Pstrągi - Agnieszka Miklis - ebook + audiobook + książka

Pstrągi ebook i audiobook

Agnieszka Miklis

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Co zrobisz, gdy przepowiednie sprzed lat zaczną się spełniać i przybiorą postać domagających się ciągłej uwagi dziwaków? Oni chcą się przed Tobą popisać, co Ty na to?

Młode małżeństwo zatrudnia opiekunkę do dziecka: atrakcyjną, choć nieco ekscentryczną Karolinę. Wkrótce potem matka dziecka umiera. Sekcja zwłok ujawnia, że została zamordowana, a poszlaki wskazują na nianię. Do akcji wkracza Roswita Rein, znana ze Wściekłej skóry detektywka amatorka, która zdążyła zaprzyjaźnić się z dziewczyną i nie wierzy w jej winę. Równolegle mordercy szuka chora na schizofrenię Ema, szwagierka ofiary, której notorycznie ukazuje się banda wszelkiej maści odmieńców, nazywających siebie Pstrągami. To oni pomagają jej rozwikłać zagadkę, ale w zamian za to proszą ją, aby stała się ich pośredniczką w pogoni za Agnes.

Atmosfera powieści zbliża się chwilami do filmu Wima Wendersa The Million Dollar Hotel. Jej istotą jest wyalienowanie, jakiemu często podlegają ludzie mający problemy z przystosowaniem się do życia społecznego: artyści, indywidualiści, poeci. Stawia pytania: Jak radzić sobie z własną odmiennością, chorobą, brzydotą? Czy od razu trzeba skakać z dachu? A może lepiej poszukać ludzi podobnie myślących i stworzyć własne państwo na krańcu świata? Nieważne gdzie, ważne z kim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 502

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 52 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
3,7 (9 ocen)
4
2
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Dariusz Kocurek

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Promocja

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca

Wydawnictwa Videograf SA

41­-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej:

LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Agnieszka Miklis

ISBN 978-83-7835-808-4

Nawet ten, kto nie wierzy w porozumienie z umarłymi,

chętnie zawiesza na kołku swoje niedowiarstwo,

gdy ma do czynienia z fikcją.

Amy Tan, „Ratując ryby od utonięcia”

Wszystkich nas otaczają duchy. Musimy nauczyć się z tym żyć.

Zacznij od początku: wstań, umyj się, coś zjedz.

Wiosna czeka.

Z filmu „Testament młodości”

Pamięci Christiana Skrzyposzka,

autora „Mojry” i „Wolnej Trybuny”

Latem 2013 roku na trasie gliwickiej średnicówki odkopano 46 szkieletów pochowanych w sposób budzący wielkie emocje: ludzie ci zostali bowiem zdekapitowani, a ich odcięte głowy umieszczono między nogami. Miejsce, w którym spoczęli, to podobno sepultura assina – cmentarz przeklęty. Odnalezione przy zmarłych przedmioty, w tym ślubna obrączka na palcu jednej z kobiet oraz haft na koszuli, pozwoliły na datowanie wykopaliska na przełom XV i XVI wieku, długo jednak spekulowano, kim byli pochowani na rozstajnych drogach ludzie. Jedni z uczonych twierdzili, że ofiarami praktyk antywampirycznych, drudzy, że skazańcami, jeszcze inni uważali, że to po prostu nieszczęśnicy ukarani za odszczepieństwo. Wśród odnalezionych ciał były kobiety, prawdopodobnie zmarłe w połogu, oraz dzieci, najpewniej nieochrzczone… Któż jednak może wiedzieć, jak było naprawdę? Ja sądzę, że to banici z Montes: trupa wędrownych artystów i kuglarzy, nieszczęśliwych kochanków, samobójców i błaznów, którzy skrzyknęli się, aby raz jeszcze dać nam przedstawienie. Nie są w stanie powstrzymać postępu, to byłoby niewybaczalne, lecz mogą przywołać cienie minionych zdarzeń. Opowiedzieć historię o tym, co w nas głęboko ludzkie, ale też okrutne. W lesie podświadomości wszyscy jesteśmy dzikimi zwierzętami.

I. CZERWONE WSTĄŻKI

1.

– Wiesz, czasem widzę takie światło – powiedziała Ema – i wtedy pojawiają się oni.

– Kto? – spytała Monika, zaciągając się skrętem, którego paliły na spółkę.

– Banici.

– Banici?

– Nie wiem, skąd przychodzą, ale jest ich coraz więcej. Na początku pojawiał się tylko Christian.

– Kim jest Christian?

– Nie wiem. To on dał mi hasz. Mówi, że jego świeczka jest już bardzo krótka i ogień zaraz zgaśnie. Wkrótce targnie się na swoje życie i zostanie pochowany w gronie skazańców, z głową między nogami, aby jego szaleństwo nie rozprzestrzeniało się dalej. Przychodzi do mnie, abym odnalazła Agnes.

– Kim jest Agnes?

– Kluczem.

– Co?

– Kluczem, który otworzy bramę do świata banitów. Ja jestem Bramą.

– Jezu…

Przebywanie z Emą bywało bolesnym doznaniem. Jednak ten dom był wspaniały i Monika nie potrafiła odmówić sobie przyjemności przychodzenia tu i podpatrywania panujących w nim zwyczajów, które kiedyś zamierzała wprowadzić u siebie.

– Czy ty w to wierzysz, Ema?

– Tu nie chodzi o wiarę, to się dzieje naprawdę.

– Nie rozumiem w takim razie, jak ty to wytrzymujesz psychicznie.

– Sama się zastanawiam.

– Pamiętasz, jak kiedyś przyniosłam ten obrazek świętej Łucji z piegami na nosie, w które trzeba się było intensywnie wpatrywać, a potem Łucja wyświetlała się na ścianie jak na ekranie kinowym? Pamiętasz?

„A jakże! Jak mogłabym zapomnieć” – pomyślała Ema. Nie dało się tego wyrzucić z pamięci, tak samo jak wąskich ciemnych korytarzy wydrążonych w stogach siana, w które zanurzali się po kolei, by jakimś cudem wyjść z drugiej strony.

– Nie chciałaś na to patrzeć. Wszyscy wgapialiśmy się w ten obrazek z fascynacją, jak to dzieci, tylko ty się broniłaś. Dlaczego? – spytała znów Monika, myśląc po prostu, że wszystkie kobiety u Sommerów to wariatki.

– Bo się bałam. Teraz też się boję, kiedy przychodzą. Ale potem już nie. Mam wrażenie, że oni chcą mi przekazać coś bardzo ważnego.

– No dobra, jest Christian, kto jeszcze?

– Szarlej, Stroszek, a wczoraj pojawiła się Ramona.

– Ramona? Co to za jedna?!

– Ramona Dragon jest piękna, lecz nie zna litości, jak zamarznięta kraina na końcu świata albo Kamczatka – tak powiedział Christian. Jest ponoć główną asystentką Wielkiego Magika, który pojawi się, gdy przyjdzie pora. To taki mistrz iluzji, boss, który szanuje swój czas, dlatego wkracza do akcji, gdy jest to naprawdę niezbędne.

– Może to jego kochanka? – spytała Monika, łapiąc się na tym, że zaczyna myśleć o tych ludziach, jakby istnieli naprawdę.

– Nie, to niemożliwe.

– Dlaczego?

– Ramona Dragon lubi brunetów, a Wielki Magik jest rudy.

W oddali migotało miasto, jak morze rozpalonych świec. Słychać było odległy, a jednak wyraźny odgłos dalekobieżnych pociągów. Dziewczyny w milczeniu spoglądały na strzelistą sylwetkę radiostacji.

Monika prychnęła.

– Co rude to fałszywe.

– Mówisz jak moja babcia – stwierdziła Ema, przypominając sobie, że obiecała mamie wstać jutro wcześniej i pomóc ubrać babcię przed wizytą u lekarza.

– Bo to prawda.

– Według mnie to zabobon.

– Zabobon, zabobon – i to powiedziała powierniczka duchów. Co ci jeszcze nagadali?

– Że stanowią trupę magiczną i nazywają się Pstrągi.

– Dziwnie…

– Z moją pomocą mają odnaleźć Agnes.

– Znowu ona!

– Tak, znowu.

– Bronisz jej, jakby w ogóle istniała.

– Bo istnieje!

– I co z tego?

Ema też zadawała sobie to pytanie. Co właściwie wynikało z tego, że jakaś Agnes miała dać życie zmyślonym historyjkom? Może ciocia Teresa ma rację, może człowiekowi wystarczą do szczęścia encykliki papieskie? Nie!

– Agnes istnieje i też jest Pstrągiem – stwierdziła kategorycznie.

– Czarnym? – Monika się zaśmiała, czyniąc aluzję do sztolni w Tarnowskich Górach.

– Srebrzystoszarym – zmyśliła na poczekaniu Ema, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

Monika zaczynała się coraz bardziej denerwować, że prowadzi tę rozmowę.

– Zdecyduj się w końcu, kim ona jest. Kluczem czy pstrągiem? – spytała.

– I tym, i tym.

– To tak można?

– Widocznie można. Przecież ty też jesteś jednocześnie kobietą i człowiekiem. Pojęcie węższe, pojęcie szersze. Horyzont i głębia. A pstrągi mogą żyć wyłącznie w krystalicznie czystych wodach, dlatego tak trudno utrzymać się im przy życiu.

„Skąd jej się to bierze? – pomyślała Monika. – Przez większość czasu zachowuje się, jakby była niehalo, a potem nagle jak z czymś wyskoczy, to człowiekowi odbiera mowę”.

– No, w sumie…

– Słuchaj, ta sprawa jest dla mnie równie niejasna jak dla ciebie. Może gdy Christian się znów pojawi, to coś powie. Albo pociągnę za język Ramonę Dragon.

***

Gdy tylko Monika odeszła, na dachu pojawili się banici. Księżyc błyszczał jak złożone w gnieździe jajo. Ema zdecydowała się odezwać.

– Słuchajcie, wiem, że to was zdenerwuje i podniesiecie larum, gdy o to spytam, ale gdzie jest Wielki Magik? Wciąż o nim słyszę, a jeszcze go nie widziałam.

– Bo go nie ma.

– Jak to nie ma?

– Nie ma. Nie istnieje. Agnes dopiero go stworzy.

– Ja z wami zwariuję!

– Dawno już zwariowałaś, więc spoksik.

– Dzięki.

– Nie ma za co.

– No więc co z tym magikiem?

– Aktualnie… nie ma go… w kraju – tak to nazwijmy.

– Dalej nie rozumiem.

– No i nie zrozumiesz! Czy ty musisz tak wszystko drążyć? Nie ma go i już. Ale jednocześnie jest, i to potężny.

– Bardzo potężny – rozmarzyła się Ramona.

– Wiecie, co zrobił kiedyś w Berlinie? – odezwał się Christian. – Widziałem to w cyrku Klik Klak. Zahipnotyzował tygrysa.

Nad ich głowami przeleciał samolot, a wieża radiostacji wyglądała jak pozbawiony głowy szkielet historii. A oni siedzieli na dachu, oparci o rynnę i komin, i wpatrywali się w niezwykły spektakl chmur nad przyszłą trasą średnicówki.

