzna nie oddychał. Nie zwlekając, zaczął mu robić sztuczne oddychanie, jednocześnie usiłując wyjąć telefon komórkowy.
W tym momencie poczuł tępe uderzenie w plecy.
– E! Koleś! Czego tu? Prosił cię ktoś o pomoc? Życie ci niemiłe?
Rozsierdzony ten większy stał nad nim, ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, pięści zaciśnięte, gotowe do ataku. Pozostali zbliżyli się do nich, otaczając ich wkoło. Dziewczyny stały z boku, niewzruszone przyglądały się im obojętnym wzrokiem. Jedna z nich raz po raz pociągała piwo z butelki, druga paliła papierosa.
Oho, robi się gorąco, pomyślał, jednocześnie dyskretnie naciskając alarmowy przycisk na swojej komórce. Miał tylko nadzieję, że pozostali ratownicy nie opuścili rejonu plaży, pozostawiając służbowe komórki w hangarze. Jeżeli tak, to był w czarnej dupie.
W tym momencie podtopiony delikwent odzyskał przytomność i krztusząc się, zaczął z siebie wypluwać wodę. Rana na głowie nie wydawała się zbyt groźna, krew prawie przestała się z niej sączyć. Przynajmniej o niego nie musiał się już martwić. Teraz mógł się zacząć martwić o siebie. Wyprostował się powoli, stanął na wprost tego większego. Tamten wydawał się być szefem grupy, a przynajmniej kimś, przed kim pozostali czuli respekt. Igor był od niego nieco wyższy, może jakieś ze cztery centymetry. To jednak nie dawało mu zbyt dużej przewagi. Opuścił luźno ręce wzdłuż ciała i spojrzał tamtemu prosto w oczy.
– Idźcie chłopcy do domu – powiedział spokojnym, ale stanowczym głosem. – Na dzisiaj zabawa skończona.
– Popatrz, popatrz! – odpowiedział hardo tamten, dziwnie przenikliwie się w niego wpatrując. – Chcesz mi rozkazywać?
– Nie, udzielam wam tylko dobrej rady. I proszę grzecznie.
– A ty kto, kurwa, jesteś, żeby mi udzielać rad? – w głosie większego wyczuł najwyższy poziom irytacji. Miał przeczucie, że za chwilę tamtemu puszczą nerwy.
– Jestem ratownikiem na tej plaży i mam za zadanie ratować ludzi. I nie dopuszczać do takich burd, jaka miała tu miejsce przed chwilą. – Nadal usiłował zachować spokojny ton głosu. – A teraz powtarzam ponownie, idźcie do domu.
Niedoszły topielec podniósł się z piasku i nie oglądając się za siebie, ruszył chwiejnym krokiem w stronę wyjścia z plaży. Dziewczyny nie ruszyły się. Stały nadal w tym samym miejscu, obie paląc teraz papierosy. Czuł, że nie były tylko pod wpływem trawki. Miały zanadto tępy i obojętny wzrok, musiały się naćpać czegoś mocniejszego. Podejrzewał, że męska część towarzystwa także.
– Przypierdol mu, Benek! – odezwał się najmniejszy z pozostałych trzech, z rozbieganymi, przekrwionymi oczkami i niespokojnymi dłońmi, które to wkładał, to wyciągał z kieszeni krótkich spodenek. Zacierał je co chwila jak groteskowa postać z kreskówki.
Benkowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Ruszył na Igora, pochylony do ataku z zaciśniętymi pięściami niczym typowy kibol nacierający na swego drużynowego przeciwnika.
Trzecia zasada krav magi brzmi: „Jeżeli znajdziesz się w niebezpiecznym miejscu lub sytuacji i nie możesz się z niej oddalić, to walcz, używając wszelkich dostępnych przedmiotów, które mogą ci pomóc”.
