Psychopomp - Agatha Rae - ebook + audiobook + książka

Psychopomp ebook

Agatha Rae

3,1

Opis

Koszula w kratę – jest.
Walkman i zapasowe baterie – są.
Kaseta Pearl Jamu – jest.
Dla Aśki, dwudziestoletniej gdynianki, rock to nie tylko pasja, ale też remedium na życiowe zawirowania. A tych ma niemało – na głowie matura, egzaminy na studia, nowa miłość i w dodatku… zdolności psychopompa, które nieoczekiwanie odkrywa w sobie pewnej sierpniowej nocy. Okazuje się, że Aśka rozmawia z umierającymi i pomaga im „przejść na drugą stronę”. Jak pogodzić zwykłe życie i niezwykłe umiejętności? Czy stąpająca twardo po ziemi nastolatka zaakceptuje swój dar?

Agatha Rae

Anglistka, gdynianka, pisarka. Zadebiutowała w 2013 roku anglojęzyczną powieścią Oenone. W kolejnych latach ukazały się: dwutomowa powieść przygodowo-obyczajowa Tangents (przetłumaczona także na język szwedzki), nowele The Belt i The Garden oraz opowiadanie Coming home for Christmas. Kolekcjonerka płyt, miłośniczka psów, fanka zespołu The Tea Party. Marzy o ponownej wizycie w Kanadzie i zwiedzeniu jej wzdłuż i wszerz. Psychopomp jest jej pierwszym utworem wydanym w języku polskim.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (8 ocen)
1
1
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamilaLabuda

Całkiem niezła

Książka przypomniała mi nastoletnie lata spedzone w Gdyni, moim rodzinnym mieście. Temat towarzyszenia odchodzącym duszom bardzo ciekawy, poruszający. Momentami niektóre wydarzenia przeciągnięte, ale całość powieści całkiem niezła.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Kiedy przyjdzie ten dzieńPękniesz jak drzewa pieńNie bój się i do mnie przyjdźJa nad rzeką, nad rzeką będę stałDo mnie przyjdź, nad rzeką będę stałDo mnie przyjdź, nad rzeką będę stałRzeko, rzeko, matko ma

Przytul, weź w ramiona swei bezpiecznie prowadź nasNa drugą, na drugą stronę dniaMatko ma, bezpiecznie prowadź nasMatko ma, bezpiecznie prowadź nas

Ørganek, Psychopomp,album Czarna Madonna

Moje życie zmieniło się bezpowrotnie pewnej nocy latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku. Miałam osiemnaście lat, była połowa sierpnia, trwał obóz siatkarski nad Jeziorem Dąbrowskim na Kaszubach, gdzie wraz z drużyną trenowałyśmy przed nowym sezonem rozgrywek wojewódzkich.

W bardzo wczesnych godzinach porannych obudziłam się, czując gwałtowny, przeszywający ból w sercu. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego; uczucie, jakie temu towarzyszyło, wywołało zimne krople potu na czole i brutalnie wyrwało mnie ze spokojnego snu. Otworzyłam oczy, gorączkowo próbując złapać oddech, czując w klatce piersiowej metalowe, rozgrzane ostrze. Przerażona, że mógłby to być zawał serca, przyłożyłam tam lewą dłoń i wszystko ustąpiło. Ból zniknął, mój puls, nagle przyspieszony, uspokoił się i jedynym, co jeszcze przez dłuższą chwilę czułam, był niepokój, który krążył w moich żyłach i rozpływał się po całym ciele, od serca po same końce palców u stóp i rąk.

Oddychałam szybko, ale już mniej łapczywie. Poczułam, że muszę napić się wody. Usta i gardło miałam zupełnie wyschnięte.

Poruszyłam się na łóżku, spojrzałam w lewo. Na drugim tapczanie, pod przeciwległą ścianą, spała spokojnie Gośka, moja koleżanka z drużyny. Przez szparę między dwiema cienkimi, zielonymi zasłonami wdzierał się nieśmiało świt. Sięgnęłam ręką po zegarek, który leżał na stoliku między moim i Gośki łóżkiem. Ledwo dostrzegłam wskazówki w ciemności, ale wyglądało na to, że dochodziła czwarta nad ranem.

Odrzuciłam kołdrę i zanim wstałam, zdałam sobie sprawę, że w pokoju jest dość zimno. Czułam się już zupełnie normalnie, pomyślałam więc, że odczuwam chłód, bo schodzą ze mnie emocje. Zaskoczyła mnie delikatna, wilgotna para wydobywająca się z moich ust – taka sama, która pojawia się zimą.

– Co się dzieje? – szepnęłam i jeszcze raz powoli wypuściłam powietrze ustami, dla pewności. Para znów się pojawiła. „Mróz? W sierpniu?” – pomyślałam i jednocześnie poczułam, że nie chce mi się już pić, że wolę wgramolić się z powrotem pod kołdrę. Położyłam się na plecach i mimowolnie krzyknęłam. Na skraju łóżka siedział mężczyzna. Siedział w zupełnym bezruchu, bezszelestnie, spokojnie. Zakryłam usta dłonią w obawie, że znów krzyknę i obudzę Gośkę, ale kątem oka zauważyłam, jak ona przewraca się spokojnie na drugi bok i śpi głęboko dalej. Moje serce waliło jak szalone, ale jednocześnie z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu czułam, że nie mam czego się bać, że nic złego się nie dzieje, że jesteśmy z Gośką bezpieczne, że to żaden złodziej czy gwałciciel.

Mężczyzna nie ruszał się. Nawet jego klatka piersiowa nie poruszała się w rytm oddechu. Siedział lekko bokiem, jego dłonie spoczywały na kolanach. Był ubrany w ciemną koszulę zapinaną na guziki, dość znoszoną brązoworudą marynarkę, jeansy i zamszowe buty.

– Jezus Maria – szepnęłam przerażona, czując jednocześnie, że znów się uspokajam, że kolejna fala stresu przechodzi. – Kim pan jest, co pan tu robi?

Mężczyzna nie poruszył się, nie odpowiedział. Nie wiedziałam, co robić, czy obudzić Gośkę, czy zapalić światło… i wtedy do mnie dotarło, że mężczyzna nie ma twarzy.

Widziałam wyraźnie jego głowę, ciemne krótko przystrzyżone włosy, dostrzegałam zarys uszu, kark, ale nie miał oczu, nosa ani ust. Jego twarz była zamazana, niewyraźna, dosłownie rozlewała się w ciemności. Pomimo tak szokującego odkrycia nie zdenerwowałam się ponownie; przeciwnie, poczułam jeszcze większy spokój oraz coś, czego nie potrafię wytłumaczyć – że mi tego człowieka żal, że ten żal zaczyna wypełniać mnie całą, że zaraz się rozpłaczę. Byłam pewna, że osoba siedząca przede mną jest nieszczęśliwa, przeraźliwie smutna, boi się dużo bardziej i mocniej niż ja. Zrobiło mi się wstyd, bo zrozumiałam, że to on ma prawdziwe powody do lęku. Nie wiedziałam jakie, ale wiedziałam, że jest przerażony.

Usiadłam na łóżku. Przybliżyłam się do tej pozbawionej twarzy postaci i wyciągnęłam do niego lekko drżącą rękę. Mężczyzna pochylił nieco głowę, podniósł swoją prawą dłoń i położył na mojej. Nasze palce splotły się, zakręciło mi się w głowie. Temperatura w pokoju wyraźnie zaczęła rosnąć, wracała do normy. Z moich ust przestała wydobywać się para, moja ręka przestała drżeć. Doświadczyłam niesamowitego, wszechogarniającego nas oboje spokoju; byłam pewna, że gdyby jego twarz wyglądała normalnie, uśmiechnąłby się do mnie teraz.

Ogarnęła mnie senność tak silna, że nie byłam w stanie nad nią zapanować. Moje powieki stały się ciężkie, zaczęły bezwiednie opadać mi na oczy i chociaż z początku walczyłam z tym uczuciem, w końcu zupełnie mu się poddałam. Zasnęłam mocnym snem.

Gdy prawie cztery godziny później odezwał się budzik, otworzyłam oczy i zorientowałam się, że leżę pod kołdrą, a przy mnie nie ma już nikogo. Słyszałam szum wody, Gośka brała prysznic. Pomimo pozornie zwyczajnego poranka ponad wszelką wątpliwość wiedziałam, że to wszystko mi się nie przyśniło. Po całym ciele przechodziły mnie ciarki.

***

– Gośka, zmarzłaś może w nocy? – spytałam, gdy wyszła z łazienki.

– Nie – odpowiedziała, wycierając energicznie włosy ręcznikiem – a co? Tobie było zimno?

– Trochę – wzruszyłam ramionami.

– Dobra, Aśka, rusz dupę, za piętnaście minut mamy być na przebieżce – Gośka rzuciła mokry ręcznik na łóżko i wyciągnęła z szafy dres i buty. Zawsze mnie zastanawiało, jaki jest sens kąpania się i mycia głowy przed treningami, ale nigdy jej o to nie zapytałam.

– A w ogóle, to co ci się stało? – zapytała.

– Ale o co chodzi? – zmarszczyłam brwi.

– No o to – Gośka patrząc na mnie zakreśliła palcem wskazującym koło w okolicy swojego nosa. – Dobrze się czujesz?

Dotknęłam nosa i przestrzeni między nim a ustami. Poczułam coś pod palcami. Potarłam je i spojrzałam na opuszki: były rdzawoczerwone, brudne od zaschniętej krwi.

– Uderzyłaś się w nocy? – spytała Gośka siedząc na łóżku i sznurując buty. Przyglądała mi się z ciekawością i lekkim niepokojem.

– N… nie… nie – odparłam dość niepewnym głosem. Cały czas patrzyłam na swoje umorusane palce. – Chyba nie.

– Dobra, no nic. Mojej matce czasami leci krew z nosa jak się gwałtownie zmienia ciśnienie, jak burza idzie czy sztorm… Może w nocy była burza, może masz tak samo.

– Nie, burza to nie – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niej.

– No nic, ja lecę na zewnątrz, trochę się porozciągam. Pamiętaj, że zaraz rozgrzewka!