– No dobrze, to kim w takim razie są Szarlej i Stroszek? – spytała Ema.

– Och, to nasze dwa małe skarbki – odrzekła Ramona głosem troskliwej mamuśki.

– Skarbki? Chodzi ci o Skarbnika, ducha kopalni razy dwa?

– Ach nie, skądże! – Ramona wzniosła oczy ku niebu. – Chodzi o to, że to takie nasze dwa skarbeczki, żywe srebra…

– Ramona! – stęknął Christian. – Mieliśmy nie mówić o srebrze.

– Przepraszam. – Zawstydzona, zakryła dłonią usta, by już po chwili zaprotestować: – Właściwie dlaczego?! Przecież to głupie. Mieszkamy w Montes, które zbudowano na srebrze, zapomniałeś? Dziwna ta twoja skleroza, zważywszy na fakt, że sam wymyśliłeś nazwę Montes i całą resztę.

Banita zwany Christianem posłał jej obolałe spojrzenie.

– Masz coś z oczami? – spytała Ramona, przypatrując mu się bacznie. – Słyszałam, że Mateczka Sulamit opracowała ostatnio rewelacyjną metodę na przekrwiony wzrok. Radzę ci udać się do niej. A wracając do twoich dziwactw, Christianie, muszę powiedzieć, że wszyscy mamy już serdecznie dosyć wysłuchiwania historii o tym, jak to wyskoczyłeś z tego cholernego okna w Berlinie. Doprawdy nie ma się nad czym rozwodzić. Cherlaki tak mają.

– Za to ty… Za to ty…! – Zapowietrzył się.

– Za to ja – nie pozwoliła mu skończyć – przynajmniej działałam w intencji życia. A o oficerach, z którymi się zadawałam, można by powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że byli cherlakami.

– Czy dowiem się w końcu, kim są Szarlej i Stroszek? – spytała Ema.

Nic nie rozumiała z tej rozmowy. Mateczka Sulamit?! Co to w ogóle za imię?

Ramona spojrzała na nią niechętnie, ale przerwała kłótnię.

– To nasze dwie iskierki. Wszędzie ich pełno.

Ema spojrzała na chłopców. Nie sposób się było do nich nie uśmiechnąć, ich pucołowate twarze zakrywały kaptury brązowych skórzanych bluz.

– Jesteście gwarkami? – zapytała.

– Nie. – Roześmiali się, jakby powiedziała jakiś kawał. – Jesteśmy triksterami.

– Triksterami?

– Potrafimy odwracać porządek rzeczy…

***

– Czy Ema zażywa leki regularnie? Pilnujesz tego? – spytał Dawid matkę.

Był w domu sam. Żona z córką po półgodzinnych pertraktacjach wyszły do sąsiadki, więc aby to uczcić, zrobił sobie drinka. W ogóle miał co opijać. Znaleźli w końcu nianię dla Meli, starszą panią o miłym wyglądzie i przyjemnym głosie.

– Oczywiście, że pilnuję – odrzekła Lidia, uszczęśliwiona, że ukochany syn zadzwonił. Nie rozpieszczał jej pod tym względem. – Jak zresztą wszystkiego innego. Cały dom na mojej głowie. Tata siedzi w warsztacie, Maks grzebie w tym okropnym aucie…

Dawid upił łyk.

– Jakim aucie?

– Nic nie wiesz? Bogdan odsprzedał pontiaka boneville twojemu braciszkowi!

„Uuu!” – domyślał się, jak wielki cień musiała rzucać ta sprawa na wewnątrzrodzinne stosunki. Zabytkowy krążownik szos, w Gliwicach przydatny jak… łysemu grzebień, przyprawiał pewno Lidię o bezsenność.

– Te auta żrą jak smoki – powiedział tylko i jednym haustem dopił drinka, aby zagłuszyć wciąż żywe poczucie winy, że zgodnie z wolą ojca nie przejął warsztatu.

– Nawet mi nie mów! Przywiózł go sobie z Holandii, ale Aniela natychmiast kazała mu się go pozbyć, więc teraz upiększa nasze podwórko…

– Maks zechce go pewnie przerobić na gaz.

– Już nam to zakomunikował, domagając się pieniędzy. Boże, czemu jedyne inteligentne dziecko, jakie mam, musiało mnie opuścić?!

– Mamo!

– Taka jest prawda. Po co ci był ten Wrocław?

Przez chwilę korciło go, żeby odłożyć słuchawkę, ale musiał spytać:

– A Ema?

– No cóż, Ema to Ema.

– Mam wrażenie, że jej stan się pogorszył.

– A ja nie. Ema jest lekko poszkodowana i inna już nie będzie. Gdybyś chciał wiedzieć, nie tylko ona ma się ostatnio gorzej – babcię czeka operacja, a ciocia Teresa trafiła do szpitala.

– Słyszałem.

– Nie chcę cię przygnębiać, synu. Masz przecież swoje, jakże ważne sprawy, odnoszę tylko wrażenie, że ty czasem nie przyjmujesz do wiadomości, ile my mamy lat.

– Wiem, ale Ema…

– Ema, Ema! Mówiłam ci już, że jest tak, a nie inaczej, a ciebie nie ma. Bierze leki, pilnuję tego.

– W takim razie musicie zgłosić się z nią do szpitala.

– Niby dlaczego?

– Mówiłem już… Wydaje mi się, że jest z nią gorzej.

– Ja nie zauważyłam.

– Czy ona opowiada ci o tych wszystkich ludziach, którzy do niej przychodzą?

W słuchawce zapanowała cisza, a Lidia Sommer głośno przełknęła ślinę.

– Jakich ludziach?

– Nazywa ich banitami. Są jakąś wędrowną trupą artystów, magików i przybłędów.

– Nie. Widzisz, ona ze mną zupełnie nie rozmawia.

„A może to ty nie chcesz z nią rozmawiać?” – pomyślał Dawid, przyciskając komórkę zbyt mocno do policzka. Ponownie wybrał numer.

– No jestem, coś nas rozłączyło. Słuchaj, mamo, schizofrenia to nie przelewki. Ona mówi o jakimś morderstwie. Twierdzi, że ktoś zginie.

– Ema dużo mówi.

– Dlatego musisz wreszcie nauczyć się ją słuchać. Musisz nauczyć się wyławiać z tych ciągów i szumów rzeczy ważne.

– Tak, i co jeszcze? Przyjedź tutaj, to sobie zobaczysz, jak jest wesoło. Będziesz miał jeden ciąg – ale roboty!

Zapadła cisza.

– Przepraszam, nie chciałam narzekać, synku. Robię, co mogę, uwierz mi, ale czasem nie mam już sił. Postaram się z nią porozmawiać, jednak Ema nie opowiada mi tego wszystkiego tak jak tobie. Zawsze miałeś z nią lepszy kontakt.

– Bo ona się ciebie boi, więc ze wszystkich sił stara się być normalna albo chociaż nie mówić ci tego, co widzi i słyszy. Wiesz jednak, że w chwilach, w których staje się nieobecna, przebywa w innym świecie?

– Domyślam się. Powiedz, kiedy przyjedziecie. Tak się stęskniłam za wnuczką. Urosła?

– No. Jest duża.

– Nie mogę się doczekać, kiedy ją znów zobaczę. Przyjedźcie w sierpniu. Potem zacznie się szkoła i twoja żona będzie zapracowana i nieosiągalna. Czasami mam wrażenie, że jej się wydaje, że tylko ona pracuje. Ja dobijam do sześćdziesiątki, marznę w przychodni, obrabiam dom i ogród i jeszcze muszę wysłuchiwać pretensji od własnego syna.

– Jak na razie to ja wysłuchuję pretensji.

– No tak, oczywiście. Nic już nie mówię, bo za chwilę się obrazisz i w ogóle cię nie zobaczę. Ani ciebie, ani Meli. Właściwie powinnam być wdzięczna Emie, bo jakimś dziwnym trafem tylko ona jest jeszcze w stanie cię tu ściągnąć. Przyjedziesz?

– Nie wiem, muszę to uzgodnić z Aleks.

– No więc uzgadniaj – powiedziała Lidia z przekąsem – i przyjeżdżajcie. Postaram się przygotować coś dobrego.

***

Upał w Matki Boskiej Zielnej był nie do wytrzymania. Wszystko szłoby zgodnie z planem, gdyby nie ten stary dziwak Ochman. Och, jak on potrafił wszystko popsuć, nie było świętości, której by nie zbrukał. Ubrany w stare ogrodniczki i ten absurdalny słomkowy kapelusz wyruszył do pasieki, właśnie w momencie, gdy Lidia rozkładała na stole w ogrodzie śnieżnobiały obrus. Udając zaaferowanie czynnością, którą bez powodzenia zleciła Emie, obserwowała dyskretnie, jak opuścił swój wielki, skryty w cieniu świerków dom, w którym mieszkał zupełnie sam, odkąd jego dzieci wyjechały do Niemiec, a potem wszedł między ule. Żar lał się z nieba niemiłosierny, więc otarła pot z czoła.

Kościsty stary mężczyzna majstrował coś przy jednym z uli, by nieoczekiwanie unieść plaster miodu. Już po chwili dało się dostrzec chmarę pszczół i usłyszeć ich złowieszcze brzęczenie.

„No pięknie – pomyślała. – Za chwilę zjadą się dzieci, będą się pewnie chciały pobawić w ogrodzie i tylko tego brakuje, żeby je pogryzły pszczoły”. Czuła się odpowiedzialna za ten obiad i ludzi, których zaprosiła, więc gdyby żylasty kark Ochmana nawinął się teraz pod jej spracowane dłonie, zadusiłaby go bez zastanowienia. Nikt tak jak on nie potrafił uprzykrzyć jej życia, które i bez tego nie było pasmem rozkoszy.

Jak na zawołanie usłyszała w oddali dźwięk otwieranej bramy i na podwórko wjechał kupiony trochę na przekór lubiącemu niemieckie marki Wernerowi ford escort. Uśmiechnęła się. Odkąd sięgała pamięcią, mąż z synem droczyli się o auta.

Z całych sił powstrzymała się, aby pozostać w miejscu. Pozwoliła Dawidowi wysiąść, aby móc napawać się upragnionym widokiem, gdy kroczył w jej kierunku.

– Cześć, mamo. – Pocałował ją na powitanie.

Widok syna był dla niej słodki jak plaster miodu, co dopiero, gdy dołączyła do niego wnuczka.

– Mela! – zawołała w uniesieniu, by już w następnej sekundzie powściągnąć swe emocje. Z samochodu wyłoniła się bowiem Aleks.

Dziewczynka krzyknęła radośnie:

– Baba!

– Dzień dobry, Melu – powiedziała Lidia, już swoim zwykłym, wyważonym tonem, do którego zdążyła przyzwyczaić domowników.

Słowo „Melodia” nie chciało w żaden sposób przejść przez jej gardło i do dziś nie zrozumiała, jak Dawid mógł się zgodzić, aby jego córce nadano to pogańskie imię. Zresztą słowo „Aleks” też z trudem wymawiała. Dla dobra sprawy wyćwiczyła jednak wargi, tak aby zdołały ułożyć się w charakterystyczny dla tego imienia kształt.

– Dzień dobry, mamo – przywitała ją synowa.