Kiedy zaczął robić kurs na ratownika, jednocześnie zapisał się na krav magę. Tak mu doradzili koledzy, którzy szkolili się razem z nim. Dla bezpieczeństwa, tak na wszelki wypadek. Wciągnęły go te treningi, tym bardziej, że w jego życiu osobistym nie było najlepiej, miał przynajmniej jakąś odskocznię. Rozstał się wówczas z dziewczyną, z którą spędził dwa lata. Myślał wtedy, że będą ze sobą już zawsze, ale stało się inaczej. Tu mógł przynajmniej wyładować swoją złość. Nie znaczy to, że był bezlitosny dla przeciwnika, nie… Przed i po ćwiczeniach okładał worek treningowy do utraty tchu. A potem, kiedy wracał do swojej kanciapy, miał chociaż na krótką chwilę poczucie, że część swoich frustracji zostawił na sali treningowej. Padał na łóżko wyczerpany, często brakowało mu nawet sił, by wziąć prysznic. Niestety po czterech, pięciu godzinach snu budził się nadal zmęczony, a gonitwa napływających myśli często nie pozwalała mu zasnąć do rana.
Benek ruszył na niego z palcem wskazującym wycelowanym wprost w jego oczy.
– Kurwa, popamiętasz mnie do końca życia, masz to jak w banku – oznajmił donośnie, pewnym siebie głosem, z zamierzeniem, żeby wszyscy jego kompani dokładnie go usłyszeli.
Igor natychmiast przyjął pozycję gotowości z rękoma zgiętymi w łokciach i zaciśniętymi pięściami tuż przed swoją twarzą. Kiedy mężczyzna znalazł się bezpośrednio przed nim, błyskawicznie lewą ręką odtrącił na bok wycelowaną w niego dłoń, wymierzając jednocześnie prawego prostego dokładnie w środek twarzy napastnika.
Benek zatoczył się, ale nie upadł. Widać było, że jest nieco oszołomiony i zaskoczony tak błyskawiczną reakcją ratownika, ale nie należał do słabeuszy i przetrzymał cios. Jednak rozjuszyło go to jeszcze bardziej. Natychmiast ruszył na Igora pochylony do przodu, skupiony w sobie jak pies bokser ruszający do ataku. I znowu, nie myśląc zanadto, zanim ten zdążył się zorientować, ratownik kopnął go w podbródek z wyprostowanej prawej nogi, po czym z powtórnego wymachu dołożył mu w miejsce, w które żaden mężczyzna nie chciałby oberwać. Bandzior zwinął się na piasku, jęcząc i przeklinając jednocześnie.
– Masz już dość? – zadał pytanie Igor pozornie spokojnym głosem.
Nie uzyskał odpowiedzi. Napastnik dyszał i jęczał, nadal skręcony na piasku w pozycji embrionalnej. Kolesie stali nieruchomo, przypatrując się scence z wyraźnym zaskoczeniem. Widział jednak po ich twarzach, że nie darują obcemu takiej zniewagi. Po chwili ten najmniejszy, najbardziej zadziorny i chyba najbardziej naćpany, ruszył w jego kierunku. Igor dojrzał pobłyskujący w jego lewej ręce sprężynowy nóż.
Nie zastanawiając się wiele, podniósł z piasku drewniany drąg wyrzucony przez morze. Na szczęście był sporych rozmiarów, a nasiąknięty wodą ważył jeszcze więcej. Benek nadal leżał obok, jęcząc od czasu do czasu. Nożownik obejrzał się na swoich kompanów, którzy jak jeden mąż stanęli za nim. Dwóch rosłych chłopów. Każdy był tylko nieco wyższy od Igora, ale zdecydowanie bardziej napakowany. Jednak czy silniejszy? Szybko ocenił swoje szanse. Jego sytuacja nie wyglądała najlepiej, łagodnie mówiąc. Koledzy ratownicy nie pokazali się do tej pory, musieli zatem wyjść, zanim jeszcze na ich komórki dotarła wiadomość od niego.
A więc został sam.
