Piękni ludzie - Katarzyna Janus - ebook + książka

Piękni ludzie ebook

Katarzyna Janus

4,3

Opis

Weronika Jarosz, potrącona przez samochód doznaje złamania kręgosłupa i porażenia od pasa w dół. Za namową lekarza, który ją operował, Rafała Jaworskiego, jedzie na rehabilitację do ośrodka w Górznie, który mieści się w pięknym pałacu. Tam, prawdopodobnie pod wpływem przeczytanej książki napisanej przez ostatnią i jedyną właścicielkę, Annemarie Muller przenosi się w swoich snach do przedwojennej rzeczywistości – do roku 1938. Sny te powtarzają się regularnie, za każdym razem śni ciąg dalszy. Spotyka w nich doktora Jaworskiego, sprawcę jej nieszczęścia – adwokata Jędrzeja Kozińskiego, swoją nieżyjącą mamę, nieznanego ojca. Oczywiście pomiędzy Weroniką, a młodymi mężczyznami krąży uczucie, spotyka ich w realnym i tym wyśnionym świecie. A co było przyczyną jej podróży w czasie i jak się rozstrzygną jej losy? Dowiecie się wertując karty wzruszającej powieści Katarzyny Janus.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (23 oceny)
14
5
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ela51

Z braku laku…

tylko dla czytelników, którzy wierzą w magię. dla mnie to był stracony czas.
00
gawmal

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca lektura. Polecam.
00

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Katarzyna Janus

Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja i korekta: Malwina Błażejczak

Korekta: Maja Szkolniak

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie II, Warszawa 2023

ISBN: 978-83-66945-78-4

Jeśli chcesz ujrzeć tęczę,

musisz dzielnie przetrwać deszcz.

Masashi Kishimoto

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wiosna w tym roku nadchodziła wyjątkowo opieszale. Śnieg nadal zalegał na chodnikach i ulicach, a jego brudnoszara barwa sprawiała przygnębiające wrażenie. Do tego jeszcze zawiewający raz po raz porywisty wiatr i człowiek zupełnie nie miał ochoty wyściubić nosa za drzwi.

Weronika przeciągnęła się leniwie i wtuliła w ciepłą pościel natychmiast, kiedy tylko jakaś odsłonięta część jej ciała zetknęła się z chłodnym powietrzem w pokoju. Ziąb był rzeczywiście nieprzyjemny. Ze względów oszczędnościowych ogrzewanie w nocy nastawiane było zaledwie na siedemnaście stopni i cieplej robiło się dopiero od szóstej rano, czyli na pół godziny przed przebudzeniem. Szósta trzydzieści to był ten czas, kiedy bezlitosny budzik zaczynał terkotać i codziennie pierwszym odruchem Weroniki było w takiej chwili nakrycie się kołdrą po czubek głowy i myśl, że za żadne skarby świata nie opuści swojego ciepłego gniazdka. Niestety, trzeba jednak było z czegoś żyć, mieć na chleb.

Podskakując bosymi stopami na zimnej podłodze, przebiegła do łazienki. Gorący prysznic sprawiał, że chłód nie był już tak dokuczliwy, pomieszczenie szybko się nagrzewało i po chwili dziewczyna przestawała dygotać. Przetarła ręcznikiem krótkie, niesfornie kręcące się włosy w kolorze młodego kasztana, umyła zęby, szybkimi ruchami rozsmarowała na twarzy krem nawilżający kupiony w supermarkecie za sześć pięćdziesiąt, założyła ciepły szlafrok i znowu truchtem przebiegła do małej kuchenki, w której z trudem mieściła się jedna osoba. Zresztą całe jej mieszkanko, a właściwie pokój z aneksem kuchennym i minimalistyczną łazienką należał do kategorii mikro. Ale jej to zupełnie wystarczało. Na tym etapie życia nie miała większych potrzeb.

Nastawiła kawę w kawiarce, wyjęła z szafki wczorajszego drożdżowego rogala i podwinąwszy nogę, zasiadła na krześle przy pseudostoliku, który był w zasadzie jedynie ruchomą płytą z MDF-u, przytwierdzoną do ściany i opuszczaną w razie potrzeby, czyli wtedy, kiedy Weronika miała zamiar coś zjeść w miarę przyzwoitej pozycji albo kiedy musiała coś napisać lub poczytać fachową literaturę. Po chwili z kawiarki zaczął wydobywać się charakterystyczny syk, a za nim zniewalający aromat świeżo parzonej kawy. Uwielbiała kawę. Była kawo szem w stu pięćdziesięciu procentach. Gdyby mogła, nie piłaby niczego innego; niestety – nadmiar kawy wywoływał u niej hercklekoty, dlatego mogła pozwolić sobie zaledwie na dwie dziennie. Ale za to duże i mocne. Bez cukru, bez mleka – czysta kawa, istna ambrozja. Poranne picie kawy, zagryzanej byle czym – to był jej codzienny rytuał.

Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dopiwszy ostatni łyk, zrobiła parę kroków, szybko przebierając bosymi, zziębniętymi stopami, i już była w następnym z pomieszczeń jej „apartamentu”, czyli salono-sypialni. Ubieranie się zajęło jej zaledwie parę minut. Szybkim ruchem ręki przygładziła niesforne włosy, przed wiszącym z boku szafy lustrem nałożyła lekki makijaż i zarzucając na siebie nową kurtkę w kolorze karmazynowej czerwieni oraz łapiąc w przelocie torebkę, błyskawicznie opuściła lokum.

W tym samym czasie…

Jędrzej wsiadł do swojego nowego, bmw w kolorze grafitu i ruszył z piskiem opon sprzed domu.

– Niech to diabli – zaklął pod nosem.

Był spóźniony. Poprzedniego wieczora zabalował zbyt długo. Nie czynił tego zazwyczaj w niedzielę, wiedząc, że nazajutrz musi wcześnie wstać i mieć przytomny umysł. Ale cóż, z Nowej Zelandii przyleciał dawno niewidziany kolega ze studiów i razem z przyjaciółmi zasiedzieli się w pubie do późnej nocy. A potem jeszcze długo nie mógł zasnąć, rozmyślając o opowieściach kumpla.

I teraz gnał, ile silnik i przepisy pozwalały, bo za piętnaście minut rozpoczynała się w sądzie sprawa rozwodowa, w której on był adwokatem jednej ze stron. Nie miał jednak szans, żeby zdążyć. Nigdy dotąd mu się nic takiego nie zdarzyło. Był punktualny do bólu i obowiązkowy, zawsze starał się dotrzymać danego wcześniej słowa. Pech chciał, że w nocy rozładowała mu się komórka, a tym samym rano nie odezwał się w niej budzik. Owszem, włączył po powrocie do domu ładowarkę, to znaczy podłączył końcówkę kabla do telefonu. Nie zauważył tylko, że wtyczka jest wyciągnięta z gniazdka. Zapomniał, że wcześniej podłączył do tego gniazdka ładowarkę do laptopa. Cóż… pośpiech. Tak więc komórka się nie naładowała, budzik nie zadzwonił, a on zaspał.

A teraz miał przerąbane.

Pomyślał, że musi jakoś dać znać do sądu, że się spóźni. I powinien zawiadomić swojego klienta. Pochylił się nad ekranem zestawu głośnomówiącego, który był umieszczony na desce rozdzielczej, i klikając guzikiem, wyszukiwał w menu numeru do sądowego sekretariatu. Musiał przelecieć prawie całą listę, żeby dojść do „S”. I kiedy wreszcie na nią trafił, z ulgą wcisnął guzik i odrywając oczy od ekranu, spojrzał przed siebie.