Gośka wyszła, a ja przez moment myślałam, czy powiedzieć jej, co się stało w nocy, ale uznałam, że to nie byłby najlepszy pomysł. Sama nie wiedziałam, co dokładnie się stało, więc doszłam do wniosku, że nie ma sensu nikomu o tym mówić. Rozejrzałam się po pokoju, nic nie zginęło, nie doszło też do napaści czy kradzieży, nie było więc potrzeby, aby kogokolwiek niepokoić moimi przeżyciami. Zresztą z każdą kolejną minutą wydawały mi się coraz bardziej mgliste. Bolała mnie głowa, byłam niewyspana i nie miałam najmniejszej ochoty na przysiady i pajacyki, ale w końcu wstałam, umyłam twarz, zaścieliłam łóżko i przebrałam się do wyjścia. Zanim zeszłam na plażę przed ośrodkiem, sama już nie byłam pewna tego, czy w nocy faktycznie cokolwiek się wydarzyło, a do południa już całkiem o tym zapomniałam.

Wspomnienie tego, co wydarzyło się w nocy, wróciło do mnie na chwilę, gdy po całym dniu grania, uczenia się taktyk i siłowni padłam wykąpana na swoje łóżko, marząc tylko o tym, żeby zasnąć i odpocząć. Leżąc, pomyślałam o tym dziwnym zdarzeniu, które wybudziło mnie nad ranem. Ku swojemu zdziwieniu pomyślałam, że chętnie przeżyłabym to wszystko jeszcze raz, że może tym razem zadałabym mężczyźnie kilka ciekawszych i więcej wnoszących pytań i że teraz już na pewno w ogóle bym się nie bała. Szybko jednak zasnęłam i spałam tak mocno, że nie obudziłam się nawet, gdy Gośka wróciła z potajemnego spotkania na plaży z kilkoma dziewczynami z drużyny.

Ostatni tydzień obozu minął spokojnie. Gdy wysiadałam z rozklekotanego jelcza na parkingu Uniwersytetu Gdańskiego w Oliwie, czekała na mnie stęskniona mama, która stojąc nieco dalej od reszty rodziców, powitała mnie energicznym machaniem ręki i szerokim uśmiechem. Wzięłam torbę z luku bagażowego, pożegnałam się z koleżankami i kadrą i kilka minut później jechałyśmy z mamą naszą fioletową Škodą favorit do domu, w kierunku Gdyni. Był upalny sierpniowy dzień, niebo błękitne, po powierzchni jezdni co jakiś czas przetaczały się cienie chmur, bielutkich i poszarpanych niczym poodrywane kawałki waty, a my opowiadałyśmy sobie nawzajem minione trzy tygodnie. Miałyśmy dużo do nadrobienia, bo chociaż wyjeżdżając z domu miałam sporo impulsów na karcie, to kolejki do jedynej działającej budki telefonicznej w okolicy ośrodka były tak ogromne, że dałam radę zadzwonić do mamy tylko dwa razy.

***

Mieszkaliśmy w czteropokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy w gdyńskim Śródmieściu, w samym centrum miasta, na ulicy Bema, niedaleko Teatru Miejskiego. Było to całkiem duże lokum ze sporymi pokojami i wysokim sufitem. Mój tata pracował jako marynarz, mama była polonistką w szkole średniej.

Ja zajmowałam najmniejszy pokój, w którym najważniejsze dla mnie były słomiana mata na ścianę przeznaczona na wieszanie plakatów mojego ukochanego Pearl Jamu, a także Nirvany, Soundgarden i Metalliki, oraz regał na książki, które z braku miejsca upychałam już na poszczególnych półkach w przeróżnych pozycjach i konstelacjach, byle tylko je na nim zmieścić: skosem, bokiem, jedna na drugiej. Od dłuższego czasu już prosiłam rodziców o nowy, większy regał. Tata po powrocie miał mi powiesić dwie, może trzy dodatkowe półki na ścianach. Nie mogłam się doczekać.

Uwielbiam grunge. Pewna moja koleżanka z klasy, słysząc to, co u mnie leciało, określiła to mianem suicide rock, czyli rocka samobójców. Wtedy się oburzyłam, ale patrząc na moją późniejszą historię i kilku grunge'owych artystów, być może nie powinno dziwić, że umiłowałam sobie akurat taki rodzaj muzyki…

Pokój obok był królestwem mojego starszego brata, Ryśka, studenta skandynawistyki na Uniwersytecie Gdańskim, który za kilka dni miał wrócić do domu z wyjazdu zarobkowego do Bergen. Pojechał z kolegami z roku, był to jego pierwszy w życiu wyjazd do Norwegii.

Gdy tylko weszłyśmy do mieszkania, poczułam coś bardzo dziwnego, jakąś energię, jakąś obecność, której nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

– Kochanie, nie stój tak, zabierz torbę do swojego pokoju, umyj ręce i chodź do mnie, do kuchni – powiedziała mama zdejmując buty.

Spojrzałam na nią, wyrwana z zamyślenia, kiwnęłam potakująco głową i chwyciłam torbę za uszy. W drzwiach mojego pokoju poczucie tej obecności stało się bardziej intensywne. Zatrzymałam się w pół drogi do szafy i musiałam poczekać, aż to dziwne wrażenie minie. Usiadłam na wersalce, wzięłam kilka głębokich wdechów, poczułam, że to coś powoli ulatnia się, wyparowuje, że wszystko ustało, zniknęło. Stało się to na tyle gwałtownie, iż nawet przeszło mi przez myśl, że coś spłoszyłam, coś być może przede mną uciekło. I znów czułam się zaintrygowana. Byłam ciekawa, czy moja mama też coś odczuła, ale nie wiedziałam, jak w ogóle o coś takiego zapytać. Mogłabym ją przestraszyć.

– Anita, chodź, obierzesz ziemniaki, ja odgrzeję mięso!

– Idę! – krzyknęłam w kierunku kuchni, odstawiłam torbę pod szafę z zamiarem wypakowania jej po obiedzie i wyszłam z pokoju.

Naprawdę mam na imię Anita. W tamtym czasie nie znosiłam swojego imienia, które było rzadko spotykane i dość szybko odkryłam, że przedstawiając się, wywołuję zdziwienie u nowych kolegów i koleżanek; szczerze nie znosiłam tej reakcji. Wybawienie przyszło bodajże w piątej klasie, kiedy przeczytałam, że Anita to tak naprawdę zdrobnienie od Juanity, będącej hiszpańską wersją imienia Joanna. A jak Joanna, to Asia, Aśka! Ta wersja bardzo szybko przyjęła się w szkole, drużynie i wśród znajomych, a Anita została tylko w dokumentach i w relacji z rodzicami, którzy zupełnie nie rozumieli mojego problemu.

Podczas obiadu omówiłyśmy z mamą dokładnie nasze ostatnie tygodnie. Ja jej opowiedziałam o treningach, o wygłupach z dziewczynami, ona o przeczytanych książkach, sadzeniu nowych kwiatów na balkonie i o tym jak się potwornie nudzi i nie może doczekać września.

Wchodząc do swojego pokoju, ponownie czułam lekki niepokój, delikatne mrowienie na ciele, ale po przekroczeniu progu drzwi okazało się, że dziwna energia, którą zastałam tam wcześniej, musiała się ulotnić. Panowała absolutna cisza.

Rozpakowałam się, schowałam torbę w szafie i poszłam do mamy, do dużego pokoju, gdzie na paterze stał już pokrojony mój ulubiony sernik z malinami i galaretką, a w filiżankach parowała pachnąca herbata. Usiadłam na fotelu obok stolika, mama siedziała na kanapie. Przez chwilę byłyśmy zajęte jedzeniem i żadna z nas się nie odzywała. Zastanawiałam się, czy mówić mamie o moim przeżyciu, o tym, co stało się na obozie, ale nie wiedziałam, jak ona zareaguje. Bałam się, że może pomyśli, że z niej żartuję albo zaniepokoi się, ale jednocześnie czułam ogromną potrzebę podzielenia się tym, co przeżyłam. Na czas ostatniego tygodnia obozu wyparłam z pamięci dziwną postać, która nawiedziła mnie w nocy, ale wszystko do mnie wróciło z całą mocą, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania, a zwłaszcza mojego pokoju. Siedząc z mamą, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę to było cały czas w mojej głowie, schowane w zakamarkach mózgu, ale żyjące, obecne i tylko czekało, aby wydobyć się na powierzchnię i ponownie opanować moje myśli.

Odłożyłam mój talerzyk ze zjedzonym w połowie kawałkiem ciasta, popiłam łyk herbaty i patrząc na mamę, zbierałam w sobie odwagę, by zacząć mówić o tym, co wydarzyło się w małym pokoju w ośrodku wczasowym nad Jeziorem Dąbrowskim.

– Wiesz co, mamo? – zaczęłam powoli, zastanawiając się nad odpowiednim doborem słów. Mama spojrzała na mnie poważnie. – Jak byłam na obozie, to przydarzyło mi się coś… coś dziwnego, czego nie umiem do końca wytłumaczyć.

Mama odetchnęła ciężko, odłożyła swój talerzyk na stolik i oparła się plecami o kanapę.

– Kiedy konkretnie?

Zaskoczyło mnie jej pytanie. Spodziewałabym się bardziej troski o to, co się wydarzyło.

– Tydzień przed powrotem do domu.

– Co się stało?

– To zabrzmi idiotycznie, ale… ktoś mnie obudził… w nocy.

– Jak to cię obudził? – dopytywała mama. Jej twarz stężała. Zmarszczyła brwi. Pochyliła się nieco i usiadła bliżej. Nie wiem skąd ani jak, ale w tym momencie przyszło mi do głowy, że ona chyba wie, albo chociaż podejrzewa, co jej chcę opowiedzieć i ta świadomość sprawiła, że moje serce zaczęło bić znacznie szybciej. Poczułam się zaniepokojona.

– Mamo, co ty tak poważnie… – zaśmiałam się nieco nerwowo. Natychmiast jednak spoważniałam i odchrząknęłam. – Obudziłam się nad ranem, bo na moim łóżku… na moim łóżku ktoś siedział.