Mały ruszył chwacko do przodu, ale Igorowi wystarczyło kilka ruchów, aby drągiem wytrącić napastnikowi nóż z ręki i następnym ciosem w szczękę powalić go na ziemię. W tym momencie pozostali dwaj ruszyli do ataku. Kątem oka dostrzegł także Benka dźwigającego się z trudem z piasku.
Walka była nierówna. Nie był w stanie obronić się skutecznie przed trzema rozsierdzonymi, wściekłymi bykami i jednym nieco mniej sprawnym. Nie wszystkie ciosy mógł odparować, obrywał raz po raz, ale napastnikom także sporo się dostało. Czuł pulsujące prawe oko, niechybnie będzie miał pod nim limo wielkości pomarańczy. Po chwili walki zorientował się, że jeden z osiłków zadał mu cios w prawe ramię, rozszedł się po nim przeszywający ostry ból. Dostrzegł nóż błyszczący w ręce napastnika, a zaraz potem poczuł ciepłą strużkę spływającą mu wzdłuż dłoni. Na razie nie bolało zbytnio, adrenalina jeszcze działała. Walczył jak lew, ale obrywał jednak cięgi. Także raz po raz któryś z napastników lądował na ziemi, ale ich przewaga była jednak znaczna. W końcu udało im się powalić go na ziemię. Pomimo wszystkich sił, jakie wkładał w obronę, czuł, że słabnie. Szala zwycięstwa przechylała się w ich stronę. Nagle usłyszał przejmujący gwizd. Kątem oka dostrzegł dwóch policjantów zbiegających z piaszczystego wejścia na plażę. Za nimi biegła jakaś kobieta. Jeden z funkcjonariuszy nie przestawał gwizdać w policyjny gwizdek, a był to wyjątkowo przenikliwy odgłos. Napastnicy odskoczyli od leżącego na piasku Igora. Nagle pochyliła się nad nim zaczerwieniona, spocona, pełna nienawiści twarz Benka. Z rozciętego łuku brwiowego ściekała mu strużka krwi.
– Znajdę cię, choćby pod ziemią, skurwielu. A wtedy sprawię ci piekło, przekonasz się – wychrypiał.
Z tymi słowami odwrócił się i ruszył pędem w stronę wydm. Chuligani rozpierzchli się, znikając z plaży, policjanci rozdzielili się, ruszając za nimi, ale nie miał nadziei, że któregokolwiek dogonią. Po dziewczynach, które z nimi przyszły dawno nie było już śladu. Musiały uciec, gdy bójka rozgorzała na dobre.
Chciał wstać z piasku, ale nagle poczuł, że opuściły go siły. Nie wiedział, jak długo trwała ta walka i ile ciosów oberwał. Wiedział jednak, że bandyci także nieźle dostali. Położył się bezwładnie, przymknął oczy i usiłował uspokoić rozszalały oddech i pędzące serce.
Nagle poczuł, że ktoś przyklęknął przy nim. Otworzył oczy i ujrzał kobietę ubraną w sportowy jasnopopielaty dres. Zmrużył oczy, bo znajdujące się już dość nisko słońce postanowiło jednak wyjrzeć zza chmur i świeciło wprost w jego twarz, uniemożliwiając mu dokładniejsze przyjrzenie się nieznajomej.
– Jak pan się czuje? Może pan wstać? Czy mam wezwać pogotowie? – zapytała łagodnym głosem przepełnionym troską, pochylając się nad nim.
Zobaczył wtedy jej twarz. I jakież było jego zdziwienie, kiedy spostrzegł, że jest to ta sama kobieta, o której nogi tak niefortunnie się potknął. Tym razem na jej buzi nie było tego przejmującego smutku, tylko troska.
Była pełna troski o niego.
– Trochę jestem zamroczony – odpowiedział z wahaniem. – Ale chyba jestem cały.