I wtedy wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kątem oka dojrzał coś czerwonego, pędzącego w jego stronę. Z całych sił nacisnął na hamulec; rozległ się pisk opon, samochodem zarzuciło na śliskiej nawierzchni i nagle wszystko zaczęło się dziać jak na zwolnionych obrotach. To coś czerwonego wpadło mu wprost na maskę, huknęło, przekoziołkowało przez nią i z głuchym odgłosem „pacnięcia” bezwładnie opadło na ziemię. W tym samym momencie samochód zatrzymał się.

Jędrzej nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Przez długą chwilę ściskał kierownicę tak mocno, że aż zbielały mu knykcie, patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie. Wokół panowała osobliwa cisza, raz po raz przerywana tylko dziwnym dzwonieniem w jego uszach. Nie trwało to długo – kilka, może kilkanaście sekund, po których Jędrzej nagle ocknął się z odrętwienia i wybiegł z samochodu.

Tym, co z takim impetem uderzyło w maskę, była młoda dziewczyna w czerwonej kurtce. Leżała nieruchomo na ziemi, w nienaturalnej pozie. Jej prawa noga była wygięta pod dziwnym kątem, niemożliwym do ustawienia w fizjologicznych warunkach. Nie ruszała się, oczy miała zamknięte, jej policzki były bardzo blade. Jędrzej poczuł, jak cała krew odpływa mu z twarzy, zakręciło mu się w głowie.

„Zabiłem ją! Matko Boska, zabiłem dziewczynę!” – przeleciało mu przez myśl. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą, tym bardziej, że wokół nich zaczął gromadzić się spory tłumek.

– Proszę pani! Proszę pani! – mówił do niej głośno, jednocześnie potrząsając jej ramię. – Czy mnie pani słyszy?! Proszę pani!

Dziewczyna nie poruszyła się.

– Niech ktoś zadzwoni po pogotowie! – krzyknął w stronę tłumku.

– Ja już zadzwoniłem! – odezwał się jakiś młody chłopak z kitką na głowie i dziką brodą zakrywającą mu szyję.

„Co robić? – pomyślał Jędrzej. – Co się robi w takich przypadkach? Z osobą nieprzytomną?”

Nie mógł jej przecież ruszać. Mogła mieć połamanych wiele kości. Przyłożył delikatnie dłoń do jej klatki piersiowej, tuż poniżej szyi, odpiąwszy uprzednio zamek błyskawiczny kurtki. Poczuł, że jej pierś delikatnie się unosi, wyczuł także bicie serca.

„Żyje” – pomyślał z ulgą.

Ale była taka blada. W oddali, gdzieś bardzo daleko, posłyszał dźwięk syreny karetki pogotowia. Miał nadzieję, że to ta karetka, która jedzie do nich, a nie do kogoś innego.

– Proszę pani – odezwał się znowu, tym razem cicho, pochylając się nad jej twarzą.

I dziewczyna poruszyła się, ledwo zauważalnie, ale on to dostrzegł. Potem jej powieki zaczęły delikatnie drgać, a po chwili rozwarły się i na Jędrzeja spojrzały niespotykanie zielone oczy. Początkowo jakby z niedowierzaniem, zdezorientowane, ale po chwili pojawił się w nich strach.

„Jaka ona piękna” – pomyślał i poczuł ukłucie w sercu. – Piękna i taka młoda”.

– Jak się pani czuje? – zapytał. – Czy coś panią boli?

Dziewczyna przez chwilę rozglądała się wokół zdezorientowana; spojrzała na zgromadzone wokoło osoby, a potem na niego. Usiłowała się poruszyć; wykonała ruch, jakby próbowała wstać. Uniosła się nieco, ale natychmiast opadła z powrotem na ziemię.

– Nie czuję nóg – wyszeptała z przerażeniem, wpatrując się w napięciu w twarz Jędrzeja, jakby upatrywała w nim ratunku.

A on poczuł w tym momencie, że ziemia usuwa mu się spod kolan. Klęczał przy dziewczynie, jakby tym klęczeniem chciał wyklęczeć u Najwyższego złagodzenie wyroku, odroczenie werdyktu. Dźwięk syreny był coraz bliżej. Nie był to jeden pojazd – dwie lub więcej syren dawało koncert na głosy. A on klęczał nadal, trzymając dziewczynę za rękę i wpatrując się w nieprzenikniony seledyn jej oczu, które robiły się coraz bardziej zamglone. Patrzyła gdzieś poza niego, jakby stał się przezroczysty, jakby nagle przestał tu być.

Po chwili tuż obok zahamowała karetka pogotowia ratunkowego, a zaraz po niej wóz policyjny. Ratownicy wybiegli z samochodu i przyklęknęli przy leżącej dziewczynie.

– Co się stało? – zapytał jeden z nich, chyba lekarz.

– Potrąciłem ją – powiedział z przejęciem Jędrzej. – Wybiegła nagle na ulicę. Nie byłem w stanie zahamować. Przez kilka minut leżała nieprzytomna, ale przed chwilą się ocknęła. Mówiła, że nie czuje nóg! – W jego głosie był strach.

– Rozumiem. Proszę się teraz odsunąć i pozwolić nam działać. Niech pan nie odchodzi, policjanci będą chcieli z panem rozmawiać – powiedział lekarz i zajął się poszkodowaną, nie zwracając już uwagi na mężczyznę.

Jędrzej podniósł się z klęczek i odsunął nieco, robiąc miejsce ratownikom. Nie dane mu było jednak przyglądać się im, bo natychmiast zjawiła się przy nim para policjantów – wysoki, barczysty mężczyzna i sięgająca mu zaledwie do ramienia kobieta.

– Czy to pana samochód? – zapytał policjant, wskazując na jego bmw, na którego masce widniało delikatne wgniecenie. – To pan potrącił tę kobietę?

– Tak, to ja – odpowiedział cicho Jędrzej. – Wbiegła na drogę, nie zdążyłem zahamować.

– Porozmawiaj ze świadkami – rzucił stróż prawa do swojej koleżanki po fachu i ponownie zwrócił się do Jędrzeja: – Dokumenty poproszę.

Sporo czasu zajęło policjantom sprawdzanie dokumentów, spisywanie jego zeznania, zeznań świadków, badanie alkomatem. W tym czasie Jędrzej kątem oka obserwował ratowników, ale niewiele widział, bo pochylając się nad dziewczyną, skutecznie zasłaniali akcję.

Świadkowie potwierdzili, że dziewczyna wbiegła na ulicę, na szczęście dla Jędrzeja nie było to na pasach. Alkomat nie wykazał też obecności alkoholu w wydychanym przez niego powietrzu. W tym czasie pogotowie umieściło poszkodowaną w karetce i z wyciem syreny odjechało w nieznanym kierunku.

– Będzie pan jeszcze musiał pofatygować się do nas na komendę w celu uzupełnienia zeznań. Być może będziemy mieli do pana jakieś dodatkowe pytania – odezwała się młoda policjantka.

– Znam procedury – odpowiedział Jędrzej. – Jestem adwokatem.

– To upraszcza sprawę – powiedział policjant. – Nie jest pan na razie o nic oskarżony. Wszystko wskazuje na to, że poszkodowana wtargnęła na ulicę w miejscu niedozwolonym.

Jędrzej tylko kiwnął głową, odbierając od niego swoje dokumenty.

„Nikt nie zauważył, że nie patrzyłem w tym momencie na drogę – pomyślał. – Że gmerałem na monitorze w poszukiwaniu numeru sekretariatu. Nikt tego nie zauważył. Jestem czysty. Ale czy mam czyste sumienie? Co by było, gdybym patrzył na drogę? Czy zauważyłbym nadbiegającą dziewczynę? Czy zdążyłbym w porę zahamować?”

