Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ponętna wdowa po zamordowanym Alojzym Korzeńcu i jednocześnie autorka sentymentalnych powieści w odcinkach usiłuje zaprowadzić nieśmiałego redaktora miejscowej gazety przed ołtarz. Tymczasem przebywający wciąż na wolności morderca jej męża ma na oku kolejną ofiarę – być może nawet dwie.
Miejscowa sufrażystka, której wydawało się, że wyjechała do Rosji z dobrotliwym nauczycielem literatury orientuje się poniewczasie, że ma do czynienia z wysoko postawionym bolszewikiem, zaś fińska bona pracująca dla sosnowieckiego Króla Wełny jest targana wątpliwościami, czy powinna związać się z niemieckim oficerem okaleczonym podczas pierwszej wojny światowej.
Kiedy pewnego zimowego dnia na sosnowieckim peronie stawia stopę znana aktorka kinematograficzna, Pola Negri, wydarzenia nabierają nowej dynamiki, szczególnie dla komendanta policji, hrabiego Eugeniusza Dąmbskiego.
W Sosnowcu, w Petersburgu, w Warszawie i w górskim sanatorium, w burzliwych latach 1918–1919, towarzyszymy bohaterom znanym z kart Korzeńca (Wydawnictwo MG, 2011). Puder i pył to powieść historyczno-obyczajowa, powieść o miłości, powieść o Polsce, która jest kruchym domem i powieść o mieście położonym na gorącej granicy polsko-niemieckiej. Dla cierpliwych jest to też, po trosze, powieść kryminalna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2013, Zbigniew Białas
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-151-6
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Opracowanie redakcyjne: MG
Korekta: Dorota Ring
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
– Takie to życie jest, pani Zimorodzic. – Pani Półtoranos westchnęła ciężko i machnęła laską. – Że też nas nigdy nic nie oszczędza.
Może i świat zmienił się przez te cztery wojenne lata, ale ludzie nie. Zresztą panią Półtoranos naprawdę spotkała przykrość. Poszła na cmentarz zdjąć zwiędłe chryzantemy z grobu nieboszczyka męża, bo od Wszystkich Świętych minęło już dziesięć dni, a tu, masz ci los, pomnik zniszczony. Krzyż leży na płycie, pogruchotany, a przecież nikomu nie wadził. Jak się to mogło stać? Kto mógł uczynić coś tak podłego? I po co? Faktem jest, że świętej pamięci mąż zadał się raz z Cyganką, ale ta niestosowność została mu już dawno wybaczona, tym bardziej że to nie była jego wina, bo Cyganka chodziła bez majtek i w dodatku mówiła do rymu, więc który chłop by nie uległ? Nie, nie, z tym krzyżem to nie mogła być spóźniona kara niebios za grzech popełniony w jarmarcznej budzie (chociaż nie musiał bęcwał akurat tam leźć zachciało mu się próbować szczęścia na strzelnicy że niby sztuczny kwiat ustrzeli no to ustrzelił a mógł na przykład pójść zobaczyć człowieka który się sam z armaty katapultował to nie nie nie właśnie strzelnicy mu się zachciało).
Pani Półtoranos żywiła pewne podejrzenia co do tożsamości sprawcy i podzieliła się nimi z panią Zimorodzic, która podejrzenia uznała za uzasadnione i dołożyła swój komentarz:
– Jak ktoś ma koszulę uszytą z worka po mące, to czego się można spodziewać?
Tak sobie rozmawiały o sprawach ważnych, chociaż akurat w kwestii zbezczeszczenia grobu Dionizego Półtoranosa nie miały racji, ponieważ człowiek, którego podejrzewały, nie miał z tym nic wspólnego. Po prostu szła starsza kobieta wąską ścieżką, potknęła się, oparła o pomnik i trach… krzyż runął. Kobieta najpierw się zmartwiła, ale później wszystko przemyślała i doszła do wniosku, że to wielkie szczęście, że krzyż nie spadł na nią, tylko na płytę grobu, bo by jej stopę zmiażdżył z kretesem. Nikogo w tej części cmentarza nie było, więc oddaliła się tak szybko, jak jej stare nogi pozwalały, i o całej sprawie zapomniała.
– Myśli pani, że można już bezpiecznie montować klamki? – pani Półtoranos zmieniła temat.
W lutym 1917 roku na ulicach pojawiły się różowe obwieszczenia zachęcające obywateli do dobrowolnego oddawania mosiężnych klamek. Można było za nie dostać rekompensatę pieniężną i kupić uchwyty zastępcze w urzędzie odbiorczym. Dało to ludziom do myślenia i co sprytniejsi (na przykład pani Zimorodzic) natychmiast pochowali klamki. Rok później pojawiło się kolejne różowe obwieszczenie zarządzające tym razem przymusowe oddawanie klamek. Wtedy wszyscy zrozumieli, że Niemcy i Austriacy wojnę przegrywają, skoro nie mają z czego odlewać pocisków. Teraz nawet ci, którzy dotąd tego nie uczynili (na przykład pani Półtoranos), zdemontowali i schowali nie tylko wszystkie klamki, ale także kuchenne moździerze, tłuczki, mosiężne dzwonki przy drzwiach oraz każdą rzecz, którą dałoby się przetopić na coś, co mogłoby wylądować w ludzkim brzuchu albo sercu. Wystarczyła jedna lutowa noc i mosiądz zniknął. Można uznać, że to właśnie ostatecznie doprowadziło do kapitulacji Niemców i Austriaków. Nie da się wygrać wojny, jeśli się nie ma czym strzelać.
– Ja bym dla bezpieczeństwa jeszcze trochę poczekała.
– Ma pani rację. Co nagle, to po diable. Nigdy nie można być zbyt ostrożnym w takich sprawach.
W powietrzu mieszał się zapach butwiejących liści, mokrych gałęzi, dymu i kuchennych aromatów.
– Niech pani lepiej spojrzy tam – powiedziała pani Zimorodzic i uniosła podbródek, więc pani Półtoranos powiodła wzrokiem we wskazanym kierunku. Na balkonie jednego z domów stała kobieta i trzepała ścierkę.
– Ta to tylko stoi na balkonie i ciągle jakieś szmaty trzepie.
– Służącej nie ma, czy jak?
– Pewnie myśli, że sobie chłopa wytrzepie.
– No, widzi pani. Istna wariatka.