W tym momencie poczuł piekący ból w prawym przedramieniu, a kiedy uniósł dłoń do góry, zobaczył, że palce ma całe we krwi. Zobaczyła to także nieznajoma. Łagodnym ruchem ujęła jego dłoń i delikatnie podwinęła mu rękaw powyżej łokcia. Na szczęście rękawy jego ratowniczej bluzy były dość luźne, nie było problemów z odsłonięciem rany. Wyjęła z kieszeni paczuszkę chusteczek higienicznych i delikatnie wycierała plamy z jego przedramienia, odsłaniając podłużną, ciętą ranę zadaną nożem przez jednego ze zbirów.
– Ta rana powinna być chyba zszyta – powiedziała niepewnie. – Może jednak wezwę pogotowie?
– Nie trzeba, dam sobie radę – odpowiedział nieco za szorstko. – Na ulicy przy plaży zaparkowałem samochód.
– Ale przecież nie jest pan w stanie jechać – w jej głosie wyczuł lęk o niego.
Złagodniał.
– No, nie… To może poproszę panią o pomoc? Zawiezie mnie pani? Ma pani prawo jazdy?
– Zawiozę pana. Prawo jazdy mam. Wprawdzie nie przy sobie, ale jakie to ma teraz znaczenie?
W tym momencie dołączyli do nich zziajani policjanci. Oczywiście, jak się można było spodziewać, nie dogonili napastników.
– Jak się pan czuje? Wezwać pogotowie? – zapytał jeden z nich, przyglądając się jego zakrwawionej ręce.
– Nie, nie trzeba. Nic poważnego mi się nie stało. Pani była tak uprzejma i zaoferowała mi swoją pomoc. Zawiezie mnie moim samochodem na pogotowie.
Policjanci spisali dane mężczyzny i nieznajomej, pomogli mu wstać i podprowadzili do samochodu zaparkowanego na ulicy tuż przy wyjściu z plaży.
– Proszę jutro zgłosić się do nas na posterunek w celu spisania zeznań. Oczywiście, jeżeli tylko będzie pan w stanie. Jeżeli nie, to poproszę o kontakt telefoniczny – odezwał się funkcjonariusz, podając mu małą karteczkę z wydrukiem komputerowym „St. posterunkowy Marek Kamiński”, dalej był zapisany numer telefonu.
Wsunął karteczkę do kieszeni bluzy i przy pomocy mężczyzny usadowił się na fotelu pasażera w swoim starym land roverze.
– Panią także poprosimy o zeznania. Jest pani cennym świadkiem. To nie była pierwsza burda, którą wywołali w naszym mieście ci chuligani. Niestety ponownie nie udało nam się ich złapać. Ale tym razem sporządzimy przy państwa pomocy portrety pamięciowe i roześlemy do wszystkich posterunków. Nie odpuścimy im – powiedział policjant pełnym przejęcia głosem.
Igor skinął tylko głową. Czuł narastający ból w prawej ręce, a poza tym zaczynało go boleć dosłownie wszystko. Cały był po prostu obity, a działające dotychczas zasoby adrenaliny widocznie już się wyczerpały. Oparł ciężko głowę o zagłówek. Nieznajoma usiadła za kierownicą, sprawnie poprawiła fotel oraz lusterko i już po chwili ruszyli z parkingu. Automatycznie po odpaleniu silnika włączyło się także radio. Dobiegły go dźwięki jednej z jego ulubionych piosenek Dream a little dream of me. Lubił stare przeboje lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. Często o wiele bardziej niż te współczesne.
– Nie wiem, gdzie jest szpital – nieśmiało odezwała się po chwili kobieta.
– Proszę jechać tą drogą prosto jakieś pięćset metrów, po czym po prawej stronie zobaczy pani ogrodzony park. W jego głębi jest szpital – odpowiedział, otwierając oczy.
Nieznajoma prowadziła w skupieniu, patrząc na drogę, na której zrobił się nagle spory ruch. Widocznie wszyscy wracali z plażowania do swoich siedzib. Mógł się jej swobodnie przyjrzeć. Miała kasztanowe włosy sięgające jej do łopatek, spięte w tej chwili z tyłu głowy szeroką klamrą. Cały jej strój świadczył o tym, że wybrała się na plażę, żeby pobiegać, tymczasem wiezie jego, poszkodowanego w bójce z czterema oprychami, do szpitala.