Policjanci odeszli do radiowozu. Tłumek gapiów już się rozstąpił, a on nadal stał, ściskając w dłoniach swój portfel, do którego dopiero co schował dokumenty i w zamyśleniu wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżała ta śliczna dziewczyna. Ta dziewczyna, którą on, przez swoją bezmyślność i pośpiech, być może pozbawił zdrowia… sprawności… życia?

***

Siedział, a właściwie półleżał na swoim superwygodnym fotelu, we własnym salonie i wpatrując się bezmyślnie we własny wielocalowy telewizor, na którego ekranie rozgrywała się akurat druga połowa meczu Bayern Monachium – FC Barcelona, dopijał trzecią szklaneczkę whisky. Nie zamierzał na niej poprzestać. Jutro miał wolne. Żadnej rozprawy w sądzie. Polecił swojej sekretarce odwołać wszystkie spotkania z klientami.

Nie był w stanie pracować. Nie był w stanie przestać myśleć o tym nieszczęśliwym wypadku, który wydarzył się dziś rano, i o tej nieszczęsnej dziewczynie. Pięknej dziewczynie.

Czy żyła? Czy jeszcze żyła? A jeżeli żyła, to w jakim była stanie? Czy była sparaliżowana? Czy czuła nogi? A reszta ciała? Czy biło jej serce?

Zadręczał się. Nie mógł przestać. Ale jednocześnie przez cały dzień nie mógł zdecydować się na to, żeby pojechać do szpitala i zapytać o jej zdrowie. Owszem, dowiedział się, do którego szpitala ją przewieziono, ale nie miał dość odwagi, żeby się tam udać. Nie był w stanie wykonywać żadnych czynności. Mógł jedynie leżeć na fotelu, pić i gapić się bezmyślnie w telewizor.

Zżerały go wyrzuty sumienia. Czuł się winny. Po stokroć winny! Mimo że według prawa winny nie był. Wiedział, że nie postawią mu żadnych zarzutów, bo nie było świadków, którzy mogliby udowodnić, że w momencie wypadku nie patrzył na drogę. Mimo to czuł się tak, jakby został oskarżony. Oskarżał sam siebie.

Dopił whisky. W ogóle mu nie smakowała. Dostał ją przed kilkoma miesiącami w prezencie od pewnego wdzięcznego klienta, któremu pomyślnie przeprowadził sprawę rozwodową. Wspólnie oskubali wtedy z pieniędzy byłą żonę powoda. Jędrzej nie miał wówczas żadnych wyrzutów sumienia. Po prostu robił swoje, bronił swojego klienta najlepiej jak umiał, walczył w jego interesie. I wygrał. Do wygrywania był przyzwyczajony. A czy to było moralnie poprawne, czy nie… to już druga strona medalu. Druga strona jego pracy adwokata. A za whisky nie przepadał, zdecydowanie bardziej wolał czerwone wytrawne wino. Whisky trzymał głównie dla gości. Ale dzisiaj wino by mu nie wystarczyło, musiałby chyba wypić całe wiadro.

Nadal patrzył bezmyślnie w szklany ekran, a kiedy obraz zaczął mu się zacierać przed oczami, poczuł, że ogarnia go tak wyczekiwana poalkoholowa słabość. Pusta szklanka powoli wyślizgnęła mu się z dłoni i z cichym puknięciem upadła na miękki dywan, lądując tam bez żadnego uszczerbku. Jędrzejowi głowa opadła bezwładnie na oparcie fotela, a z otwartych ust wydobyło się delikatne chrapnięcie.

Sen nie przyniósł jednak spodziewanej ulgi.

We śnie znowu zobaczył dziewczynę w czerwonej kurtce. Stał nad nią, leżącą na ulicy, i w napięciu przypatrywał się jej w oczekiwaniu na cud. Na to, że zaraz wstanie, cała i zdrowa, uśmiechnie się do niego, pomacha dłonią na pożegnanie i pójdzie w swoją stronę. I rzeczywiście wstała, uśmiechnęła się, a z jej ust wyjrzały pieńki spróchniałych zębów. Wzdrygnął się przez sen. Dziewczyna, nie przestając na niego patrzeć, ruszyła przed siebie, lecz jej głowa nadal nienaturalnie zwrócona była w jego kierunku. W tym momencie pomyślał, że jej chód jest jakiś dziwny. Spojrzał na jej nogi; prawa, zgięta pod kątem prostym w połowie uda, kiwała się groteskowo podczas każdego kroku, a po chwili, ku jego przerażeniu, po prostu odpadła, wydając przy tym dziwny łoskot. Ale nie polała się żadna krew; noga wyglądała jak sztuczna. Jakby była protezą!

Obudził się nagle i rozejrzał zdezorientowany po pokoju. Na ekranie telewizora wyświetlało się migające śnieżenie. Jędrzej był cały ścierpnięty; zmarzły mu stopy, które bose spoczywały wprawdzie na miękkim dywanie, ale niższa nocna temperatura nie była wystarczająca, żeby je ogrzać. Podniósł pustą szklankę z podłogi, postawił ją na stoliku i wyłączył telewizor. Poszedł do sypialni i nie przebierając się w piżamę, rzucił się na łóżko i okrył szczelnie kołdrą.

„Muszę pojechać jutro do szpitala – pomyślał jeszcze, zanim zasnął. – Muszę się dowiedzieć, co się z nią stało”.

ROZDZIAŁ DRUGI

Obudził ją dziwny dźwięk. Coś jakby pikanie, rytmiczne, uporczywe, świdrujące mózg. Chciała otworzyć oczy, ale nie mogła. Miała powieki jak z ołowiu. Zresztą cała była jakaś taka ciężka, jakby ktoś nakrył ją ołowianym całunem. W oddali słyszała przyciszone głosy; ktoś prowadził rozmowę, ale nie mogła zrozumieć słów. Albo były wypowiadane za cicho, albo może w jakimś innym języku? A może to z nią było coś nie tak?

Poczuła lęk, jej serce zaczęło przyspieszać, a im intensywniej biło, tym szybszy i głośniejszy stawał się ten przykry dźwięk. Chciała wstać, ale ledwie mogła się poruszyć. W końcu udało jej się otworzyć oczy, ale natychmiast zamknęła je z powrotem porażona jasnością panującą w pomieszczeniu. Poczuła na swoim ramieniu czyjeś dłonie, ciepłe, miękkie, takie łagodne. Ktoś coś przy niej robił i już po chwili jej serce się uspokoiło. Cała zrobiła się spokojniejsza, oddech stał się miarowy, a powieki jeszcze cięższe. Nie chciała jednak zasypiać. Chciała się obudzić, dowiedzieć się, gdzie jest, bo przecież nie we własnym łóżku, tego miała świadomość. Nie miała jednak bladego pojęcia, gdzie może być.

Spróbowała przypomnieć sobie, co się z nią działo w ostatnich godzinach. Pamiętała, że wczesnym rankiem obudził ją dźwięk budzika, że brała prysznic w swojej własnej łazience, potem piła kawę, siedząc na krześle w kuchni. A potem…

Nic…

Niczego nie mogła sobie przypomnieć. Czy wyszła do pracy? Ubrała się? Jedyne, co wiedziała, to to, że na pewno nie siedzi w swojej kuchni. Ponownie spróbowała otworzyć oczy i tym razem jej się udało. Jasność ponownie ją poraziła, ale ona natychmiast przymknęła nieco powieki i tym sposobem mogła rozejrzeć się po otoczeniu.

Była w szpitalnej sali. A więc coś jej się stało. Tylko co? Nie wiedziała. Miała w pamięci dziurę. Przeraziło ją to. Rozejrzała się wokoło. Otaczały ją szpitalne parawany; nie wiedziała, czy za nimi stoją jakieś inne łóżka, pewnie tak. Przed sobą zobaczyła drzwi, a obok nich konsolę, przy której siedziała młoda pielęgniarka i pochylona skwapliwie coś pisała.