Ulicą przejechał wóz hyclowski wypełniony ujadającymi psami pozamykanymi w klatkach. Psy to jeszcze jakoś pani Zimorodzic znosiła, ale kotów już nie, ponieważ miały okropne, różowe języki. Trzeba by hycla zatrzymać, bo przydałaby się pasta do tępienia szczurów, a u niego można zawsze coś skutecznego dostać. Nikt też nie miał lepszego domowego środka na przeczyszczenie.
* * *
Przetoczyła się machina niezrozumiała i wreszcie, kiedy już wszystko było jasne, zwołano Radę Miasta na nadzwyczajną sesję.
Delegaci powinni wkraczać do budynku magistratu dostojnie, ale byli w widocznym pośpiechu. Wszystko działo się za szybko. Jak tu dostojeństwo zachować? No, chyba że w stroju, bo płaszcze mieli czyste, a pod nimi schludne ciemne ubrania, koszule ze sztywnymi kołnierzykami, a na nogi niemal wszyscy powzuwali czarne lakierki, choć pogoda nie była na lakierki, tylko raczej na walonki. Pucybut, spryciarz, usadowił się tuż przy drzwiach, wiedząc, że niejeden z delegatów w tym uroczystym dniu jeszcze przed wejściem do środka będzie chciał glanc poprawić, nie ma się co dziwić w taki dzień, więc kiedy już radni weszli do budynku, ich lakierki lśniły tak, że można się było w nich przeglądać, lśniły też wykrochmalone mankiety, lśniły świeżo wypucowane, ale nieco skonsternowane gęby.
Zdesperowany woźny biegał po sali, stroszył krzaczaste brwi i wymachiwał małym dzwoneczkiem, prosząc o spokój. Przed wojną oraz podczas okupacji też tak robił i pomagało, ale teraz panował dużo większy rwetes i harmider. Szurają butami, krzesłami trzaskają, aż w uszach zgrzyta – panowie delegaci. Parkiet całkiem zedrą. Czy niepodległość musi się zaczynać od niszczenia parkietu?
Wreszcie delegaci zasiedli. Protokolanci w wyświechtanych tużurkach zatarli dłonie i w pełnej gotowości nachylili się nad arkuszami papieru. Jeden, bardziej od pozostałych nowoczesny, koncentrował się nad czarną maszyną do pisania. Wzroku nie podnosił. Miejsce zajął w pewnym oddaleniu i zachowywał się jak wirtuoz pianista, który już sobie taborecik podkręcił do odpowiedniej wysokości, już go podsunął jak należy, pośladki umościł, nerwowymi ruchami bioder poprawił to i owo, a kiedy się uspokoił, wzrokiem potoczył po klawiszach, mierząc się z nimi zuchwale. Jeszcze bladych rąk nie wzniósł, na kolanach je trzymał; minę miał przy tym srogą i skupioną, powieką ani drgnął. A przecież zaraz, gdy tylko zaczną gadać, ględzić i potoczyście przemawiać, wirtuoz protokolant przebudzi się z letargu. Wówczas… jak ruszy, jak się rozjuszy! Będzie stukał i łomotał, będzie uderzał rozszczekanymi czcionkami w biały arkusz wkręcony w wałek; litery, jak trampoliniści, będą wyskakiwać do góry, chować się, znowu wyskakiwać, a on to brzęknie dzwonkiem przy przesuwaniu wałka, to z furkotem wyciągnie kartkę, to wkręci szybko kolejną. I trach trach trachtrachtrach, suchy stukot, trachtrachtrach, przesunięcie wałka, dzwonek, następna linijka, nowy arkusz, i tak aż do samego końca obrad. Protokolanci wyrobnicy będą pisać ręcznie, owszem, nawet dość sprawnie, ale jednak w niczym nie będą przypominać pianistów, tylko Dyndalskiego z językiem na brodzie, mocium panie.
Patriotyczne dyktando czas zacząć.
Za stołem prezydialnym ktoś krzyknął:
– Niech żyje zjednoczona Polska!
Minęła sekunda i w sali gruchnęło:
– Niech żyje!
Otwarto okno na oścież, chociaż wiadomo, że z racji prawideł akustyki i tak niewiele można było usłyszeć na dworze, nawet gdyby pod budynkiem zebrał się tłum, który notabene się nie zebrał, ale nie ma się co czarować, że ktoś w połowie listopada będzie sterczał pod oknem magistratu w nadziei, że usłyszy coś, czego przez ponad sto dwadzieścia lat nie można było usłyszeć. Niemniej jakiś rozgorączkowany radny podbiegł do wysokiego okna, wspiął się na krzesło, wysunął łysą czaszkę na dwór i zawołał „Niech żyje Polska!”. Szybko i bezceremonialnie wciągnięto go za nogi do sali.
– Panie szanowny, to nie wiec, tylko sesja Rady Miasta.
– Zamykać okno, bo zimno leci!
Doprawdy trudno było zapanować nad emocjami, więc znów ktoś zawołał:
– Niech żyje Polska demokratyczna!
– Niech żyje!
Zerwał się z krzesła radny o płaskiej głowie i bladych źrenicach.
– Niech żyje Józef Piłsudski!
– Niech żyje!
– Co się tu wyrabia? – jeden z delegatów szepnął nerwowo do sąsiada. – Jaka znowu Polska demokratyczna?
– No, a jaka?
– Ja myślałem, że rząd będzie tworzyła Rada Regencyjna i że będzie panował król.
– Daj pan spokój z królem. Rada Regencyjna przekazała Piłsudskiemu naczelne dowództwo nad wojskiem. Jutro mu powierzą misję tworzenia rządu.
– A kto to jest Piłsudski?
– Brygadier Józef Piłsudski. – Sąsiad spojrzał na delegata ignoranta ze zdumieniem. – Będzie tworzył rząd.
– To może niech lepiej zostanie królem.
– Co też pan gada? Przecież tak nie można. Dobrze będzie, jak się z Polski uda zrobić republikę, ale ja się boję, że i z tego gówno wyjdzie, powiem panu uczciwie, jak delegat delegatowi.
– Panowie radni! Panowie radni! – przekrzykiwał ich przewodniczący, a woźny trząsł dzwonkiem, jakby wpadł w szał. – Upraszam o spokój i porządek, ponieważ my tu musimy uchwalić… ważną rezolucję…
Nikt go nie słuchał. Przewodniczący wzruszył ramionami, co za bezhołowie, mruknął i spojrzał bezradnie w kierunku swojego zastępcy, potężnego mężczyzny, który postanowił przyjść mu w sukurs i ryknął na całą salę:
– Rodacy! Odśpiewajmy MazurkaDąbrowskiego…
Wszyscy wstali, szurając krzesłami („Jezusie święty! Parkiet! Parkiet!”, spazmował woźny, zatykając uszy) i jednym głosem odśpiewali Jeszczepolskę. Ledwie ucichła pieśń, przewodniczący nakazał:
– Proszę usiąść i nie hałasować przez chwilę! Muszę panów poinformować, że w trybie natychmiastowym podjęliśmy decyzję, by zmobilizować Polską Organizację Wojskową…
– Zmobilizować!
