Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Muszę się do czegoś przyznać. Książkę tę zacząłem pisać już dawno temu. Ale pewnego dnia przerwałem. Odłożyłem pisanie. Lubię bowiem świat uśmiechnięty i pastelowy. Tymczasem historie, które spotykałem były zbyt mroczne. Zbyt dużo wylano w nich łez, a niekiedy zbyt wiele przelano też krwi.
Ktoś jednak mi powiedział: „Musisz stawić czoła. Musisz spojrzeć swoim strachom prosto w twarz. Inaczej nigdy nie przestaniesz się bać”.
Ruszyłem zatem znów w podróż po Podlasiu – krainie duchów, grobów, zrabowanych skarbów. Krainie ciemności i mroku.
WOJCIECH KORONKIEWICZ
O AUTORZE:
Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor książek Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia oraz Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
„Panie Wojtku, kilka dni po pana spotkaniu autorskim, gdy opowiadał pan o cudownych ikonach Matki Boskiej, zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Kobieta z Masiewa zobaczyła na strychu niezwykły blask. Znalazła tam ikonę świętego Mikołaja Cudotwórcy…
Pojechałem zatem do Narewki, aby dowiedzieć się więcej. Za oknem zimno i plucha. Siedzimy pośród ludowych tkanin, pijemy gorącą herbatę i słuchamy opowieści.
– A jakby Bóg umarł, to co by było?
– Szto Ty? Zdurieł? Jakże tak Pan Bóg umierł?
– No, ale jakby umarł? To co by było?
– Jak to szto? Światyj Mikołaj Cudotworiec porządku by pilnował!
To miejscowa pohaworka. Przypowiastka zasłyszana przy jednym z tutejszych płotów. Najlepiej oddaje, kim dla prawosławia jest Święty Mikołaj Cudotwórca.
Uświęcony już w łonie matki, czynił cuda jeszcze zanim zaczął pić mleko i pościł zanim zaczął jeść. Starannie dobierał przyjaciół, unikał próżnych rozmów. Nie prowadził rozmów z kobietami. Nawet na nie nie patrzył. Spędzał całe dnie w świątyni na modlitwie i czytaniu świętych ksiąg. Majątek po rodzicach rozdał ubogim. Dary podrzucał w tajemnicy, aby mu nie dziękowano. Obrońca uciśnionych. Uzdrowiciel. Gdy płynął do Ziemi Świętej, zerwała się straszna burza, modlitwa Mikołaja uspokoiła jednak morze. Cichy i łag0dny w usposobieniu. Dla wszystkich życzliwy. Płaczących pocieszał. Żebrzących wspomagał. Skromnie ubrany. Jadał raz dziennie. Oczywiście tylko postne potrawy.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 133
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Lubię chodzić nad rzekę – opowiada Ojciec. – Patrzeć na przepływającą wodę. Na chmury płynące niebem. Czasem woda i chmury płyną w tę samą stronę. Kiedyś to była zupełnie inna rzeka. Był tu most. Śluza kierowała wodę na młyńskie koło. Jako dziecko wyobrażałem sobie, że to właśnie tam mieszkał Wodnik, który wciągał pod wodę nieostrożnych pływaków. Do dziś na brzegu rzeki można zobaczyć krzyż.
To złe miejsce. Opodal w lesie zabito człowieka. Nie słyszałeś? Ludzie nie chcą o tym mówić.
Tam w lesie jest niewielki pagórek nazywany przez miejscowych „kurhanem”. Dziadek i babcia ostrzegali, by tam nie chodzić. A już zwłaszcza po zmierzchu. Noc to nie jest pora do spacerów. Kiedy zachodzi słońce i na świat spadają ciemności, porządni ludzie siedzą w domach. Odpoczywają po dniu pełnym pracy. Nabierają sił, by od świtu znów ciężko pracować. Ten kto chodzi po zmroku, ten hultaj i ladaco.
Nocą też budzą się demony. Umarli wstają z grobów. Sowy obwieszczają śmierć. Miejscowi mówią na takie sowy „pućko”. Ludzie słuchają z trwogą czy czasem na ich domu nie usiądzie zły duch? Czy nie zostanie obwieszczona straszliwa wiadomość? „Pójdź pójdź!” „Biiił! Biiił!”.
Aby odczynić zły czar, należy włożyć ubranie tyłem do przodu. Niektórzy spluwali trzykrotnie przez lewe ramię. Rzucali za siebie sól.