Pierwszy raz mówiłam o tym wszystkim na głos; pierwszy raz zdawałam sobie sprawę jak dziwnie i niepokojąco musi to wszystko brzmieć.

– Co takiego?! – wykrzyknęła mama, ale zupełnie bezdźwięcznie. – Co ty mówisz? Ktoś się włamał do twojego pokoju?

– Nie, nie! – zaprzeczyłam. – To nie tak! Ta osoba na pewno się nie włamała, po prostu… była. Usiadła na skraju mojego łóżka i patrzyła na mnie… przynajmniej tak mi się wydaje, bo… – westchnęłam – bo nie widziałam jego twarzy, była jakby zamazana… Sama już nie wiem, może to wszystko po prostu mi się przyśniło…

Mama przyglądała mi się nadal w pełni skupiona. Widziałam, że moje słowa robią na niej duże wrażenie i traktuje mnie zupełnie poważnie. Była spięta, ale jednocześnie zaintrygowana. Opowiedziałam jej więc wszystko ze szczegółami: jak wybudził mnie ból w sercu i w pokoju zrobiło się chłodno, jak zobaczyłam tę postać, podałam jej rękę i zasnęłam zaraz po tym. Nie wspomniałam tylko o dziwnym uczuciu, które towarzyszyło mi przy wejściu do domu i do mojego pokoju, uznałam, że nie chcę jej niepokoić.

Mama wysłuchała mojej opowieści nie pokazując ani grama sceptycyzmu. Nie podpytywała mnie, czy aby nie wypiłam z dziewczynami za dużo wina, nie próbowała zrzucić wszystkiego na przemęczenie lub bujną wyobraźnię. Przez dłuższą chwilę po tym, jak skończyłam mówić, mama w ogóle się nie odzywała, co mnie wręcz zirytowało. Oczekiwałam jakiejkolwiek reakcji, a nie dostałam żadnej. W końcu mama zadała pytanie, które zmroziło mi krew w żyłach.

– Czy to się stało w nocy z soboty na niedzielę?

Zatkało mnie. Precyzja tego pytania zbiła mnie z tropu. Skąd wiedziała?

– Tak – odpowiedziałam cicho, na co mama zakryła usta dłonią i uniosła brwi w przerażeniu. Po chwili skupienie w jej oczach ustąpiło miejsca niepokojowi.

– Co się dzieje? – zapytałam nerwowo. – Mamo?

Mama westchnęła głęboko, pokiwała głową z niedowierzaniem, sięgnęła po filiżankę i wypiła łyk herbaty.

– Mamo!

– W nocy z soboty na niedzielę mnie też coś wybudziło. Ktoś tu był, w domu.

Poczułam, jak podnoszą mi się wszystkie włosy i włoski na moim ciele, a wzdłuż kręgosłupa przemieszcza się fala zimna, która rozprowadza chłód do wszystkich komórek i połączeń nerwowych.

– Co takiego? – szepnęłam.

– Obudziłam się w nocy, miałam otwarte drzwi od sypialni i zobaczyłam… – mama wzięła głęboki oddech – poświatę… światło, łunę, naprawdę nie wiem, jak to dokładnie nazwać. Z początku bardzo się przestraszyłam, ale tylko na moment. Ta postać miała może niecałe dwa metry wzrostu, wyglądała jak kontur człowieka wypełniony światłem, ale nie oświetlała niczego w mieszkaniu. Nie weszła do sypialni, stała na progu, ale miałam wrażenie, że się rozgląda… Następnie powoli odwróciła się, przeszła przez przedpokój, zatrzymała się pod drzwiami do twojego pokoju i… zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu…

Mama opowiadając mi to wszystko, miała łzy w oczach. Widziałam, jaki stres wywoływało w niej to wspomnienie.

– Jeżeli to jest ta sama postać, to chyba szukała… ciebie.

– Ale… ja tę postać widziałam wyraźnie. Nie otaczała go żadna poświata.

Mama wzruszyła ramionami; zawsze to robiła, gdy była spięta lub czuła się niekomfortowo. Siedziałyśmy w ciszy, przerywanej regularnym tykaniem wielkiego, drewnianego zegara stojącego w rogu między meblościanką a telewizorem. Tarczę zegara zasłaniała bujna paprotka. Wstałam z fotela, usiadłam przy mamie i mocno się do niej przytuliłam.

***

Wieczorem mama wyszła wyrzucić śmieci, a ja, zajęta porządkowaniem książek na regale, czy raczej desperacką próbą wyrwania dla nich jeszcze kilku centymetrów miejsca, nie zauważyłam, że wróciła dopiero ponad pół godziny później. W moim starym sharpie, kaseciaku-poczciwinie, który tata przywiózł z Singapuru jeszcze w latach osiemdziesiątych, kręciła się kupiona w osiedlowym kiosku piracka kopia albumu In Utero Nirvany, a ja wspinając się na palce wciskałam książki na górną półkę, mając przy tym nadzieję, że się za bardzo nie pogniotą i nie poniszczą.

Mama weszła do domu bezszelestnie, postawiła kubeł na śmieci na podłodze, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Odwróciłam się od regału i zobaczyłam ją – była blada, patrzyła na mnie bardzo uważnie. Ściszyłam muzykę i podeszłam do niej.

– Co się stało? – spytałam nieco spięta.

– Rozmawiałam z sąsiadami – odpowiedziała, biorąc głęboki oddech. – Pan Nowicki nie żyje.

– Co ty mówisz?

Mariusz Nowicki był nauczycielem geografii w mojej podstawówce. Był też naszym sąsiadem, mieszkał dwa piętra pod nami. Odkąd pamiętam był samotny, zajmował kawalerkę, najmniejsze mieszkanie w naszej klatce schodowej.

Pan Nowicki był kapitalnym nauczycielem – zabierał naszą klasę na wycieczki, nie uczył nas tylko z książek. Na jego zajęciach zawsze panowała cisza, wszyscy słuchali jak zaczarowani, nawet chłopcy, z którymi zawsze był problem na innych lekcjach. U pana Nowickiego mogliśmy zadawać wszelkie pytania, zachęcał nas bardziej do logicznego myślenia niż wkuwania definicji.

Często spotykałam go siedzącego na ławce w okolicy Kamiennej Góry. Zawsze miał ze sobą książkę lub gazetę. Lubiłam do niego podchodzić, siadać i rozmawiać z nim o różnych rzeczach, nie tylko o geografii. Nigdy mnie nie przeganiał ani nie dał mi odczuć, że nie życzy sobie mojego towarzystwa, za to zawsze częstował mnie miętusami, a ja pytałam go, jak wygląda tornado od środka, o wysokość tsunami i czy mogłoby być tak wysokie, że przykryłoby pół świata i przelało cały ocean w inne miejsce.

Gdy poszłam do szkoły średniej, mój kontakt z panem Nowickim urwał się. Widywałam go czasami na klatce schodowej, ale z biegiem lat coraz rzadziej. Zawsze jednak serdecznie się witaliśmy i zamienialiśmy kilka słów. Informacja o tym, że nie żyje, bardzo mnie zasmuciła.

– Chodź do kuchni, to jeszcze nie wszystko – powiedziała mama i sięgnęła po kubeł. Poszłam za nią. – Wsadź gazetę, a ja naleję nam zimnej wody.

Wyścieliłam kubeł na śmieci gazetą, włożyłam go do szafki pod zlewem, usiadłam przy stole i patrzyłam na mamę w napięciu. Mama nalała przegotowanej wody z dzbanka do szklanek, podała mi jedną z nich, drugą postawiła na blacie i usiadła przy mnie.

– To, co teraz ci powiem… pewnie zrobi na tobie niemałe wrażenie – zaczęła, uśmiechnęła się smutno i wypiła łyk wody.

– O co chodzi, powiedz wreszcie.

– Pan Nowicki… – odchrząknęła – umarł w nocy z soboty na niedzielę… tydzień temu.

– Boże – szepnęłam i poczułam, jak robi mi się gorąco. Sięgnęłam po szklankę i wypiłam do razu połowę zawartości.

– Podobno na klatce schodowej wisiała klepsydra, ale ja nie zwróciłam na to uwagi. Spotkałam panią Szymańską, wiesz, ona zawsze wszystko wie, co się dzieje w okolicy. Powiedziała mi, że w poniedziałek do pana Nowickiego przyszedł listonosz. Zaniepokoił się, bo pan Nowicki zawsze był w domu, a tym razem listonosz dzwonił i pukał, a nikt nie otwierał.

Mama upiła trochę wody, a ja poczułam, że zaczyna mnie to denerwować. Ta puenta, na którą czekam w napięciu, a która nie nadchodzi. Wypiłam jeszcze trochę wody, starałam się uspokoić i skupić myśli.

– Listonosz obszedł trzy następne kamienice i wrócił do pana Nowickiego prawie godzinę później, ale nadal nikt nie otwierał. Coś go tknęło i na wszelki wypadek poszedł do budki i zadzwonił na pogotowie. Lekarze przyjechali po pół godzinie, nie mogli dostać się do mieszkania, więc zawołali straż pożarną. Strażacy dostali się na jego balkon podnośnikiem, wybili szybę w drzwiach i znaleźli jego ciało leżące na łóżku. Nie żył.

Mama dokończyła wodę ze swojej szklanki, a ja dopiero teraz dostrzegłam, jak delikatnie drżą jej ręce.

– Tyle się działo i ty nic o tym nie wiedziałaś?

– Cały poniedziałek spędziłam na plaży na Babich Dołach. Było potwornie gorąco, tylko nad morzem dawało się wytrzymać, więc… – wzruszyła ramionami.

– I co, i nikt nie wiedział wcześniej, że on nie żyje, tak? – zapytałam cicho.

– Oj, Anita, no mówię przecież, że cała akcja była, że się nie mogli do środka normalnie dostać – odpowiedziała mama lekko poirytowana. – Przecież on mieszkał zupełnie sam, nie miał… nikogo… Boże, że ja tej klepsydry nie widziałam, poszłabym na pogrzeb chociaż… może w ogóle nikt nie przyszedł, jak go chowali – załkała z żalu.