– Zdemobilować! – zawołał cienkim głosem chudy delegat, który nie rozumiał trudnych słów, ale udzielił mu się ogólny entuzjazm. Na szczęście dla niego samego jego piskliwy głos nie przebijał się przez ogólną wrzawę, zresztą chodziło mu o to samo, co innym, tyle że piszczał coś przeciwnego.
– Zmobilizować! Tak jest! Niech żyje!
– Ciszej z tym niech żyje! – krzyknął zastępca przewodniczącego. – Pan przewodniczący ma głos.
Ten otworzył usta, ale zanim się odezwał, podszedł do niego woźny.
– Depesza. Z Warszawy.
– Dziękuję. – Przewodniczący odebrał kartkę i pomachał nią nad głową. – Rodacy – powiedział uroczystym tonem. – Właśnie nadeszły wiadomości ze stolicy.
Cisza się zrobiła jak makiem zasiał. Przewodniczący otworzył depeszę i zaczął czytać:
– Józef Piłsudski wystąpił w Warszawie na balkonie przed wiwatującym tłumem. Stop. – Zawahał się. Otarł czoło wyprasowaną chusteczką.
– I co powiedział?! – Sala tak się rozentuzjazmowała, że rozkołysana fala przeleciała po ludziach, a szyby zadygotały.
Przewodniczący czytał dalej mniej pewnym głosem:
– Ehm… Powiedział, że go boli gardło. Stop. I nie może przemawiać. Stop. I że bardzo przeprasza. Stop.
Jakiś leciwy delegat odwrócił się do sąsiada i mruknął z uznaniem:
– Patrz pan, jaki ten Piłsudski sprytny. Opłacała mu się awantura wojenna.
Tymczasem inny delegat, krewki człowiek, zerwał się tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się do tyłu.
– Pan kpi czy o drogę pyta, panie przewodniczący? – krzyknął purpurowy ze złości. – Piłsudski wystąpił na balkonie przed wiwatującym, patriotycznym tłumem w Warszawie i powiedział, że gardło go boli?
– Tak stoi w depeszy – stropił się przewodniczący i sprawdził jeszcze raz.
– I to ma być wiekopomne przemówienie? Stop, gardło mnie boli, stop? Tak będziemy wnukom przekazywać?
– Ale on nie powiedział, że stop gardło go boli stop. Powiedział tylko, że go gardło boli. I kropka.
– A co w takiej chwili kogoś obchodzi jego gardło?
Tego nie wytrzymał inny delegat.
– Cicho bądź, bałwanie! Przecież Piłsudski też człowiek. I ma prawo go gardło boleć!
– Ale chyba nie, do cholery, w takiej chwili!
Przewodniczący dał znak woźnemu, a ten zaczął wymachiwać dzwonkiem.
Uspokoili się.
Trzeba natychmiast, jeszcze dzisiaj, wybrać tymczasowego burmistrza. Proponuję kandydaturę pana inżyniera Mrokowskiego. Ktoś jest przeciw? Proszę, pan ma głos. Rozumiem. Już wyjaśniam, chociaż myślałem, że to już wytłumaczono. Oczywiście, że mowa jest o funkcji tymczasowej, na dwa miesiące, do jedenastego stycznia. Czy są jeszcze jakieś pytania? Nie widzę. Zatem przystępujemy do głosowania. Kto jest za? Raz, dwa, trzy… naście, dziękuję. Kto jest przeciw, raz, dwa, trzy, dziękuję, kto się wstrzymał, raz, dwa, dziękuję. Panie inżynierze, powierzamy panu funkcję burmistrza w tych trudnych, ale jakże obiecujących czasach i ufamy, itd. Panowie radni, dziękuję za zaufanie. Funkcję swoją obiecuję sprawować ku chwale ojczyzny i dla dobra miasta, tak mi dopomóż Bóg. Zdaję sobie sprawę z wyjątkowości sytuacji i rozumiem, że nie jestem przez panów obdarzony mandatem zaufania na całą kadencję, tylko na ten szczególny moment. Deklaruję więc, że władzę tymczasowego burmistrza będę dzierżył tylko przez dwa miesiące, po czym z urzędu ustąpię. Gabinet oddam, nowego burmistrza uszanuję, w paradę mu nie będę wchodził. Niech żyje niepodległa demokratyczna Polska! Niech żyje Józef Piłsudski!
Oklaski, oklaski.
Dziękuję.
Oklaski.
* * *
Patrzcie państwo, Polacy rozbrajają Niemców. Sztuka to może wielka nie jest, bo Niemcy na to pozwalają, ale nie wchodźmy w nieistotne szczegóły. Fakt jest faktem. Polacy. Rozbrajają. Niemców.