W lesie przy kurhanie sów nie brakowało. Opowiadali ludzie, że w czasie zarazy wywożono zmarłych. Że tam matki zakopywały nieślubne i niechciane dzieci. Dzieci nieochrzczone. Kiedy zaś przychodziła noc, noc ciemna i straszna, zabite dzieci opuszczały swe zimne mogiłki i szukały człowieczego ciepła. Leciały na rozstajne drogi. Siadały w gałęziach drzew i pustymi oczami wypatrywały spóźnionych podróżnych.
Kiedy przed świtem piał pierwszy kur, wracały do swych mogił ukrytych między korzeniami i mchem.
Niekiedy nawiedzały ludzi we snach. Matka dziecka całymi latami nie mogła znaleźć spokoju. Szła wówczas znów do lasu i zapalała gromnicę. Jeśli po trzech dniach znalazła na grobie sowie pióra, znaczyło to, że dziecko z nocnej mary zamieniało się w sowę.
Ale jak wspomnieliśmy, mało kto wychodził po zmroku z domu. W ciemnościach przekradali się ludzie naprawdę przeklęci.
Kiedy wybuchła wojna, nie widywano już tak często strzyg, biesów i czortów. Każdej jednak nocy starannie zamykano drzwi. Zakładano wielkie sztaby i rygle. Ryglowano drzwi przed istotami znacznie straszniejszymi niż strzygi. W czasie wojny w nocy zamiast upiorów przychodzili ludzie. Łomotali kolbami do drzwi i okien.
Zdejmowano rygle. Kto bowiem nie otworzył, temu w oczy zaświecił czerwony kur. Kiedy zaś drzwi stały otworem, do domu wchodzili obcy. I wówczas patrzono na buty. Jeśli wszystkie buty były takie same, to znaczy przyszło wojsko. Jeśli buty były różne, przyszli ci, co się za wojsko uważali. I jedni i drudzy mogli zabrać wszystko.
Wojna się skończyła. Tymczasem łomotanie do drzwi nie ustawało. Ci co mieli różne buty mówili: „Albo sam wyjedziesz, albo podpalimy”. Czasami nic nie mówili, tylko od razu strzelali. Tak jak w Łyskach, gdzie mieszkała rodzina o nazwisku Borsuk. Ojciec rodziny miał na imię Jan. Jego żona – Zinaida. Tego wieczoru, gdy załomotano do ich drzwi, w domu była też siostra Jana – Nadzieja. Jej mąż był patriotą. Bronił Ojczyzny. Walczył w kampanii wrześniowej. Dostał się do niewoli sowieckiej. Trafił do armii Andersa. Walczył na Zachodzie. Walczył pod Monte Cassino. Ale wtedy, gdy załomotano do drzwi, nie było go jeszcze w kraju. Nadzieja spędzała więc czas u brata. Pomagała bratowej przy dzieciach.
Kiedy załomotano do drzwi, na kolanach Jana siedziała trzyletnia córeczka Raisa.
Zinaida, Nadzieja, Raisa. I już domyślamy się, że była to rodzina prawosławna. I już domyślamy się, kto nocą do drzwi łomotał. Ten, który wszedł, chwycił trzyletnią Raisę za główkę i odrzucił niczym przedmiot. Ojca zastrzelił. Na oczach trójki małych dzieci. Zastrzelił ojca. Matkę i ciotkę wyprowadzili. Znaleziono je następnego dnia. Zwłoki były w stodole. Ze stajni zniknęły konie, a z obejścia dwie furmanki. W pustym domu zostały trzy małe sierotki. Trójka ograbionych ze wszystkiego małych dzieci.
Byli więc tacy, którzy nie czekali i uciekali. Zostawiali swe domy i gospodarstwa. Zostawiali wszystko, byleby tylko przeżyć.
Tak też było w Dzikich. Z drewnianego domu pod lasem wyjechała rodzina Ch. Znałem ich syna Aleksandra, na którego wszyscy we wsi mówili Olek. Ile miał wówczas lat? Czternaście? Siedemnaście? Nie pamiętam. Pamiętam, że woził żwir starym koniem Siwkiem. I że lubił się uśmiechać. I że ludziom pomagał. Fajny był ten Olek.
Całą rodziną uciekli do Białegostoku. Myśleli, że w mieście, gdzie żyje tylu ludzi, uda im się jakoś ukryć. Że znajdą pracę i że będą bezpieczni. Ale Olek lubił czasem wracać. Obchodził znajome kąty. Odwiedzał znajomych. Tak też było 30 października 1946 roku. Olek poszedł na „wieczorek” do dawnych sąsiadów. I ktoś go zauważył. Niewykluczone, że zobaczył go cioteczny brat. Nosił to samo nazwisko. Na imię miał Edward. Edward nie jest prawosławny. Jego ojciec przeszedł na katolicyzm.