Miała na sobie prostą sukienkę bez pleców. Na jej policzkach wykwitł lekki rumieniec. W myślach przeklinała swój zawód i dwa miesiące wolnego, które w żaden sposób nie pozwalały jej wymigać się od rodzinnych uroczystości u teściów. Na wszelki wypadek zaopatrzyła się w najnowszy bestseller Joy Fielding i olejek do opalania. Kiedyś, jeszcze zanim pojawiła się na świecie Melodia, skakała wokół teściowej, ale po narodzinach córki powiedziała: basta!

W drzwiach domu na szczęście pojawiła się Ema. Zrobiła z dłoni daszek, osłaniając oczy przed słońcem, i spojrzała w kierunku Dawida. Pomachała na powitanie.

Lidia westchnęła.

– Prosiłam ją, żeby przygotowała stół do obiadu i widzisz, jak to wygląda. Kazał pan, musiał sam! – wyrzuciła z siebie w końcu tę pretensję. Wiedziała, że Dawid po tak długiej nieobecności bywa skruszony i przełknie każdą skargę, jak gorzką pigułkę, a jej takie zwierzenia przynosiły ogromną ulgę.

– Mamo, kiedy do ciebie dotrze, że świat nie zaczyna się i nie kończy na ładnym podaniu obiadu? – rzekł Dawid.

Powiedział to bez przekonania, bo nieuważnie słuchał matki. Przyglądał się Ochmanowi, majstrującemu coś przy swoich ulach, i nagle poczuł dreszcz. W głębi ogrodu dostrzegł białą sukienkę Lili Ochman. A może mu się zdawało?

Tymczasem matka nie przestawała się żalić:

– Tak? Po co więc robić cokolwiek, po co sprzątać, ubierać się rano, po co gotować obiad? Nie znam głupszego pytania niż „po co?”.

– Mamo, nie zaczynaj. Powiedz lepiej, kiedy przyjedzie wujek Bogdan.

– Zaraz będą. Ona ma już dwadzieścia lat i nic nie potrafi. Nic. Na każdym kroku trzeba ją pilnować jak małe dziecko.

– Ema jest chora.

– A tam chora. Musi się wziąć w garść.

– Nie jest w stanie. Jeśli ci ludzie, o których opowiada, rzeczywiście pojawiają się w jej życiu, nie dziwię się, że próbowała się zabić. Ema nosi w sobie cały świat.

– Ona ma bujną wyobraźnię i słabą psychikę. Zawsze istniały takie jednostki, a obowiązkiem rodziny jest im pomóc.

– Ale ty jej nie pomagasz, ty ją ubezwłasnowolniłaś.

– O, i co jeszcze? Za chwilę się dowiem, że jestem złą matką i że zmarnowałam ci dzieciństwo. Nakociło się ostatnio tych, pożal się Boże, psychologów, z twoją żoną na czele.

– Mamo!

Na szczęście z głębi ogrodu wynurzył się Werner.

– Co tam robiłeś? – spytała podejrzliwie Lidia.

– Sprawdzałem siatkę. Sarny znów ją stratowały od strony zagajnika, trzeba to będzie wzmocnić, bo inaczej zniszczą nam wszystkie maliny.

– Widziałeś Ochmana?

Werner skinął głową, ale nic nie powiedział. Nie chciał podejmować dzisiaj tego tematu, chciał trochę spokoju. Czasami miał wrażenie, że Lidia przesadza z tą nienawiścią do sąsiada, ale jemu również ścierpła skóra, gdy, idąc przez ogród, usłyszał brzęczenie. Ochman właśnie dzisiaj postanowił opróżniać swoje ule – właśnie dzisiaj, w Matki Boskiej Zielnej. Trudno było to nazwać inaczej niż złośliwością.

– Idę przywitać się z wnuczką – powiedział tylko.

– Tato, poczekaj chwilę, chciałbym z tobą porozmawiać, zanim wszyscy się zjadą – stwierdził Dawid.

Lidia spojrzała na niego zdziwiona. Wzruszyła jednak ramionami i bez słowa poszła w stronę domu.

– Chciałeś ze mną porozmawiać. O czym?

– O Emie.

Werner zdawał się spłoszony.

– O Emie…

– Mam wrażenie, że mama nie traktuje jej choroby zbyt poważnie. Wiesz, że Ema przy niej się pilnuje i nie opowiada o tych wszystkich dziwnych ludziach, którzy pojawiają się w jej życiu?

– Jakich dziwnych ludziach?

– A więc przy tobie też się pilnuje. To wędrowni artyści, jakaś trupa magików i przybłędów. Mają dziwne imiona i przychodzą do Emy z różnymi ostrzeżeniami, prośbami, rozkazami…

– O czym ty mówisz, Dawid? – powiedział cicho Werner, a jego twarz przybrała jeszcze bardziej przygnębiony wyraz niż dotychczas.

– O tym, że Ema jest schizofreniczką i kiedy siedzicie sobie przy obiedzie albo oglądacie wspólnie Jeden z dziesięciu, nie jesteście sami. Razem z wami, w tym samym pokoju, przebywają: Christian, Szarlej, Stroszek, Ramona i Bóg wie kto jeszcze – tylko że wy ich nie widzicie. Widzi ich tylko Ema.

– Skąd ty to wiesz?

– Opowiedziała mi to wszystko przez telefon, prosiła jednak, żebym wam nie powtarzał. Zwierza się mnie i Monice, ale jej nie powiedziała tego, co mnie ostatnio – że dojdzie do morderstwa.

– Do jakiego morderstwa?

– Zginie ruda kobieta.

***

Panie rządziły w kuchni, panowie przeszli do pokoju gościnnego, aby zapalić, wymienić uwagi o najnowszych modelach aut, pogadać o technicznych nowinkach i innych męskich sprawach, chociaż do rozmów chętnie włączała się córka Anieli, Iwona, magister inżynier, biegająca na co dzień w kasku po budowach.

– Ta samodzielność nas zabije – westchnęła Aniela, myśląc z troską o przyszłości swojej córki.

– Aleks nie ma takich problemów – burknęła Lidia, wskazując oczami na okno i ogród, w którym opalała się synowa. Jej rude włosy lśniły w słońcu jak inkrustowana złotem ikona.

Trzy siostry się roześmiały, ale tylko jedna z nich zacisnęła zęby – Lidia. Wciąż nie mogła zapomnieć tej okropnej nocy, gdy Dawid zaręczył się z Aleks. „To nie jest kobieta dla Dawida” – tłumaczyła wtedy Wernerowi, gdy leżeli już w łóżkach. „Dlaczego tak sądzisz?” – spytał. Z westchnieniem rezygnacji odłożył wówczas na bok gazetę. Wiedziała, że nie chciało mu się wdawać w tę dyskusję, bo jak twierdził: „Według ciebie żadna kobieta nie jest dość dobra dla Dawida”. Tymczasem ich syn się oświadczył, wręczając ukochanej pierścionek po babci. Lidia cierpiała katusze, widząc, jak należące do jej matki cacko z bursztynowym oczkiem wylądowało ostatecznie na kościstym palcu dziewczyny.

I te jej włosy.

Te jej włosy…

Rudy kolor włosów synowej napełniał ją nieopisanym lękiem. Przywoływał kobietę z dalekiej przeszłości, którą wieki temu pogrzebano na rozstaju dróg.

– Halo, wróć do nas! – Teresa pomachała siostrze ręką przed oczami. – Trzeba przygotować obiad.

Na szczęście istniała rzeczywistość, która zawsze skutecznie przywoływała Lidię do porządku. Trzeba się wziąć za obiad. Na tym odcinku też jednak nie wszystko szło tak jak powinno, bo nagle przypomniała sobie o apfeltaszach.

– Nie mów, że chcesz się tu teraz rozkładać z ciastkami – jęknęła Aniela.

– A czemu by nie? Potarłam już jabłka…

– Na litość boską, Lidia, jest święto, poza tym trzeba się brać za mięso…

Do kuchni w samą porę wszedł Bogdan. Lidia, czując, że rzeczywiście niezbyt fortunnie rozłożyła plan działań w czasie, postanowiła zrzucić na niego część złości, która narastała w niej już od rana, od chwili, gdy wróciła z kościoła, czując, że mimo wczesnej pory pot ścieka strużkami po jej plecach, co wynikało z gorąca, ale i z nerwów.

– Buongiorno, seniorita – powiedział.

– Czemubuongiorno?

– A tak mi się powiedziało, żebyśmy się choć przez chwilę poczuli światowo.

– Światowiec się znalazł!

– Poza tym masz na sobie hiszpańskie koronki.

To były właśnie żarty w stylu Bogdana, mieszał wszystko ze wszystkim. Nie można powiedzieć, żeby Aniela najlepiej trafiła z mężem.

– To włoska koronka. Teresa przywiozła mi ją z Asyżu.

Bogdan nie dał się jednak sprowokować.

– Podgłośnij – powiedział, wskazując na radio, w którym leciała jakaś kompozycja Andy’ego Williamsa.

Lidia wciąż ich nie rozróżniała, chociaż szwagier dawał na ich temat nieustające wykłady.

– Nie ma żadnego podgłaśniania! Nie widzisz, jaki tu rejwach?

– Spokojnie. – Bogdan objął ją wpół, próbując nakłonić do wykonania paru tanecznych ruchów. Była piękną kobietą, przypominała mu Carmen z opery Bizeta. – Feelings, kochana, Feelings, wiesz, co to znaczy?

– Nie i nie chcę wiedzieć!

W progu stanęła Ema, trzymając za rękę Melę. Lidia westchnęła. Dziewczyna uwielbiała swoją bratanicę i widać było, że ma smykałkę do dzieci, ale chyba lepiej, żeby się tak nie angażowała. Przy jej problemach psychicznych można było wątpić w to, że kiedykolwiek założy rodzinę. Biegała jednak za małą, odciążając wszystkich w obowiązkach, a Aleks, prężąc się niczym kocica, łapała w tym czasie słońce.

– Ładne macie widoki – powiedział Bogdan, odsłaniając firankę.

– Prawda – rzekła Teresa. – Podaj mi lepiej celo, jak już tam stoisz. I zasłoń to okno albo chociaż wyglądaj przez nie dyskretniej.

– Terenia, masz wyśrubowane normy dotyczące podglądactwa, wynikające z mistrzostwa, jakie w tym względzie osiągnęła wasza matka.

– Aleś ty elokwentny!

– Ja chciałem sobie po prostu popatrzeć na ładną kobietę. Jak się czujesz? – spytał, patrząc na poskręcane dłonie szwagierki.

– Tak jak widać. Ale doktor Osadnik znowu zachwalał mi tę szwajcarską terapię. Ponoć jest rewelacyjna. Muszę się wgryźć w Internet i coś więcej na ten temat poczytać. Może się zdecyduję.

Siostry skinęły w milczeniu głowami.

– Ema, dziecko, skocz do sieni po ciasto. Ja nie mogę, bo pilnuję mięsa, a ciocie już się zabrały za kluski. Mela może z nami zostać przez chwilę.

Kobiety uśmiechnęły się do małej.

– Mają już nianię? – spytała Aniela.