Na twarzy miała delikatny makijaż, nic nachalnego, tylko subtelne podkreślenie linii oczu. Ciemne, gęste rzęsy okalały jej zielonkawe oczy. Ciekawe, czy to prawdziwe? – pomyślał. Pamiętał, jak Baśka chodziła raz w miesiącu do kosmetyczki na przyklejanie sztucznych rzęs. Tylko że jej były takie nienaturalne, jak u Miss Piggy z Muppetów. Tymczasem te nieznajomej wyglądały zupełnie inaczej. Nie, chyba były prawdziwe. Do licha, o czym on myśli w takiej chwili? – naszła go refleksja. Oderwał wzrok od kobiety, spojrzał przed siebie na drogę, ale po chwili znowu zaczął się jej przyglądać.
Miała delikatną sieć zmarszczek wokół oczu, które pogłębiały się bardziej, kiedy je mrużyła. Usta ładnie wykrojone, pełne, ale nie za bardzo, tak w sam raz, pociągnięte były bladoróżowym błyszczykiem. Albo szminką, kto je tam wie? – pomyślał znowu.
– Przygląda mi się pan – stwierdziła, nadal patrząc przed siebie na drogę.
– Jak ma pani na imię? – zapytał, zaskakując samego siebie.
– Lara – odpowiedziała, spoglądając na niego przelotnie.
– Jak Lara Croft? – zapytał z uśmiechem zaskoczenia.
Uśmiechnęła się.
– Jak Lara Antipova z Doktora Żywago – jej głos był poważny.
– O!
– Zna pan tę powieść? Może oglądał film?
Pokręcił tylko przecząco głową.
– Polecam. – Znowu uśmiechnęła się łagodnie. – Ale Lara Croft też jest okej.
– Larę Croft też pani zna?
– A jakże! – odpowiedziała, kierując oczy na samochodowy sufit. – Kto w dwudziestym pierwszym wieku nie zna Lary Croft?
Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, kiwając lekko głową i znowu przymknął oczy.
Po chwili znaleźli się na szpitalnym podjeździe. Sprawnie zaparkowała samochód, wyskoczyła na zewnątrz, sprężystym krokiem okrążyła pojazd i podbiegła do drzwi od strony pasażera. Zdążył już je otworzyć, ale trudno było mu przez nie wysiąść. Nagle poczuł się dziwnie słaby. Kręciło mu się w głowie, szumiało w uszach, zaczęły latać ciemne mroczki przed oczami.
– Nie dam rady – zdążył jeszcze wyszeptać, po czym zagłębił się w ciemność.
***
Ocknął się na izbie przyjęć. Do wkłutego w lewą dłoń wenflonu kapał mu w szybkim tempie płyn z podłączonej kroplówki. Prawą rękę miał pięknie zabandażowaną, domyślił się, że rana została już zszyta. Odczuwał w niej w tej chwili nieprzyjemne pulsowanie. Przy jego łóżku na szpitalnym krześle siedział Rysiek, jego kumpel ratownik. Skąd on się tu wziął, u licha? – pomyślał.
– Co ty tu robisz? – zapytał po chwili.
Rysiek ocknął się z zamyślenia.
– Żyjesz! Człowieku, ale napędziłeś mi strachu! – w jego głosie wyczuwało się prawdziwą ulgę.
– Skąd się tutaj wziąłeś?
– Wróciłem do hangaru, bo zapomniałem mojej komórki. Kiedy już miałem wychodzić, zobaczyłem migające alarmowe światełko na tej służbowej. Zobaczyłem, że to od ciebie. Szybko poszedłem na nasze stanowisko, a tam przeraziły mnie liczne plamy krwi na piasku. Zadzwoniłem na policję i kiedy się przedstawiłem, dowiedziałem się wszystkiego o tym, co się tam wydarzyło. Stary, sorry, że nie odebrałem tej wiadomości, nie byłbyś wtedy taki poturbowany.
