Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Preriowe kotlety i zakonnica w kaloryferze; obiad pod domem Tomka Sawyera i złote umywalki Elvisa; Nowy Jork Klasztorny i Płaska Nebraska; ucieczka przed mormonami, i Wielka Nierządnica – o tych oraz o wielu innych obliczach Ameryki roku 2001 opowiada ta książka. Dziennik, zapis podróży, esej – lekko, dowcipnie, inaczej niż zazwyczaj o Stanach Zjednoczonych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cholera, przestraszyłem się, że już nie żyję. A ja po prostu byłem w Nebrasce.
Gene Hackman w filmie Bez przebaczenia
To miała być (i była) moja pierwsza wizyta w USA, w dodatku długa (ponad dziewięć miesięcy). Nie chciałem jechać ani do Nowego Jorku, ani do Chicago, ani tym bardziej do Los Angeles. Chciałem jechać do Nebraski, chociaż trudno było mi wytłumaczyć Komisji Fulbrighta, dlaczego akurat tam. Nie potrafiłem przekonać jej przedstawicieli przez dwa lata, udało mi się, z niejakim trudem, w roku trzecim. W Nebrasce miałem dobrego kolegę, to jedno, ale kolegów miałem w różnych miastach. Drugi i dużo ważniejszy powód był taki, że na ogół nikt nie wybierał się do Omaha prowadzić badania. Dla Komisji Fulbrighta była to poważna przeszkoda. Dla mnie wręcz przeciwnie.
Chociaż ta książka powstała niejako na marginesie mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, w czasie którego studiowałem obszerne relacje z ekspedycji Lewisa i Clarka oraz wypraw Alexandra von Humboldta, pragnę w tym miejscu podziękować Fundacji Fulbrighta, ponieważ gdyby nie wysłała mnie w celach naukowych, to nie pisałbym tego dziennika. Chcę też podziękować za gościnność i opiekę mojemu przyjacielowi, profesorowi Gregowi Zachariasowi, dyrektorowi Centrum Studiów nad Twórczością Henry’ego Jamesa.
Po latach przejrzałem ówczesne zapiski, opracowałem i przedstawiłem mojemu Wydawnictwu, które znało mnie jako autora trylogii sosnowieckiej. Wcale nie byłem pewien, czy zechce zaryzykować opublikowanie mojego dziennika. A jednak zaryzykowało. Bardzo za to dziękuję.
Czytelnicy mogą się zdziwić, że w tekście używam takich terminów, jak „Indianie” czy „Eskimosi”, mimo że zawodowo zajmując się literaturami postkolonialnymi, wiem, iż te sformułowania nie są dzisiaj powszechnie akceptowane. Jednak dziennik był pisany w roku 2001, a nie w 2016. Gdybym go zmienił i dostosował do obecnie funkcjonujących w dyskursie akademickim czy publicystycznym wyrażeń, wówczas nie byłby to zapis mojego ówczesnego pobytu w USA, tylko ukłon w stronę dzisiejszych zasad. Postanowiłem więc zostawić wszystko bez zmian.
Młodszym Czytelnikom winien jestem jeszcze jedno wyjaśnienie. W kilku fragmentach tych zapisków wyrażam obawę, że utknę w jakimś miejscu, w którym nie będę w stanie uzyskać pomocy. Dzisiaj – wiadomo – można dzwonić skądkolwiek. Jednak w roku 2001 przenośne telefony nie były w powszechnym użyciu, a ja osobiście pomysł podróżowania z komórką uznawałem za fanaberię i przejaw snobizmu.
15 stycznia 2001 – poniedziałek
Sosnowiec, Warszawa, Amsterdam, Minneapolis i wreszcie Omaha. Większą część podróży odbywałem nocą, dopiero z Minneapolis do Omaha leciałem nad prerią w jaskrawym świetle dnia. Pode mną wielka biel, nic więcej. Myślę: chmury – normalna sprawa. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że przecież jest bezchmurny dzień, a to, co widzę w dole – jak okiem sięgnąć – to śnieg, a nie złudna niebiańska posadzka z obłoków.