– Tak, postarali się o to w czerwcu, bo we Wrocławiu takie sprawy trzeba załatwiać odpowiednio wcześniej – odrzekła z kwaśną miną Lidia, akcentując słowa „we Wrocławiu”. – To starsza pani, emerytka, ponoć Mela bardzo ją polubiła.

– Chyba niełatwo znaleźć dobrą opiekunkę?

– To graniczy z cudem. Szczególnie teraz, gdy wszyscy wyjeżdżają do Anglii.

– Rzeczywiście, to jakiś boom.

– A jak tam ich nowe mieszkanie?

– Ponoć bardzo ładne, na przedmieściach Wrocławia. Usytuowane w modnej dzielnicy – zabrzmiało to jak „przereklamowanej” – do której ściągają młodzi i prężni.

– Młodzi i prężni? – zdziwił się Bogdan.

„Tacy, którzy nie wciskają trefnych aut naiwnym krewniakom” – pomyślała Lidia. Na samo wspomnienie pontiaka boneville jej wzrok powędrował ku szufladzie pełnej noży.

– Ty byś tam odstawał. Ciesz się, że masz mnie – stwierdziła Aniela.

Ta uwaga wzbudziła w kuchni powszechną wesołość.

– Nie chciałabyś, żeby wrócili do Gliwic?

Lidia o niczym innym nie marzyła, ale postanowiła stanąć po stronie syna.

– Dawid został adiunktem na uczelni, nie opłaca mu się.

– Szkoda, bo Ema jest przy nim spokojniejsza – powiedziała Aniela i wyjrzała za drzwi. – Słyszałam… – Chrząknęła. – …że znalazłaś w jej rzeczach żyletki.

Lidia poczerwieniała.

– Kto ci to powiedział? Chciała sobie ogolić nogi.

– Ema, nogi?! Co ty opowiadasz?

– Nie boisz się, że znowu spróbuje… no, wiesz…?

– Obiecała, że to się nie powtórzy.

– Obiecanki cacanki, jak możesz jej wierzyć, skoro jest niespełna rozumu?

Na szczęście Ema wróciła z blachą, więc Lidia odgoniła od siebie obraz rudej kobiety zatracającej się w szalonym tańcu i zajęła się tym, co było do zrobienia – zręcznie pokroiła ciasto na idealnie równe kawałki i ułożyła na odświętnym talerzu, na przemian z ciastem czekoladowym.

– Rudzielce lubią ciemne ciasta – powiedziała.

– I brunetów – zaśmiała się Aniela.

– Ema, zanieś ten talerz do ogrodu, ale przykryj go czymś koniecznie, żeby pszczoły się nie zleciały. I możesz powiedzieć reszcie towarzystwa, że kawa zaraz będzie – niech się powoli przenoszą do ogrodu. Aha, i niech Iwonka wyciągnie filiżanki z kredensu, te ze złotym rantem, ona wie które.

Nastawiła ekspres.

Po chwili do kuchni wróciła Ema.

– Szybko ci to poszło.

– Maks wziął ode mnie ciasto. Powiedział, że je zaniesie.

– Maks? – Lidia otworzyła usta ze zdziwienia. Jej młodszy syn nigdy nie pomógł w pracach domowych. – Co mu się stało? – spytała i klepnęła się w czoło.

No jasne, rozwiązanie zagadki tkwiło przecież na leżaku. Aby dojść do usytuowanych pod gruszą stołu i huśtawki, trzeba było minąć Aleks.

– Powiedziałaś mu, żeby nakrył ciasto pokrywką?

Pytanie nie zdążyło wybrzmieć, gdy w ogrodzie rozległ się krzyk.

***

– Musiałabyś widzieć akcję z Aleks – westchnęła Ema do Moniki. Siedziały na dachu i paliły. – Myślałam, że odfrunie do nieba, jak balon.

– Ale ty jesteś pokręcona.

– Ja? Co w takim razie powiesz o nim? – Ema wskazała na dom sąsiada.

– Co on robi? – Monika wstała, żeby lepiej widzieć.

– Uważaj!

– Spoko, nie mam lęku wysokości. Co on robi?

– Stawia kolejne ule. Mama dostaje szału.

– Nie dziwię się jej. Trzeba przyznać, że po tej sprawie z Aleks wariat mógłby trochę przystopować.

Ema zaciągnęła się papierosem. Przypomniała sobie o brzydkich myślach, które towarzyszyły jej tamtego dnia w ogrodzie. Ale Aleks była zawsze taka wyniosła… zajęta wyłącznie swoimi sprawami, więc gdy zaczęła tracić przytomność, Ema doszła do wniosku, że może…

– No ale co się właściwie stało?

– Nic szczególnego. Ten mój debilny brat…

– Maks?

– Mhm, nie przykrył ciasta, bo się zapatrzył na Aleks.

– Na bratową?

– Lubi ładne kobiety. – Ema chciała dodać o kolekcji pisemek ukrytych w schodach prowadzących na strych, ale ugryzła się w język. – Nie trzeba było długo czekać, aby pojawiły się pszczoły Ochmana.

– Rój?

– Nie, coś ty. Gdyby zleciał się rój, Aleks byłaby sztywna. Użądliły ją trzy, ale to wystarczyło, bo Aleks jest uczulona…

– Na jad pszczół?

– Aha. Spuchła tak, że byś jej nie poznała, choć trzeba przyznać, że ten szczurkowaty wyraz twarzy jej pozostał.

– Ale ty jej nie znosisz – zawyrokowała Monika.

Nad ogrodem powiał lekki wiatr i wywołał przyjemny dla ucha szelest liści.

2.

Mokry asfalt, koniec lata, gdzieś w oddali zawył pies. Dawid poczuł smutek. Wciąż było na tyle ciepło, aby wyszczerbione płytki chodnikowe pachniały kredą po deszczu. Ulica, wzdłuż której ciągnęły się zaniedbane parterowe domki, była wyludniona. Dzieci zdążono już zagonić do środka i jadły teraz kolację, rozrabiały albo szorowały się w wannach. Z otwartych okien dochodziły dźwięki wieczornej krzątaniny: brzdękanie garnków, krzyki matek, śmiech i płacz; gdzieniegdzie migotał telewizor. Wczesny zmierzch w tej części Siedliska miał woń mydlin, całkiem przyjemną, zważywszy na to, że wydobywała się z wnętrza lumpenproletariackich ruder.

Na wysokości rzędu blaszanych garaży wokół starego forda zebrała się grupka nastolatków: opierali się o auto w wystudiowanych pozach, lecz nawet w tym bezruchu dało się wyczuć drapieżność i energię młodych kotów. Jeden z nich, bez koszulki, za to w luźnych dresowych spodniach i bejsbolówce na głowie, mówił coś do dziewczyny opierającej się o maskę wozu. Miała zarumienioną twarz, a gdy ich wyminął, Dawid dostrzegł w lusterku wstecznym wypiętą pupę w różowych spodenkach. Uśmiechnął się na widok wielkich, rozsznurowanych adidasów, w których tonęły nogi dziewczyny.

Wjechał w Długą. Tę okolicę zasiedliły głównie młode małżeństwa liczące na spokój i niskie czynsze. Dawid czuł się tu czasem jak pierwszy osadnik na Dzikim Zachodzie. Miało to swój urok. Wszelkie znajomości odbywały się „bezdotykowo”. Najczęściej przez nianie. Dawid i Aleks również stosowali tę międzysąsiedzką ekwilibrystykę towarzyską.

– Dzwoniła twoja matka – powiedziała Aleks i na powitanie pocałowała go w policzek.

Uniósł wzrok i ponad jej głową rozejrzał się po mieszkaniu w poszukiwaniu córki. Dziewczynka najwyraźniej nie dosłyszała powrotu ojca, bo bawiła się w najlepsze w kącie kuchni swoim ulubionym resorakiem. Dawid wciąż nie mógł się nadziwić tym trendom, ale nie dyskutował. „Płeć kulturowa to ograniczenia, z góry narzucone i krępujące kobiety” – twierdziła Aleks i objaśniała Meli działanie koparki. Cisnęło mu się zawsze na usta pytanie do żony, dlaczego zatem nie została budowlańcem, tak jak Iwona na przykład, ale go nie zadawał. Mierziła go myśl o mogącej z tego wyniknąć dyskusji, poza tym czułby się trochę krętaczem, bo kuzynka zawsze go odstręczała. Nie tylko ze względu na to, co wydarzyło się tamtego lata u Ochmanów. Była po prostu wielką, zwalistą kobietą pozbawioną grama zmysłowości.

– Mela! – zawołał w stronę kuchni.

Normalnie biegła się przywitać, a moment, w którym jej drobne spocone ciałko przylegało całą powierzchnią do jego ciała, był przez Dawida wyczekiwany właściwie już od samego rana. Wychodząc do pracy, miał w pamięci zapach i ciężar córki, widział jej ufne oczy, czuł wilgoć łez i ścierał je w wyobraźni nieskończoną ilość razy, choć wiedział, że są typowym dla dwulatki składnikiem porannej histerii, ustępującej natychmiast, gdy tylko za rodzicem zamkną się drzwi. Dzisiaj było inaczej, bo dziewczynka, pochłonięta próbą umieszczenia autka w garażu z klocków, nie zwracała uwagi na świat zewnętrzny. Ta jej nadzwyczajna zdolność koncentracji zachwycała nie tylko Dawida i Aleks, lecz również ich sąsiadów i znajomych. Melodia nie była ani trochę nadpobudliwa i to uszczęśliwiało Dawida.

Myśl o nadpobudliwości przypomniała mu słowa Aleks. Matka dzwoniła. Czego mogła chcieć? Miał nadzieję, że nie chodziło o Emę. Prawdę mówiąc, po tym, jak usiłowała ze sobą skończyć, każdy telefon z domu płoszył go i sprawiał mu ból.

Ilekroć próbował ją zrozumieć, miał wrażenie, że nabiera wody w garść – jej dusza przepływała mu między palcami. To, co opowiadała, ludzie, którzy zaludniali jej wyobraźnię, przychodząc do niej i prosząc ją o pomoc – to sprawiało, że cierpła mu skóra. „Mój Boże, Emo, jakie szkielety chcesz ubrać w ciało?” – myślał. Nie mógł się sobie nadziwić, że słucha tych bredni. A jednak słuchał z rosnącą fascynacją. Dziwaczne imiona stanowiły zaledwie preludium do litanii niezrozumiałych skarg, którymi przybysze obarczali umysł Emy, naznaczając go już na zawsze piętnem schizofrenii. Jednak teraz, na wspomnienie jej słów, zrobiło mu się nieswojo. Znowu stanęło mu przed oczami tamto prześwietlone słońcem południe, jak klisza nieudanego zdjęcia: Werner Sommer próbujący ratować Aleks sokiem z cebuli („Och, zostaw już tę cebulę! – krzyknęła wtedy Teresa. – Czy nie widzisz, że ona umiera?”), przewrócony leżak i książka Joy Fielding, wgnieciona ciężarem ciała jego żony w trawę. Joy Fielding, o którą toczyli tyle sporów. „Znowu łykasz te bzdury?” – pytał, ilekroć widział, co czyta.

Lekarz powiedział, że wystarczyłoby, gdyby ugryzła ją jedna pszczoła więcej, i to byłby koniec. Wtedy, w szpitalu, gdy trzech doktorów walczyło o jej życie, słowa Emy brzmiały mu w uszach niczym dzwon: „Zginie ruda kobieta!”.