Edek zobaczył ciotecznego brata. Albo usłyszał od Staśka. Stasiek też mieszka w tej samej wiosce. Gdzie wszyscy się dobrze znają. Tak więc Edek i Stasiek rozmawiają, że we wsi jest Olek. Edek jako brat Olka, powinien powiedzieć Staśkowi: „Słuchaj, to jest mój stryjeczny brat. Oni już wyjechali. Zostawili dom i gospodarkę. Zostawmy więc go”. Ale Edek i Stasiek należą do organizacji. Jako że jest to organizacja zbrojna, nie wypada byśmy zdrabniali ich imiona. Edward i Stanisław należą do organizacji. Wieczorem spotykają jeszcze dwóch innych członków organizacji. Ci dwaj pochodzą z Borsukówki. To wioska dosłownie „za rzeką”. Członków organizacji jest więc już czterech. Postanawiają działać. Dokonać czynu. Idą po Olka.
Olek nigdzie nie należy, więc nadal pozostanie Olkiem. Siedemnastoletnim chłopakiem, który przyjechał zobaczyć dawny dom i odwiedzić sąsiadów. Edward i Stanisław, aby ich nie poznano, zostali na podwórku. Do drzwi łomotali ci zza rzeki. Ze wsi Borsukówka. Kiedy wyprowadzili Olka, brat Edward schował się za gankiem. Aby Olek nie zobaczył, że przyszedł po niego stryjeczny brat. Że brat przyszedł po brata. Zaprowadzili Olka do lasu. Przodem szedł Stanisław. Sąsiad z wioski. Potem tych dwóch zza rzeki. Oni prowadzili Olka. Na końcu szedł Edward. Stryjeczny brat. Tak doszli na kurhan.
Strzelał Stanisław. Z nagana. Jeden raz. Jednym strzałem zabito Olka. Który miał siedemnaście lat. Zwłoki zakopano pod kurhanem.
Podczas śledztwa Edward powiedział, że zakopywali ci dwaj zza rzeki. Ci z Borsukówki. Strzelał Stanisław. Zakopywali tamci dwaj. A co robił w tym czasie Edward? Co robił w tym czasie stryjeczny brat? I kto zabrał Olkowi kożuch i czapkę? Stanisław, który strzelał? Ci dwaj zza rzeki, którzy zakopywali? Czy Edward, który był jak brat?
Zwłoki odnalazła siostra zabitego. Kiedy aresztowano Edwarda, odwiedziła go w areszcie. Powiedział jej wszystko. Że Olka zabito w lesie. Na kurhanie. Narysował plan, gdzie jest zakopany. Siostra pojechała. Zaczęła grzebać w ziemi. Plan był dokładny. Wkrótce ujrzała wystające z ziemi nogi. Dalej kopać nie miała już sił.
Idziemy z Ojcem nad rzekę. Na brzegu stoi krzyż. Kiedyś wywrócił się tu kajak. Utonęły trzy osoby.
– Kurhan jest tam – mówi Ojciec i pokazuje na las. – Ale nie wiem, czy sam znajdziesz. Tam krzyża nie ma.
Ojciec napisał cztery książki.
– Dlaczego zatem nie opisałeś owej historii o kurhanie w jednej ze swoich książek? – pytam.
– Bo się bałem – odpowiada ojciec.
Ojciec w swoich książkach opowiada rozmaite historie, które zdarzyły się na Podlasiu. Bardzo często w tych opowieściach pojawia się diabeł. Ale nie jakiś straszliwy Belzebub czy Lucyfer. Raczej jakiś taki diablik lokalny. Co to mieszka gdzieś w dziupli starej wierzby. Albo pod mostkiem strugi. Ot, zepchnie czasem jakiegoś pijaka do wody. W błocie utytła. Postraszy wiejskie baby idące po zmroku. Kowalowi, zamiast garnka złota, podsunie garnek czarnych kamieni. I cieszy się, gdy ludzie klną. Gdy przeklinają i złorzeczą. Gdy im włosy dęba stają i gdy uciekają przerażeni. Ach, jaka to radość, tak kogoś postraszyć! Ale krzywdy specjalnej ów diablik nie czyni. Brata nie zabija.
– Bałem się to wydrukować – mówi Ojciec. – Bo przecież ja ich wszystkich znałem. I tego co zginął, i tego co strzelał. Z tym co go z domu wówczas wyciągał, to do jednej szkoły chodziłem.
– Wiedziałeś, że to on? – pytam.