– Siostro… – Z jej ust wydobył się ochrypły dźwięk, jakby głos nie był jej własnym.

Pielęgniarka natychmiast podniosła się ze swojego miejsca i energicznym krokiem podeszła do Weroniki.

– Witamy z powrotem – powiedziała ciepło, sprawdzając jednocześnie jakieś parametry na monitorach u wezgłowia łóżka. – Jak się pani czuje?

– Chyba dobrze – odpowiedziała Weronika, nadal ochryple. – Co się ze mną stało? Gdzie ja jestem?

– Zaraz poproszę lekarza, wszystko pani wyjaśni. – Pielęgniarka poklepała ją delikatnie po ręce, jakby chciała tym gestem dodać pacjentce otuchy, poprawiła kołdrę i szybko opuściła salę.

Weronika przez chwilę patrzyła na drzwi, za którymi dopiero co zniknęła kobieta. Chciała poprawić się na łóżku, podciągnąć trochę wyżej, ale nie była w stanie tego zrobić. Poczuła ból w dole pleców. Nie mogła się ruszyć. Zupełnie, jakby nie miała dolnej połowy ciała. Dodatkowo do prawej ręki w zgięciu łokcia miała wkłutą kroplówkę, a lewe ramię opasywał jej mankiet od aparatu do mierzenia ciśnienia, który co jakiś czas nadmuchiwał się z sykiem i dokonywał pomiaru, dodatkowo ją unieruchamiając.

„Co się ze mną dzieje? – pomyślała z przerażeniem. – Czyżbym nie miała nóg?”

Wolną lewą dłonią ściągnęła kołdrę na podłogę. Nie poszło jej to łatwo, ale po kilku próbach udało się. Z ulgą zobaczyła, że jej nogi są na swoim miejscu. Wprawdzie prawa była zabandażowana i spoczywała w czymś na kształt rynienki, przebiegającej przez całą jej długość, ale była tam, zdecydowanie były tam obie. Na białym prześcieradle dumnie pyszniły się czerwone paznokcie u stóp, które tak pieczołowicie malowała w niedzielny wieczór. Spróbowała poruszyć palcami, jednak bez efektu. Palce ani drgnęły. Chciała zgiąć nogi w kolanach – nic, nadal nic. Obiema rękami dotknęła swoich ud, zupełnie nie zważając na to, że przy tym ruchu wyrwała sobie z żyły kroplówkę, z której teraz ciurkiem wypływał na podłogę przeźroczysty płyn, a w zgięciu łokcia pojawiła się cienka strużka krwi i ściekała po boku, jak żałosna krwawa łza.

Na udach nie odczuła niczego. Jakby dotykała martwych drewnianych kłód. Dotknęła mocniej… Nic. Uderzyła dłonią z podwójną siłą, z głośnym plaśnięciem, ale mimo to niczego nie poczuła. Na dodatek miała na sobie pampersa. PAMPERSA! Ona w pieluchach! A spod niego wychodziła jakaś rurka, z której ściekał do worka jakiś płyn o barwie słomkowej. Czyżby do tego wszystkiego miała jeszcze założony cewnik?

Z jej oczu ciurkiem pociekły łzy. Uderzała raz po raz swoje nogi w nadziei, że w końcu ta drętwota się skończy. Toż nie może być inaczej!

– Proszę przestać – usłyszała tuż obok siebie łagodny, męski głos i jednocześnie poczuła na swoich dłoniach inne silne dłonie, które z powodzeniem przerwały ten niszczący atak skierowany przeciwko sobie samej. – To nic nie pomoże.

Nie zauważyła, że ktoś wszedł do sali. Zobaczyła teraz obok siebie postawnego lekarza z krótko przystrzyżoną ciemną brodą, takimiż ciemnymi kręconymi włosami na głowie i modnymi okularami na nosie. Obok niego stała ta sama pielęgniarka, która chwilę temu wyszła z sali w poszukiwaniu doktora. Zauważywszy wyrwany wenflon, nachyliła się nad Weroniką i przyłożyła do rany opatrunek tamujący krwawienie, a po chwili zabrała zniszczoną kroplówkę.

– Co się ze mną stało? – Weronika zwróciła się do lekarza, raz po raz szlochając.

– Miała pani wypadek – odpowiedział po chwili milczenia.

Przemawiał do niej takim łagodnym, cichym głosem, jakby mówił do przestraszonego dziecka.

– Wpadła pani pod samochód, doznała wstrząśnienia mózgu i urazu kręgosłupa. Kręgosłup ma pani połamany, ale zoperowaliśmy go, poskładaliśmy, co się dało, chociaż nie było łatwo. Na szczęście rezonans magnetyczny nie wykazał przerwania ciągłości rdzenia kręgowego, a jedynie jego stłuczenie i obrzęk. Stąd niedowład pani nóg i zaburzenia zwieraczy, musieliśmy panią zacewnikować. Miała pani także złamane obie kości prawego podudzia, ale są już poskładane, to znaczy kość piszczelowa jest połączona metalową blaszką, strzałka zrośnie się sama.

– Ale jak to? Jaki wypadek? Ja niczego nie pamiętam. – Nie kryła strachu, patrząc na lekarza wielkimi, przerażonymi oczami.

– Wbiegła pani na ulicę, prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu – wyjaśnił spokojnym głosem doktor, przysuwając sobie krzesło bliżej jej łóżka i siadając na nim.

– Kiedy?

– W poniedziałek rano, jakoś tak chyba przed ósmą.

– W poniedziałek? A jaki mamy dzisiaj dzień? – zapytała z niepokojem.

– Środę – odpowiedział lekarz, obserwując ją uważnie.

– Środę? O Jezu! Co się ze mną działo przez te trzy dni?

– Trzymaliśmy panią w śpiączce farmakologicznej. Chcieliśmy, żeby pani organizm trochę się zregenerował, zanim się pani obudzi.

Westchnęła głęboko. Z jej oczu nieprzerwanie płynęły łzy, ale nie próbowała nawet nad nimi zapanować.

– Czy ja będę jeszcze chodzić? – zapytała cicho, patrząc lekarzowi prosto w twarz.

Miał takie ładne oblicze. Ciemne, chyba piwne oczy patrzyły na nią; nie odwracał wzroku, kiedy do niej mówił, obserwował ją uważnie, badał jej reakcje. Miał ładnie wykrojone usta i taką seksowną brodę. Ciekawe, jak te usta potrafiły całować? A ta broda? Czy była miękka? Czy też szorstka, drapiąca? Dlaczego, u licha, w takiej chwili przychodziły jej takie myśli do głowy?

– Nie jestem w stanie teraz odpowiedzieć pani na to pytanie. Na szczęście rdzeń nie został przerwany, ale nawet robiąc rezonans magnetyczny, nie jesteśmy w stanie określić, na ile poważne są mikrouszkodzenia, które dokonały się w tak delikatnej tkance. Czas dopiero pokaże. Jednak jest szansa, że kiedy minie obrzęk i rdzeń będzie się regenerował, zacznie pani powoli odzyskiwać władzę w nogach.

– Kiedy to będzie? – zapytała, nie kryjąc nadziei. A więc jeszcze nie wszystko stracone.

– Najbliższe tygodnie dadzą nam już jakieś informacje, ale dopiero kilka najbliższych miesięcy pokaże, jak będzie przebiegał proces naprawy. Może to być pół roku lub dłużej. Jaki ma pani zawód, pani Weroniko?

– Jestem psychologiem, pracuję głównie jako negocjator policyjny.

– O! To ciekawe. A czym się pani właściwie zajmuje?

– Staram się ratować ludzkie życie i zdrowie w różnych sytuacjach kryzysowych, jak usiłowanie popełnienia samobójstwa, przetrzymywanie zakładników, uprowadzenie dla okupu, groźba użycia broni i tym podobne.

– Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Musi pani być odważna.

– Nie, nie muszę. Odważni są policjanci. Ja tylko muszę dobrze wykonywać swoją robotę, a oni mnie w tym czasie chronią. Ale przestańmy rozmawiać o mojej pracy. Nadal nie wiem, co będzie ze mną. I dlaczego nic nie pamiętam?

– Cóż… na szczęście dla nas, natura tak stworzyła nasz organizm, że często nie pamiętamy okoliczności silnych urazów, dotyczących głównie głowy i wiążących się z utratą przytomności. Czasem lepiej jest nie pamiętać makabrycznych zdarzeń, wymazać je z pamięci.

Weronika zamyśliła się. Doktor w tym czasie siedział wciąż wsparty o oparcie krzesła i przyglądał się jej uważnie, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Czy ma pani jakąś rodzinę? Nie mieliśmy kogo zawiadomić. W pani dokumentach nie było żadnych namiarów na mamę, tatę, siostrę czy brata.

– Nie mam nikogo – odpowiedziała smutno. – Mama zmarła przed trzema laty, ojciec zostawił mnie, kiedy byłam bardzo mała, a rodzeństwa nie mam.

– A jakiś chłopak, przyjaciel?

Pokręciła głową.

– Przyjaciółka? – Lekarz nie dawał za wygraną.

– Mam przyjaciółkę, ma na imię Kasia, ale jest teraz na nartach we Włoszech, wróci dopiero za tydzień.

Lekarz uśmiechnął się.

– W takim razie proszę o namiary na pani pracę, zawiadomimy pracodawcę, że pani u nas przebywa. Dziwne, że nikt do tej pory pani nie szukał.

– Bo myślą, że jestem na urlopie. Tylko że ja w niedzielę wieczorem się rozmyśliłam i postanowiłam wziąć wolne tydzień później. Ale w pracy nikt nie wie, że zmieniłam zdanie, dlatego mnie nie szukają.

I podała doktorowi numer telefonu do swojego bezpośredniego przełożonego.

– I ostatnia sprawa – kontynuował lekarz. – Już od dzisiaj zaczynamy rehabilitację. Najpierw będą to delikatne masaże i ćwiczenia prowadzone przez fizjoterapeutę, ale kiedy pani stan będzie wystarczająco dobry, wyślemy panią do ośrodka rehabilitacyjnego. Taki turnus może potrwać do kilku miesięcy.

– Ile?!

– Proszę się nie łudzić, że powrót do zdrowia będzie szybki. To wymaga od pani bardzo dużo pracy, konsekwencji i samozaparcia.

Weronika nic nie odpowiedziała, wpatrywała się w lekarza wzrokiem pełnym rezygnacji. Miała wrażenie, że świat ją odrzucił. Jak kukułcze jajo. Jesteś na topie, żyjesz pełnią życia, a tu nagle pstryk! I wszystko staje na głowie. Lekarz uśmiechnął się i poklepał ją przyjaźnie po ręce.

– Do zobaczenia jutro – rzucił na odchodne i sprężystym krokiem wyszedł z sali.

***

Doktor Rafał Jaworski miał trzydzieści pięć lat i przechodził trudny okres w życiu. Przed miesiącem rozstał się z wieloletnią partnerką, z którą znali się od dziecka. Byli związani ze sobą przez ostatnie pięć lat. Wydawało im się, że kochają się od zawsze i nagle wszystko się wypaliło. Pewnego dnia spostrzegli, że właściwie nic ich z sobą nie łączy. Owszem, mieszkali pod jednym dachem, prowadzili wspólnie gospodarstwo domowe, sypiali w jednym łóżku, nawet od czasu do czasu sypiali ze sobą (ostatnio nie częściej niż raz w tygodniu, i to raczej z obowiązku czy poczucia przyzwoitości niż z namiętności). I któregoś dnia, jedząc kolację, stwierdzili zgodnie, że to nie ma sensu, że żadne z nich nie chce dłużej tego ciągnąć.

I rozstali się.

Nie był z tego powodu nieszczęśliwy, nie tęsknił za Zośką, ale coraz bardziej bolesna stawała się świadomość, że w wieku trzydziestu pięciu lat musi zaczynać wszystko od nowa. Wybudował dom, taki, o jakim zawsze marzył, ale mieszkał w nim sam. Nie miał rodziny, nie mówiąc o dzieciach, na które przecież był już najwyższy czas. Jeżeli chciał widzieć, jak dorastają, zdążyć je wychować, bawić się na ich weselach i doczekać się wnuków, to powinien zacząć się już starać.

A tymczasem był sam jak palec. Wracał codziennie (nie, nie codziennie, tylko w te dni, kiedy nie miał dyżuru w szpitalu) do pustego domu.

„Może sprawić sobie psa? Przynajmniej będzie z kim pogadać, pójść na spacer… Ale co z tym psem, kiedy będę miał dyżur? No… to może kota? Nie, na kota jestem uczulony, zakichałbym się na śmierć”.

Przed pięcioma laty zrobił specjalizację z neurochirurgii. Był dobry w swoim fachu, a dzięki swoim umiejętnościom oraz zdolnościom organizacyjnym przed rokiem został zastępcą ordynatora. Ta funkcja, sprawowana na oddziale jednego z najlepszych wrocławskich szpitali, była zaszczytem dla tak młodego lekarza. Ale co z tego? Nie dawało mu to szczęścia. Jedynie zadowolenie.

Dzisiaj czuł się wyjątkowo przytłoczony życiem. Wrócił do domu późno. Tuż przed piętnastą, kiedy już przebrał się ze szpitalnego mundurka i właśnie miał wychodzić, pogotowie przywiozło ofiarę bójki w barze. Facet, pijany w sztok, pobił się z drugim, będącym w podobnym stanie, zainkasował solidny cios w szczękę i walnął głową w bar. Stracił przytomność. Lekarz pogotowia podejrzewał złamanie kości czaszki i krwawienie do ośrodkowego układu nerwowego. Nie było wyjścia, Rafał musiał zostać, bo szef był na urlopie za granicą, a młody lekarz, który miał dzisiaj dyżur, nie poradziłby sobie z takim zabiegiem. Dochodziła dwudziesta, kiedy odszedł od stołu operacyjnego, zostawiając młodemu jeszcze szycie skóry. A kiedy dotarł do domu, minęła dwudziesta pierwsza.

Miał dość.

A jutro punkt siódma zadzwoni budzik. I wszystko zacznie się od początku. Dzień podobny do dnia… Czasem się zastanawiał, jaki jest dzień tygodnia. I po co mu to wszystko? Nie dość, że tyle godzin spędza w pracy, to jeszcze robi kilka rzeczy jednocześnie. Bo dzwoni telefon, bo ktoś wchodzi do dyżurki lekarskiej z jakąś sprawą, bo wołają go do pacjenta, bo coś się dzieje, a za każdym razem, kiedy siada do komputera, żeby uzupełnić dokumentację medyczną, jest od tej roboty odrywany, a zaległości rosną.

Żeby przynajmniej w domu ktoś na niego czekał, wszystko miałoby jakiś sens, a tak…

Usiadł ciężko na kanapie, na brzuchu oparł kubek z mocną herbatą. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po powrocie do domu, było wzięcie gorącego prysznica, po nim wskoczył w piżamę i wreszcie poczuł się nieco odprężony. Włączył telewizor, powtórkę skoków narciarskich, zapatrzył się w ekran, ale myślami był gdzie indziej.