Mój kolega Greg, elegancko odśnieżony, zmaterializował się na lotnisku, mój bagaż – nie. Spodziewałem się tego, bo walizkę powinienem był odebrać w Minneapolis, a już tam jej nie było. Greg nie przejął się faktem, że nie mam bagażu. Dziwne.
Wychodzimy z lotniska. Mróz, lodowate powietrze, przenikliwy wiatr. Malutkie igiełki kłują bezlitośnie twarz i topią się na policzkach. Tego właściwie też się spodziewałem, ale człowiek zawsze liczy na meteorologiczny cud.
Greg zaprosił mnie do restauracji, gdzie serwują steki. Podobno te z Omaha są słynne na cały świat. No nie wiem. W Sosnowcu o nich nie słyszałem. Poza tym co mnie w tej chwili obchodzą preriowe kotlety? Chcę odzyskać walizkę, tam jest wszystko, co mam, a i tak zabrałem ze sobą niewiele.
– Posłuchaj – mówi Greg – nawet w Europie, w Barcelonie, wyobraź sobie, w samej Barcelonie, w takim modnym mieście, że w ogóle nie ma modniejszego… chyba… w najlepszych sklepach mięsnych chwalą się, że mają wołowinę z Omaha.
Nie potrafię wzbudzić w sobie entuzjazmu dla tej informacji.
– Naprawdę. Niedaleko kościoła Sagrada Familia jest taki sklep. Widziałem na własne oczy.
– Poważnie? – mruknąłem. Jeśli rozmowy w Nebrasce będą dotyczyły głównie jakości wołowiny, to ciężko mi tu będzie wytrzymać prawie dziesięć miesięcy.
Greg dostrzega wreszcie, że jestem w marnej kondycji. Tłumaczę to zmęczeniem i faktem, że z Polski wylatywałem mocno przeziębiony. Wszystko to jest zgodne z prawdą.
W końcu trafiam do domku gościnnego uniwersytetu. A właściwie chatki. Wydaje mi się to bez znaczenia. Chcę spać. Cała reszta jutro.
Jednak jest problem. Centralne ogrzewanie tak trzaska i strzela, jakby wszyscy potępieńcy walili w kaloryfer. Mowy nie ma, żebym tu usnął.
16 stycznia – wtorek
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jestem u jezuitów. Domek gościnny, a raczej mikroskopijny pokoik z łazienką stanowi przybudówkę kaplicy, a ta z kolei jest przybudówką większego Creighton House, który zbudowano w 1915 roku jako przystań dla samotnych kobiet przyjeżdżających z okolicznych farm do miasta w poszukiwaniu pracy. W 1972 Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej wynajęło budynek na dom dla seminarzystów. Uniwersytet Creightonów przejął go dopiero w 1989 roku. Dowiedziałem się przy okazji, kim byli bracia Creightonowie. Pochodzili z Ohio. W czasie wojny secesyjnej ciągnęli linię telegrafu przez prerię, a później zajmowali się jeszcze innymi, równie ważnymi dla okolicy sprawami.
Z mojego pokoju wychodzi się na korytarzyk, z którego można bocznymi drzwiami dostać się do kaplicy. Poszedłem tam. Pusto, echo niesie. W oknach witraże przedstawiające kolorowe figury geometryczne. Usiadłem w drewnianej ławce. To bardzo dziwne uczucie mieć kaplicę tylko dla siebie o każdej porze dnia i nocy. Kaplicę, do której można przyjść w kapciach. Prawdopodobnie w ten sposób nawet z człowieka mało wierzącego da się uczynić człowieka rozmodlonego. Bo skoro kaplica jest dwa metry od sypialni, to wręcz nie wypada z niej nie skorzystać. To tak jak w Finlandii, gdzie przy pokojach gościnnych są sauny. I też głupio by było ich nie wykorzystywać.