– Nie, to wyszło dopiero potem w śledztwie – opowiada Ojciec. – I po amnestii w 1947 roku się dużo ludzi ujawniło. Były przypadki, że ci niezłomni wstępowali do partii. Tu niedaleko za rzeką tak się zdarzyło.
Kto to był? Tego już Ojciec nie powie. Choć myślę, że pamięta.
Ojciec nie czuje się najlepiej. Drogi pełne śniegu, ulice oblodzone i śliskie. Ojciec ma 88 lat. W taką pogodę woli nie siadać za kierownicą. Jeździliśmy więc na wieś moim autkiem.
Pewnego razu powiedział, że nie był na cmentarzu w Choroszczy. Nie odwiedził grobu swego ojca.
– No to pojedziemy przez Choroszcz – powiedziałem.
Podczas jazdy Ojciec wyglądał przez okno.
– Te wszystkie budynki postawił August Moes – pokazywał kolejne budynki z pomarańczowej cegły. – Zbudował nie tylko fabrykę, ale też szkołę i szpital. Dbał o ludzi. Ale żadnej ulicy w Choroszczy nie ma. Gdyby nie nagrobek na cmentarzu, żadnej pamiątki z jego nazwiskiem by tu nie było.
Mijamy kolejne ulice. Tata pokazuje jedną z nich.
– Na tej ulicy znam z imienia i nazwiska wszystkich mieszkańców – mówi. – Wiem, który dom do kogo należy.
Jestem pewien, że zna nie tylko imiona i nazwiska obecnych mieszkańców, ale też imiona ich ojców i dziadków. Tak właśnie działa pamięć w małych miasteczkach.
– Wiedziałeś, kto jest porządny a kto nie – mówi dalej.
– Co to znaczyło, że nieporządny? – pytam.
– To samo co dziś – mówi Ojciec. – Pijak i złodziej.
Zatrzymujemy się i wchodzimy na cmentarz. Ojciec idzie powoli. Odczytuje nazwiska na grobach.
– O, Janek – mówi. – To ten co robił pomniki. Tu jego brat. Tam Marian. Siedział ze mną w jednej ławce w klasie.
Przyglądam się nagrobkowi. Marian nie żyje od 30 lat.
– Kim był? – pytam.
– Nikim – odpowiada Ojciec i powoli idzie dalej.
Niemożliwe, żeby był nikim. Musiał przecież kimś być. Każdy jest. Ale Ojciec idzie dalej, wymienia kolejne imiona. O każdym potrafi opowiedzieć choć kilka słów. Ja zaś nie wiem o tych ludziach nic. Może zatem to on ma rację?
Dochodzimy do naszego rodzinnego grobu. Najbliżsi. Tymczasem komuś, kto przechodzi obok, te imiona nie mówią nic.
Wracając do auta, przechodzimy obok nagrobka Alfreda Moesa. Wielki krzyż z czarnego marmuru. W kamieniu wykute litery. Wypełnione metalem. Ktoś próbował ten metal wydłubać scyzorykiem. Bo może to ołów. Może się przyda. A zmarłemu co po tym? I co to za nazwisko Moes?
Zaraz zaraz! I co to za imię? Przecież fabrykę, szkołę i szpital zbudował August Moes. Na nagrobku zaś wyryto imię Alfred! Kim był ów Alfred? Czyżby znów człowiek-nikt?
„Panie Wojtku, kilka dni po pana spotkaniu autorskim, gdy opowiadał pan o cudownych ikonach Matki Boskiej, zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Kobieta z Masiewa zobaczyła na strychu niezwykły blask. Znalazła tam ikonę świętego Mikołaja Cudotwórcy…”.
Pojechałem zatem do Narewki, aby dowiedzieć się więcej. Za oknem zimno i plucha. Siedzimy pośród ludowych tkanin, pijemy gorącą herbatę i słuchamy opowieści.
– A jakby Bóg umarł, to co by było?
– Szto Ty? Zdurieł? Jakże tak Pan Bóg umierł?
– No, ale jakby umarł? To co by było?
– Jak to szto? Światyj Mikołaj Cudotworiec porządku by pilnował!
To miejscowa pohaworka. Przypowiastka zasłyszana przy jednym z tutejszych płotów. Najlepiej oddaje, kim dla prawosławia jest Święty Mikołaj Cudotwórca.