Ten oficer, który sobie tak żwawo poczyna na peronie, to podporucznik Eugeniusz Dąmbski. Oddelegowano go tutaj, bo choć młody, wielce się już zasłużył. Nie, nie dlatego, że hrabia. To, że hrabia powoduje może, że się nosi bardziej po pańsku, ale rozbraja z powodu udokumentowanego patriotyzmu. Kiedy młodzi ludzie tacy jak Emanuel Appel bestialsko pozbawiony zębów, Andrzej Neumann o nienagannym uzębieniu, panna Izabela, której dotychczas nie dałem nazwiska, co mogło mnie narazić na posądzenia o szowinizm, opiumista Tadeusz Meyerhold, Lech-Leszka ten judasz i Kowalczewski vel Siedlecki, który uciekł z parobkiem, zajmowali się głównie czczymi dysputami, młody Eugeniusz, którego żadne z nich nie znało, bo po pierwsze był za młody, a po drugie kształcił się w Szkole Handlowej w Będzinie, a nie w Sosnowcu jak ten Janek, którego wspomnieliśmy kilka razy i któremu też nie nadaliśmy nazwiska, ale akurat dlatego, że i tak wiadomo, jak ten Janek się nazywał (zaczynam mówić tak chaotycznie jak pan Ociepa, który nie jest może ważnym bohaterem, ale, moim zdaniem, sympatycznym, chociaż to nie znaczy, że chciałbym pleść tak jak on), w każdym razie młody Eugeniusz Dąmbski, zamiast gadać po próżnicy, pić piwo, zażywać opium i parać się sztuką, donosami bądź też rewolucją teoretyczną, wstąpił już w 1910 roku do „Orki”, tajnej organizacji młodzieżowej, a w roku 1912 zasilił szeregi Związku Strzeleckiego. Od dziecka zresztą był jakiś inny. Zamiast spać, ile wlezie, otwierał oczy o świcie i pytał zaniepokojony: „Dawno widno?”, bo bał się, że życie przesypia, chociaż miał może wtedy lat pięć albo sześć. A przecież dziecko hrabiowskie mogłoby sobie pospać do woli. Tymczasem nie, „dawno widno” go męczyło i zmuszało do działania. Wszystko to jednak miało miejsce przed 1913 rokiem, kiedy działo się to, co się działo i co zostało opisane w innej powieści, a mianowicie w Korzeńcu i dlatego nic nie wspominaliśmy o hr. Eugeniuszu Dąmbskim, tym bardziej że książka dotyczyła Sosnowca, a nie Będzina, gdyż Będzin wspomniałem bodajże raz czy dwa, a i tak tylko w kontekście Żydów i cholerycznego cmentarza, a nie w kontekście polskich tajnych organizacji patriotycznych. Potem to już wiadomo, co się działo w świecie. Hr. Dąmbski służył w Legionach Piłsudskiego i wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej, więc nic dziwnego, że teraz rozbraja Niemców na sosnowieckim dworcu.
Właśnie podchodzi do grupki pozbawionej broni, grupki, której pilnuje dwóch podoficerów z karabinami na plecach, a my się przyglądamy uważnie i patrzcie państwo, jakie dziwy, bo w jednym z tych podoficerów możemy rozpoznać Andrzeja Neumanna. Powiedziałem, że możemy rozpoznać, ale właśnie sobie przypomniałem, że nie napisałem, jak wyglądał. W każdym razie możemy i powinniśmy podkreślić (bo i jemu się coś należy za to, co przeszedł podczas wojny), że zeszpetniał, ale wyszlachetniał, jak mówi poeta, a pocieszające jest to, iż już wiemy, że przeżył wojnę i nie tylko ją przeżył, ale ewidentnie nie jest w carskiej armii, tylko w polskiej. Chociaż był na kilku polach bitewnych, teraz jest na dworcu w Sosnowcu i miewa się nieźle, tyle że dręczy go niewiedza w kwestii tego, co się stało z panną Izabelą, która nagle zniknęła w 1914 roku, bodajże 30 czerwca, tak mówił Tadeusz Meyerhold. Podoficer Neumann, czyli pan Andrzej, na razie nie wie nic więcej, ponieważ tylko raz przypadkowo spotkał Meyerholda na ulicy (ten to się naprawdę wywinął od wojny dzięki ojcu, spędziwszy minione lata w Zakopanem, gdzie tworzył arcydramat o Sosnowcu), ale wokół tyle się działo, że niewiedza, co się stało z panną Izabelą, dręczy pana Andrzeja jedynie w sposób przytępiony. Nie ma co udawać, że ktoś sakramencko cierpi, skoro nie cierpi, tylko go coś raczej przykro uwiera.
Są na świecie rzeczy niezmienne.
Na przykład, jak świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem, więc cholero, nie będziesz więcej pluł mi w twarz, ni dzieci mi germanił, ale przede wszystkim oddawaj karabin, bo on się przyda nowemu państwu polskiemu, które zamierza, rzecz jasna, miłować pokój, niech no tylko nieco okrzepnie, teraz jednak musi się na gwałt uzbroić po zęby. À propos zębów, wypadałoby zapytać, co się stało z Emanuelem Appelem, ale wyjaśnimy to w stosownym czasie, podobnie jak wszystko wyjaśnimy w stosownym czasie; gdybyśmy nie mieli takiego zamiaru, to byśmy nie siadali do spisania tej opowieści.
– Panie hrabio…
– Proszę do mnie mówić: panie poruczniku. Hrabią będzie mnie pan nazywał na salonach.
– Tak jest.
Tyle że Dąmbski nie mieszka na salonach. Dąmbscy mają tytuł, ale nie fortunę. Zamiast we dworze, mieszkają skromnie na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Kołłątaja 6. A gdzie to jest? No, jak to gdzie? Zaraz w prawo od Krzywej. Wie pan, gdzie na Krzywej jest redakcja „Iskry”? Wiem. To skręć pan w prawo i już jest Kołłątaja. Jakiego znowu Kołłątaja? Przecież to Mikołajewska. A widzisz pan, jak się świat jednak zmienił. Nie ma już żadnej Mikołajewskiej. Co nam Mikołaje? Proch, popiół, pył.
* * *
Na rogu Targowej i Modrzejowskiej zebrała się grupa Żydów. Było o czym rozprawiać, bo teraz dla sosnowieckiej braci mojżeszowej to już naprawdę na troje babka wróżyła. A jeśli na troje babka wróży, to Żyd rozdzieli włos na czworo. A jak się da, to na ośmioro. Była wojna, była okupacja niemiecka – wiadomo, nic dobrego to nie jest, bo zawsze trochę bieda przyciska. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pozwolono działać partiom, pozwolono robić wybory samorządowe. Skoro już tak na dobre wyszło, to trochę też na złe się obróciło. Ujawniło się bowiem z całą mocą, że nie ma wśród Żydów jedności. Ci z organizacji Agudas Izrael obnosili się w czarnych chałatach, chcieli żyć po staremu i nigdzie się nie zamierzali ruszać. Ich było w Sosnowcu najwięcej. Syjoniści z kolei chcieli wyjeżdżać i tworzyć państwo żydowskie w Palestynie. Tych było najmniej. Członkowie Bundu pragnęli socjalizmu, a jeśli się gięli w lewo, to jeszcze chętniej widzieliby rewolucję komunistyczną. Tych było całkiem sporo, ale nie tylu, ilu Żydów myślących ortodoksyjnie.
To wszystko za proste. Więc na przykład Żydzi z organizacji Mizrachi stanęli jedną nogą w ortodoksji, a drugą w Palestynie (tych było całkiem mało), podczas gdy ci z Poalej Syjonu stali jedną nogą w Palestynie, a drugą wdepnęli w socjalizm (tyle ich, co kot napłakał). A jak już się wydawało, że każdy znalazł swoje miejsce, to ci, co się podzielili, znowu się rozszczepili, aż nie dało się więcej dzielić. No więc było, oj było o czym rozprawiać.