Siedzę skurczony w ławce i wpatruję się w barwne refleksy witrażowych okien. Pomodliłem się żarliwie o to, żeby znalazła się walizka z moim doczesnym dobytkiem i wróciłem do pokoju. Pół godziny później zadzwonił Greg. Mój bagaż jest już na uczelni. Poczłapałem znów do kaplicy, bo wypadało podziękować za tak błyskawiczną interwencję. Przemknęła mi przez głowę myśl, że naprawdę bardzo łatwo można się wciągnąć w takie załatwianie spraw.
Jet lag jest przereklamowany. Wydaje mi się, że człowiek funkcjonuje jednak według słońca, a nie według zegara.
17 stycznia – środa
Jet lag bynajmniej nie jest przereklamowany. Jest po siódmej wieczorem i pęka mi głowa. Poza tym nadal mocno kaszlę. Mieszkania jeszcze nie znalazłem, za to złożyłem podanie o social security number. W Ameryce jest to ważniejsze od wynajęcia mieszkania, chociaż nie bardzo wiem dlaczego.
Gabinet, który przydzielono mi na uczelni, okazał się klitką nieprawdopodobnie zagraconą rzeczami niejakiego doktora Churchilla, który w tym semestrze przebywa na urlopie i zgodził się oddać swój pokój gościowi z dalekich stron. Nie widziałem doktora Churchilla, ale powiedziano mi, że to weteran wojny wietnamskiej. Ma za sobą dwa nieudane małżeństwa; w obu przypadkach kobiety zostawiły go z potomstwem. W sumie wychował więc i wychowuje nadal… pięcioro dzieci. Z tapety jego komputera straszą odgłosy dżungli. Za każdym razem, kiedy klikam myszką w ikonę na ekranie, rechoczą z głośników tropikalne ropuchy, krzyczą w gęstwinie lian monstrualne ptaszyska, wpijają się we mnie wyłupiaste oczy ukryte w labiryncie zarośli. A jeśli rozejrzeć się po pokoiku, można odnieść wrażenie, że nie minęła jeszcze era hippisów i fascynacja Indiami, tak charakterystyczna dla lat sześćdziesiątych. Mój gospodarz zastygł w tamtych czasach i jeszcze nie wrócił z Wietnamu. Zapewne nigdy nie wróci. Ponieważ zaś pokój doktora Churchilla znajduje się w budynku Hitchcock House, to klimat robi się trochę jak w Lokatorze Polańskiego.
Dowiedziałem się, skąd łomoty w rurach kaloryfera, szczególnie około północy. W moim pokoju straszy, ponieważ kiedyś powiesiła się w nim zdesperowana zakonnica.
– W habicie się powiesiła? – pytam Grega.
Greg jest niski, ma szpakowate, nieco szczecinowate włosy, nosi bordową muszkę i nienagannie wyprasowaną koszulę, od której równych prążków mieni mi się w oczach. Trochę przypomina Woody’ego Allena.
Spogląda na mnie zdezorientowany.
– Co?
– W habicie się powiesiła?
– Skąd mam wiedzieć? – rozkłada ręce.
– Myślałem, że wiesz.
– Nie wiem. Poza tym, jakie to ma znaczenie?
– Ma… Bo, tak sobie myślę, że jeśli w habicie, to powiesiła się jako zakonnica. A jeśli nie…
– To po prostu jako kobieta? – dopowiada Greg.
– No właśnie. Jakoś tak.
Jest wieczór, siedzę w pokoju, piszę te słowa i myślę, że nie powinno się tutaj umieszczać samotnych gości, albo, jeśli się ich umieszcza, nie powinno im się mówić o tej nieszczęśnicy. Bo właśnie zbliża się północ i potępieńcze łomoty przybierają na sile.
Ciekawe, czy ja tu zwariuję: preriowa zima, w pokoju straszy samobójczyni zamknięta w kaloryferze, do sypialni przylega pusta kaplica z witrażami w oknach, a w pokoju pracy na uniwersytecie dochodzą do mnie z komputera przerażające odgłosy wietnamskiej dżungli.