Ja też poczułam, że moje serce i gardło łapie skurcz. Chciało mi się płakać. Tak bardzo było mi żal pana Nowickiego, tego, że nie żyje, że przez tyle lat był sam, tak bardzo sam, że może gdyby nie ten listonosz, to zostałby znaleziony dopiero jak fetor rozkładającego się ciała zalałby klatkę schodową. Boże, co za potwornie smutna śmierć.

Oczy zaczęły mnie piec, poczułam pojawiające się w nich łzy. Sięgnęłam po chusteczki do nosa leżące na półeczce nad stołem, wzięłam jedną i podałam paczkę mamie. Siedziałyśmy we dwie jeszcze przez chwilę, gdy w mojej głowie pojawiło się pytanie, tak niepokojące, że mój płacz natychmiast ustąpił.

– Mamo, ale jeżeli znaleźli go w poniedziałek, to skąd ty w zasadzie wiesz, że on zmarł w nocy z soboty na niedzielę? Kto to mógłby stwierdzić?

Mama oblizała wargi, wzięła głęboki oddech, uspokoiła się trochę i przez chwilę przyglądała mi się, nic nie mówiąc. W końcu westchnęła ciężko, wzruszyła ramionami i zapytała:

– Jak wyglądała ta postać, którą widziałaś nad jeziorem?

– Był ubrany w ciemną koszulę na guziki, brązoworudą marynarkę, jeansy…

– Ale co z nim było nie tak? – mama zapytała intensywniej.

– Nie widziałam jego… twarzy… – odpowiedziałam powoli, uważnie dobierając słowa i sięgając po szklankę, żeby dopić wodę.

– Pan Nowicki zmarł na raka twarzy.

– Twarzy? Ale jak to twarzy?

– No nie wiem dokładnie, przecież nie jestem lekarzem, ale ponoć całą miał zniekształconą… Pewnie dlatego od jakiegoś czasu zupełnie nie wychodził z domu.

Szklanka wypadła mi z dłoni, przewróciła się na stole, poturlała na jego brzeg i spadła na podłogę, rozbijając się w drobny mak. Żadna z nas nawet nie drgnęła. Patrzyłyśmy tylko na siebie naszymi zapuchniętymi, przekrwionymi oczami, nie mając ani odwagi, aby się odezwać, ani pomysłu na to, co w ogóle powiedzieć.

Dopiero teraz przypomniałam sobie, że pan Nowicki zawsze, ale to zawsze miał na sobie tę brzydką, znoszoną, rudawą marynarkę. Jako dzieciaki żartowaliśmy w szkole, że może on miał całą szafę takich samych marynarek i wcale nie chodzi ciągle w tej jednej, tylko ma dziesięć takich samych. Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco, serce waliło mi jak młot, kręciło mi się w głowie.

Mama rozłożyła ramiona, a ja wtuliłam się w nią z całych sił i siedziałyśmy jeszcze długo, przepełnione żalem za panem Nowickim i przerażone tym, co to wszystko mogło oznaczać.

Rozdział drugi

W nocy nie mogłam spać. Szarobure myśli przetaczały się w mojej głowie raz po raz, kłębiły się w niej i kumulowały, odbijając się to od jednej, to od drugiej skroni. Wieczorna wiadomość od mamy zasiała w moim sercu ogromny niepokój; całą sobą miałam nadzieję, że wszystko to, czego się dowiedziałyśmy, w połączeniu z moim przeżyciem z obozu było tylko ponurym zbiegiem okoliczności, ale wszelkie racjonalne wytłumaczenia zdawały się nie mieć najmniejszego sensu. Wiedziałam jednak, każdą komórką mojego ciała, że to właśnie pan Nowicki szukał mnie w mieszkaniu, a następnie przyszedł do mnie do pokoju nad jeziorem. Że umarł tamtej nocy. I że był tak bardzo samotny, więc jego dusza przyszła do mnie szukając pocieszenia i spokoju.

Myślałam o tym wszystkim i usta znów wykrzywiły się w grymasie płaczu. Nie mogłam poradzić sobie z tym, jak bardzo było mi pana Nowickiego żal, jak ogromnie mu współczułam jego samotności i choroby. Gdy tylko zaczynałam wyobrażać sobie jego strach tamtej nocy, zaczynałam cicho szlochać, żeby tylko nie obudzić mamy.

Co jakiś czas zerkałam na zegarek stojący na biurku. Godziny mijały koszmarnie wolno, a ja, czując pulsujący ból pod czaszką, wywołany zarówno płaczem, jak i brakiem snu, wiedziałam, że nie dam rady zmrużyć oczu. Czekał mnie nieprzyjemny, ciągnący się w nieskończoność, osowiały dzień, na który miałam spoglądać poprzez szczypiące i zapuchnięte oczy.

Westchnęłam głęboko i położyłam się na boku. Ciepłe łzy popłynęły po moich policzkach. Mój wzrok spoczął na dużym, oprawionym w szklaną antyramę plakacie Nirvany wiszącym na drzwiach od mojego pokoju. Plakat był już całkiem widoczny, padały na niego pierwsze bladoszare promienie słońca przedostające się do mojego pokoju spomiędzy nieco pogiętych żaluzji. Na środku zdjęcia, które było w kolorze sepii, stał Kurt Cobain w okularach przeciwsłonecznych, zza niego po obu stronach wyłaniali się Dave Grohl i Krist Novoselic. Patrząc na plakat, zdałam sobie nagle sprawę, że przecież kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, Kurt popełnił samobójstwo. Myśl ta przeszyła mnie na wylot, chociaż myślałam, że przykre emocje związane z tym wydarzeniem miałam już za sobą.

Patrzyłam podczas tego sierpniowego świtu na mój plakat i struchlałam. Uświadomiłam sobie, że na szczęście to pan Nowicki do mnie przyszedł i na szczęście nie widziałam jego zdeformowanej twarzy, ale co by to było, gdybym zamiast niego zobaczyła kilka miesięcy wcześniej Kurta? Z dziurą w głowie, z drobinkami mózgu we włosach… Wzdrygnęłam się.

W końcu, bodajże o piątej rano, postanowiłam wstać i zrobić herbatę. Nie widziałam sensu w dalszym przewalaniu się z jednego boku na drugi, nie liczyłam też już zupełnie na to, że zasnę. Wokół mojej wersalki leżał stos wilgotnych chusteczek.

W kuchni zobaczyłam mamę siedzącą przy stole, z dłońmi zaplecionymi na kubku parującej kawy, której aromat wypełniał całe mieszkanie. Wcale się nie zdziwiłam, że już nie spała, piąta rano była zwykle godziną, o której wstawała, ale widząc jej zmęczoną twarz, od razu domyśliłam się, że ona również nie mogła zaliczyć tej nocy do udanych.

– Nie możesz spać? – zapytała mnie i upiła łyk kawy.

Pokręciłam przecząco głową, ziewnęłam, powolnym krokiem podeszłam do stołu i usiadłam na krześle obok niej. Przetarłam oczy dłońmi.

Z początku nic nie mówiłyśmy. Jedynym dźwiękiem wypełniającym przestrzeń naokoło nas było tykanie zegara w dużym pokoju. Mama wstała, podeszła do okna w kuchni i rozsunęła żaluzje. Zapowiadał się pochmurny dzień.

– Myślę, że powinnyśmy porozmawiać z Ulką. Przynajmniej ty powinnaś – powiedziała, gdy z powrotem usiadła przy stole.

– O rany… – westchnęłam.

– Nie mam pojęcia, co innego mogłybyśmy zrobić w tej sytuacji. A uważam, że coś jednak zrobić trzeba.

Ulka była koleżanką mamy jeszcze z czasów szkoły średniej, moją przyszywaną ciocią, do której mogłam zwracać się po imieniu. Była nieco ekstrawagancką kobietą, ubierającą się zwykle dość pstrokato, obwieszoną brzęczącą przy każdym ruchu biżuterią, zwłaszcza bransoletkami, z obowiązkowo wywiązanymi na głowie kolorowymi chustami. Odkąd ją znałam, a mama zapewniała mnie, że od znacznie dłuższego czasu, Ulka parała się takimi rzeczami jak wahadełka, wróżbiarstwo, odczynianie uroków, oczyszczanie energii w domach i mieszkaniach czy akupresura. Na spacerach w lesie przytulała się do brzóz, twierdząc, że ze wszystkich drzew mają najlepszą energię. Bywało, że przynosiła butelki specjalnie dla nas oczyszczonej wody, która miała nam wszystkim zapewnić detoksy organizmów, albo książki ponoć bardzo znanych i niezwykle cenionych bioenergoterapeutów.

Mój tata jej nie znosił, chociaż z reguły starał się być dla niej miły, Ryśka serdecznie bawiła, a mama miała problem z jednoznacznym ustosunkowaniem się do Ulki, jej pomysłów i porad. Przede wszystkim szczerze się lubiły, często ze sobą rozmawiały, umawiały się na kawę bądź do kina. Mama starała się na ogół zachowywać w miarę zdrowy dystans do wszystkich typowo „ulkowych” rewelacji, czasami nawet z nich żartowała, ale jednak trochę jej słuchała, być może w ramach dmuchania na zimne. I tak na przykład, na wszelki wypadek, mama stawiała pod telewizorem mały wiklinowy koszyczek, w którym trzymała garść kasztanów, mających rzekomo pochłaniać złą energię emitowaną przez ekran i kineskop. Robiła to tylko wtedy, gdy tata był w rejsie. Na czas jego pobytu w domu kasztany lądowały w woreczku na dnie szuflady i czekały tam kilka miesięcy na moment, gdy znów będą mogły spokojnie odpromieniowywać nasz duży pokój. A może nawet całe mieszkanie?

Gdy byliśmy jeszcze w szkole podstawowej, Ulka powiedziała Ryśkowi, że powinien ubierać się na pomarańczowo, bo energia tego koloru najlepiej współgra z jego aurą. Skutkiem tej diagnozy było unieszczęśliwianie mojego brata pomarańczowymi ubraniami, plecakiem szkolnym i trampkami. Po paru tygodniach chodzenia w pomarańczowym urządził bunt i mama w końcu odpuściła. Mnie Ulka przypisała czerwień i czerń, co mnie bardzo ucieszyło, bo zawsze lubiłam te kolory. Myślę, że mnie po prostu Ulka zawsze lubiła bardziej, a na Ryśku trochę się odgryzła za jego wieczne żarciki z niej, które uskuteczniał z tatą.