Jedność przejawiała się tylko w tym, że wszyscy Żydzi mieli czarne buty, choćby nie wiem, jak czerwone mieli poglądy.
W czasie wojny niektórzy wyjechali do Prus, ale na ich miejsce przyjechali biedacy z Galicji, więc w liczbach ledwie drgnęło. Tyle że Żydów bardziej obrotnych i zamożniejszych zastąpili ubożsi i bardziej zastraszeni, tacy co mieli warsztaty produkcji świec, kredy, papierosów, ćwieków, chałwy, mydła, szydła i powidła – a jakże, producenci sklejek, desek i beczek, handlarze kapustą i jajkami.
– I co teraz będzie? – najbardziej niepokoił się pewien chudy dzierżawca. Dostał grunty w zastaw od Polaka, który wszystko przebisurmanił i wyjechał Bóg raczy wiedzieć gdzie.
– Była granica i jest granica. Jakoś przetrwamy – powiedział uspokajającym tonem szanowany przez wszystkich fryzjer, pan Hersz Krawiec.
Bo to było tak: jeśli się szło na ulicę Dekerta do Krawca, to znaczy, że się szło do fryzjera, a jeśli ktoś chciał do krawca, to trzeba było iść do Guzika. Sosnowiec nigdy nie słynął jako miasto prostych zależności.
– Ale była Rosja, a teraz nastanie Polska. Więc czy to dla nas lepiej, czy gorzej? – zapytał Cunderman. Trzymał pod pachą kurę, która nerwowo rozglądała się dookoła. Teraz przekrzywiła małą głowę, jakby sama chciała znać odpowiedź na to podstawowe pytanie.
– I mieliśmy dwie granice, a została jedna – dodał niepewnie Cukierman.
Grupa ta rozprawiała, stojąc w półkolu wokół taboretu starego Kerszenblata, który siedział z trąbką przy uchu, ze skupioną miną, i próbował wyłapać to i owo, przesuwając całe ciało i kierując trąbkę w kierunku najgłośniejszych rozmów. Rozchylał przy tym bezzębne usta i szeroko otwierał oczy, ale i tak niewiele słyszał.
– Ludzie zostali ci sami – powiedział ktoś uspokajająco.
– Nie do końca, bo wyjechali kozacy i urzędnicy rosyjscy, a zostali Polacy – Cunderman obstawał przy swoim. Kura się z nim zgadzała.
– E, jakoś to będzie przecież. Nie z takich opresji Żydzi wychodzili. Poza tym polscy urzędnicy nie muszą okazać się gorsi niż rosyjscy.
– Tego nikt nie przewidzi. Nawet pan Kerszenblat nie pamięta czasów, kiedy rządzili polscy urzędnicy.
– Trzeba do rady miasta wybrać jak najwięcej Żydów, żeby pilnowali sprawiedliwości.
– Ale czy Polacy nas dopuszczą? – Moszek Cywan kręcił głową z powątpiewaniem.
– Muszą dopuścić. W końcu też jesteśmy obywatelami. W zeszłym roku w wyborach Herman Berniker wszedł do rady.
– Ale to było za Niemców, a teraz ogłoszą nowe wybory. Polacy pamiętają, że jak w tysiąc dziewięćset czternastym roku Niemcy wchodzili do miasta, to Żydzi ich witali chlebem i solą.
– Żydzi z Będzina też tak robili. Co w tym było złego? Piłsudski z Niemcami nie trzymał?
– Lepiej do Palestyny jechać, nowe państwo żydowskie budować – ktoś powiedział. – Chaim Bialik w każdym razie tak radzi.
– Wolna droga – zaperzył się inny. – Chaim Bialik jeździ tylko między Odessą a Warszawą, nie widzę, żeby się wybierał do Palestyny.
Pokiwali głowami, pomruczeli.
– Ale to może dobrze, że nastanie jakiś porządek, bo ostatnimi czasy bandytyzm tak się szerzy, że to przechodzi ludzkie pojęcie. Wieczorem z domu nie można wyjść.
– W Kazimierzu powstał komitet obywatelski. Ludzie sami muszą się chronić przed szumowinami. Policja z niczym nie daje sobie rady. Zresztą kto wie, czy w ogóle jest jeszcze jakaś policja? Ile można taki chaos wytrzymać? Dla interesów nic gorszego nie może być.
Pokiwali głowami.
– No i robotnicy nie pracują, tylko manifestują. To się musi skończyć. Górnicy cały październik strajkowali. Do czego to podobne?
– Żądali zakończenia wojny.
– Przecież się zakończyła.
Pokiwali głowami. Pomruczeli.
– A Niemcy uciekną?
– Połowa ucieknie, a połowa zostanie. Zostaną ci, co mają tutaj fabryki.
– No to ja myślę tak: jeśli wszyscy Rosjanie uciekają, a Niemcy w połowie wyjeżdżają, a w połowie nie, to Żydzi niech tu na razie zostaną.
– A jak przyjdą bolszewicy?
– Jak przyjdą bolszewicy, to się będziemy wtedy zastanawiać, a na razie nie przyszli.
Jakiś młodzieniec z Bundu parsknął, ale nic nie powiedział.
Pokiwali głowami. Pomruczeli.
– Bo Niemcy już nie wrócą, prawda?
– Może wrócą, może nie. Zresztą kto jak kto, ale Niemiec Żydowi krzywdy nie uczyni.
Pokiwali głowami i rozeszli się.
Na rogu Modrzejowskiej i Targowej zostało tylko parę osób. I tak się akurat składa – chociaż nikt o tym nie wiedział – że był w tej grupce zabójca Alojzego Korzeńca. Balansował na górnym szczeblu drabiny i mocował nad sklepem szyld z naprędce wymalowanym napisem: „CUKIERИIA”.
– Źle napis. Źle „N” – powiedziała czternastoletnia Ryfka Zygielbaum stojąca na ulicy wśród gapiów.
Zabójca Alojzego Korzeńca ostrożnie zszedł z drabiny, szczebel po szczeblu, i zadarł głowę do góry.
– Faktycznie. Trzeba będzie poprawić.
* * *
Janek chodził po pokoju redakcyjnym pana Waleriana w rozpiętej popielatej marynarce i w krawacie zawadiacko poluzowanym pod szyją.
– Nie biegaj tak, bo mi się w głowie kręci.