Igor wyczuł, że kolega naprawdę czuje się winny.
– Daj spokój, skąd niby miałeś wiedzieć? Wszyscy mieliśmy już fajrant. Gdyby nie ten palant, który najpierw oberwał, a potem został podtopiony, ja także dzisiaj spędzałbym wieczór we własnym łóżku.
– Jednak powinienem był odebrać twoją wiadomość. Popołudnie było takie spokojne, widziałem, że nikt już się nie kąpie w morzu i puściłem wszystkich do domu za pięć szósta. Gdybyśmy zostali do osiemnastej, tak jak powinniśmy, nie byłbyś wtedy sam.
– Nie zmienisz już tego, co się wydarzyło. Zresztą, na szczęście, wszystko skończyło się dobrze. Żyję, jestem w miarę cały, więc przestań się zamartwiać.
– Spróbuję. A teraz zapytam lekarza, czy mogę zabrać cię do domu.
– A jest tu mój samochód?
– Tak, stoi na dole na parkingu. Jakaś kobieta siedziała przy twoim łóżku, kiedy przyszedłem. Przedstawiłem się, że jestem twoim kolegą i wtedy ona powiedziała, że musi już iść i dała mi twoje kluczyki. Co to za babka? Całkiem fajna, tylko chyba trochę starsza?
Igor poczuł smutek, chyba podświadomie miał nadzieję, że jeszcze zobaczy Larę.
– Nie znam jej – odpowiedział koledze dziwnie beznamiętnym głosem. – Znalazła się przypadkiem na plaży, kiedy policjanci spłoszyli tych debili i pomogła mi się ogarnąć. A potem przywiozła mnie tutaj. I tyle.
I tyle, pomyślał ze smutkiem. Kurczę, o co chodzi? Przecież obca kobieta, na dodatek starsza od niego, nie może tak zaprzątać mu myśli. Nie chciał się więcej nad tym zastanawiać. Zapewne już się nigdy nie zobaczą.
I tyle.
I dobrze.
***
Zwolniono go tuż po dwudziestej drugiej. Czuł się, jakby go przekręcono przez wyżymaczkę. Rysiek zawiózł go do domu.
Zajmował malutki pokoik w tanim pensjonacie pod nazwą Tanie Spanie. Rzeczywiście było tanio, ale oczywiście zupełnie bez wygód. Wspólna łazienka na pięć malutkich pokoików. A w pokoju jednodrzwiowa szafa, wąskie łóżko, stoliczek jak dla krasnala i wyściełane krzesło. Ale było czysto, cicho i z dala od ruchliwej ulicy. Zresztą on nie miał wielkich wymagań, zależało mu tylko na spokoju. Wypił duszkiem szklankę wody mineralnej, zrzucił z siebie zabrudzone ubranie, zostając tylko w bokserkach i ostatkiem sił zwalił się na łóżko. Noc była bardzo ciepła. Przez otwarte okno docierało jeszcze do niego cykanie świerszczy. Po kilkunastu sekundach spał kamiennym snem.
I przyśniło mu się coś dziwnego.
Jechał karetką pogotowia jako ratownik medyczny. Ale to dziwne… Przecież nie był ratownikiem medycznym, nigdy nie pracował w pogotowiu ratunkowym.