Zanim Ulka postanowiła poświęcić się zawodowo szukaniu żył wodnych w mieszkaniach klientów, celem doradzenia im najlepszych i najzdrowszych opcji umeblowania pomieszczeń, pracowała jako pielęgniarka w jednym ze szpitali w Gdańsku. Pewnego dnia przytrafiło jej się tam coś, co zupełnie odmieniło jej życie. Słyszałam tą historię wielokrotnie, ale za każdym razem wywoływała ona gęsią skórkę na moim ciele.

Podczas dwudziestoczterogodzinnego dyżuru na oddziale, nad ranem, korzystając z tego, że nie działo się nic niepokojącego, Ulka postanowiła się zdrzemnąć. Kanapa, która stała w pokoju pielęgniarek, była akurat zajęta przez którąś z jej koleżanek, więc Ulka udała się dwa piętra wyżej i w jednym z pokoi, na pulmonologii, znalazła wolne łóżko szpitalne, zaścielone świeżą pościelą. Niewiele myśląc, podeszła do niego, zdjęła chodaki, położyła się na boku i nakryła kołdrą po sam czubek nosa. Zasnęła niemalże natychmiast. Przebudziła się dopiero wówczas, gdy chcąc odwrócić się na wznak, poczuła, że ktoś obok niej leży. Najpierw, mając jeszcze zamknięte oczy i będąc w półśnie, próbowała odepchnąć nieco leżącą przy niej osobę, wywalczyć tym samym dla siebie trochę więcej miejsca, ale gdy ta stawiała wyraźny opór, Ulka w końcu się zirytowała, usiadła i spojrzała na łóżko. Znieruchomiała. Nikt przy niej nie leżał. Ulka uznała, że to żarty pozostałych pielęgniarek. Wybudzona i zdenerwowana wróciła piętro niżej i wparowała do dyżurki.

– Co wy, dziewczyny, sobie żarty robicie? Myślicie, że to było śmieszne? Naprawdę? – wykrzyknęła. Jej dwie koleżanki patrzyły na nią szczerze zaskoczone.

– Ale że co? – zapytała jedna z nich.

– No co, co, nie udawaj, że nie wiesz. Jest chwila oddechu po całej nocy, nie ma się gdzie położyć, bo tu, o, Baśka śpi na wersalce, to poszłam na górę, znalazłam puste łóżko. Ledwie oczy zamknęłam, a wy mnie stamtąd wykurzacie.

– Ulka, o czym ty mówisz, kto cię niby wykurzał? My siedzimy tu, Baśka śpi, nikt stąd nie wychodził – odezwała się pielęgniarka siedząca przy biurku.

– Spałaś może w trzysta dwa? Na pulmonologii? – zapytała Baśka, wybudzona głośną wymianą zdań.

– Tak, a co?

Baśka spojrzała na pozostałe dwie pielęgniarki, które wyglądały na bardzo zdziwione. Po chwili wszystkie trzy patrzyły na Ulkę.

– Rany boskie, czy wyście oszalały? No co się tak gapicie? – zapytała Ulka, ale nie była już poirytowana, raczej zaniepokojona. Nie podobała jej się ich reakcja.

– Trzy godziny temu zmarł tam pacjent. Ten, którego przywieźli niedawno na oddział intensywnej terapii. Niby był ustabilizowany, ale jednak nie dał chłopak rady. Szkoda go, ledwie trzydzieści lat miał – odpowiedziała Basia, a Ulka poczuła, że się pod nią nogi uginają. Usiadła na krześle przy biurku.

– Co ty mówisz… – wyszeptała.

– No, tak, niestety. Ustabilizowali go, przenieśli na pulmonologię, bo już sam oddychał, ale nadal miał płuca w kiepskim stanie. Mieli mu robić dalsze badania, ale chłopak zmarł nagle. Wszyscy liczyliśmy na to, że jednak będzie inaczej.

– Nie przejmuj się Ula, pewnie coś ci się wydawało – wzruszyła ramionami pielęgniarka siedząca naprzeciwko niej przy biurku. – Baśka już zwolniła wersalkę, idź tu się prześpij.

Ale Ulka już nie mogła spać. Ta sytuacja zmieniła jej życie. Była absolutnie pewna, że ten chłopak nadal leżał w tym łóżku, była pewna tego, co czuła, nawet jeżeli nikogo nie widziała czy nie słyszała. To był moment zwrotny w życiu Ulki, moment, w którym zaczęła interesować się ezoteryką, zadawać pytania i szukać odpowiedzi wśród zagadnień związanych z energią z kosmosu, z czakrami i z astrologią.

– Może masz rację – ziewnęłam odpowiadając na sugestię mamy. – Może faktycznie Ulka coś nam z tego wszystkiego wyjaśni.

– Zadzwonię do niej jakoś po dziewiątej, pewnie już będzie na nogach.

– Dobra.

Mama dokończyła swoją kawę, ja wstałam od stołu, nastawiłam wodę w czajniku i wrzuciłam torebkę lipy do kubka.

– Masz jakieś plany na dziś? – zapytała mama.

– Myślałam, żeby zadzwonić do Hanki i pójść z nią na plażę, ale nie wiem, czy mam ochotę, prawdę mówiąc. Jestem zupełnie rozbita po tej nocy.

– Może zobaczmy, co powie Ulka i wtedy będzie łatwiej coś zaplanować? Może będzie miała czas wpaść do nas?

– Naprawdę myślisz, że ona nam… mi w czymkolwiek pomoże?

– Nie wiem… Ale nikt inny mi nie przychodzi do głowy.

Mama miała rację. Jeżeli faktycznie kilka dni temu nawiedził mnie duch, to chyba tylko Ulka była w stanie przyjąć taką historię do wiadomości zupełnie poważnie i uwierzyć w to, co opowiem. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła o tym powiedzieć komukolwiek innemu; na pewno nie tacie ani Ryśkowi, nie sądziłam też, żeby wszystko to zrozumiała moja przyjaciółka Hanka. W zasadzie ja sama nic z tego nie rozumiałam.

Czajnik zaczął gwizdać piskliwym dźwiękiem, niemiłosiernie wżerającym się w najgłębsze zakamarki mózgu. Wyłączyłam wodę i zalałam herbatę. Mama podała mi słoik miodu. Wyskrobałam łyżeczką resztkę z samego dna i dodałam do kubka, który zakryłam spodeczkiem, żeby naciągnęło. To był w naszym domu stary, sprawdzony sposób na problemy ze snem. Gorąca herbata lipowa z miodem. Nie wiem, w czym tkwił sekret, ale po wypiciu takiej porcji i zakopaniu się pod kołdrą nie było innej możliwości niż wyrwanie dla siebie chociaż dwóch, trzech godzin snu.

Mama poszła do sypialni, widziałam, że zapaliła lampkę przy łóżku, pewnie poszła poczytać. Ja wypiłam napar z lipy, wróciłam do swojego pokoju i w końcu zasnęłam.

Lipa z miodem zawsze działa.

***

Po jedenastej obudziła mnie mama zapowiadając przyjście Ulki około południa. Byłam tak bardzo zaspana, że w pierwszej chwili zupełnie nie rozumiałam ani dlaczego mama nie pozwala mi spać, ani po co ciotka ma przyjść i w zasadzie dlaczego to ma mnie w ogóle dotyczyć.

– Wstawaj, Anita, śniadanie na stole. Ogarnij się – rzuciła mama wychodząc z mojego pokoju.

Powoli usiadłam na łóżku. Potargane włosy zasłaniały mi twarz, odgarnęłam je i zobaczyłam plakat Nirvany na drzwiach. Natychmiast wszystko sobie przypomniałam. Wstałam, przebrałam się i pościeliłam łóżko. W kuchni mama siedziała przy stole nad kubkiem kawy i gdyby nie talerz z kanapkami na środku blatu oraz dużo widniejsza aura w mieszkaniu, miałabym wrażenie déjà vu. Usiadłam na swoim miejscu, sięgnęłam po kanapkę.

– Wyglądasz lepiej. Dobrze, że udało ci się zasnąć.

– Tak, też się cieszę. A ty? Spałaś jeszcze?

– Może z godzinkę, nie więcej – odpowiedziała mama i również zaczęła jeść.

– I co Ulka na to wszystko? Jak zareagowała?

– Nie powiedziałam jej nic, tylko ją do nas zaprosiłam. Ale chyba coś wyczuła…

– Jak to Ulka – wtrąciłam i lekko się do siebie uśmiechnęłyśmy.

– Tak, właśnie, jak to Ulka… Gdy tylko ją zaprosiłam, powiedziała, że przyjedzie natychmiast. Chciała od razu, ale powiedziałam jej, że masz za sobą ciężką noc i chcę, żebyś trochę pospała.

Pokiwałam głową potakująco, dokończyłam swoją kanapkę i już miałam sięgać po drugą, gdy w mieszkaniu rozległ się dzwonek. Spojrzałyśmy na siebie. Ulka.

Mama poszła otworzyć drzwi, a ja wypiłam kilka łyków nieco wystygłej już czarnej herbaty. Zanim wstałam od stołu, usłyszałam ciotkę, która nawet nie zdążyła przywitać się z mamą, bo niemalże od progu wykrzyknęła:

– Matko kochana, co tu się stało, w tym domu? Co to za energia jakaś dziwna?

Zamarłam. „Niech to szlag” – pomyślałam, wkurzona tym, że wszystko jest dla Ulki takie oczywiste. Już nie ma miejsca na domysły, na zwątpienia, na racjonalne wytłumaczenia. Coś się stało, a Ulka wie to od progu.

Wyszłam z kuchni, podeszłam do ciotki, której oczy, gdy tylko mnie zobaczyła, zrobiły się niemalże zupełnie okrągłe. Trochę mnie to przeraziło.

– Cześć, Ulka – powiedziałam i uśmiechnęłam się.

– Cześć… Dziewczyno, co tu się stało?

– Może wejdziemy do salonu, może zrobię ci herbatę? – zapytała mama.