Dawid nabrał powietrza w płuca i wrócił na korytarz po dwa karnisze, które kupił po drodze i miał zamiar jeszcze dzisiaj przykręcić, ale w tym celu musiał wyekspediować dziewczyny na dwór, gdyż Mela panicznie bała się wiertarki. Spojrzał na zegarek – po ósmej. Dość późno, ale spacer przed snem nikomu jeszcze nie zaszkodził. Jak Mela się raz nie wykąpie, nic jej nie będzie, a odwleczona akcja „karnisz” mogła dołożyć kolejną cegiełkę do muru chaosu, jakim było obecnie ich mieszkanie.

Matka dzwoniła. Te dwa słowa potrafiły dobić człowieka.

– Czego chciała? – odważył się spytać.

– Ciebie.

– Przestań. – Ten żart nie bawił go już od dawna. Teorii wysnutej przez Aleks, jakoby jedyną obsesją Lidii Sommer był on sam, skończył się termin przydatności do spożycia.

– OK. Powiedzmy, że tym razem miała naprawdę ważny powód. Teresa źle się czuje.

– To co zawsze?

– Aha. – Aleks przytaknęła. – Ale ponoć mają jakąś nową metodę leczenia, Teresa zgodziła się poddać jej eksperymentalnie. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, nie chciałam drążyć, wiesz, że twoja mama w rozmowach ze mną…

– Przestań! – Skrzywił się.

Wyciągnęła przed siebie dłonie w obronnym geście.

– A Ema?

– Z nią wszystko w porządku. Twoja matka nic o niej nie wspominała.

Umilkli oboje.

Choć zmartwił się, że Teresa znów cierpi, ta ostatnia wiadomość przyniosła mu wielką ulgę. Żył w ciągłym strachu o siostrę. Czasami ten strach przysłaniał mu obawy o własne dziecko i Aleks często mu to wypominała. „Twoja rodzina jest szurnięta” – twierdziła i utrzymywała, że udało jej się wyrwać Dawida z toksycznych szponów.

Gdy żona z córką wyszły, pogwizdując, poszedł po wiertarkę. Normalnie Aleks zabraniała mu gwizdać, denerwowało ją to, a on spełniał jej życzenie i tylko czasami myślał sobie, że w ten sposób godził się na to, aby odebrano mu ostatnią życiową przyjemność – muzykę.

Gdy przykręcił karnisze, wyjrzał przez okno i, nie dostrzegając nigdzie Aleks, postanowił szybciutko podłączyć się do PlayStation. To było ostatnio jedyne, co go uspokajało. Włączył Człowieka z blizną i zalogował się.

– Jestem Tony Montana – wyartykułował przez zaciśnięte zęby. – Tony Montana.

Od razu poczuł się lepiej. Wiedział, że powinien przygotować konspekt do październikowego wykładu (koncepcja królowej matki w strukturze roju wymagała jeszcze szlifów i obróbki), ale dopadło go lenistwo.

No i męczyła go jeszcze jedna sprawa – powinni jak najszybciej rozwiązać sprawę niani. Aleks wracała do pracy, a oni wciąż byli w punkcie wyjścia po tym, jak zaklepana na zicher pani Stenia zadzwoniła do nich przedwczoraj, oznajmiając, że bardzo jej przykro, ale ona niestety nie będzie mogła zająć się Melą, bo wyjeżdża do Stanów, aby bawić wnuki. Właśnie dostała wizę. Ta wiadomość ich obezwładniła i od wczoraj w ogóle nie poruszali tego tematu. Znalezienie niani w ciągu tygodnia wydawało się równie prawdopodobne, co trafienie szóstki w totolotka. A jednak będą musieli.

W grze Tony właśnie zdobywał przewagę nad Sosą. I dlatego wolał ją od filmu. Bo wciąż nie mógł się pogodzić z tym, że Tony Montana ginie na jego końcu.

***

– Rozwiesiłam ogłoszenia i zalogowałam się na stronie niania.pl. Obdzwoniłam też znajomych i obeszłam sąsiadki. Wszyscy twierdzą, że w ciągu tygodnia nikogo nie znajdę – powiedziała Aleks, zdejmując małej buciki. Dodała przy tym: – Jak zwykle do zadań niemożliwych oddelegowujesz swojego pitbula.

– Co robimy?

– Pogadam jeszcze z Grażyną, może jej niania dałaby radę zaopiekować się jednocześnie dwójką dzieci przez jakiś czas. Wiesz, jak Nadia lubi Melę. Nie kłóciłyby się.

W chwili, gdy Dawid uświadamiał sobie tę ciemniejszą i mniej atrakcyjną stronę księżyca, czyli bolączki mieszkania z dala od darmowych piastunek, zadzwonił telefon.

– Dzień dobry – usłyszał miły młody głos. – Dzwonię w sprawie ogłoszenia, czy ono jest jeszcze aktualne?

– Tak – powiedział obojętnym tonem, żeby dziewczyna nie domyśliła się stopnia jego desperacji.

Choć pewno i tak się domyśli, jeśli ma trochę oleju w głowie. Był koniec sierpnia, a Aleks pracowała jako nauczycielka. Nietrudno było ich rozgryźć.

***

Był trochę zły, że obowiązek maglowania dziewczyny spadł na niego, choć umawiali się wcześniej z Aleks, że to ona będzie zadawać pytania. Na szczęście potencjalna niania ich córki odpowiadała całkiem sensownie.

Karolina Grabowska odziana była na czarno, tylko jej pierś okraszał krwistoczerwony napis SEPULTURA, będący – o ile Dawid mógł się zorientować – nazwą jakiegoś zespołu. W pierwszym odruchu chciał zamknąć drzwi, ale zdrowy rozsądek podyktował mu rozwagę. Wpatrywał się w kształtny nosek, z którego wystawało metalowe coś. Wyobraził sobie, że przeciąga przez to coś łańcuszek i przywiązuje dziewczynę do palika. Ta wizja go podnieciła. Ładna twarz podziurawiona była w wielu innych miejscach – albo kolczyki jej się znudziły, albo powyciągała je sobie na potrzeby rozmowy kwalifikacyjnej.

„Nie bądź zaściankowy” – mówiły oczy Aleks. Gdyby do oczu mogły dołączyć usta, usłyszałby zapewne: „Jak twoja rodzina”.

Na szczęście, jeśli pominąć wampiryczny wizerunek, dziewczyna prezentowała się nieźle i kontakt z nią mógł być miłą estetyczną perspektywą. Najważniejsze jednak, że dogadywała się z Melą. Patrzył z odrobiną zażenowania, ale i rozbawienia, jak tarza się po podłodze, niezrażona sytuacją. „W końcu to niania – upomniał się, gdy w pierwszym odruchu kurtuazji chciał ją podźwignąć. – Po to tu przyszła”.

– Czy zajmowała się już pani wcześniej dziećmi? – zapytał.

– Tak, dwójką. Mam referencje. Chcecie je państwo zobaczyć?

Dawid spojrzał na Aleks i wzrokiem dał jej znać: „Teraz ty się męcz”. Jego żona odchrząknęła.

– Tak, poprosimy.

Dziewczyna wstała z podłogi i poszła do przedpokoju, gdzie zostawiła torebkę.

„I jak?” – zapytał wzrokiem Dawid. Aleks nie odpowiedziała, uniosła tylko skierowany ku górze kciuk. „Mamy więcej szczęścia niż rozumu” – pomyślał.

Rozmową o pieniądzach udało się Karolinie nabić sporo punktów już na starcie.

– Ile pani chce? – zapytał Dawid prosto z mostu, a Aleks zbielały wargi.

– Tysiąc złotych – wypaliła Karolina.

– Tysiąc dwieście.

– Zgadzam się – powiedziała Karolina takim tonem, że wszyscy się roześmiali. Wydali się sobie lepsi niż w rzeczywistości, a to – jak wiadomo – zawsze wprawia ludzi w dobry nastrój.

Widział, że Aleks niezbyt uważnie omiotła wzrokiem pisma, które sporządzili poprzedni pracodawcy Karoliny. Oddała je, nie spisawszy numerów telefonów. Uznał to za błąd, on sam mimo wszystko wolałby mieć kontakt do tych ludzi, ale niestety był to błąd nie do naprawienia. Ponowne poproszenie o kartki, które dziewczyna zdążyła już schować do torebki, trąciłoby brakiem zaufania. Postanowił nie robić afery, tym bardziej że Karolina powiedziała:

– Może to zabrzmi, jakbym się wychwalała, ale wydaje mi się, że naprawdę mają państwo dużo szczęścia. Kocham dzieci, jestem trochę taką Mary Poppins i Panią Teatrzyk w jednym.

3.

– Ema, zejdź na dół, już szósta!

Ema wystawiła stopę spod kołdry i otworzyła oczy. Skóra lepiła się jej od potu, a słońce sprawiało, że firanki w oknach wyglądały na pokryte złotem.

Wyszła na korytarz. Upewniwszy się, że mama zniknęła, podwinęła koszulę nocną z kory, przełożyła nogę przez poręcz, napięła uda i puściła się w dół. Gdy plasnęła bosymi stopami o kafelki, poczuła napływające do niej życie, choć podłoga w sieni była zimna i przypominała kościelną posadzkę.

Ema wiedziała, że jej mamę drażniły takie zabawy. Dlatego robiła to tylko wtedy, gdy była pewna, że nikt nie widzi. Westchnęła. Całe jej życie było skoncentrowane na tym, żeby nie zdenerwować matki, a i tak ją denerwowała.

– Co ona tam robi tyle czasu?! – usłyszała głos ciotki Teresy, która o tej porze była już na nogach, bo zaczynała pracę o siódmej i właśnie jadła śniadanie. Zawsze takie samo: pumpernikiel z białym serem i dżemem domowej roboty. Gdy nie padła żadna odpowiedź, Teresa dodała: – Powiedz jej, żeby wyszła po mnie na przystanek, bo będę miała ciężkie torby. Aha, i chciałabym dzisiaj wywietrzyć futra z szafy mamy. Kto wie, kiedy powtórzy się taka pogoda.

Ema nasłuchiwała pod drzwiami, z uchem przystawionym do szpary. Często tak robiła. Czuła bowiem, że gdy wchodzi do kuchni, siostry Sommer ściszają głos, zaczynają mówić wolniej i zwracają się do niej jak do upośledzonego dziecka.

– Co ty tu robisz? – Teresa gwałtownie otwarła drzwi. – Istny szpieg Szoguna. Mówiłam twojej mamie, żebyś wyszła dzisiaj po mnie na przystanek, bo mam ciężkie torby. Pamiętasz, o której przyjeżdża autobus?

– Tak. Równo o czwartej.

– Aha. Więc bądź. I nie stój tutaj bosa, bo się zaziębisz. Kafelki są zimne.

– Babcia już wstała?

– Tak. Przygotowałam ci dla niej ubrania. Wszystkie są na fotelu. Uważaj na rajstopy, zwróć uwagę na klin. Jak zaczniesz wkładać je od złej strony, to później sobie nie poradzisz. I pospiesz się, twoja matka idzie dzisiaj do pracy.

