9,99 zł
Jesslyn, nauczycielka z Londynu, wybiera się na zasłużony urlop. Jej plany niweczy pojawienie się szejka Szarifa Fera – ukochanego sprzed lat. Spędzili razem wiele beztroskich chwil. Teraz Szarif jest wpływowym władcą, któremu się nie odmawia. Chociaż Jesslyn ma nadal złamane serce po ich gwałtownym rozstaniu, przyjmuje posadę nauczycielki dzieci Szarifa. Apodyktyczny szejk i niezależna Angielka nieustannie się kłócą. A jednak Szarif jest pewien, że to właśnie Jesslyn powinna zostać jego żoną…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 164
Tłumaczył
W jaki sposób król ma poprosić o przysługę?
Król Szarif Fer wyszedł na dziedziniec pałacu. Zerwał z krzaku róży na wpół rozwinięty pączek i trzymał go w dłoni. Różowe płatki kontrastowały z kolorem jego skóry. Trudno wyhodować róże w pustynnym upale, jaki panuje w jego kraju, przez co kwiaty te wydają się rzadsze i jeszcze piękniejsze.
Zatem – w jaki sposób król ma poprosić o przysługę?
Jak może uzyskać to, czego mu potrzeba?
Ostrożnie – odpowiedział sobie, masując kciukiem delikatny płatek. – Bardzo ostrożnie.
Jesslyn Heaton wyszła z biura administracji. Niskie obcasy jej czółenek uderzały dźwięcznie o bruk. To był dzień zakończenia roku szkolnego. Uczniowie zjedli stosy babeczek, opili się litrami wstrętnego, czerwonego ponczu i wreszcie wyjechali do domów. Teraz pozostało jej tylko zamknąć swój pokój na całe dwa miesiące.
– Wyjeżdża pani na jakieś fajne wakacje, panno Heaton? – Cienki głos jednego z jej uczniów załamał się na jej nazwisku.
Jesslyn spojrzała na nastolatka.
– Aaronie, jeszcze tu jesteś? Szkoła skończyła się już ładnych parę godzin temu.
Piegowatą twarz zalał rumieniec.
– Bo ja o czymś zapomniałem – wymamrotał. Zarumieniwszy się jeszcze mocniej, piegus sięgnął do plecaka, z którego wyjął przewiązaną różową wstążką paczuszkę. – To dla pani. Wybrała moja mama, ale pomysł był mój.
– Prezent. – Uśmiechnęła się nauczycielka, poprawiając trzymaną na rękach stertę papierów, by odebrać podarunek. – To bardzo uprzejme, Aaronie, ale chyba niekonieczne. Spotkamy się po wakacjach…
– Nie wrócę po wakacjach. – Wzruszył ramionami i założył z powrotem plecak. – W lecie się przeprowadzamy. Przenoszą tatę z powrotem do Stanów. Zdaje się, że do Anchorage.
Jesslyn uczyła w małym prywatnym gimnazjum w Zjednoczonych Emiratach Arabskich od sześciu lat. Przyzwyczaiła się już, że uczniowie, dzieci cudzoziemców, nagle pojawiają się i znikają.
– Przykro mi, Aaronie. Naprawdę.
Chłopak skinął głową i pobiegł pustym korytarzem. Jesslyn patrzyła chwilę za uczniem, po czym otworzyła drzwi do opustoszałej sali. Aż trudno uwierzyć, że skończył się kolejny rok. Wydawało się, że zaledwie wczoraj rozdawała klasie podręczniki. Teraz dzieci się rozjechały, a ona przez najbliższe dwa miesiące będzie wolna. No, powiedzmy, że będzie wolna, gdy już upora się z ostatnim, najbardziej nielubianym zadaniem: musiała jeszcze umyć tablice.
Dwadzieścia minut później jej plisowana niegdyś sukienka kleiła się do pleców. „Co za robota!” – pomyślała zdegustowana, spłukując w umywalce umorusaną gąbkę.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili ukazała się w nich pani Maddox, dyrektorka szkoły.
– Ma pani gościa.