18 stycznia – czwartek
Na dworze siarczysty mróz. Naprawdę ma się wrażenie, że wykłuwa dziury w policzkach. Wciąż nie udało mi się wynająć mieszkania, więc na razie nie zajmuję się żadną pracą naukową. Nie ma lokum, nie ma pracy. Powiedziałem Gregowi, że rezygnuję z szukania umeblowanego mieszkania, skoro trudno takie znaleźć za rozsądną cenę. Wezmę nieumeblowane i po prostu kupię sobie materac oraz komplet pościeli. Greg pyta, czy na pewno. Na pewno, tym bardziej że zakonnica w kaloryferze strasznie się szamocze. Chciałbym się stąd w miarę szybko wynieść, skoro przeszkadzam dawnej lokatorce.
– Przez dziewięć miesięcy będziesz spał na podłodze? – pyta jeszcze Greg.
– Nie na podłodze, tylko na materacu. Co za różnica? Przecież łóżko to po prostu materac z nóżkami. Mnie na tych nóżkach nie zależy.
19 stycznia – piątek
Mróz zelżał, świeci słońce i prawie nie ma wiatru. Niebo jest nieprawdopodobnie błękitne. W Polsce zimą bardzo rzadko widzi się tyle błękitu wysoko nad głową. U nas raczej ołów zwisa tuż nad potylicą.
Postanowiłem pójść do centrum miasta na późne śniadanie. Poza tym chciałem znaleźć sklep, bo jutro Greg organizuje przyjęcie powitalne na moją cześć, a ja obiecałem jego córce Alexandrze czekoladę i prezent. Kupiłem więc bombonierkę i komplet kredek. Zajmie się dziecko rysowaniem, jedząc czekoladki i wszyscy będą mieli spokój. Zapytałem Grega, czego się mogę spodziewać po przyjęciu.
– Czy będzie to taka dzika impreza, jak te, które ogląda się w amerykańskich filmach?
– To znaczy? – uniósł brwi.
– No wiesz, nihiliści, sensualiści, intelektualiści – zacząłem wymieniać – depresjanci i artyści?
– Daj spokój – skrzywił się Greg. – To jest Omaha, a nie Nowy Jork.
Greg przyjechał tu z Nowego Jorku „za pracą” kilka lat temu i widać, że bardzo nad tym boleje, ale jako Amerykanin nigdy się do tego nie przyzna.
– A planowane jest nadużywanie alkoholu?
– To by było zachowanie antyspołeczne – skrzywił się.
Nie był w Polsce.
Uniwersytet znajdował się między kilkoma wielkimi parkingami i kilkoma skrzyżowaniami autostrad, przy czym dwie z tych autostrad przebiegały niemal przez środek campusu. Z domku gościnnego na uczelnię – dziesięć minut na piechotę (zaledwie jedna autostrada do przecięcia). Do centrum też dziesięć minut, ale słowo „centrum” to złe określenie: były to przede wszystkim parkingi, a poza tym parkingi i jeszcze parkingi, i szerokie ulice, i parkingi, i wysokie biura różnych korporacji, i banki, i parkingi.
Na szczęście w którymś momencie, zanim padłem z głodu, biegając po tych parkingach i przeskakując bądź omijając hałdy śniegu, znalazłem otwarty bar. Wchodzę i natychmiast widzę, że panuje tu wysoki stopień sfolkloryzowania. Klienci siedzą z głowami wzniesionymi ku telewizorowi na ścianie i przeżuwają coś w krowim transie. Wyglądają, jakby ich żywcem wyjęto z westernu. Omaha, jak wszędzie piszą, jest miejscem, gdzie kończy się Wschód, a zaczyna prawdziwy Zachód. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, chociaż w każdym punkcie na świecie zaczyna się jakiś zachód, a kończy jakiś wschód.
Po śniadaniu napływ optymizmu. Jeśli będzie ładna pogoda, wybiorę się jutro na piechotę do Iowa! Pójdę w dół ulicy – parę mil, może trzy, może cztery, cały czas prosto. Przejdę przez most na Missouri i od razu znajdę się w Council Bluffs. Zrobię zdjęcie na moście: „Welcome to Iowa”, a drugie, wracając – „Welcome to Nebraska”.