Rozmyślał o swojej pacjentce. Nazywała się Weronika Jarosz. Była taka piękna, subtelna, a tak ciężko została doświadczona przez los. Nie był pewien, czy będzie jeszcze chodziła. Zrobił, co mógł, ale czy to wystarczy? Nie jest przecież Bogiem. Teraz wszystko w Jego rękach, tego Najwyższego. Od dnia, kiedy Rafał zobaczył ją po raz pierwszy w izbie przyjęć, nie opuszczała jego myśli. Dawno żadna kobieta nie wywarła na nim takiego wrażenia. Ciekaw był, jaka będzie, kiedy się obudzi, jaki będzie miała głos, czy będzie sympatyczna, czy też arogancka. Stale o niej rozmyślał. A dzisiaj, kiedy wreszcie ją wybudzili ze śpiączki, nie rozczarowała go. Była taka delikatna, wrażliwa, a jednocześnie wyczuwał w niej silną i stanowczą kobietę. I ten jej zawód – negocjator policyjny – bardzo go zaskoczył. Stawiałby raczej na jakąś artystkę, malarkę, a tu proszę. Zanim ją jeszcze wybudzili, kilkakrotnie podchodził do jej łóżka, siadał na krześle i przyglądał się jej. Wyglądała jak amorek, z tymi spoczywającymi na poduszce potarganymi, krótkimi, kasztanowymi włosami. I bił z niej taki spokój. Rafał udawał, że sprawdza jakieś parametry, bada pacjentkę, ale głównie na nią patrzył. Nie chciał, żeby ktoś z personelu, jakaś pielęgniarka, pomyślała sobie o nim, że się dziwnie zachowuje. No bo zachowywał się rzeczywiście dziwnie, ale nie mógł przestać. Weronika przyciągała go do siebie jak magnes. I przez cały czas miał nadzieję, że nie będzie niedowładów, ale rzeczywistość okazała się inna. Jej nogi były całkowicie porażone…

ROZDZIAŁ TRZECI

Weronikę przeniesiono do sali ogólnej, bo nie wymagała już intensywnego nadzoru. Minął prawie tydzień od wypadku, a jej stan na tyle się poprawił, by mogła się tam znaleźć. Czuła się dość dobrze, chociaż czasami dopadały ją skoki gorączki. Podobno tak się zdarza po złamaniu kręgosłupa. Najgorsze były jednak noce. Budził ją potworny lęk. I nawet trudno było jej określić, czego dotyczył: czy był odbiciem jej stanu fizycznego, czy też jej obaw o przyszłość. Budziła się z krzykiem, zlana potem, często z uczuciem, że obcięto jej nogi. To było straszne… Doszło do tego, że bała się zasypiać.

Dwukrotnie zdarzyło się, że pielęgniarki wzywały lekarza, bo po przebudzeniu tak szybko biło jej serce i skakało ciśnienie, że bały się o jej zdrowie. Na szczęście dla niej, zjawiał się wtedy doktor Jaworski. Siadał przy jej łóżku i spokojnym głosem wydawał polecenia pielęgniarce, żeby podała jakieś dodatkowe leki; łapał ją za rękę, niby badając jej puls, ale potem długo tej ręki nie puszczał. Jego dłoń była taka duża, z długimi palcami, które musiały być bardzo sprawne, aby wykonywać tak precyzyjne operacje. Jak palce pianisty.

„Może grał na fortepianie?” – myślała wtedy. I się uspokajała, jakby jego ciepło wraz z tym jego opanowaniem, spokojem, powoli wsączały się w jej ciało.

Lubiła tego doktora. Był taki profesjonalny. Kiedy coś do niej mówił, wierzyła mu. Czuła, że wie, co robi; że może spokojnie powierzyć swój los w jego ręce, a on uczyni to, co dla niej najlepsze. Podobał jej się jako mężczyzna. Był wysoki, barczysty, ale jednocześnie jakiś taki smukły. Pachniał wodą toaletową Davidoff Cool Water. Znała dobrze ten zapach, używał go jej kolega z pracy; często żartobliwie obwąchiwała go jak węszący psiak, ku rozbawieniu jego i innych kolegów. Kiedy doktor Jaworski się poruszał, lekarski mundurek opinał mu się na ciele, ukazując zarys mięśni. Poza tym pan doktor miał nieco przydługie, kręcone, ciemne włosy, elegancko przystrzyżoną króciutką brodę i czasami na nosie okulary w ciemnych oprawkach. Czasami ich nie miał, więc prawdopodobnie nosił zamiennie szkła kontaktowe. Zawsze, kiedy wpadał do niej po jakimś zabiegu, był bez okularów. Widocznie zakładał kontakty do operacji. Patrzył na nią tak przenikliwie. Czuła, jakby zaglądał do jej duszy, ale nie potrafiła jej przed nim zamknąć. Miała czasami wrażenie, że powierzyła mu nie tylko swoje życie, lecz także swoje duchowe wnętrze. Że on czyta z niej jak z otwartej księgi.

Dni mijały, a jej stan nie ulegał większej poprawie. Od pasa w górę czuła się dobrze, a od pasa w dół jej nie było. Ćwiczyli z nią rehabilitanci, lecz na razie nic to nie dawało. Ale przynajmniej przestało boleć ją w plecach.

Jak dotąd, lekarze nie pozwalali na wizyty u niej. Jedyną osobą, która mogła ją odwiedzać, była Kaśka, która na szczęście wróciła już z nart. Przynosiła czyste ubrania, potrzebne kosmetyki, stosy książek do czytania i zawsze jakieś łakocie. Była jak ukochana siostra, której Weronika nigdy nie miała, a którą zawsze pragnęła mieć. Ale tego dnia lekarze wreszcie zgodzili się na odwiedziny nie tylko Kaśki. I oczywiście przyszło pół komendy, z komisarzem Jarmołowiczem, jej nowym szefem, na czele. No, może nie takim nowym, pracował już u nich prawie od pół roku, przeniósł się z Poznania, kiedy jej stary szef odszedł na emeryturę. Był wielkim chłopem, nieco po pięćdziesiątce, z ogoloną na łyso głową i tubalnym barytonem. Weronika miała wrażenie, że swoją osobą wypełnił prawie całą salę. Razem z nim przyszli chyba wszyscy koledzy z dochodzeniówki. Stali teraz wokół jej łóżka, zaśmiewając się i przekomarzając z nią serdecznie. Była jedyną kobietą w ich grupie i co tu dużo mówić, rozpieszczali ją bardzo. Kiedy tylko dowiedzieli się, że miała wypadek, wydzwaniali do niej wszyscy bez wyjątku, chcieli się dowiedzieć, jak tam z nią jest. Tylko że ona nie miała wtedy przy sobie telefonu, nie mogła odbierać ich połączeń, nie była przytomna. Dopiero kiedy wreszcie pielęgniarka przyniosła jej aparat, zobaczyła na wyświetlaczu pięćdziesiąt nieodebranych połączeń.

„Ale się biedaczyska musieli namartwić o mnie” – pomyślała wtedy z czułością.

I stali teraz wokół niej jak jeden mąż, wpatrzeni w nią niczym w obrazek, nie wyłączając komisarza. Ale zza tej pozornej radości, z ich oczu wyzierały troska i smutek, choć usiłowali to przed nią ukryć. Ona także starała się nie okazywać swoich obaw. I przerażenia.

Wśród kolegów dojrzała jakiegoś nowego osobnika, trzymał się z tyłu; nie widziała go nigdy przedtem, ale pamiętała, że szukali nowego policjanta do pracy w wydziale, widocznie przyjęli go pod jej nieobecność. Kilkakrotnie usiłowała do niego zagadać, zapytać, jak się nazywa, ale jej kochani chłopcy stale ją przekrzykiwali, zarzucali informacjami, więc nie miała okazji tego uczynić. Odwiedziny szybko dobiegły końca i goście musieli opuścić salę, ponaglani przez dyżurną pielęgniarkę. Zauważyła, że nowy ociągał się z wyjściem, jakby chciał zostać z nią sam. I kiedy już jedną nogą przekroczył próg, odwrócony do niej plecami, Weronika zawołała za nim:

– A pan jest nowy? Przyjęli pana do pracy?