Z zawodu był informatykiem, przez większość życia pracował jako wolny strzelec, nigdy nie zatrudnił się na stałe w żadnej firmie, wolał mieć władzę nad swoim życiem. Zrobił kurs na ratownika wodnego po tym, jak jego najlepszy przyjaciel topił się w gliniance, do której chodzili się kąpać w czasie wakacji spędzanych u dziadków w Osłoninie. Jerzyk robił w wodzie fikołki i po którymś z kolejnych po prostu nie wynurzył się. Mieli wtedy po siedemnaście lat. Oprócz nich na plaży była tylko młoda matka z dwójką dzieci w wieku przedszkolnym. Był zdany tylko na siebie. Udało mu się uratować przyjaciela i to wtedy właśnie postanowił sobie, że ukończy kiedyś, kiedy już będzie dorosły, kurs na ratownika wodnego. Po to, żeby wiedzieć w przyszłości, jak się zachować w takich sytuacjach, co robić. Bo pamiętał do dzisiaj ten paraliżujący strach, który rozlewał się po jego ciele, kiedy myślał, że mu się nie uda…
I dotrzymał danego sobie słowa. Miał dwadzieścia pięć lat, kiedy został ratownikiem WOPR. I co roku latem, co najmniej przez dwa tygodnie pracował gdzieś nad wodą jako ratownik. Miał takie wewnętrzne poczucie, że musi spłacić swój dług. Za to, że ten Ktoś, tam na górze, pozwolił mu uratować Jerzyka.
Ale nigdy nie był ratownikiem medycznym. A tymczasem ten sen…
Otóż jechał karetką do stwierdzenia zgonu. Jechali na sygnale. Po co na sygnale do zgonu? – zastanawiał się. Tymczasem pędzili, ile silnik pozwalał. Zajechali przed starą oborę. Na dworze była zima, wokół ziemię pokrywały zwały brudnego śniegu. Jego kolega, Jędrek, który w realu był tak jak on ratownikiem WOPR, wbiegł przez otwarte olbrzymie wrota do obory, a po chwili pojawił się znowu na zewnątrz, ciągnąc za nogi solidnej postury mężczyznę ubranego w grubą roboczą kufajkę, szare, zabłocone walonki i takież szare robocze portki.
– Nie żyje! – zawołał Jędrek.
Gospodarz miał zupełnie granatową, nieruchomą twarz, nie przejawiał żadnych oznak życia. Igor podbiegł do niego, po czym nagle został z nim sam. Jędrek gdzieś magicznie się ulotnił, jak to we snach bywa. W życiu niestety czasami również. Przyklęknął przy zwłokach. Poczuł odrzucający oborowy smród, kiedy mężczyzna nagle delikatnie poruszył ręką. Igor patrzył na niego oniemiały. Tymczasem on niespodziewanie wziął głęboki wdech. Jego dopiero co granatowa twarz zaczynała przybierać coraz bardziej ludzkie barwy.
– Jędrek! On żyje! – tym razem zawołał Igor. – Szybko dawajcie tu nosze!
Mężczyzna postękiwał z bólu, ale stawał się coraz bardziej przytomny. W końcu odezwał się:
– Co się stało? – Wpatrywał się przymglonym wzrokiem w twarz swojego wybawcy.
– Stracił pan przytomność w oborze. Czy na coś pan choruje? – zapytał.
– Boli mnie ramię – odpowiedział cicho, poruszając nieco prawym ramieniem.
Wtedy Igor spostrzegł, że prawa ręka pacjenta jest usztywniona między dwiema nieoheblowanymi deseczkami i obwiązana brudnymi paskami niegdyś białego płótna.
Gdzie ta karetka, do licha? Zaczynał się niecierpliwić. Oczywiście, znowu jak to we snach bywa, karetka dziwnym trafem rozpłynęła się w niebycie.
– Karetka! Jędrek! Dawajcie tu wreszcie te nosze! – wołał i wołał, ale nikt się nie pojawiał.
Nie wiedział, co robić. Poczuł się zupełnie bezsilny. Mężczyzna wydawał się robić coraz słabszy, a on nie mógł nic zrobić. Jak dobrze znał to uczucie. Znowu był bezradny, nie mógł nic… Znowu nie mógł nic uczynić… Jak bardzo nienawidził tego uczucia.
Tymczasem nagle zmaterializowała się przy nich karetka. W końcu. Ale teraz dopiero oniemiał z wrażenia. W kartce była Baśka, jego była żona, ubrana w lekarski fartuch, sięgający jej ledwo poniżej pośladków, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję, a całe wnętrze pojazdu było załadowane paletami z różnokolorowymi kubkami. Były ułożone pod sam dach, wypełniały całe wnętrze auta, na nosze z pacjentem nie było już miejsca.