– Dobrze, ty Jola idź zrób herbatę, a my z Anitą porozmawiamy.

Chwilę później siedziałyśmy we dwie na kanapie. Wszystko Ulce opowiedziałam, o tym, co stało się nad jeziorem, o panu Nowickim, o tym, jak poczułam coś, gdy tylko wróciłam wczoraj do domu i jak się boję, jak podskórnie czuję, że to nie był przypadek. Ulka słuchała mnie uważnie, była ogromnie skupiona. W pewnym momencie wyjęła z kieszeni spodni swoje wahadełko. Zacisnęła kciuk i palec wskazujący na łańcuszku, na którym wisiał ciężarek przypominający kształtem kryształ i zbliżyła je do mnie. Gdy wahadełko znalazło się na wysokości mojego serca, natychmiast zaczęło się bardzo dynamicznie poruszać. Z początku kreśliło kształt kręgu, najpierw delikatnie, ale wkrótce krąg miał już całkiem sporą średnicę. Kiedy Ulka zbliżyła je do mojej głowy, dodatkowo zaczęło drgać i wibrować tak mocno, że łańcuszek wyślizgnął się Ulce spomiędzy palców, wahadełko spadło na podłogę i zanim wytraciło energię, zdążyło poturlać się jeszcze po parkiecie i zatrzymać pod nogami mojej mamy, która stała przy drzwiach do dużego pokoju z tacą z kubkami. Twarz mamy zastygła w grymasie niepokoju, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam wystraszona. Ulka wyglądała na… zachwyconą.

– Boże święty – jęknęła w końcu mama. Zrobiła krok nad wahadełkiem, postawiła tacę na stoliku przy kanapie. Ulka wstała, schyliła się po wahadełko, po czym syknęła z bólu i upuściła je na podłogę.

– Ale gorące, o cholera – przyłożyła palce do ucha. – Jola, masz może jakiś ręcznik, coś, żebym nie musiała tego bezpośrednio dotykać?

– Ja przyniosę – mówiąc to, wstałam z kanapy i poszłam do łazienki. Tak naprawdę cała się trzęsłam w środku i przyniesienie ręcznika wydało mi się dobrym pretekstem, żeby wyjść z pokoju i spróbować zapanować nad emocjami. Zamknęłam się w łazience, usiadłam na krawędzi wanny i całą sobą walczyłam, żeby się nie rozpłakać. Byłam przerażona tym, co się stało, tym szaleńczym tańcem wahadełka, tym, że tak się rozgrzało. Wielokrotnie widziałam Ulkę, jak go używała, pokazując mojej mamie, gdzie konkretnie przebiega w naszym domu żyła wodna. Pamiętam, jak mój tata, obserwując to, zapytał, czy wahadełko wyczuwa też kosmitów, na co Ulka – zupełnie niewyczuwająca sarkazmu – przyznała, że kosmitów raczej nie, ale energię kosmiczną, owszem, co mojego tatę zbiło z pantałyku, bo z kolei on nie był w stanie powiedzieć, czy Ulka z niego żartuje, czy mówi poważnie. Nigdy jednak nie byłam świadkiem tego, żeby wahadełko zachowywało się tak, jak przed chwilą w kontakcie ze mną.

Drgały mi ręce, miałam przyspieszony oddech. Podeszłam do umywalki, odkręciłam zimną wodę i kilkakrotnie spłukałam nią twarz, starając się w ten sposób uspokoić. W końcu wytarłam się, wyjęłam dla Ulki ręcznik z szafki i wróciłam do pokoju. Ciotka trzymała już wahadełko w dłoni.

– Dzięki, kochanie, ale już ostygło – powiedziała do mnie.

– Jak się czujesz? – zapytała mnie mama.

– Tak sobie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Usiadłam na fotelu obok nich.

– Przestraszyłaś się, wiem. – Ulka położyła mi rękę na ramieniu chcąc mnie uspokoić. – Nie sądziłam, że tak to będzie wyglądało, naprawdę – dodała przepraszająco.

– Nie, no, nie mam pretensji – odparłam cicho. – Co to w ogóle było?

– Tak do końca to jeszcze nie wiem, ale mam pewne podejrzenie… Mogę wejść do twojego pokoju?

– Opowiedziałam Ulce o tym, co ja widziałam – odezwała się mama.

– Pewnie, oczywiście. – Wstałam. Mama i Ulka ruszyły za mną.

Gdy tylko przekroczyłyśmy próg mojego pokoju, wahadełko Ulki, które znów trzymała wiszące na łańcuszku, zaczęło się poruszać, ale tym razem już nie tak mocno. Zataczało co prawda dość spore kręgi w powietrzu, ale nie drgało i nie nagrzewało się.

– Nic tu nie wyczuwam…

– Ja już też nie. Ale jak weszłam do pokoju zaraz po powrocie do domu, miałam bardzo silne wrażenie, że ktoś, że coś tu było.

– Nic mi o tym nie powiedziałaś – wtrąciła zaniepokojona mama.

– Nie wiedziałam, czy tylko mi się wydawało, czy nie… Zresztą, jak się przekazuje komuś taką informację? – wzruszyłam ramionami.

– Na pewno nic tu już nie ma, ale jakaś energia była na pewno. Wahadełko ewidentnie wychwytuje jakieś jej szczątkowe ilości.

– Ulka, co to wszystko znaczy? Co się, do cholery, dzieje w moim domu? – zapytała dość stanowczo mama.

Ciotka schowała wahadełko do aksamitnego woreczka. Wyszłyśmy z mojego pokoju i wróciłyśmy do salonu. Ulka dopiła swoją herbatę, patrzyła na mnie przez moment z mieszanką fascynacji i ciekawości, odłożyła kubek i powiedziała.

– Prenumeruję taki miesięcznik, „Biała Szałwia”. Wydaje mi się, że w jednym z numerów trafiłam na opis czegoś podobnego do tego, co tu… widzę… – spojrzała na mnie. – Jedno jest pewne. Nie ma w tym mieszkaniu niczego, czego mogłybyście się obawiać. A już sama Anita zupełnie nie ma się czego bać, chociaż zdaję sobie sprawę, że w tej chwili jest dokładnie odwrotnie.

– Dziewczyny – powiedziała ciotka, wstała i przytuliła mnie mocno – poszukam w domu tego numeru „Białej Szałwii”, w którym chyba jest wyjaśnienie tego, co to wszystko oznacza, albo przynajmniej jakaś wskazówka i odezwę się do was jak najszybciej, dobrze? Troszkę to może potrwać, bo nie pamiętam kiedy natknęłam się na ten artykuł, ale na pewno was, kochane moje, z tym nie zostawię. Głowa do góry. Nie dzieje się nic złego.

Ulka uśmiechnęła się i zaczęła zbierać się do wyjścia.

– A, jeszcze jedno – cofnęła się już w drzwiach. – Czułaś chłód jak pojawił się ten nauczyciel, tak?

– Tak.

– Mhm, mhm… No nic, zadzwonię, dziewczyny, pa!

Mama zamknęła drzwi za Ulką. Widziałam, że jest zdenerwowana. Podeszłam do niej i przytuliłam ją mocno.

– Rozumiesz coś z tego? – zapytała mnie.

– Na razie niewiele, ale jestem spokojniejsza. Cieszę się, że wpadłaś na pomysł zaproszenia ciotki.

Mama kiwnęła potakująco głową.

***

Po wyjściu Ulki nie mogłam znaleźć sobie miejsca w domu. Na niczym nie potrafiłam się skupić, ani na czytaniu książki, ani na oglądaniu telewizji. Byłam rozdrażniona, wewnętrznie rozedrgana, miałam rozbiegane myśli. W końcu zadzwoniłam do Hanki i tak jak planowałam wcześniej, umówiłam się z nią na spotkanie. Dałam mamie znać, że zjem z koleżanką obiad na mieście i wyszłam z domu.

Hanka była moją najbliższą koleżanką w szkole średniej. Poznałyśmy się na początku pierwszej klasy. Zupełnie przypadkowo siadłyśmy razem w ławce i szybko okazało się, że całkiem dobrze się dogadujemy, pomimo dzielących nas różnic. A różniło nas naprawdę sporo. Poza tak trywialną rzeczą, że ja byłam szatynką, a Hanka blondynką, ja miałam humanistyczne zainteresowania i umiejętności, podczas gdy ona wybierała się na Politechnikę Gdańską na budownictwo. Ja słuchałam szeroko rozumianej muzyki gitarowej, Hanka wolała New Kids on the Block oraz eurodance, zwłaszcza 2 Unlimited czy Ace of Base. Osobiście nie rozróżniałam ich od siebie, ale wiedziałam, że dla Hanki Nirvana czy Pearl Jam to też było jedno i to samo. Podobali nam się też zupełnie inni chłopcy, czy to w szkole, czy wśród popularnych wówczas gwiazd. Ja zdecydowanie wolałam długowłosych, niepokornych rockowych wokalistów, Hance podobali się dość wymuskani – jak na moje oko – przypominający bardziej modeli niż artystów piosenkarze pop. Ona ubierała się elegancko, dbała o detale, nosiła dobrze dopasowane, szyte na miarę spodnie i marynarki, buty na obcasach, podmalowywała oczy przed wyjściem z domu. Ja chodziłam w kraciastych koszulach flanelowych, które przewiązywałam na biodrach, gdy było mi zbyt ciepło. Tworzyły one swego rodzaju pelerynę majtającą się wokół moich ud z każdym krokiem. Do tego chodziłam w trampkach, ewentualnie czeszkach, i jeansach, w których na kolanach robiłam żyletką i nożyczkami postrzępione dziury. Mój plecak to była ciemnoszara „kostka”, czasem chodziłam z przewieszoną przez ramię brązową sztruksową torbą, którą kiedyś uszyła mi babcia.

Różnice między nami, które były dla nas często źródłem żartów, nie miały jednak najmniejszego znaczenia, bo obie akceptowałyśmy się wzajemnie bez najmniejszych zastrzeżeń. To, co nas łączyło, było głębsze niż słuchanie tej samej muzyki czy podobny gust w kwestii chłopców. Miałyśmy do siebie zaufanie, szanowałyśmy się, zwierzałyśmy się sobie z różnych obaw i przemyśleń, a tych pod koniec szkoły średniej, u progu dorosłości ma się naprawdę sporo. Wspierałyśmy się, miałyśmy podobne poczucie humoru i podejście do spraw światopoglądowych. Hanka pomagała mi czasami z matematyką, ja jej z angielskim lub polskim.