– A wie pan, co robiłem wczoraj i dzisiaj z chłopakami?
– Nie mam pojęcia. Ale cokolwiek byś robił, to nie powód, żeby mnie mdliło.
Janek zatrzymał się.
– To panu powiem… rozbrajaliśmy niemieckie wojsko!
– Hmm…
– Tak! Rozbrajałem Niemców! I byłem na drodze szopienickiej. Wie pan, co tam się dzieje?
– Wiem. Jestem dziennikarzem.
– Polacy ustawili posterunki graniczne. Biało-czerwone flagi…
– Widziałem. Oglądałem to dzisiaj.
– Ja też. Niemców już nie ma.
– Niemieckie wojsko wycofuje się na Śląsk i zabiera ze sobą broń.
– Jaką broń? Przecież ich rozbroiliśmy.
– Wszystkich?
– Wiadomo, że wszystkich nie, ale paru się rozbroiło. Ależ to było! – Janek zachichotał. – A pan się nie cieszy?
– Bardzo się cieszę. – Pan Walerian zakasłał. – Ale też trochę się martwię, co z tego wyniknie. Gdyby ustawiono słupy graniczne, a potem miałby być spokój, to chwała Bogu, ale ja widzę, Janek, że ludzie plądrują, i że porządnych Niemców krzywdzą, kradną w sklepach. Tak nie powinno być.
– Ale oni sobie zasłużyli.
– Posłuchaj, ja to wiem lepiej niż ty. To ja trzy lata przesiedziałem w obozie jenieckim i straciłem zdrowie. Ale znam też Niemców, tu w Sosnowcu, którzy są porządnymi ludźmi i bardzo by się w wolnej Polsce przydali. Wypędzenie ich stąd to nie jest najlepszy pomysł, rozumiesz mnie?
– Nie bardzo. Panie redaktorze, teraz wreszcie będzie Polska!
– Tak, ja wiem. A ty zostaniesz śpiewakiem.
Janek znowu się roześmiał.
– A pan raczej nie zostanie pruskim jenerałem.
– Po pobycie w Havelbergu zrezygnowałem.
– Mnie z kolei mówił taki jeden rudy Kazik, że mu ktoś mówił, chyba taki jeden Jacek, że mu mówił Heniek Kuroń, ja go mało znam, ale, no, że on wczoraj wszedł przez okno z kolegą na wartownię i rozbroili niemieckich więźniów…
– Jakich znowu więźniów?
– No, nie więźniów, tylko chciałem powiedzieć – żołnierzy niemieckich.
– A ile ma lat ten bohaterski Heniek?
– Chyba trzynaście.
– I Niemcy dali się rozbroić?
– Pewnie. Oni się chętnie rozbrajają.
– Pozory.
– Żeby pan widział, jakie miny mieli dzisiaj rano. Byłem ja – uderzył się z dumą w pierś – czyli zastępowy i czterech chłopaków z piątej klasy. Dopadliśmy pruską wachę w fabryce Lamprechta, dziewięciu landszturmistów. Staję przed nimi i oznajmiam, że w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej żądam oddania broni.
– No, no.
– Pan się ze mnie śmieje?
– Ależ skąd. Tylko młodszego brata w to nie wciągaj.
Janek zignorował tę uwagę.
– Aha, ktoś mi mówił, że państwo polskie będzie dawało medale za rozbrajanie Niemców i Austriaków. Myśli pan, że to prawda?
– Nie wiem, Janek. Sądzisz, że ktoś to wszystko kontroluje? A przy okazji, co zrobiłeś z bronią?
Chłopak zawahał się.
– No, na razie ją trzymam, ale oddam, bo wie pan, trochę tego nazbieraliśmy. Karabiny, sporo amunicji, granaty… Oddam, jak się rozbrajanie skończy.
– A teraz gdzie ją masz?
– Eee, w piwnicy.
– W piwnicy broń zawilgnie.
– Niech się pan nie obawia. Byliśmy u Białasa[1] w składzie i pytaliśmy, jak broń przechowywać. Trzeba każdą sztukę owinąć w czystą szmatę, co parę dni czyścić i oliwić.
– A oliwy tyle masz?
– Można używać oliwy do maszyny do szycia.
– Chyba matce nie będziesz podbierał?
– Nie wystarczyłoby tego, co matka ma. – Janek roześmiał się. – Białas nam sprzedał bańkę.
– A ojciec wie, że masz w piwnicy arsenał?
– Ojciec, ojciec, co mnie pan ciągle ojcem straszy? Ja już jestem dorosły. Mam zresztą zamiar wstąpić do wojska, jak tylko nadarzy się okazja.
Redaktor Monsiorski roześmiał się.
– Może skończ najpierw naukę.
Janek poczerwieniał.
– We wrześniu napisałem do szkoły meldunek z prośbą o urlop.
– O co?
– O urlop. Bezterminowy. No tak. Wie pan, ile ja mam w ogóle obowiązków? Tego wszystkiego nie da się pogodzić! Szkoła do drugiej, od trzeciej do piątej udzielam lekcji, wieczorem prace domowe, w dodatku ojciec chce, żebym mu pomagał w piekarni, a jeszcze śpiew, gra na skrzypcach, działalność patriotyczna… nie mam czasu na szkołę… A tak w ogóle, to muszę już iść.
– Ba! – powiedział tylko pan Walerian.
Ledwie za Jankiem drzwi się zamknęły (wydoroślał chłopak!), do gabinetu wcisnął się pan Klaja w poplamionym błękitnym fartuchu, nadal wątły i drżący, nieodmiennie epatujący swym błękitnym ołowicowym uśmiechem. Wsunął się przez półprzymknięte drzwi cicho, jak kot. Szkoda wielka, że drzwi nie lubił szeroko otwierać, a usta, owszem.
– No, co tam ciekawego?
– Panie redaktorze… ja już tyle lat u pana pracuję, no i bardzo dobrze mi jest, nie narzekam, ale właśnie tak sobie odkładałem pieniądze, ciułałem grosz do grosza i trochę się kapitalik uskładał, hm, hm…
Redaktor Monsiorski spojrzał na niego z uwagą, ale nic nie powiedział. Klaja chrząknął i mówił dalej:
– Tak sobie zawsze marzyłem, że jak mi zdrowie nie pozwoli tak dużo pracować i jak się trafi okazja, i jak się już ten kapitalik uzbiera…
– Przejdźże pan do rzeczy – zniecierpliwił się redaktor Monsiorski.