– Kurwa mać! Co to jest? – wrzasnął do Baśki.
– Dobra, dobra, nie irytuj się tak, człowieku – odparła pogardliwie, zdejmując jednocześnie z siebie fartuch. – Zaraz to usunę. I o co tyle krzyku? Ty zawsze musisz…
I obudził się.
A właściwie obudził go ból głowy. Jakby prawe oko chciało mu eksplodować. Był cały poobijany, a rana na prawym przedramieniu pulsowała, jakby miała za ciasną skórę. Krótko mówiąc, czuł się jak zbity pies.
Zwlókł się z łóżka i poszedł do łazienki. Na szczęście ani na korytarzu, ani w łazience nie było nikogo, wokół panowała kojąca cisza. Stanął przed lustrem i przestraszył się samego siebie. Dopiero teraz na jego ciele zaczynały wychodzić w różnych odcieniach ciemne sińce. Prawe oko, ze sporych rozmiarów krwiakiem okularowym, sprawiało, że wyglądał niczym niedźwiadek panda. Tylko bardziej żałośnie. Potargane włosy, zmęczona twarz i zmaltretowane ciało. Dostał od lekarza zwolnienie z pracy i receptę na leki przeciwbólowe i do opatrunków. Rysiek wykupił mu je, kiedy zawoził go do domu. Będzie musiał jak najszybciej połknąć tabletkę przeciwbólową, żeby móc jako tako funkcjonować. A zwolnienie z pracy znaczyło, że już nie wróci na plażę. Jego umowa i tak kończyła się za trzy dni, miał wtedy wrócić do Poznania.
I wróci.
Zdjął bokserki, rzucił je na podłogę i wszedł pod prysznic. Uniósł jedynie prawą rękę do góry, poza zasięg spływającej wody, żeby ochronić opatrunek i stał tak nieruchomo przez kilka minut, pozwalając letniej wodzie na spłukanie z niego tego brudu, tego przygnębienia, wspomnień.
Tego dziwnego snu…
Kiedy po kilkunastu minutach wrócił do pokoju, czuł się trochę lepiej. Połknął tabletkę przeciwbólową, ubrał się w jasne dżinsy i białą koszulkę polo i zszedł na dół. Na parterze w budynku pensjonatu znajdowała się tania jadłodajnia. Za parę groszy można było dobrze się posilić. Nie dość, że tanio, to smacznie i jedzenie było zawsze świeże. Zjadł chrupiącą bułkę z jajecznicą, wypił kubek kawy i od razu poczuł się lepiej. Poza tym chyba zaczynało działać lekarstwo.
Dochodziła dziesiąta. Obiecał zgłosić się na policję w celu złożenia zeznań. Nie wiedział tylko, gdzie mieści się posterunek. Wyjął z kieszeni karteczkę, którą dostał od policjanta i wybrał w telefonie zapisany na niej numer. Po chwili już wiedział dokąd się udać. Z trudem wsiadł do swojego land rovera. Po kilku minutach znalazł się na komisariacie.
Stary budynek wyglądał jakby w dawnych czasach mieścił w sobie szkołę. Zbudowany był z czerwonej cegły, z takim charakterystycznym szkolnym wyglądem, tylko nad wejściem mieściło się logo i widniał napis POLICJA. Przekroczył próg i znalazł się w niewielkim holu. W narożniku część pomieszczenia oddzielała przeszklona lada z napisem DYŻURNY. Skierował się w tę stronę i po chwili zajął krzesło przed starszym posterunkowym Markiem Kamińskim. W pomieszczeniu było jeszcze drugie biurko, za którym siedziała młoda policjantka w białej, służbowej koszuli i w skupieniu stukała w klawiaturę swojego komputera. Funkcjonariusz przypatrywał się Igorowi z wyraźnym współczuciem.
– Nieźle pana urządzili – stwierdził. – Mam tylko nadzieję, że oni także dzisiaj liżą rany.