Jesslyn przypuszczała, że to jeden z tych ojców, którzy mieli prawo niepokoić się stopniami na świadectwie, ale to nie był żaden z nich. Jej serce nagle zabiło mocniej. Zbita z tropu, patrzyła na Szarifa Fera. Księcia Szarifa Fera. Konwulsyjnie ściskała mokrą gąbkę, pomiędzy drżącymi palcami ściekała woda.
Szarif – tu? Niemożliwe. A jednak w drzwiach niewątpliwie stał książę Fer. Wysoki, wspaniały. Syciła się tym widokiem, jej żyłami płynęła gorąca adrenalina.
Maddox odchrząknęła znacząco.
– Panno Heaton, mam przyjemność przedstawić pani najhojniejszego dobroczyńcę naszej placówki, Jego Wysokość…
– Szarif – szepnęła, nie mogąc się powstrzymać.
– Jesslyn – odpowiedział gość, kłaniając się lekko.
Wydawało się, że na dźwięk jej imienia, wypowiedzianego silnym, głębokim głosem, zniknęły minione lata. Ostatnio widziała go wiele lat temu. Pracowała wówczas w Szkole Amerykańskiej w Londynie, a on był niesamowicie przystojnym, zbuntowanym arabskim księciem w dżinsach, klapkach i workowatej bluzie z kaszmiru. Teraz stał przed nią w innym stroju; nie było workowatej bluzy, a wytarte, znoszone dżinsy zastąpiła diszdasza – długa, przewiewna szata, nad Zatoką Perską częściej określana mianem thobe. Na głowie miał gutrę – białą tkaninę przypominającą chustę. Wyglądał inaczej, niż gdy go ostatnio widziała, a jednocześnie bardzo podobnie; przypatrywała się dobrze jej znanym, grafitowym oczom, mocno zarysowanej szczęce, lśniącym włosom…
Maddox patrzyła na nich zmieszana.
– Znacie się państwo?
Czy się znają? Czy oni się znają? Należała do niego, a on do niej. Ich losy splotły się do tego stopnia, że rozstanie rozerwało jej serce na strzępy.
– Chodziliśmy… razem do szkoły – wydukała. Policzki jej płonęły, bezskutecznie starała się uciec przed jego wzrokiem. Ale on nie spuszczał jej z oka, kącik jego ust podniósł się wyzywająco w sardonicznym uśmiechu.
Wcale nie chodzili razem do szkoły. Nawet nie byli w tym samym wieku. Był od niej o sześć lat starszy. Kiedy się poznali w Londynie, był wziętym analitykiem finansowym. Spotykali się kilka lat, a gdy z nim zerwała, obiecała sobie, że nigdy więcej go nie zobaczy. I dotychczas rzeczywiście go nie widziała, co nie znaczy, że nie marzyła, by kiedyś jej udowodnił, jak błędną podjęła decyzję. No więc w końcu udowodnił. Ale po co? Czego chciał? Bo czegoś chciał na pewno. Nie zjawiłby się w szkole w Szardży bez istotnego powodu.
– Chodziliśmy do szkoły w Anglii – dodała, starając się rozpaczliwie, żeby zabrzmiało to naturalnie, trudno jej jednak było ukryć zmieszanie wywołane nagłym pojawieniem się księcia. Choć upłynęło już tyle lat, wystarczyło, że przebywali w tym samym pokoju, by jej nerwy krzyczały: „Uważaj! Uważaj! Uważaj!”.
– Jaki ten świat jest mały – stwierdziła Maddox.
– Rzeczywiście – odparł Szarif, wykonując lekki ukłon.
Jesslyn aż podskoczyło tętno. Wciąż zastanawiała się, co on tu robi? Czego może chcieć od niej? Wiodła dość skromny żywot nauczycielki. W odróżnieniu od Szarifa, nikogo nie poślubiła, choć prosił ją o rękę mężczyzna, z którym spotykała się przez kilka lat. Odrzuciła tę propozycję, bo wiedziała, że nie kocha go wystarczająco mocno. Nie tak jak Szarifa. Nikogo innego tak nie kochała.