Dzisiaj jest dzień inauguracji 43. prezydenta USA. Oglądałem w CNN wyrywkowo. George Bush nie robi na mnie dobrego wrażenia. Jego angielszczyzna jest, mówiąc delikatnie, niezbyt wyrafinowana. Poza tym nadal nie ucichła idiotyczna sprawa liczenia głosów na Florydzie. Niemal połowa Amerykanów uważa, że wybory wygrał Al Gore, a Bush jest uzurpatorem.
Zakonnica, widząc, że trudno się mnie pozbyć, nie tylko łomocze coraz mocniej, ale jeszcze… wycieka z jednego kolanka. Chciałem jej zakręcić gębę – bezskutecznie. Głowię się, co teraz zrobić. Nikogo nie ma, zaczyna się weekend, zamknęli Omaha. No nic, podłożę szmatę i będę ją co jakiś czas wyżymał. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy płyn wyciekający z kaloryfera nie jest czerwony. Nie jest.
20 stycznia – sobota
Lekki mrozik, słoneczko piękne, bez wiatru. Rano zgodnie z planem ruszyłem do Iowa. Ale nie doszedłem. A wszystko przez to, że jestem naiwnym Europejczykiem i nie przyszło mi do głowy, że most na Missouri, jedyny w centrum miasta, jest autostradą i da się go pokonać tylko samochodem. Pieszym na most w ogóle nie wolno wchodzić, zresztą nie zbudowano nawet kawałka pobocza. Byłem rozczarowany. Na wybrzeżu jest park z zamarzniętymi jeziorkami, nieczynnymi fontannami i tarasem widokowym wychodzącym na Missouri. Poza mną nie było w nim żywej duszy. Stałem na tarasie i patrzyłem na drugą stronę rzeki i na przepływające olbrzymie, gęste zwały kry.
21 stycznia – niedziela
Wczorajsza impreza u Grega trwała niemal do pierwszej w nocy. Rzeczywiście nie spotkałem żadnych sensualistycznych nihilistów. Jonis Agee, pisarka z Lincoln, powiedziała mi, że jestem przystojny. Jak widać, tubylcza ludność nie jest pozbawiona poczucia humoru.
Jedliśmy miejscowe specjały, niektóre ledwie przechodziły mi przez gardło, a najgorsze były jakieś gumowe przystawki. Ki diabeł? Chińskie grzyby? Preriowe podeszwy? Rosło mi to w ustach, a im bardziej żułem, tym bardziej rosło. Podano też rozmaite puddingi. Co ciekawe, one również rosły mi w ustach. Żeby za dużo nie jeść, a jednocześnie nie wyjść na gbura, zastosowałem wariant autystyczny i pół wieczoru przesiedziałem z Alexandrą w jej pokoju. Ona wstydziła się tylu obcych osób i kiedy goście przyszli, otupując buty i zrzucając na werandzie śnieg z płaszczy, schowała mi się za nogę, co wszystkich rozbawiło.
Kredki okazały się moją zgubą. Myślałem, że Alexandra sama się nimi zajmie, tymczasem ona miała zupełnie odmienną koncepcję zabawy. Kazała mi godzinami rysować zwierzęta. Była tym przejęta do tego stopnia, że kiedy narysowałem węża, zeskoczyła przerażona z krzesła i zawołała:
– Uciekaj wężu!
Tego wieczora narysowałem więcej zwierząt niż przez całe dotychczasowe życie.
Gdy szła spać i Annie, żona Grega, zapytała, jak jej się podobało, odparła:
– Zbyszek jest miły.
Zakonnica w kaloryferze tak nie uważa. Gdy wróciłem z imprezy, późno w nocy, urządziła raban. No też coś, żeby aż takie fochy?! Przecież nawet nie byłem pijany.