Umówiłyśmy się w pizzerii „Gdynianka” na Świętojańskiej. Tradycyjnie lokal był oblegany, więc postanowiłyśmy wziąć nasze pizze na wynos i przejść się na Kamienną Górę, aby tam zjeść obiad. Nawet otwarcie dwa miesiące później pierwszej „Pizzy Hut” w Gdyni nie zachwiało popularnością kultowej do dziś „Gdynianki”.

Po odstaniu prawie pół godziny w pizzerii i dość długiej wspinaczce po schodach usiadłyśmy wreszcie na jednej z ławek na samym szczycie „Kamionki”, w miejscu, z którego miałyśmy piękny widok na morze. Zwykle kolor wody odzwierciedlał niebo, ale tego dnia była wyraźnie ciemniejsza. Leniwe fale przesuwały niespiesznie swoje spienione łby po powierzchni, mącąc, wprawiając morze w ruch. Patrząc w dal, opowiadałyśmy sobie, jak minęły nam wakacje. Gdzieniegdzie widać było kąpiących się ludzi; ich głowy wyglądały jak ciemne kropki wystające znad tafli wody.

Nie widziałyśmy się z Hanką od połowy lipca, kiedy to ona pojechała do Lublina na kolonie zorganizowane w zakładzie pracy jej mamy, a później minęłyśmy się – Hanka wróciła, a ja pojechałam na obóz z drużyną.

Pałaszowałyśmy nasze pizze, opowiadałyśmy sobie anegdoty z wakacji, śmiejąc się przy tym głośno, a później poszłyśmy na plażę miejską. Usiadłyśmy na piasku. Pachnący słońcem i wilgocią wiatr rozwiewał nasze włosy, a my obserwowałyśmy ludzi zgromadzonych na plaży, korzystających z ostatnich podrygów lata: dziewczyny skaczące w gumę, dzieciaki grające w zbijaka, całujące się pary, zakochanych przytulających się na rozłożonych kocach i ręcznikach, grupy znajomych grających w badmintona lub siatkówkę i pijących piwo albo spontanicznie tańczących ze sobą do granych na gitarze i harmonijce przebojów Perfectu. Przez dłuższą chwilę nie rozmawiałyśmy, po prostu byłyśmy razem, milczałyśmy, cieszyłyśmy się pięknym późnym popołudniem. Kilka rodzin siedziało na kocach czy ręcznikach plażowych i próbowało jeszcze chwilę opalać się w promieniach zachodzącego, już nie najcieplejszego, sierpniowego słońca. Po tym zwykle rozpoznawało się turystów – jako jedni z naprawdę ostatnich schodzili z plaży. Miejscowi, rozkapryszeni obecnością plaży na wyciągnięcie ręki, byli zawsze bardziej wybredni, wiedzieli, że jeżeli dzień był zbyt chłodny na wylegiwanie się na piasku, to po prostu przyjdą kiedy indziej.

Kilka razy zastanawiałam się, czy powiedzieć Hance o tym, co mnie spotkało, ale ostatecznie zdecydowałam, że tego nie zrobię. Wolałam poczekać na jakieś bardziej szczegółowe informacje od Ulki. Poza tym miałam wrażenie, że moje spotkanie z panem Nowickim było czymś na tyle osobistym, wręcz intymnym, iż wydawało mi się, że nauczyciel obdarzył mnie swego rodzaju zaufaniem. Nie czułam więc do końca potrzeby opowiadania o tym wszystkim Hance. Jak w ogóle można sformułować informację o tym, że widziało się ducha tak, żeby być odebranym poważnie? Nie, to co stało się podczas obozu, miało pozostać moim przeżyciem, tylko moim wspomnieniem.

Wieczór zbliżał się wielkimi krokami, więc zaczęłyśmy zbierać się do domu. Hanka musiała jeszcze pojechać autobusem na Karwiny, a była umówiona w domu, że wróci przed dwudziestą. Odprowadziłam ją na przystanek i poszłam do siebie.

Ku mojemu zdumieniu w mieszkaniu zastałam Ulkę. Gdy weszłam, siedziały akurat z mamą w dużym pokoju na fotelach.

– Jak tam spotkanie, co u Hanki? – spytała mama, nieco odruchowo, mechanicznie.

– Dobrze, w porządku – wzruszyłam ramionami i zsunęłam prawie nieodsznurowane trampki ze stóp. – Hej, Ula, dowiedziałaś się czegoś? – zapytałam siadając na kanapie.

Ulka podniosła ze stolika numer „Białej Szałwii”. Wyglądał na dość stary, miał pozaginane rogi i lekko pożółkłe strony. Na okładce odbijał się w świetle okrągły kształt po postawionej na niej filiżance z dnem zabrudzonym napojem.

– Bałam się, że może oddałam ci ten numer razem z całym tabunem innych gazet, gdy zbierałaś makulaturę w szkole, ale jednak nie, jednak mam, znalazłam. Proszę – podała mi magazyn. Wzięłam go i usiadłam na fotelu. Zaczęłam kartkować.

– Czego konkretnie mam szukać?

– Strona sześćdziesiąta ósma.

Pośliniłam palec, przerzuciłam kilka stron i moim oczom ukazało się zdjęcie psa – wielkiego, majestatycznego dobermana z lśniącą niczym smoła sierścią. Pies siedział prosto, jego bystry, skupiony wzrok wpatrywał się we mnie. Spojrzałam na Ulkę, nie rozumiejąc tego, na co w zasadzie mam zwrócić uwagę.

– Przeczytaj opis obok zdjęcia.

– „Pies jest drapieżnikiem, jest aktywny w nocy, zdarza mu się być padlinożercą. Te cechy sprawiły, że w wielu mitologiach pełnił rolę strażnika zaświatów, na przykład w mitologiach germańskich lub też w wierzeniach rdzennych Amerykanów. U Persów pies prowadził dusze do krainy umarłych, był ich przewodnikiem – psycho… psychopomposem.” Więcej nic tu nie ma.

– No nie, więcej trzeba się dowiedzieć samemu.

– Ale nie rozumiem, o co tu w ogóle chodzi? – zapytałam oddając Ulce magazyn.

– Ciotka podejrzewa, że jesteś właśnie tym psycho…pomposem – odpowiedziała moja mama. Jej głos wskazywał na to, że fazę rozbawienia lub niedowierzania miała już za sobą.

– Co takiego? – spojrzałam z niedowierzaniem na Ulkę, unosząc brwi. – Że co, że jestem jakąś… psią reinkarnacją?

– Nie, skąd. Mi nawet nie o psa chodzi w tym wszystkim, chodzi mi o zjawisko. O psychopomposa, o przewodnika dusz.

– I co, i to niby jestem ja? – spytałam i czułam, jak ogarnia mnie pusty śmiech. Anita Bukowska, przewodniczka dusz. Co za bzdura.

– A dlaczego nie? –Ciotka wstała z fotela, podeszła do mnie i usiadła na kanapie. Wzięła mnie za rękę. – Anita, myślę, że on cię wtedy szukał. Tej nocy umierał, przyszedł tu i chciał cię zobaczyć.

– Mamo… – załkałam i spojrzałam na nią. Mama miała napiętą twarz. Nic nie powiedziała.

– Dlatego wszedł do twojego pokoju – kontynuowała Ulka. – I pewnie w końcu znalazł cię nad tym jeziorem… Anita, ja myślę, że on przyszedł wtedy po pomoc, myślę, że się bał… nie miał nikogo innego, do kogo mógłby przyjść…

– Ula, przestań – szepnęłam – przerażasz mnie…

– Wiem – odpowiedziała cicho i kiwnęła twierdząco głową. – I przepraszam.

Wszystkie trzy wiedziałyśmy, że to, co mówiła Ulka miało sens, to faktycznie mogło tak być.

– Pan Nowicki przyszedł do ciebie po to, żebyś pomogła mu przejść na drugą stronę… że tak powiem. Dla mnie to dość oczywiste skojarzenie, że jesteś właśnie przewodniczką dusz.

Siedziałam na kanapie, patrzyłam raz na Ulkę, raz na mamę. Obie miały kamienny wyraz twarzy. Spojrzałam na „Białą Szałwię” leżącą na stoliku.

– Przyznam, że ja sama zbyt wiele o psychopomposach nie wiem. Coś kiedyś obiło mi się o uszy, przypomniałam sobie tę wzmiankę w „Białej”, ale nic więcej nie potrafię ci powiedzieć. Może mogłabyś sama poszukać jakichś informacji? Dowiedzieć się czegoś więcej? Ja za bardzo nie mam czasu w tej chwili, żeby to wszystko uważniej zgłębić, ale kto wie? Na pewno uda ci się poszukać odpowiedzi i jakichś nowych wskazówek.

– Co ci szkodzi, Anita, idź do czytelni, poszperaj – powiedziała mama. Odniosłam wówczas wrażenie, że sama jest zainteresowana tym tematem. Przyznam, że po pierwszym szoku to wszystko zaczynało brzmieć naprawdę ciekawie. Idiotycznie i nieprawdopodobnie, ale jednak ciekawie. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim słowem jak psychopompos, a pod koniec szkoły podstawowej przeczytałam od deski do deski całą Mitologię Parandowskiego, opasłe tomiszcze, które miało opinię bycia biblią wśród opracowań tego typu. A może tu nie chodziło wcale o mitologię grecką?

Nie przyjmując do końca do wiadomości rewelacji, które ogłosiła Ulka, ale czując się zaintrygowana nietuzinkową sprawą, postanowiłam udać się następnego dnia do czytelni. Nie zaszkodzi przecież, prawda?