– …no więc takim moim marzeniem było, żeby na stare lata otworzyć malutką odlewnię czcionek… – Zawiesił głos, ale pan Walerian nadal o nic nie pytał, tylko wpatrywał się w zecera. Klaja wbił wzrok w podłogę i mówił cicho dalej: – Znalazłem lokalik koło kościoła Wniebowzięcia, wie pan, tam przy tych żydowskich sklepikach, pod schodami. Pomieszczenie niewielkie, ale nada się w sam raz. Z moją starą byśmy siedzieli razem i odlewali czcionki. – Uśmiechnął się zakłopotany. – Zawsze chciałem z nią pracować, a nigdy nie było okazji.
– Ręczny skład i odlew?
– Ręczny.
– W dzisiejszych czasach? Panie Klaja, nie zrobisz pan na tym żadnych pieniędzy. Tylko maszynowo…
– Wiem, panie redaktorze, ale ja nie dla pieniędzy. Ja marzenie takie miałem, żeby sobie ładne czcionki odlewać… bez pośpiechu, bo już mi sił do pośpiechu gazetowego brakuje, świat pędzi, ja nie nadążam, rozumie pan… Te materiały na jedynkę, to wszystko za szybko, a czcionki odlewać, koło starej siedzieć…
– I dalej chce pan… w ołowiu?
– No, jakoś ja tak już muszę w tym ołowiu.
– Może lepszy byłby interes, gdyby pan żołnierzyki ołowiane produkował…
– Panie redaktorze! – Klaja zatrząsł się z oburzenia.
– No, no, nie chciałem panu ubliżyć, tylko naprawdę zysk byłby większy.
– Ale ja nie dla pieniędzy…
Redaktor Monsiorski milczał przez chwilę, a potem westchnął.
– Dobrze, panie Klaja. Nie ukrywam, że będzie mi ciężej, jak pan odejdzie, bo, hm… dobrze się z panem pracuje, zna się pan na tej robocie i chociaż, hm… czasami na pana pohukiwałem, to…
– Niechże pan już nic nie mówi. – Zecer pociągnął nosem.
– No, ale chyba nie odejdzie pan tak od razu, co? Bo tych paru młodych trzeba by jeszcze podszkolić, poza tym będę musiał znaleźć kogoś doświadczonego na pana miejsce.
– Panie redaktorze, przecież bym po tych wszystkich latach nie zostawił roboty z dnia na dzień. Myślałem, że może od nowego roku? Ja bym sobie do tego czasu wszystko przygotował i sporządził katalog, wie pan, wzory czcionek, winiet i różnych zdobień. Taki katalog dla drukarzy i wydawców, żeby wiedzieli…
– Dobrze. Panie Klaja, to jest uczciwe postawienie sprawy, bo daje mi trochę czasu. Widzę, że pan wszystko przemyślał.
– No, no… – Klai zatrzęsła się broda, ale może to od ołowicy. Przy nim trudno było powiedzieć coś na pewno.
– Jak pan zrobi ten swój katalog, niech mi pan da jeden. Może i ja bym czcionki kupił?
– A przydałoby się panie redaktorze, przydało. Nie tyle ze względu na mnie, ile na gazetę, bo wszystko wysłużone, wybite, wytłuczone do niemożności… No to ja już sobie pójdę. Robota niby nie zając, ale…
I zniknął za drzwiami.
Pan Walerian pokręcił głową. Żeby aż tyle spraw w jeden dzień się pomieściło. Jaki pojemny dzień, choć krótki.
* * *
Kiedy podporucznik Dąmbski wracał do domu, z bramy przy Krzywej 1 wyszedł mężczyzna w kapeluszu i długim płaszczu. Podporucznik ukłonił mu się grzecznie.
– Dobry wieczór, panie redaktorze.
Pan Walerian uniósł dłoń do kapelusza.
– Dobry wieczór, panie hrabio. Już po służbie?
– Tak jest. Ledwie idę, taki jestem zmęczony.
– Bo i odpowiedzialność na panu ciąży wielka.
– Właśnie. Czasami się pod nią naprawdę uginam. – Podporucznik uśmiechnął się. – I ciągle mi coś nowego dokładają, tak jakbym miał mało na głowie.
Gałęzie drzew, czarne żyły na tle granatowego nieba, poruszały się lekko. Od czasu do czasu spadały małe postrzępione listki, których czerwonej barwy teraz nie można się było nawet domyślić. Pod stopami – suchy, jesienny szelest. Okna domów – prostokątne blaski na tle ciemnych murów.
– Mają do pana zaufanie. – Redaktor Monsiorski zakaszlał.
– Pan wciąż nie całkiem zdrów. Nie powinien pan w taką porę na dwór wychodzić.
– Nie, to nic. To od dymu. Lekarze mówią, że już wszystko dobrze. W redakcji dzisiaj nie kaszlałem wcale.
– Listopadowe wieczory… i ten zaduch wszędzie. Nie powinien się pan przemęczać.
Redaktor Monsiorski machnął tylko ręką.
– A cóż to nowego panu dołożyli?
– Dzisiaj się dowiedziałem, że mam być komendantem policji…
– O, to powinszować! Strach będzie się do pana odezwać.
– No wie pan? Przecież my tu prawie po sąsiedzku, a poza tym ja myślę, że przy odbudowie kraju musimy ręka w rękę iść, nowe władze polskie i prasa… A robi się niewesoło. Podobno wczoraj na wiecu w teatrze robotnicy poparli utworzenie Rad Delegatów.
– Tak, wiem. A w kopalni Renard zainstalował się uzbrojony oddział Czerwonej Gwardii. Mają broń, bo poodbierali Niemcom. Żądają od Rady Miasta pięciu tysięcy marek na utrzymanie.
– Myśli pan, że Rada im da?
Redaktor Monsiorski zastanawiał się przez chwilę.
– Myślę, że da.
– Żartuje pan. – Dąmbski uniósł brwi.
– Rada będzie się bała wystąpień, więc da gwardii pieniądze, żeby dodatkowo nie prowokować robotników.
– Jezus Maria, w jakich my czasach żyjemy. Ledwie się wojna światowa skończyła, a już się szykuje rewolucja.
– A co gorsza, na wschodzie Ukraińcy wzięli Przemyśl. – Pan Walerian pokiwał głową.
– Odbity. – Dąmbski machnął ręką. – Zresztą nam tutaj nie Ukraińcy ważni, tylko Niemcy.