***

Ema nacisnęła klamkę jak najciszej, żeby nie przestraszyć schorowanej kobiety. Babcia siedziała na brzegu łóżka, próbując zapiąć elastyczny biustonosz. Od razu dostrzegła wnuczkę.

– Pomóż mi – powiedziała.

W pokoju panował zaduch. Zasłony były zaciągnięte. W rogu stał wózek inwalidzki, na którym leżała reszta ubrań.

Ostatnim razem, gdy Ema ubierała babcię, ta się rozpłakała. Teraz też była bliska płaczu. Emę ogarnął smutek na widok ciała, które skurczyło się i pomniejszyło tak jak ten dom. Kiedyś bawili się tu w międzypokojowych podróżników. Śpiewali: „Ten dom nie jest ciasny, on jest przepastny i zmieści się w nim cały świat…”. Nazywali go domem, który się rozrastał.

Mama nie znosiła tych ich zabaw. Nie cierpiała wręcz, gdy myszkowali w szafach i wyciągali stamtąd przedmioty, którym nadawali magiczną moc. Lubiła nazywać rzeczy po imieniu, więc nie pozwalała, aby wyobraźnia ponosiła ich zbyt daleko. Za to Ema właśnie wtedy nabrała przekonania, że ich dom pełen jest cudów, a za zasłonami kryją się obce państwa. Dzieciństwo przeminęło, przedmioty przetrwały.

– Babciu, a pamiętasz, skąd pochodziło to pierwsze sreberko? – spytała, wskazując na zrobioną ze sreberek po czekoladzie kulę.

Cisza.

Babcia siedziała wpatrzona tępo w drzwiczki od kredensu, za którymi – co Ema wiedziała doskonale – stały kolędowe świeczniki z wydrążonymi w czerwonym wosku skalnymi grotami i umieszczonymi w ich wnętrzach betlejkami. To Dawid podsunął jej kiedyś myśl, że mogłaby wskoczyć do środka i zobaczyć, jak tam jest – w stajence i w ogóle. Marzył, że za szopą z lamety rozciąga się jakaś pustynia, a może nawet miasto. I że żyją w nim arabskie księżniczki. Nawet ona uznała to wówczas za czystą fantazję, no ale wtedy w jej życiu nie było jeszcze banitów. To znaczy nie było Christiana i Ramony, i całej reszty. Bo głosy… Głosy słyszała od zawsze.

– Pamiętam.

Ema podskoczyła. Ten głos bezsprzecznie należał do żywego człowieka.

– Co, babciu?

– Pamiętam, skąd się wzięło to pierwsze sreberko.

– Ach, to. – Ema już niemal zapomniała, jakie zadała pytanie.

– Dostałyśmy je od niemieckiego żołnierza, ja i Lejna.

Lejna była kuzynką babci.

– Przyszli do nas i weszli do tego pokoju, w którym teraz mieszka Teresa. Pod stolikiem chowaliśmy mąkę i ona się wtedy wysypała. Gdyby to zobaczyli… kulka w łeb.

– Ale zamiast tego dostałyście czekoladę?

– Tak. Zamiast kulki w łeb. Każda kostka mi o tym przypominała, że mogłam już nie żyć. Popraw mi jeszcze spódnicę, bo coś się okręciła.

– Co było potem, babciu?

– A potem przyszli Ruscy.

– Kiedy?

– Gdy kończyła się wojna.

– I co?

– Uciekłyśmy do lasu. Mama kazała nam zabrać biżuterię i uciec, ale o mały włos nic by nam z tego nie wyszło.

– Czemu?

– Bo gdy już znalazłyśmy się w lesie, nie wiedziałyśmy, co robić. Spojrzałyśmy w lewo, spojrzałyśmy w prawo… I co? Dokąd pójść? Nie miałyśmy pojęcia. Mama też nie miała, więc kazała nam wracać. To Christel nam wtedy pomogła.

– Kto?

– Wiedźma z lasu. Zaprowadziła nas wtedy do bunkra.

„Jasne” – pomyślała Ema.

– Christel kazała nam dojść do płaczącej wierzby, a potem odliczyć tysiąc czterdzieści kroków wzdłuż jaru, aż do omszałego kamienia, gdzie był bunkier.

– Nie pamiętam, żeby ktoś mówił o jakimś bunkrze, babciu. Mężczyźni na pewno by o tym rozmawiali.

– Mężczyźni! – prychnęła babcia. – Przestań tak wierzyć w tych mężczyzn.

– Oni dużo wiedzą.

– Nic nie wiedzą! To Christel wiedziała, gdzie nas ukryć. Gdyby nie ona, mnie by tu nie było. Ciebie też by nie było.

– Kim ona jest?

Kobieta się zawahała.

– Za dużo chciałabyś wiedzieć. Wystarczy, jeśli powiem, że kolonia była miejscem jej kaźni, a teraz jest jej królestwem.

– A bunkier?

– Znalazłyśmy go. Znaleźć go mogą tylko ci, którzy naprawdę potrafią patrzeć.

„W filmach oznacza to zawsze frajerów” – pomyślała Ema.

– Ciocia Lejna potrafiła?

– Tak, bo to ona zobaczyła Christel i uwierzyła jej.

– Czy ten bunkier wciąż tam jest?

– Może i jest. Powiedziałam: dostrzec go mogą tylko ci, co umieją patrzeć, i mają to, co masz ty i co miała Christel.

– Co?

– Ten przeklęty dar.

Czyżby darem nazywała babcia przypadłość, która sprawiała, że rozmowy cichły, gdy jej wnuczka wchodziła do pokoju?

– To schizofrenia, babciu. Ten przeklęty dar to schizofrenia. – Zaakcentowała słowo na „p”, zdziwiona, że babcia go użyła. – Jestem chora.

– Widzisz duchy?

Ema milczała. Duchy były złe. Schizofrenia była zła. Ale duchy były gorsze.

– Jestem schizofreniczką – powtórzyła.

– Jesteś tym, co ci wmówią!

– Co ci wmówią? – rozległ się od progu głos Lidii. Wyszykowanej i eleganckiej, jak zawsze.

– Że miłość to cygańskie dziecię – wyśpiewała w odpowiedzi babcia, tym swoim niby operowym głosem, który doprowadzał wszystkich do szału.

Matka skrzywiła się, jakby ją ktoś uderzył.

– Czy wiesz – kontynuowała babcia – że gdy urodziłam twoją matkę, a Ana-Marie, moja kuzynka z Bytomia, nasmarowała ją oliwką, dziadek stwierdził, że puściłam się z Cyganem? Taka była śniada.

– Naprawdę? – Oczy Emy zaświeciły się. Zawsze była złakniona takich szczegółów z życia własnej matki.

Lidia wprost przeciwnie, nie lubiła ich o sobie udzielać, więc widząc tę ekscytację, chciała coś powiedzieć, ale babcia była szybsza.

– Sprał mnie potem na kwaśne jabłko.

– Kto?

– Twój dziadek.

Ema spojrzała pytająco na matkę, jednak Lidia nie miała czasu na pogaduszki, a może ta historia sprawiała jej ból. Bez słowa dała Emie znak, że jest wolna.

Ktoś inny może by się ucieszył, ale Emie wolność nie miała wiele do zaoferowania. Rozciągał się przed nią długi, pusty dzień, jak szarobury koc, i ciągła tęsknota za Dawidem.

Zapragnęła zapalić. Prawdę mówiąc, już dawno nie miała na to takiej ochoty. Cała była roztrzęsiona. Ruszyła więc na strych, bo właśnie tam, w schowku pod schodami, trzymała papierosy. Strych owionął ją ciepłem wymaglowanych obrusów, zapachem kurzu i ustawionych jedna na drugiej walizek. Większość z nich była ze skóry, stylowa, choć podniszczona; dziadek lubił ładne rzeczy. „Co nie przeszkadzało mu sprać babci na kwaśne jabłko” – pomyślała.

Wzięła papierosy i weszła na dach. Z góry rozciągał się wspaniały widok: na ogród i pasiekę starego Ochmana. To był fantastyczny ogród ze starymi drzewami, pomiędzy którymi stały ule. Było na co popatrzeć, szczególnie że pszczelarz dostawiał właśnie kolejny.

Dawid nazwał to miejsce Dachem Świata. Potrafił ładnie sformułować jakąś myśl. Nie można mu było tego odmówić.

Czasem myślała, że Dawid od nich uciekł. W takim przekonaniu utwierdzała ją jej jedyna przyjaciółka, Monika, nakłaniając Emę do pójścia w jego ślady. Trzeba przyznać, że przepowiednie Moniki sprzed czterech lat sprawdziły się.

– On cię zostawi. Pozna dziewczynę, a ciebie kopnie w dupę, zostaniesz sama jak palec i strzelisz sobie w łeb.

Ema chciała się wtedy obrazić albo uciec z krzykiem, lecz powiedziała tylko:

– Nie mam broni.

– Nie szkodzi. Nie chodziło mi o to, jak się zabijesz, ale o twoją bezradność. Kiedy Dawid odejdzie od was, rozsypiesz się na kawałki, uzależniłaś się od niego.

Ilekroć przypominała sobie tę rozmowę, czuła mrowienie na karku, oznaczające, że coś jest na rzeczy. Zawsze tak miała – gdy tylko próbowała udawać, że nieprzyjemne fakty nie istnieją, podświadomość łaskotała ją w kark. Monika nie była głupia. W kwestii życiowej zaradności wyprzedziła Emę o lata świetlne, więc wypowiadane przez nią słowa miały swą moc i osadzały się w umyśle Emy jak kamień. Tak samo zresztą jak dialog z matką, który nastąpił potem:

– Czy to prawda, że Dawid nas opuści, a ja nie będę się mogła po tym pozbierać? – spytała.

– Ależ skąd, córeczko. Skąd ci to przyszło do głowy?

Nie powiedziała, że tę myśl podsunęła jej Monika.

– Mamo?

– Tak, córeczko?

– Czy uważasz, że jestem atrakcyjna?

– Oczywiście, jesteś szalenie atrakcyjna – zapewniła matka.

„A więc dlaczego siedzę teraz sama na Dachu Świata?” – pomyślała Ema.

– Nie jesteś tu sama – usłyszała znajomy głos.

Otrząsnęła się, jak zawsze, kiedy pojawiał się znienacka. Mimo duchoty miał na głowie grubą wełnianą czapkę, przez co wyglądał niczym złachany klezmer.

– Christian, dlaczego przychodzisz właśnie do mnie? Kim naprawdę jesteś? Powiedz mi, bo oszaleję.

– Przecież ty już oszalałaś, nie pamiętasz? Jesteś jedną z nas, jesteś Pstrągiem, dlatego postanowiłem zwrócić się właśnie do ciebie.

– Nie znam cię, nic o tobie nie wiem.

– To nie jest ważne. Moje życie było tylko rozłożonym na raty samobójstwem, jak stwierdził pewien dziennikarz, gdy wyskoczyłem z okna.

– Wyskoczyłeś z okna?

– Przecież wiesz.

– Dlaczego?

– Z powodu bólu.

– Coś cię boli?

– Tak, boli… Ale nie po to tu przyszedłem, by rozmawiać o moim bólu, Emo.

– Po co więc przyszedłeś?