Gdy Ulka wyszła, mama wstała z fotela, podeszła do barku w meblościance, przekręciła kluczyk i wyjęła butelkę rumu oraz małą szklankę. Wróciła na swoje miejsce, postawiła obydwa przedmioty na stoliku, odkręciła butelkę i nalała sobie trochę alkoholu. Wypiła łyk, skrzywiła się nieco i wypuściła powietrze ustami; pierwszy łyk zawsze trochę palił i podrażniał przełyk. Siedziałam na kanapie, przyglądałam się jej. Żadna z nas się nie odezwała, nie miałyśmy nic do powiedzenia. Mama nalała sobie jeszcze trochę rumu do szklanki, a ja poszłam do mojego pokoju, włożyłam słuchawki na uszy i położyłam się na łóżku. Obydwie przetrawiałyśmy najnowsze rewelacje, które przyniosła ze sobą Ulka, każda na swój sposób.

Leżałam na plecach z rękami splecionymi pod głową. Do moich uszu sączyło się Hey, Jude The Beatles. Zamknęłam oczy i zmarszczyłam brwi. Starałam się uspokoić, ułożyć sobie wszystko w głowie. Niestety, był w niej tylko bełkot, bezsensowny, niepoukładany pęd myśli. Obraz dobermana, słowo „psychopompos” odmieniane przez wszystkie przypadki, wahadełko Ulki, pan Nowicki i jego zamazana twarz. „Co to wszystko ma znaczyć? Co teraz będzie?” – westchnęłam w myślach.

Tym razem Hey, Jude nie koiło moich nerwów. Wstałam, wyjęłam Lennona i spółkę z kieszeni magnetofonu i włożyłam New Order, album Power, Corruption & Lies. Przewinęłam kasetę szukając utworu Blue Monday i gdy moje uszy zalało rytmiczne połączenie syntezatorów i elektronicznej perkusji, poczułam jak w końcu nieco się uspokajam i rozluźniam. Chwilę później pląsałam po moim pokoju i podskakiwałam w rytm piosenki. Chwyciłam leżącą na biurku szczotkę do włosów i bawiłam się w playback, skacząc po łóżku oraz tańcząc i kręcąc piruety na podłodze. Uważałam przy tym, aby przypadkiem nie potknąć się o kabel od słuchawek. Poziom endorfin mocno mi skoczył, poczułam, jak ogarnia mnie pozytywna energia i mam coraz lepszy humor. Właśnie o to mi chodziło.

Po jakimś czasie wyszłam z mojego pokoju nieco zziajana i spocona, ale w zdecydowanie lepszym nastroju, który jednak opadł, gdy zobaczyłam mamę nadal siedzącą w fotelu. Patrzyła w okno. Na stoliku stała pusta szklanka. Butelka powędrowała z powrotem do barku.

– Hej – powiedziałam cicho i usiadłam na kanapie.

– Hej – mama spojrzała na mnie. Chyba dopiero teraz zorientowała się, że weszłam do pokoju. Otarła oczy wierzchem dłoni. Była bardzo smutna. Ten widok mnie zmartwił. Zrobiło mi się głupio, że ja sobie poprawiłam humor, a mamę zostawiłam z tymi wszystkimi rewelacjami Ulki. To chyba było trochę nieeleganckie z mojej strony.

Mama musiała to zauważyć, bo gestem ręki zachęciła mnie, żebym podeszła bliżej. Podeszłam, usiadłam jej na kolanach tak samo, jak siadałam, gdy byłam małą dziewczynką. Mama objęła mnie i położyła głowę na moim ramieniu.

– Nie płacz, proszę – powiedziałam chyba nieprzekonywającym głosem.

Mama kiwnęła potakująco głową, ale po jej policzkach popłynęły następne łzy.

– Boję się po prostu – powiedziała i przełknęła głośno ślinę. – Boję się o ciebie – pociągnęła nosem.

Mocno ją uścisnęłam. Ja też czułam strach. Chciałam zagłuszyć to uczucie, ale teraz wydostało się z powrotem na emocjonalną powierzchnię. Postanowiłam jednak nie dać tego po sobie poznać. Uznałam, że jeżeli pokażę, iż ja też się boję i powiem to na głos, to tylko pogorszę sprawę, utwierdzę mamę w przekonaniu, że coś złego się dzieje. Że coś niedobrego może mnie spotkać. Że też biorę pod uwagę taką ewentualność. Nawet, jeśli tylko hipotetycznie.

Ale mama doskonale wiedziała, co przetaczało się przez moją głowę. Znała mnie na wylot. Uścisnęła mnie jeszcze mocniej. Chyba obie już wówczas wierzyłyśmy w to, co powiedziała Ulka, ale jeszcze żadna z nas nie była gotowa, żeby powiedzieć to na głos. Dłuższą chwilę później, gdy już trochę się uspokoiłyśmy, zapytała mnie czy jestem głodna.

W kuchni, przygotowując kanapki, słuchałyśmy Trójki i powoli zaczynałyśmy ze sobą normalnie rozmawiać. Temat psychopomposów na dany moment był wyczerpany, chwilowo zamknięty. Poprosiłam jedynie, żeby bez mojej wiedzy nie mówiła o niczym ani Ryśkowi, ani tacie. Żeby zostawiła tę decyzję mnie. Zgodziła się.

Zrobiłyśmy kanapki, przygotowałyśmy sobie herbatę i zjadłyśmy kolację wspólnie, siedząc przed telewizorem. Opowiedziałam jej o czym rozmawiałam z Hanką, a potem obejrzałyśmy odcinek PrzystankuAlaska i, okrutnie zmęczone, poszłyśmy spać.

***

Następnego dnia udałam się do czytelni naukowej na ulicy Biskupa Dominika. Był to pierwszy od dłuższego czasu dżdżysty i pochmurny dzień, który zwiastował nadchodzącą nieubłaganie jesień. Przy tak niekorzystnej aurze tym milej siedziało mi się w czytelni. Słońce nie wyciągało na dwór, można było się skupić i spędzić wśród książek wiele godzin.

Wzięłam kluczyk od szafki. Zostawiłam w niej kurtkę i torbę, zabierając przy tym notes i długopis. Stanęłam naprzeciwko potężnych regałów wypełnionych szufladkami z katalogami tematycznymi oraz alfabetycznymi i wyciągałam je po kolei, żeby spisać tytuły, autorów oraz sygnatury. Na końcu przejrzałam też katalog czasopism, pomyślałam, że może w innych numerach „Białej Szałwii” znajdę więcej informacji na temat psychopomposów, ale szybko okazało się, że czytelnia nie prowadzi katalogu tego konkretnego miesięcznika. Być może był zbyt niszowy. Nigdy nie widziałam „Białej” w kioskach, Ulka też mówiła, że to prenumeruje. Może inaczej nie było do tego magazynu żadnego dostępu?

Z dość pokaźnym plikiem karteczek z zapisanymi sygnaturami udałam się do czytelni, gdzie wręczyłam go panu bibliotekarzowi i zasiadłam przy jednym ze stołów czekając na przyniesienie wskazanych przeze mnie słowników mitologicznych oraz spisów wszelkiej maści mitów, ich omówień oraz analiz. Po kilku minutach na stoliku piętrzyła się już sterta mniej i bardziej opasłych książek, kolorowych albumów, szaroburych wolumenów, słowników pojęć i spisów postaci mitologicznych.

W ciągu ponad czterech godzin przewertowałam wszystkie podane mi pozycje i z ciężkim sercem spojrzałam na moje notatki. Wychodząc z domu, zastanawiałam się, czy nie wziąć ze sobą dwóch długopisów, bo bałam się, że wypełnię notatkami cały zeszyt. Niestety, po uważnym przejrzeniu wybranych przeze mnie książek, po przejrzeniu ich indeksów i spisów ilustracji, w moim notesie widniała zaledwie jedna definicja i kilka wzmianek o psychopomposach. Dowiedziałam się, że zadaniem tych istot było (jest?) odprowadzanie duszy zmarłego do świata pozagrobowego, ułatwienie mu rozpoczęcia życia w innym wymiarze, w innej rzeczywistości. Psychopomposy miały też zadanie sprowadzania dusz z zaświatów, stąd ich rzekomo częsta obecność przy porodach i pełnienie ról akuszerek. Pomyślałam, że można byłoby się kłócić czy tak faktycznie częsta była ta obecność, skoro tak mało o tych istotach napisano. Okazało się też, że alternatywną nazwą dla psychopomposów są psychopompy.

John Pinsent w Mitach i legendach świata napisał, że za psychopompa uchodził Hermes, grecki bóg handlu, pasterzy i złodziei: „Hermes, podróżnik i oszust, lubił towarzyszyć ludziom i wędrować z nimi. Używał magicznej laski do oszałamiania ludzi przy sprawowaniu czarów i oszustw. Używał jej również podczas specjalnej misji, gdy występował jako psychopompos, przewodnik dusz do świata zmarłych.”*

W jednej z książek natrafiłam też na ilustrację wazy, na której namalowano Hermesa jako przewodnika dusz, wraz z syrenami i sfinksami. Znalazłam również opis homeryckiego Hymnu do Demeter, w którym pojawia się Hermes właśnie, eskortujący Persefonę z Hadesu do świata żyjących.

„Czyli to działa, jak się okazuje, w dwie strony… ciekawe…” – pomyślałam.

Co więcej, H.P. Lovecraft napisał na początku dwudziestego wieku Psychopompos: A Tale in Rhyme, poemat, którego główni bohaterowie, arystokratyczne małżeństwo de Blois, zmieniają się odpowiednio w wilkołaka i węża i terroryzują pobliskie wioski. Czytając A Tale in Rhyme nie doszukałam się jednakże żadnych konkretnych psychopompowych nawiązań. Ani wilkołaki, ani węże nie funkcjonowały nigdy jako przewodnicy dusz.

Wychodząc z czytelni wiedziałam nieco więcej niż wcześniej, ale nadal nie miałam pojęcia, co mam o tym wszystkim myśleć. Być może mam jakieś zdolności, być może mam intuicję rozwiniętą dużo mocniej niż kiedykolwiek przypuszczałam. W końcu wiem, co mi się przytrafiło, wahadełko zupełnie zwariowało w kontakcie ze mną... Ale psychopomp? Absurd. Ulka, tym razem przesadziłaś.

Chyba.

Rozdział trzeci

I’ll give you something more,and you’ll fade awayOne last kiss before, you fade away