22 stycznia – poniedziałek
Wygląda na to, że udało mi się wybrać mieszkanie. Próbowaliśmy w kilku miejscach i wszystkie były straszne: sutereny, odrapane budynki, cuchnące klatki schodowe, domy biedoty czarnej i białej. W końcu znaleźliśmy przyzwoite miejsce niedaleko uniwersytetu, przy 3518 California Street, w takiej odległości, że na uczelnię mogę dojść spacerkiem w kwadrans. Jest czysto i okolica mi się względnie podoba, poza jednym skrzyżowaniem, gdzie kręcą się wybitnie podejrzane typy. Jutro właściciel mieszkania, łysy jak kolano albinos o imieniu Bryce, przygotuje niezbędne dokumenty – mam nadzieję, że nie nawali. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w piątek powinienem się przenieść. Greg ma mi przywieźć śpiwór, na wszelki wypadek, gdybym potrzebował, zanim kupię pościel.
23 stycznia – wtorek
Podpisałem umowę wynajmu i odebrałem klucze. Jutro jeszcze raz obejrzę mieszkanie, a w czwartek wyniosę się z domu gościnnego na dobre. Codziennie krok do przodu, jak Robinson Crusoe.
Na uczelni czekały na mnie dwa listy.
Pierwszy dosyć lapidarny. Na uniwersyteckim papierze firmowym z oficjalnie wydrukowanym eleganckim nagłówkiem: „Dr Greg W. Zacharias. Dyrektor Centrum Studiów nad Twórczością Henry’ego Jamesa, Uniwersytet Creightonów, Omaha” dyrektor Zacharias napisał odręcznie i zamaszyście, widać, że z irytacją: „Z.! Zapomniałem tego pieprzonego śpiwora! G.”.
Drugi list od człowieka, którego nie znam. Niejaki Sandy Feinstein zaprasza mnie w marcu na wykłady gościnne do Pensylwanii.
– Skąd Sandy Feinstein ma mój służbowy adres w mieście Omaha, skoro ja dopiero tutaj przyjechałem? – pytam Grega podejrzliwie. – Czy ty czasem nie maczałeś w tym palców?
– Nie. Przysięgam. Myślę, że informacja o tym, co robisz i gdzie jesteś, znajduje się w aktualnym katalogu Fundacji Fulbrighta. Co jakiś czas dostajemy taki katalog.
– Czyli to nie CIA ani FBI?
Greg znacząco puka się palcem w czoło.
Jestem lekko rozczarowany.
24 stycznia – środa
Cały dzień szarpałem się z życiem. Najpierw zadzwoniłem do elektryczności, później do wody i gazu. Ponieważ nie mam karty kredytowej, jestem podejrzany i wszędzie muszę się meldować osobiście, zaświadczając schludnym wyglądem o swojej praworządności.
W południe kupiłem poduszkę i kołdrę, czajnik z gwizdkiem, paczkę kawy, rzeczy do sprzątania mieszkania i radio z budzikiem. Ale kiedy chcieliśmy z Gregiem zawieźć to wszystko do mieszkania, okazało się, że łysy albinos Bryce dał mi wczoraj złe klucze. Dopiero przed czwartą przywiózł na uniwersytet właściwe. O wpół do piątej pojechaliśmy zawieźć rzeczy. Przy okazji odkryłem, że zlew w łazience jest zatkany, a woda z muszli cieknie do wiadra.
Dzisiaj zostaję jeszcze na noc u zakonnicy, bo musiałbym w nowym mieszkaniu spać na podłodze. Jutro (może) kupię materac i (może) wreszcie rozpakuję walizkę. Jeśli piec kuchenny działa (pewności nie mam), to jutro po raz pierwszy będę mógł (chyba) napić się kawy albo herbaty w swoim mieszkaniu.
Za tydzień zamierzam zdawać egzamin na prawo jazdy. To teraz najważniejsze, bo inaczej nie kupię samochodu. A dopiero posiadając własny samochód, uniezależnię się, Greg ode mnie odpocznie, a ja będę mógł ruszyć w Amerykę.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Copyright © 2016, Zbigniew Białas
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-305-3
Korekta: Jolanta Stal
Projekt okładki: Zuzanna Malinowska
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com