Christian odsunął wyżej wełnianą czapkę, by móc podrapać się w głowę. Skołtunione włosy wokół szczupłej twarzy upodabniały go do Chrystusa. Oparł się o komin.

– Możesz dokonać czegoś naprawdę wielkiego.

– Ja?

Christian pozwolił wybrzmieć zdziwieniu w jej głosie.

– Tak, ty. Mało ludzi ma taką moc, a uwierz mi, z wieloma mojrami miałem do czynienia. Ale ty jesteś zupełnie niezwykła. Szarlej i Ramona też są tobą zachwyceni.

– A Stroszek?

– Chciałabyś być lubiana przez wszystkich. – Christian się roześmiał. – Odpuść sobie. Ja też taki byłem, całe życie próbowałem godzić ogień z wodą. A Feuer und Wasser kommt nicht zusammen – zapamiętaj to sobie. Stroszek jest strasznym mazgajem i nie przejmowałbym się nim zanadto. To… bękart. – Christian zniżył głos do szeptu, co sprawiło, że zabrzmiał jak zgorszona matrona.

– No nie… tak tylko zapytałam…

– Stroszek ma swoje chimery, ale jako nieślubne dziecko jest bardzo ważnym członkiem naszej bandy. No i nikt tak jak on nie rozweseli Wielkiego Magika. Ramona śmieje się, że to jego zastępczy tatuś.

– Wielki Magik?

– O nim sza! – Christian przyłożył palec do ust. – Kiedyś go spotkasz, ale na razie sza.

– No to o czym mamy mówić, skoro wszystko jest zakazane: o tobie nie warto, o Wielkim Magiku nie wolno, a o Agnes…

– O Agnes! O niej możemy rozmawiać do woli, właśnie w jej sprawie tu przyszedłem.

– A więc może w końcu się dowiem, co to za jedna?

– Ona też jest jedną z nas i podobnie jak ty dysponuje podwójną mocą, dlatego tak bardzo zależy nam, abyś ją ostrzegła, bo mimo wielkiej wyobraźni na razie nie może nas zobaczyć. A ciebie będzie mogła ujrzeć, tak jak ty widzisz nas. Obie jesteście niezwykłe.

– No dobrze, ale gdzie ona teraz jest, co robi?

– Być może wsiada właśnie do pociągu.

– Teraz?

– Tak. – Christian wskazał ledwo widoczny zarys gliwickiego dworca.

Po chwili usłyszeli odległy gwizd i dostrzegli smużkę pociągu przelewającego się niczym srebrny łańcuszek przez aksamit wrześniowego światła.

4.

Roswita Rein kupiła w kiosku gazetę i zaczęła się zastanawiać, ile też razy sterczała na tym dworcu, a potem wsiadała do pociągu, aby odmienić swoje życie. Nie dało się tego policzyć, a nie robiła notatek. Prowadziła tylko pamiętnik, w którym więcej było pobożnych życzeń niż faktów.

Towarzyszyło jej dziwne uczucie. Jakby ktoś ją obserwował. A może nawet nie tyle obserwował, co myślał o niej intensywnie. Idąc do kas, rozglądała się wciąż na boki, próbując dociec przyczyn tego zjawiska. Miała wrażenie, jakby owionął ją czyjś duch. Było to przyjemne doznanie i towarzyszyło jej w drodze na perony, mimo że od ścian i posadzek gliwickiego dworca ciągnął już wrześniowy chłód.

Zrzuciła plecak na ziemię i stojąc pośrodku wyłożonego kafelkami korytarza, pozwalała, aby ludzie opływali ją z obu stron, niczym boję. Ani na moment nie opuszczało jej deprymujące wrażenie, że jest obserwowana. Co to było, na miłość boską?

Ospały głos dyżurnej poinformował o opóźnieniach spowodowanych kradzieżą trakcji. Pięknie! Na dworcu nie było przechowalni, a jej plecak był stanowczo zbyt ciężki, żeby biegać z nim po Gliwicach. Będzie miała dużo czasu na rozmyślania. Na szczęście słońce przygrzewało jeszcze całkiem sensownie, więc weszła na peron i usiadła na ławce.

Zaczęła przetwarzać w głowie scenę rozstania z rodzicami, którzy próbowali ją odwieść od pomysłu przeprowadzki do Wrocławia, gdzie zamierzała napisać swoją pierwszą książkę.

– Skoro tak bardzo chcesz pisać, zostań dziennikarką – perorował ojciec. – Możesz pisać o Holandii.

– Nie chcę być dziennikarką, chcę pisać książki.

– Po co ci to? Niedługo nikt nie będzie czytał książek.

– Czasami po prostu trzeba iść pod prąd.

– Tak, tylko po to, żeby za chwilę móc płynąć z prądem – uciął.

„Dziennikarka” brzmiało znacznie rozsądniej niż słowo „pisarka”. Mówiąc „dziennikarka”, oczyma wyobraźni widzimy atrakcyjną młodą kobietę, seksownie zaaferowaną. A jakie widoki implikuje w nas słowo „pisarka”? Roswita spojrzała w przybrudzoną szybę rozkładu jazdy. No właśnie…

Poczuła, jak z wolna zaczyna ją dopadać przygnębienie. O nie, tylko nie teraz, tylko nie tu. Na szczęście na dworcu ponownie rozbrzmiał głos dyżurnej, obwieszczający szczęśliwe rozwiązanie problemów z trakcją i już po chwili na peron wtoczył się „Barbakan”. Wsiadając do pociągu, Roswita znowu poczuła to magiczne doznanie czyjejś bardzo bliskiej obecności, wraz z którym przyszła radość. Jakby ją nagle omotała pajęczyna ciepła. Oszołomiona, odwróciła się gwałtownie i spojrzała w stronę Tarnowskich Gór, pewna, że to właśnie stamtąd płynie do niej ta siła. Bo to była siła.

Jej współpasażerami w przedziale było dwoje ludzi: niepozorny mężczyzna jadący aż z Chrubieszowa i tęga dziewczyna z krwistoczerwonymi paznokciami. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby w głębi duszy pragnął, aby go nie było i być może dlatego wyciągał z torby kolejne kanapki, których zapach nie pozwalał nikomu zapomnieć o jego istnieniu. Kojarzył się Roswicie z Brunonem Schulzem, Leśmianem i Sklepami cynamonowymi. Do tego ta dziewoja, w którą „Znikomek” wpatrywał się z równą żarłocznością, z jaką pochłaniał swoją sznitkę: duża i schludna, wyglądająca na dobrze wyszorowaną mydłem, o czystym ubraniu i cerze… „Adela”.

Surrealistyczny nastrój, w jaki zaczęła popadać Roswita, patrząc na tych dwoje, przerwało wejście do przedziału osobliwego człowieka. Był to bardzo stary mężczyzna. Miał co najmniej dziewięćdziesiąt lat i Roswita zaczęła zastanawiać się, jak to możliwe, że rodzina wypuściła go samego w taką podróż. Podpierał się laską, w drugiej ręce trzymał skórzany neseser.

Jego wejście do przedziału zrobiło na wszystkich wielkie wrażenie. „Brunonek” na chwilę przestał ruszać szczęką i szeleścić reklamówką, aby przyjrzeć się nowemu współpasażerowi. „Adela” uchyliła łaskawie kolan, aby starzec mógł przejść, jednak niewiele to pomogło ze względu na rozmiar jej nóg. Mimo to mężczyzna z gracją dwudziestoletniego torreadora zajął miejsce przy oknie, umieściwszy przedtem neseser na półce. Usiadł i podparł się laską.

Gdy się już zainstalował, uśmiechnął się do Roswity. Odwzajemniła uśmiech, po czym zadarła głowę, aby jak najpełniej przypatrzyć się niebu i pędzącym po nim chmurom. Chciała się choć przez chwilę poczuć jak filmowa bohaterka, zanurzona całkowicie w tu i teraz, nieprzyjmująca do wiadomości, że są jakieś cele, do których się zmierza, przyczyny, dla których się to robi, i skutki. Tylko tu i teraz. Przyjemność pędu, błękit nieba. Świat odwala całą robotę za nas, a my chłoniemy jego piękno. Pociąg do tego nadawał się idealnie. Założyła słuchawki dyskmana. Włączyła płytę Moby’ego i przymknęła oczy. Odgrodziwszy się od świata muzyką, która brzmiała jak soundrack filmu, w którym to ona gra główną rolę, zasnęła.

Przyśnił jej się Peter Drosd. A właściwie pożar, który w związku z nim usiłowała ugasić. Pożegnali się w Amsterdamie. Peter odprowadził ją na dworzec, z którego odchodziły autobusy do Polski. Chciał odwieźć ją osobiście, ale ona się uparła, że wróci sama, wolała, żeby właśnie tak się to odbyło. Wspólna podróż przez pół Europy mogła wszystko niepotrzebnie zagmatwać.

***

Obudził ją dźwięk dzwonka przymocowanego do wózka z kawą. Mężczyzna, który go pchał, był opasany fartuchem w biało-seledynowe pasy i wyglądał jak rzeźnik. W pierwszym momencie przestraszyła się, że przejechała swoją stację, ale biało otynkowany komin cementowni Górażdże uprzytomnił jej, że do Wrocławia jeszcze spory kawałek. Przez chwilę zastygła w bezruchu, zafascynowana widokiem kominów fabryki: na tle bezchmurnego teraz nieba prezentowały się imponująco, niczym industrialny Akropol przywodziły na myśl greckie świątynie i miasteczka na wyspie Santorini. Muzyka Moby’ego, płynąca ze słuchawek, które Roswita wciąż miała na uszach, nadawała temu obrazowi filmowy posmak.

Dopiero po chwili zorientowała się, że „Adela” i „Brunonek” zniknęli. Naprzeciw niej siedział ów stary mężczyzna z laską. Przyjrzała mu się uważniej. Nie wyglądał na Polaka. Miał w sobie coś z Cygana i robił wrażenie: najbardziej rzucała się w oczy jego wielka głowa, sprawiająca wrażenie potężnego łba bernardyna, a laska, o którą opierał wyciągnięte przed siebie dłonie, pasowała do niego jak ulał. Jej srebrna, wyszlifowana niczym powierzchnia lustra gałka przedstawiała głowę lwa.

Mężczyzna przyglądał się jej, a właściwie gapił się w nią, tak jak to mają w zwyczaju robić małe dzieci. Jego usta, oczy i brwi przybrały kształt, jaki ktoś, kto nie grzeszy zbytnio talentem plastycznym, nadaje ptakom. To sprawiło, że przypominał starego, czujnego jastrzębia, choć sama czaszka nie była wcale ptasia, była ogromna. Nagle człowiek ten uniósł prawą rękę i zaczął wymachiwać palcem wskazującym, jakby dyrygował nieistniejącą orkiestrą. Trzy jego palce tkwiły zgięte w jakimś starczym przykurczu, a na najmniejszym nosił sygnet. Zakaszlał i w jego gardle zagotowało się nagle jak w silniku zabytkowego wozu.

– Wyspałaś się, dziewczyno? – zapytał.

Odmruknęła coś w odpowiedzi.

– Wracasz z Holandii?

„A to co za pytanie?”.

– Pytam, bo też tam kiedyś mieszkałem. Dawno temu, zaraz po wojnie. Chcesz posłuchać?