Mężczyzna obejrzał się zdziwiony, ale po kilku sekundach jakby odzyskał rezon.

– Mam na imię Jędrzej – powiedział niskim głosem, podchodząc do jej łóżka i wyciągając rękę na przywitanie.

– Miło mi pana poznać. Jak pan już wie, jestem Weronika.

W tym momencie w drzwiach stanęła pielęgniarka z groźnym wyrazem twarzy i tupiąc nerwowo nogą w białym szpitalnym chodaku, upomniała Jędrzeja:

– Mówiłam już, że koniec odwiedzin.

Ten uśmiechnął się do pacjentki, ukazując seksowny dołeczek w brodzie. Miał bardzo miły uśmiech. Gdy się uśmiechał stawał się wtedy taki promienny.

– Muszę już iść. Życzę zdrowia, pani Weroniko. – Z jego głosu przebijał jednak jakiś dziwny smutek.

– Dziękuję – odpowiedziała cicho i patrzyła, jak znika za drzwiami.

Po wyjściu gości znowu dopadło ją uczucie pustki. I beznadziei. Koledzy nie pytali, jak tam jej nogi, taktownie nie poruszali tego tematu, ale widziała, że każdy z nich raz po raz spoglądał w tym kierunku, a jego twarz przybierała wtedy wyraz zatroskania i niepokoju.

A nogi były martwe. Zupełnie nie miały łączności z resztą ciała. Wysiadło sterowanie z góry, jakby ktoś przeciął kabel. Było źródło zasilania, była żarówka, ale nie było między nimi połączenia.

Znowu została sama. Leżała wprawdzie w dwuosobowej sali, ale od początku, kiedy ją tu przeniesiono, była sama. Zbliżał się wieczór, a Weronikę znowu zaczął ogarniać strach. Żeby nie myśleć o swoim kalectwie, zaczęła wykonywać ćwiczenia, których nauczyli ją rehabilitanci. Ale już po kilku minutach poczuła niewspółmierne do wysiłku zmęczenie.

Zasnęła, a we śnie tym razem nie nawiedziły ją koszmary. Tym razem jeździła na rowerze. Pedałowała jak szalona. Pędziła z górki, a wiatr rozwiewał jej włosy.

I śmiała się, śmiała, śmiała…

***

Jędrzej wyszedł ze szpitala, przygnębiony jeszcze bardziej niż przed wizytą w tym miejscu. Chciał dziewczynie o wszystkim opowiedzieć, przyznać się, że to on jest sprawcą jej nieszczęścia, że to przez niego straciła władzę w nogach. Nie spodziewał się tylko tak licznych odwiedzin, i to w dodatku gliniarzy. Znał niektórych z nich, nie raz miał okazję z nimi rozmawiać, broniąc swoich klientów. Zwrócił uwagę na to, że dziewczyna jest im bardzo bliska. Czyżby także była policjantką? Nie wiedział tego. Szczerze mówiąc, do tej pory nie zrobił na jej temat wywiadu. Miał wprawdzie taki zamiar, ale odsuwał go od siebie. Bał się, że to, czego się dowie, nasili jeszcze bardziej jego niepokój i poczucie winy.

Była bardzo ładna i miała w sobie to coś. Często nie można konkretnie określić, co takiego ma druga osoba, że przyciąga naszą uwagę, wzbudza zainteresowanie. To jest nieuchwytne, niepoliczalne, niezależne od naszej woli. I coś takiego było właśnie w Weronice. Jakaś tajemnica… na pewno delikatność, a jednocześnie siła.

Zakończono postępowanie wobec niego. Uznano winę po stronie dziewczyny – wtargnięcie na drogę w miejscu niedozwolonym. On nie przekroczył prędkości, był trzeźwy, zatem o nic go nie oskarżono. Dla policji był niewinny.

ALE ON BYŁ WINNY!

I tylko on o tym wiedział. Jednak zupełnie nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Przyznać się? Co to da? Czy uzdrowi dziewczynę? Nie! A jemu zniszczy karierę. A z drugiej strony… on przecież zniszczył jej życie. Powinien więc w jakiś sposób pomóc, tylko jak? Materialnie? Stać go było na to, owszem, jako adwokat zarabiał bardzo dobrze. Miał własną, dobrze prosperującą kancelarię, mógłby zafundować jej porządną rehabilitację, a potem się zobaczy, może wróci jej władza w nogach? Tylko w jaki sposób miałby to zrobić bez wyjawienia dziewczynie całej prawdy? Wiedział już teraz, że ona zupełnie go nie pamięta z wypadku, z chwili, kiedy z nim rozmawiała bezpośrednio po odzyskaniu przytomności.

Postanowił, że musi jutro znowu do niej pójść do szpitala, poczekać na moment, kiedy będzie sama i wszystko jej opowiedzieć. O tym, że to on kierował samochodem, który ją potrącił. Tak, powie jej wszystko… No, może oprócz tego, że wtedy nie uważał.

Nie mógł spać przez pół nocy, przekręcał się z boku na bok, aż w końcu tak skopał całe prześcieradło, że nogi mu się w nie zaplątały i został skutecznie unieruchomiony. I wtedy dopiero zasnął. Niestety, po krótkiej drzemce zaterkotał jego budzik w telefonie i rozdzwonił się muzyką z pierwszej części filmu Rocky.

Codziennie rano, kiedy słyszał te dźwięki, widział boksera wbiegającego podczas treningu na schody przed Muzeum Sztuki Współczesnej w Filadelfii, które to za sprawą Sylwestra Stallone’a stały się słynne na cały świat. W filmie bohater pokonywał je sprężystym krokiem, bez śladu zmęczenia, a na ich szczycie wykonywał ćwiczenia, pozorował ciosy.

Noc nie przyniosła upragnionego wypoczynku ani odprężenia. Jędrzej czuł się bardzo zmęczony, a miał przed sobą ciężki dzień. Od dziewiątej zaczynał pracę w sądzie. Dwie rozprawy, bez przerwy pomiędzy nimi, potem był jeszcze umówiony z trzema klientami, a później zostawała mu papierkowa robota – kilka pozwów, odwołań i nie pamiętał, co tam jeszcze. Miał wprawdzie sekretarkę i do pomocy młodego adwokata przed aplikacją, Mateusza, ale oni nie mogli zrobić wszystkiego za niego.

Długo stał pod prysznicem, jakby miał nadzieję, że czysta, ciepła woda zmyje z niego ten trawiący go od wielu dni niepokój, obezwładniające poczucie winy. Po dłuższej chwili przekonał się jednak, że to także nie pomaga. Nic nie pomagało.

Dzień się dłużył jak nigdy dotąd. Całym wysiłkiem woli Jędrzej usiłował skupiać się na pracy; nie popełnił wprawdzie żadnego błędu, jednak błyskotliwy to on dzisiaj nie był, o nie. Z niepokojem spoglądał na zegarek; bał się, czy zdąży do szpitala przed dziewiętnastą, bo o tej godzinie kończyły się odwiedziny. Kiedy wreszcie odkładał na bok ostatnią teczkę ze sprawą, była za dziesięć szósta. Nie tak źle.

Jazda do szpitala zajęła mu zaledwie kwadrans, na szczęście godziny szczytu już minęły. Czuł przyspieszone bicie serca, zaczęły mu się pocić dłonie. Wytarł je w chusteczkę, którą zawsze miał w kieszeni marynarki. Kiedy wreszcie znalazł się na szpitalnym korytarzu oddziału neurochirurgii, miał wrażenie, że ten nie ma kresu. Oczywiście, sala, w której leżała jego ofiara, znajdowała się na samym końcu.