Odwróciwszy się z nagła, upuściła gąbkę do umywalki, spłukała ręce i wytarła je papierowym ręcznikiem.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Chyba nie będę już potrzebna – westchnęła nieco rozczarowana Maddox. – Wracam do gabinetu. Do widzenia, Wasza Wysokość.
Ukłoniła się z szacunkiem i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Jesslyn usłyszała cichy trzask. Odetchnęła ciężko. Była sam na sam z Szarifem. Po tylu latach.
– Usiądź, proszę. – Wskazał gestem krzesło obok biurka. – Nie ma powodu, żebyś stała w mojej obecności.
– Może ty też usiądziesz? – zapytała.
– Nie trzeba.
– No to ja też postoję.
– Czułbym się mniej skrępowany. Proszę.
Nie było to żądanie, niemniej zabrzmiało jak polecenie. Jesslyn spojrzała na niego zaskoczona. Dawniej nie mówił do niej tak stanowczo. Nigdy nie podnosił głosu, nie wydawał poleceń. Zawsze był wspaniały, pewny siebie, ale nigdy nie zachowywał się wyniośle czy formalnie, tak jak to robił teraz.
Zmienił się znacznie bardziej, niż jej się początkowo wydawało. Upływające lata subtelnie przekształciły rysy jego twarzy: kości policzkowe się uwydatniły, szczęka stała się szersza, silniejsza, lepiej zarysowane były również brwi i podbródek. Miała przed sobą dojrzałego mężczyznę. Na dodatek jednego z najbardziej wpływowych przywódców na Bliskim Wschodzie.
– Dobrze. – Jej głos zdradzał zdenerwowanie. – Z przyjemnością usiądę, gdy tylko posprzątam.
Włożyła pod umywalkę wiadro i gąbkę. Wyrzuciła papierowy ręcznik, którym wytarła zlew.
– Musisz sama myć tablice? – spytał, gdy podchodząc do biurka, mijała ostrożnie stosy książek oraz pudła ze sprzętem sportowym, które trzeba było jeszcze schować do szafy. – Myślałem, że to robota woźnej.
– Staramy się oszczędzać, na czym się da. – Ukucnęła, żeby podnieść z podłogi poniewierającą się książkę.
– To dlatego w budynku jest czterdzieści stopni ciepła? – Klimatyzacja jest włączona. Ale chyba bardziej grzeje, niż chłodzi. Przyszedłeś zrobić listę potrzeb szkoły, by wpłacić dotację?
– Jeśli mi pomożesz, z przyjemnością to zrobię.
A więc potrzebował jej pomocy. Tylko że ona nie była mu winna żadnej przysługi. Zerwali ze sobą blisko dziesięć lat temu. Starała się być spokojna, opanowana, wystarczyło jednak, by spojrzała na jego twarz, a jej wysiłki szły na marne. Rumieniąc się, zaczęła gwałtownie przekładać papiery.
– Jak mogę ci pomóc?
– Robiąc to, co świetnie umiesz. – Podszedł do niej powoli. Był za blisko, by mogła się skoncentrować na jego słowach.
– Szarifie, jestem nauczycielką.
– Właśnie.
Gdy stanął nad nią, imponował wzrostem. Czy zawsze był taki wysoki?
– Minęło już tyle czasu.
– Dziewięć lat.
– Dziewięć.
Nie była w stanie odwrócić wzroku od obłędnie przystojnej twarzy, która przez te lata jedynie wypiękniała. Przystojny książę stał się mężczyzną. I nie był już księciem. Był królem Sarku.
Wygładziła ręką spódnicę. Była w pełni świadoma nijakości swego stroju i fryzury. Nigdy nie była elegantką pierwszej wody, a dziewięć lat za nauczycielskim biurkiem zredukowało zarówno jej garderobę, jak i wyczucie stylu do zera. Zmusiła się do urzędowego uśmiechu.
– Cóż takiego mogłabym dla ciebie po tych dziewięciu latach zrobić?
– Uczyć – odparł zwięźle.