„Jasne, że nie!” – jęknęła w duchu. Tylko tego jej dzisiaj brakowało.

– A jednak opowiem ci tę historię – ciągnął mężczyzna, niezrażony brakiem odzewu. – Bo była niezwykła i kiedyś na pewno ci się przyda. Mówi o tym, jak jeden przedmiot wysłany w świat może odmienić czyjeś życie. W moim przypadku był to niebieski balonik. Mokry od deszczu i sflaczały, a jednak jakimś cudem udało mu się dotrzeć aż do lasu, w którym razem z matką zbierałem grzyby. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat. „Oczko”, jak to się mówi. Podniosłem go z zainteresowaniem, bo w lesie był to niezwykły przedmiot, więc musisz sobie wyobrazić, jak bardzo byłem zdziwiony, gdy stwierdziłem, że przywędrował w to miejsce razem z listem. Oczywiście zabrałem go do domu i, jak się potem okazało, było to moje najcenniejsze trofeum, które zmieniło całe moje życie. List napisany był po niderlandzku, z którego nic nie zrozumiałem, ale domyśliłem się tego, bo w tekście co chwila pojawiało się słowo: „Holland”. List napisała kobieta o imieniu Lisa, a ja przez parę dni chodziłem pijany wyobrażeniem tego, jak też ona wygląda. Chociaż nie było to łatwe i zajęło mi kilka miesięcy, znalazłem w końcu tłumacza. Słowa były proste, ale jakże urzekające: „Jeśli znalazłeś ten list, proszę, odpisz. Nazywam się Lisa Hoek i mieszkam w Amsterdamie. Chciałabym się z kimś zaprzyjaźnić, ale jestem trochę nieśmiała, więc wysyłam niebieskiego posłańca. Jeżeli jesteś chłopcem, podpisz się dziewczyńskim imieniem, bo mama byłaby zła, gdyby się dowiedziała, że piszą do mnie nieznajomi mężczyźni”. Nie dziwiłem się jej matce – stwierdził starzec – to było tuż po wojnie, różne rzeczy się działy i ludzie raczej nie afiszowali się ze swoimi adresami. To było bardzo nierozsądne, żeby wysyłać ten list, ale wtedy nie odbierałem tego w ten sposób. Ani razu nie pomyślałem o dziewczynie źle. W końcu – rozumowałem wtedy – to ja znalazłem ten list, więc postępek dziewczyny płynął z głębokiej wewnętrznej pewności, że dobrze robi. W głębi ducha tęskniłem za kimś takim. Tęskniłem za kobietą, która porwie mnie siłą swojej intuicji.

– I co pan zrobił? – spytała Roswita, którą nieoczekiwanie wciągnęła ta historia.

Miała swój wdzięk, a sposób jej frazowania przez staruszka robił się coraz bardziej interesujący. Poza tym była bliska jej sercu. Parę miesięcy temu na dworcu w Amsterdamie pożegnała mężczyznę, który mógł stać się miłością jej życia. Jednak ona postanowiła zostać pisarką i wrócić do Polski. Nie chciała ciągnąć go za sobą, bo nie wierzyła, że to mogłoby się udać. Tymczasem historia staruszka zmierzała w odwrotną stronę – w stronę szczęścia. No proszę.

– To, co musiałem. Wyruszyłem do niej.

– Jak?

– Przedarłem się przez zieloną granicę i omal mnie wtedy nie rozstrzelali. Kiedy jednak sforsowałem Niemcy, sprawa była już prosta. Do Amsterdamu dotarłem jak po sznurku i zapukałem do jej drzwi.

– I co?

– Jej ojciec rozkwasił mi nos. – Roześmiał się. – A tak w ogóle, skoro już ci się zwierzam, może się przy okazji przedstawię: Feliks Sardu.

– Roswita.

– Ciekawe imię, mogę wiedzieć, skąd się wzięło?

Westchnęła.

– Może pan. Tak nazywała się zakonnica i mistyczka z Gandersheim.

– Ty też wyglądasz na mistyczkę.

Niespecjalnie ucieszyła ją ta uwaga. Mistycyzm kojarzył się jej z różańcami, szkaplerzami, książeczkami do nabożeństwa, świętymi Madonnami rozbłyskującymi na tęczowo po włączeniu do prądu i dziesiątkami innych dewocjonaliów, które sprzedawała w tarnogórskim sklepiku należącym do dawnej znajomej rodziców, pani Bianki.

– Dlatego uciekliśmy. – Pan Feliks udał, że nie dostrzega jej zdziwienia, i kontynuował opowieść: – Ja i Lisa. Gdy tylko urządziłem się w Amsterdamie, znalazłem lokum i zarobiłem trochę grosza, zaczęliśmy planować ucieczkę. Lisa myślała o jakimś kraju europejskim, ale ja wolałem jak najdalszą kryjówkę. Jej ojciec mnie nienawidził i nigdy nie wyraził zgody na nasz związek. Ścigałby nas po Europie do upadłego, ale inny kontynent stanowił już jakąś przeszkodę, nawet dla tak zażartego człowieka jak on. Dlatego zdecydowaliśmy się wyruszyć do Afryki. Ostatecznie nasz wybór padł na RPA i na Kapsztad. Trafiliśmy do kraju, w którym ciągle jeszcze rządzili Burowie, z holenderską architekturą i zapierającą dech w piersiach dziką przyrodą, czy można chcieć więcej?

Feliks wyjrzał przez okno i westchnął.

– Wiesz, dziewczyno, nie da się opisać tego, co czujesz, gdy stoisz na szczycie Table Mountain… Wiesz wtedy, że żyjesz, coś otwiera się w twoim sercu… Albo gdy widzisz ławice sardynek, które przybywają co roku do Cape Town, aby błyszczeć w słońcu jak złoto… ale ostatecznie okazuje się, że największe wrażenie robią na tobie widoki zapamiętane w dzieciństwie. – Skinął głową na okno, za którym rozpościerały się kobierce zielonych pól.

– Jest pan stąd?

– Z Opola.

– Wspaniale mówi pan po polsku.

– Polska… – Westchnął głęboko i trudno było stwierdzić, co tak naprawdę kryje się w tym słowie. – Gdy wyjechałem do Holandii, okazało się, że Bóg obdarował mnie tylko jednym talentem, ale za to konkretnym – lingwistycznym. Szybko opanowałem język niderlandzki, a potem angielski. Po drodze odświeżyłem sobie niemczyznę, a w Afryce błyskawicznie przyswoiłem francuski i afrikaans. W ten sposób zostałem tłumaczem.

– Mogę spytać, dokąd pan jedzie?

– Do Wrocławia, na grób rodziców. Po wojnie jako jedni z nielicznych zdecydowali się pozostać w Polsce. Nie chcieli dołączyć do mnie, choć razem z Lisą błagaliśmy ich o to. Teraz umieram i chcę się z nimi pożegnać.

Jego twarz poszarzała. Przeciągnął dłonią po gałce laski, jakby ją chciał wypolerować.

– A ty? – zapytał. – Nie wyglądasz mi na szczęśliwą. Jak to możliwe, jesteś taka młoda?

Co, do diabła, miała mu odpowiedzieć?

Po tym, jak wróciła z Holandii, nie liczyła wprawdzie na transparent powitalny, ale mimo wszystko miała nadzieję, że stosunki pomiędzy nią a rodzicami jakoś się ułożą. Niestety, przeliczyła się. Kiedy wróciła, Maria i Krystian Rein zdawali się jeszcze bardziej przygnębieni niż dotychczas. Gdy wysiadła z autokaru, dostrzegła ich napięte twarze i od razu zorientowała się, że nic nie będzie już takie samo jak przedtem.

Gdy opuszczała holenderskie Noord Riesen, myślała, że nic gorszego nie może jej już spotkać, że osiągnęła dno, od którego będzie się powoli, lecz sukcesywnie odbijać. Jaka była głupia! Wędrówka tak naprawdę dopiero teraz się zaczynała. W ciasnym mieszkaniu na Osadzie Jana miała odrodzić się do życia. Wiedziała już, że to niemożliwe. Chociaż pragnęła szczerej rozmowy, czuła, że do niej nie dojdzie. Była gotowa się ukorzyć, ale to nie był czas rozliczeń i wybaczania. To był czas, kiedy miała znaleźć porządną robotę i zacząć „żyć jak inni”. Szybko zorientowała się, że słowa „piszę książkę” w tym domu nigdy nie przejdą przez jej usta.

Dopadła więc szuflady biurka w poszukiwaniu notesu z czasów wrocławskich, miała tam numery paru znajomych i ten najważniejszy – jej dawnej przyjaciółki, Aśki Szczygieł. W kryzysowych sytuacjach zawsze mogła na nią liczyć. Swego czasu były nierozłączne, a potem Aśka wyszła za mąż i zaczęła się przepoczwarzać w tak zwaną kobietę totalną. Ukochane spodnie poszły w kąt, a ich miejsce zajęły pastelowe spódniczki i groszkowe pantofle, zamiast Janis Joplin zaczęła słuchać stonowanych utworów spod znaku Smooth Jazz Cafe. Zamiast długich rozmów o sztuce prowadziła teraz wywody o konieczności kierowania się w życiu logiką i zdrowym rozsądkiem. Krąg jej przyjaciół także się zmienił i dla Roswity nagle zabrakło w nim miejsca. Cóż…

Mimo to Roswita postanowiła spróbować, nie miała nic do stracenia. W Holandii odłożyła trochę grosza i teraz postanowiła postawić wszystko na jedną kartę. Potrzebowała tylko zaczepić się u kogoś na początek. Miała nadzieję, że Aśka jej kogoś takiego poleci, i nie pomyliła się.

– Z nieba mi spadłaś! – wykrzyknęła Aśka do słuchawki, gdy tylko usłyszała, kto dzwoni i w jakiej sprawie. – Z nieba albo piekła, to nieistotne. Skądkolwiek przybywasz, pakuj się i przyjeżdżaj. Wyobraź sobie, że wracam do pracy. Nareszcie! Ty się ponoć zajmowałaś kiedyś dziećmi… – Zawiesiła głos w przedziwny, jej tylko właściwy sposób, łącząc dezaprobatę dla tego zajęcia z gotowością natychmiastowego przejścia nad nią do porządku w celu zrealizowania własnych planów.

– No… tak.

– No więc nie mamy o czym mówić. Mój Kuba ma dwa lata i jest słodki. Zobaczysz…

– Ale ja…

– Nie marudź. Szukasz pracy, szukasz lokum, szukasz natchnienia. U mnie to wszystko znajdziesz, tylko błagam cię, przyjedź.

Ostatnie słowa Aśka wypowiedziała w tonacji samobójcy piszącego swój list pożegnalny.

– A Mariusz?

– Mariusz wypływa jutro z holenderskim armatorem do Brazylii.

– Na długo?

– Na pół roku.

Ufff! To była rzeczywiście informacja dnia. Roswita nie przepadała za zadziornym marynarzykiem, który jakimś cudem doprowadził Aśkę do ołtarza, ale też musiała stwierdzić, że był jedynym facetem, który jej nie krępował i dzięki temu ćwiczyła się przy nim w damsko-męskiej szermierce i ciętych ripostach.