Zapukał cicho do drzwi, a gdy usłyszał ciche „proszę”, natychmiast nacisnął klamkę. Dziewczyna leżała na łóżku w takiej samej pozycji, w jakiej widział ją poprzedniego dnia. Na nieruchomych nogach spoczywała gładko rozścielona kołdra. Lecz tym razem miała zajęte ręce. Przekładała z jednej dłoni do drugiej kilogramowy ciężarek, unosząc go to do góry, to na boki. Była na tej czynności bardzo skupiona, ale kiedy spojrzał na jej twarz, domyślił się, że dopiero co płakała. Oczy miała zaczerwienione, podobnie jak nos, którym pociągała lekko raz po raz. Ale spojrzawszy na niego, uśmiechnęła się łagodnie.

– Dzień dobry – powiedział Jędrzej, zamykając za sobą drzwi. – Mogę na chwilę?

– Dzień dobry. – Kiwnęła głową w odpowiedzi. – Co pana do mnie sprowadza?

– Chciałem zapytać o pani zdrowie, bo wczoraj nie zdążyłem, pielęgniarka kazała zakończyć wizytę.

– A dlaczego interesuje pana moje zdrowie? Nie znamy się przecież. Nawet nie wiem, jak pan się nazywa.

– Nazywam się Jędrzej Koziński.

– Weronika Jarosz.

Spojrzał na nią uważnie. Zauważyła, że jego oczy były tak jasnobłękitne, że wydawały się prawie przezroczyste.

– Nadal jednak nie wiem, co pana do mnie sprowadza. Może pan to odłożyć na szafkę? – Podała mu ciężarek.

Mężczyzna wyjął go z jej dłoni; ich palce zetknęły się, a oni odczuli coś dziwnego. Nie, nie prąd ani żadne tam fluidy, tylko takie wnikające w nich ciepło. Patrzyli na siebie przez chwilę w napięciu, Weronika pierwsza spuściła wzrok.

– Więc? – dociekała nadal.

– Jestem adwokatem.

– A! Adwokat? I czego pan oczekuje ode mnie? Mam kogoś zaskarżyć? A pan na tym zarobi? Jest pan jednym z tych sępów, co to czyhają w szpitalnych korytarzach? – Była bardzo zirytowana, a z każdym wypowiedzianym słowem jej irytacja rosła.

– Nie, nie jestem taką hieną, o jakiej pani myśli, ale…

– Ale co? – Nie pozwoliła mu skończyć. – Nic pan u mnie nie wskóra. Koledzy policjanci powiedzieli mi, że to była moja wina, że wbiegłam na ulicę w miejscu, gdzie nie było przejścia dla pieszych. Zresztą ja i tak nic nie pamiętam

– Nie, nie o to chodzi, ja… Właściwie, to ja…

– Tak, tak, wiem. Chce pan dla mnie dobrze. Ale ja nic od pana nie chcę. Niech pan już idzie, jestem zmęczona.

– Pani Weroniko…

– Powtarzam panu, jestem zmęczona. Muszę odpocząć.

– Czy mógłbym panią jeszcze odwiedzić? Ale tak prywatnie, po prostu…

– Po co?

– Chciałbym jeszcze panią zobaczyć.

– Wie pan, że ja nie mam nóg? To znaczy mam, ale one zupełnie nie działają. Jestem kaleką. Po co spotykać się z kaleką?

– To nie ma dla mnie znaczenia.

– Trele-morele. Niech pan już idzie. I niech pan więcej nie zawraca mi głowy.

– I tak przyjdę. A teraz życzę pani odpoczynku. I szybkiego powrotu do zdrowia.

Weronika tylko skinęła w odpowiedzi. Patrzyła, jak mężczyzna z ociąganiem opuszcza salę, jak przystaje jeszcze na chwilę w drzwiach, odwraca się w jej stronę z wahaniem, jakby chciał coś powiedzieć, po czym kręci z rezygnacją głową i wychodzi, zamykając cicho drzwi.

ROZDZIAŁ TRZECI

Minął tydzień.

Weronika popadała w coraz większe przygnębienie. Pomimo rehabilitacji prowadzonej na oddziale i intensywnego leczenia jej nogi ani drgnęły. Momentami wydawało jej się, że zaczyna coś czuć w dole stóp, ale potem, kiedy ich dotykała, nie była już taka pewna. Tak więc smutek ogarniał ją coraz bardziej, zaległ na jej duszy jak lepka maź, spod której nie była w stanie się wyzwolić. I nawet jej wiedza psychologiczna na nic się tu zdała. Ani współpraca z psychologiem.

– Dzień dobry, pani Weroniko! – Do sali wszedł, uśmiechnięty jak zwykle, doktor Jaworski. Tego czwartkowego popołudnia miał dyżur na oddziale. – Jak samopoczucie?

– Jak zwykle. Rewelacyjnie – odpowiedziała z sarkazmem.

Jaworski spojrzał na nią uważnie, po czym usiadł na krześle obok; miał w zwyczaju to robić, gdy do niej przychodził. Złapał ją za przegub, aby sprawdzić puls, i przytrzymał dłużej jej rękę.

– Mam dla pani propozycję – powiedział, patrząc na nią uważnie.

Nic nie odpowiedziawszy, Weronika uniosła brwi w oczekiwaniu na wiadomość.

– Chciałbym wysłać panią do ośrodka rehabilitacyjnego. My już tutaj na oddziale nie możemy nic więcej dla pani zrobić. Jeżeli chodzi o pani zdrowie, jest ustabilizowane, wszystkie rany są zagojone, także te na prawej nodze. Teraz potrzebna jest pani rehabilitacja. I to intensywna. Przed panią ciężka praca.

– Dokąd miałabym jechać?

– Jest taki bardzo dobry ośrodek rehabilitacyjny w Górznie, w Wielkopolsce, około stu kilometrów od Wrocławia. Nazywa się Centrum Rehabilitacji. Od wielu lat współpracuję z nimi, jeżdżę do nich na konsultacje i mam tam dyżury dwa razy w miesiącu, zazwyczaj w soboty. Co pani na to?

– Jak długo miałabym tam być? – Nie kryła niepokoju.

– Tak długo jak będzie potrzeba – odpowiedział poważnie. – Może nawet przez kilka miesięcy.

– Jak to? – Znowu uniosła brwi w zdziwieniu. – Tak długo?

– Mówiłem już pani wcześniej, że pierwsze miesiące są najważniejsze. Teraz jest największa szansa na uzyskanie jakichś efektów. Jeżeli ten okres się zaniedba, potem może być za późno. Czyli jak? Zgadza się pani? Mam załatwiać miejsce?

Kiwnęła tylko głową z rezygnacją. Bo czy miała inne wyjście? W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i do sali wtargnęła wraz z podmuchem świeżego powietrza Kaśka. Uśmiechnięta od ucha do ucha, w żółtym, lekkim płaszczu, z szyją obwiązaną apaszką w kolorach tęczy, długimi blond włosami, artystycznie potarganymi przez wiatr, rozsiewała wokół siebie pozytywne zamieszanie. Od razu zrobiło się jakby jaśniej, jakby wraz z przyjaciółką wpadło tu trochę wiosny.

Doktor dyskretnie puścił dłoń Weroniki i odwróciwszy się w stronę drzwi przyglądał kobiecie.

– To moja przyjaciółka, Katarzyna Szulc – wyjaśniła Weronika.

Doktor wstał z krzesła i podał jej dłoń.

– Miło mi, jestem lekarzem prowadzącym pani przyjaciółki. Rafał Jaworski.

– Dzień dobry! – Kaśka uśmiechnęła się promiennie i zakołysała ponętnie swoim apetycznym ciałem, patrząc z zainteresowaniem w twarz doktora, po czym spojrzawszy na Weronikę, kiwnęła głową z aprobatą, puszczając do niej oko.