Poczuła, że zaczyna nią targać uczucie, które było czymś pomiędzy bezrozumną furią a płaczem.
– Rzeczywiście, jestem nauczycielką. A ty – królem.
– A mogłaś zostać moją królową.
– Zawsze lubiłeś żartować, Szarifie.
W jego oku błysnęła iskra. Atmosfera w pokoju zrobiła się gęsta, bliska wybuchu.
– Ty też.
Przeciwnicy po dwóch stronach barykady…
– To nieprawda. Jesteś niesprawiedliwy. – Zacisnęła zęby, w środku gotowała się z gniewu. – Nie było dla mnie miejsca… – przerwała.
Nie była w stanie o tym mówić… To taka stara historia. Rozmowa o wydarzeniach sprzed dziewięciu lat wydała jej się tragiczną pomyłką, zwłaszcza że był ktoś w jej życiu, ktoś naprawdę ważny. Robert.
– A tak naprawdę to co cię tu sprowadza?
Zacisnął zęby i bezlitośnie smagnął ją złym spojrzeniem.
– Mówiłem już: ty. Przyszedłem zaproponować ci pracę.
Więc mówi poważnie. Chce ją zatrudnić. Jako nauczycielkę. Zrobiło się jej gorąco. Wstrząśnięta, przełknęła ślinę. Spojrzała na niego, uśmiechając się nieporadnie.
– Ale ja mam pracę.
– Nie najlepszą, jak widać – odparł, pokazując stare tablice i zdezelowane wyposażenie klasy.
Nie zniży się do jego poziomu. Nie pozwoli sobie na ośmieszanie, dręczenie, krytykę.
– Bardzo ją lubię, dziękuję.
– A gdybym ci powiedział, że to tylko na lato?
– Nie – zaprotestowała prowokująco.
– Dlaczego nie?
Nie musi nic wyjaśniać. Zresztą nie przeszłość ją powstrzymywała, lecz przyszłość. Miała plany na lato – osiem i pół tygodnia wspaniałej podróży: dwa tygodnie na plażach Queensland w Australii, potem narty w Nowej Zelandii, a w Sydney, Melbourne i Auckland wypady do muzeów i teatrów, z przerwami na wspaniałe jedzenie.
– Bo… nie!
– Wrócisz tu przed początkiem roku – upierał się. Jego głos był tak chłodny i nieubłagany, że dostała gęsiej skórki.
– Jesteś jak uczeń, który nie słucha, co się do niego mówi.
– Nawet nie zastanowiłaś się nad moją propozycją. – Uśmiechnął się ponuro.
Zadziwiał ją swoją arogancją.
– A nad czym się tu zastanawiać? Mam plany, których nie zmienię. Nawet dla ciebie.
Zmrużył oczy. Nie chciała być sarkastyczna, ale w jej głosie pobrzmiewała wyraźna zaczepka. Nie podobało się jej, jak krążył nad jej biurkiem, wydając dyspozycje, jakby był w swoim pałacu, a nie w jej klasie. Nie podobało się jej, że na nią naciska.
– Dziękuję, że o mnie pomyślałeś, królu, ale odmawiam.
– Zapłacę ci podwójnie.
– Przestań! – Uderzyła dziennikiem o ławkę. Echo zwielokrotniło ogłuszający huk. – Nie chodzi o pieniądze. Nie obchodzi mnie twoja kasa. Choćbyś miał mi płacić dwa tysiące dolarów dziennie. Nie jestem zainteresowana tą pracą. Nie. Rozumiesz?
Zapadła cisza. Ogłuszająca, choć przyjemna.
Ale to przecież nie jej wina, że się nie opanowała. Nie słuchał jej.
– Wyjeżdżam na urlop. Dziś jeszcze.
– Na urlop możesz jechać za rok. Jesteś mi potrzebna.
Jesslyn nie była w stanie stłumić histerycznego śmiechu.
– Ja jestem potrzebna tobie? A to dobre, królu. Naprawdę, bardzo zabawne.
– Daj mi choć jeden dobry powód, dla którego nie chcesz poznać szczegółów.