Młody podporucznik nie miał racji. Politycy w Warszawie, Krakowie i we Lwowie kierowali wzrok niemal wyłącznie na wschód. Na zachód wzrok kierował tylko orzeł na polskim godle.
– Daj Boże, żeby spokój był – powiedział redaktor Monsiorski.
Dąmbski pokręcił głową.
– Należy wykorzystać słabość Niemców, bo nie będą wiecznie na kolanach.
Pan Walerian spojrzał na niego pytająco, więc Dąmbski wyjaśnił:
– Trzeba coś ze Śląskiem zrobić.
– Cóż my możemy ze Śląskiem zrobić, skoro nawet nie wiemy, co z nami będzie?
– Polacy już się tam organizują, powstają Rady Ludowe, sytuacja w miastach jest coraz bardziej napięta. Śląsk należałoby jak najprędzej przyłączyć do Polski.
– Śląsk do Polski? – Redaktor Monsiorski uniósł brwi. – Cały?
– Niecały…
– No to skąd dokąd?
– Hm… w tej chwili nie odpowiem panu na to pytanie, ale…
– Mnie się to wydaje niemożliwe…
– A rewolucja bolszewicka w Rosji wydawała się panu możliwa?
– Też nie.
– A widzi pan.
– Powiem panu, poruczniku, co mi mówi intuicja. Otóż, Niemcy, nawet przegrani, są dziesięć razy silniejsi niż wygrani Polacy. Lepiej, żebyśmy w euforii o tym nie zapominali.
Dąmbski zmarszczył czoło.
– Pan może tak mówić jako cywil. Gdybym ja tak mówił, to byłaby zdrada stanu.
– Doceniam pana postawę. Ale boję się, że sami nie wiemy, czego chcemy, tak się zachłystujemy dzisiejszą sytuacją. Tymczasem gdzie jest ten nasz kraj? Gdzie są jego granice? Czy istnieją traktaty, które regulują, gdzie się Polska będzie zaczynać, a gdzie kończyć? A to rozbrajanie Niemców, z całym szacunkiem. Przecież oni oddają tylko starą broń. Więc my się zbroimy w to, czego oni nie chcą. To czego potrzebują, już dawno przerzucili na Śląsk.
– My potrzebujemy broni natychmiast. Wszystko się przyda. Chodzi o morale.
– Ja wiem. U nas zawsze o to chodzi.
– Więcej optymizmu, panie redaktorze, więcej optymizmu.
Dobre sobie. Redaktor Monsiorski zaniósł się kaszlem. Optymistami mogą być żywi, a nie umierający, pomyślał.
To nie było tak, że pan Walerian w ogóle nie zamierzał się oświadczyć. Nawet o tym poważnie myślał. Ale co z tego, kiedy wówczas, latem 1914 roku, wszystko sprzysięgło się przeciw jego ewentualnym planom matrymonialnym. Od razu po żałobie pani Jadwigi Korzeniec nie wypadało wyskakiwać z małżeńską ofertą. A potem sprawy potoczyły się tak szybko, że po pamiętnym dniu, w którym dokonano zamachu na arcyksięcia Ferdynanda, redaktor Monsiorski widział się z Jadwigą zaledwie kilka, no może kilkanaście razy, po czym go aresztowano i wywieziono do obozu jenieckiego.
Ale po kolei.
W lipcu 1914 roku pan Walerian dwukrotnie jeszcze szedł do rzeźni miejskiej. Był pewien, że jeśli gdzieś znajdował się klucz do rozwikłania tajemnicy śmierci Alojzego Korzeńca, to właśnie tam. A dokładniej, klucz ten dzierżył zarządca rzeźni, Eustachy Goździk, w swoich zakrwawionych dłoniach.
Podczas pierwszej wizyty pan Walerian nie znalazł dość odwagi, by wstąpić do środka. Stał na zewnątrz, niezdecydowany.
– Pan kogoś szuka? – zagadnął go przechodzący obok pracownik w poplamionym fartuchu.
– Nie. Rozglądam się tylko.
Masarz skinął głową, nic nie powiedział i zniknął za drzwiami. Pan Walerian za późno zrozumiał, że tamten natychmiast doniesie dyrektorowi, że ktoś niepowołany kręci się koło rzeźni. Chwilę później przez uchylone drzwi wyjrzały dwie głowy: owego pracownika i Eustachego Goździka. Redaktor Monsiorski odszedł szybkim krokiem, ale był niemal pewien, że dyrektor nie tylko go dostrzegł, ale i poznał.
Pan Walerian doszedł do wniosku, że nie będzie się więcej sprawą morderstwa Korzeńca sam zajmował i ruszył do Zarządu Policyjnego przy Iwangrodzkiej. Ale rosyjska policja akurat się pospiesznie ewakuowała, ponieważ lada dzień oczekiwano wkroczenia Niemców do Sosnowca. Znajomy redaktora z cyrkułu, sekretarz komisariatu, pan Julian Bukko, wpuścił gościa do gabinetu. Siedziało tu trzech podpitych mężczyzn: policmajster Bocheński, komisarz Mazur, trzeciego zaś pan Walerian nie znał. Zanim gość mógł wyjaśnić, z czym przyszedł, sekretarz powiedział niepewnym głosem:
– No, my już, jakby to powiedzieć, niezbyt służbowo.
– Widzę, panie Julianie.
– Pan chyba rozumie, dlaczego tu siedzimy i pijemy wódkę…?
– Domyślam się.
– Aha, panowie się znacie?
– Pana policmajstra znam i pana komisarza również. Ale chyba nie mam przyjemności… – zaczął redaktor Monsiorski, ale nie dokończył.
– Pozwólcie, panowie, że was sobie przedstawię: pan redaktor Walerian Monsiorski z „Iskry”, pan Piotr Bławatskij, dyrektor komory celnej w Granicy. A właściwie powinienem powiedzieć, dyrektor komory celnej na dzień przed ewakuacją.
Skinęli głowami.
Policmajster Bocheński, zwalisty brodacz, który dotąd siedział za stołem nieruchomo jak posąg, uderzył wielką dłonią w pierś i huknął tubalnie:
– A ja mam zaszczyt i honor być ostatnim policmajstrem Zarządu… Jak pan uważa, redaktorze… czy możemy panu w czymś pomóc, nawet jeśli pozabijało się od wczoraj pół miasta, o czym nam nic nie wiadomo?
– Nie, nie.
– Jeśli pan szuka policjantów chętnych do pracy, to przyszedł pan za późno. Ale jakby się pan chciał z nami napić na pożegnanie…
– Dziękuję, ale…