– Dam ci trzy – odpowiedziała, kładąc na biurku swoje podręczniki. – Po pierwsze, właśnie skończyłam rok pracy i muszę odpocząć. Po drugie, zaplanowałam sobie wspaniałą podróż do Australii i Nowej Zelandii, wszystko mam już opłacone. A po trzecie i najważniejsze, byłam kiedyś twoją dziewczyną i nie mam już ochoty…
Nie zdołała dokończyć, ponieważ rozległ się głośny, przenikliwy ryk syreny przeciwpożarowej. W normalnych warunkach wyrwałaby z dziennika listę obecności i wyprowadziła uczniów z klasy, ale teraz nie miała pod opieką dzieci.
Drzwi na korytarz gwałtownie się otworzyły, pojawiło się w nich dwóch zwalistych jegomości ubranych na czarno, z odbezpieczoną, gotową do strzału bronią. Jeden z nich odezwał się głośno do Szarifa, który tylko skinął głową i odwrócił się do Jesslyn.
– Często się tak zdarza? – spytał, przekrzykując ogłuszające wycie.
– Nie – odkrzyknęła, sięgając po torebkę i blezer. Natychmiastowa reakcja ochroniarzy Szarifa w pierwszym momencie ją zaskoczyła, ale nie było to nic niezwykłego. Szarif miał ochronę osobistą już w czasach londyńskich. – To pewnie fałszywy alarm – dodała nienaturalnie. – Tak czy inaczej musimy opuścić budynek.
Gdy brała sweter, zainstalowane w suficie zraszacze przeciwpożarowe skropiły pomieszczenie ciepłą ulewą. Szarif złapał leżącą na biurku teczkę Jesslyn.
– Chodźmy!
Wybiegli na korytarz. W oddali słychać było krzyki po arabsku. Wyszli przed budynek administracyjny, gdzie na parking wjeżdżały już wozy straży pożarnej, a pozostała część ochrony Szarifa, pół tuzina ludzi, czekała w pełnej gotowości. Na widok króla ruszyli w jego stronę, ale powstrzymał ich gestem. Jesslyn i jej towarzysza zauważyła również dyrektor Maddox, która akurat schodziła po schodach głównej klatki schodowej.
– Przepraszam – powiedziała, wykręcając brzeg swojej spódnicy, a później dłonie. – Tak bardzo za to przepraszam. Szczycimy się naszą szkołą, a pan tak zmókł…
– Wszyscy zmokliśmy. I wyschniemy – odparł Szarif, obserwując ponad jej ramieniem, jak strażacy wchodzą do szkoły, by sprawdzić, czy nigdzie nie ma ognia. – Klasa panny Heaton została zalana wodą. Czy wszystkie sale lekcyjne są zalane?
– Tak przypuszczam. To nowy system przeciwpożarowy, założyliśmy go w tym roku, zgodnie z decyzją rady szkoły. I zraszacze działają… aż nazbyt dobrze.
– Ale za to mogą uratować komuś życie – wtrąciła Jesslyn, odbierając swoje rzeczy od Szarifa. – Odkupimy książki i wykładziny, szkoła na szczęście jest ubezpieczona. Zajęcia zaczną się za prawie trzy miesiące. Mamy czas, żeby wszystko odnowić.
– Zgłasza pani gotowość zrezygnowania z urlopu, panno Heaton? – spytała nerwowo Maddox. – No bo ktoś musiałby tu zostać, żeby nadzorować remont.
– Myślę, że panna Heaton ma inne plany – odpowiedział łagodnie Szarif. Odwrócił się plecami do dyrektorki i skupił całą swoją uwagę na Jesslyn. – Odprowadzę cię do samochodu.
– Nie mam samochodu – odrzekła, przewieszając przez ramię pasek torebki. – Jeżdżę do domu taksówką.
– Przecież masz prawo jazdy – zdziwił się.
– Samochody są drogie, poza tym lubię jeździć taksówkami. Nikt mi wtedy nie zawraca głowy.
Lubiła swoją przybraną ojczyznę. Szardża nie tętniła nocnym życiem jak Dubaj, nie było w niej zgiełkliwego biznesu, ale zachowała szyk i elegancję, które nie tak łatwo było znaleźć w upstrzonej drapaczami chmur, wymuskanej stolicy. Szardżę postrzegała jako spokojniejszą, mniejszą, mniej męczącą. Podziwiała wspaniałe, wysadzane rzędami palm aleje i niebrzydkie wysokościowce w śródmieściu. Chętnie poruszała się tutaj taksówką. Nie musiała się wtedy martwić o parkowanie.
– Więc cię odwiozę. Mój samochód stoi tam.
Jesslyn dostrzegła limuzynę i dwa wozy obstawy. Nie miała zamiaru przyjąć zaproszenia.
– Jednak zawołam taksówkę – odparła, spoglądając na zegarek. – Jeszcze zdążę przed szczytem.
Nie był w stanie uwierzyć własnym uszom. Zacisnął zęby, aż poczuł ból w języku. Lepsze to, niż gdyby miał po wiedzieć coś, czego by później żałował. Ale czego niby miał żałować? W sumie pokazanie Jesslyn, gdzie jest jej miejsce, będzie samą przyjemnością.
– Wolałbym cię jednak odwieźć – powtórzył, pokazując zęby w niezbyt uprzejmym uśmiechu. – Nalegam.
W jej oczach zalśniły żywe iskierki. Zbliżywszy się do niego, szepnęła tak, by nikt inny nie mógł jej usłyszeć:
– Nie należę do ciebie. Nie możesz na mnie nalegać. Obawiam się, Wasza Wysokość, że zapomniałeś, że nie masz nade mną żadnej władzy.
Usiłował przyjąć do wiadomości jej odmowę. Od lat nikt w ten sposób nie odrzucił jego propozycji. Nie wypadało odmawiać królowi. Przyglądając się bladej, owalnej twarzy Jesslyn, przesuwał spojrzenie od jej ciemnych, łukowatych brwi do ciepłych oczu i silnie zaznaczonego podbródka. Nie zauważał dotąd, że ten podbródek był tak wyrazisty. Gdy ją poznał, była załamaną dziewczyną. Załamaną i połamaną – dosłownie – w wyniku wypadku, w którym zginęły jego siostry. Leżała w szpitalu, cała w bandażach, poprzebijana kroplówkami. Teraz nie było śladu po dawnej słabości.
– Nie lubisz mnie – powiedział z niejakim rozbawieniem. Z jednej strony był zły z powodu jej chłodnej odmowy, a z drugiej – zaskoczony i zaintrygowany.
– Może bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że ci nie ufam.
– A czemuż, u licha, miałabyś mi nie ufać?
Znów poprawiła torebkę wiszącą na ramieniu. W ręce trzymała ociekający wodą sweter.
– Nie jesteś tym Szarifem, którego znałam. Jesteś królem.
– Jesslyn! – Nagle ściszył głos, zaczął się wręcz przymilać. Nie lubił, gdy podważano jego uczciwość. – Przepraszam, rzeczywiście cię obraziłem. Nie było to moim celem. Przyjechałem tu prosić cię o pomoc. Pozwól mi chociaż się wytłumaczyć.
Zerknęła na jego limuzynę i na stojących w pogotowiu sześciu ochroniarzy w ciemnych okularach.
– Dziś wieczorem mam samolot i nie zamierzam się spóźnić.
– Więc mogę cię odwieźć?
Pokręciła głową z niedowierzaniem. Spojrzała na niego, jej mokre włosy zwijały się wokół twarzy w delikatne loczki. Podobała mu się jej jasna twarz, zaciśnięte usta i buntowniczo wzniesiony podbródek.
– Pozwól, że cię odwiozę.
Tytuł oryginału: The Sheikh’s Chosen Quinn
Pierwsze wydanie: Harlequin Presents, 2008
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Aneta Kanabrodzka
Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech, Aneta Kanabrodzka
© 2007 by Jane Porter
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2010, 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans z szejkiem są zastrzeżone.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1 B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-1253-3
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com