Uświęcony już w łonie matki, czynił cuda jeszcze zanim zaczął pić mleko i pościł zanim zaczął jeść. Starannie dobierał przyjaciół, unikał próżnych rozmów. Nie prowadził rozmów z kobietami. Nawet na nie nie patrzył. Spędzał całe dnie w świątyni na modlitwie i czytaniu świętych ksiąg. Majątek po rodzicach rozdał ubogim. Dary podrzucał w tajemnicy, aby mu nie dziękowano. Obrońca uciśnionych. Uzdrowiciel. Gdy płynął do Ziemi Świętej, zerwała się straszna burza, modlitwa Mikołaja uspokoiła jednak morze. Cichy i łagodny w usposobieniu. Dla wszystkich życzliwy. Płaczących pocieszał. Żebrzących wspomagał. Skromnie ubrany. Jadał raz dziennie. Oczywiście tylko postne potrawy.
Święty Mikołaj jest patronem bednarzy, cukierników i piekarzy, panien szukających męża, gorzelników i piwowarów, więźniów oraz sędziów, kancelistów i notariuszy, kierowców, kupców, marynarzy, rybaków i żeglarzy, młynarzy, uczonych i studentów, obrońców wiary, pielgrzymów, podróżnych, sprzedawców perfum, wina, zboża i nasion, pojednania Wschodu i Zachodu.
Nie zdziwiłbym się, gdyby był również patronem kosmonautów. Święty Mikołaj pomaga na wszystko.
Podobno w carskiej Rosji podczas jarmarków na Świętego Mikołaja nie było żadnych kradzieży. Złodzieje powstrzymywali się od niecnych uczynków, gdyż wiedzieli, że Święty Mikołaj pilnuje i zostaną złapani.
I oto w nieodległym Masiewie odnaleziona została niezwykła ikona. Kobieta weszła na strych domu i zobaczyła za jedną z belek dziwny blask. Cóż to być może? Ikona! Ale czyja?
Natychmiast pojechała do Narewki, aby dowiedzieć się więcej o ikonie. Bo takie pojawienie się cudownego obrazu, to zawsze jest jakiś znak. Który coś zapowiada. Coś zwiastuje. Tylko co? Najlepiej to obgadać z innymi.
Do cerkwi kobieta nie pojechała. Po pierwsze, nie jest prawosławna, a po drugie – z Warszawy. Co robić, gdy batiuszka powie, że miejsce takiej ikony jest w cerkwi?
Nie minęło dni wiele, a tu imigranci przez granicę idą. Wojsko do Puszczy zjeżdża. Zamykają wszystkie drogi. Strefę zamkniętą robią. Już nie wjedziesz i nie wyjedziesz z Masiewa. Pozwolenie trzeba mieć. Na rogatkach przed Narewką patrole samochody zatrzymują. I przy każdej drodze wyjazdowej z Hajnówki bagażnik każą otwierać. Sprawdzają czy czasem kogoś nie wywozisz.
Pewnego dnia kobiety zebrały się znowu.
– Byłam wczoraj w cerkwi – mówi jedna z nich. – Pamiętacie, jaka ikona wisi nad cerkiewną bramą?
– No oczywiście – odpowiadają kobiety. – Ikona Świętego Mikołaja Cudotwórcy!
– A nie! – woła pierwsza. – Teraz tam wisi ikona Chrystusa Zbawiciela!
Idą zatem wszystkie pod cerkiew. Patrzą na ikonę nad bramą. Rzeczywiście! Chrystus Zbawiciel!
Może to dlatego ikona się w Masiewie pokazała? Może Święty Mikołaj Cudotwórca pragnie wrócić do Narewki? Wziąć pod obronę pielgrzymów i podróżnych? Wspomóc jeńców i uwięzionych.
Pomóż im, Święty Mikołaju! Doprowadź do porozumienia Wschodu i Zachodu. Do porozumienia między ludźmi.
W drugim rozdziale książki pt. Pogaduszki przy piecu mój Ojciec opisuje Górę Świętego Jana w Choroszczy. Mają tam być ukryte skarby. A było to tak… Kiedy żołnierze napoleońscy wracali spod Moskwy, ciągnęli ze sobą wielką, ciężką skrzynię. Pełną złotych monet. Inni zaś twierdzą, i są na to podobno jakieś zapiski czy też notatki, że złoto nie znajdowało się w skrzyni, ale w beczkach. Beczek było osiemnaście. Pełnych złota. Żołnierze napoleońscy tak byli zmęczeni dźwiganiem skarbu, że go zakopali.
Dlaczego nie zakupili za złoto konia? Nie wiem. Może akurat żadnego konia w okolicy nie było?
Na zakończenie rozdziału mój Ojciec zaprasza wszystkich na spacer w to miejsce, gdyż widok stąd na Choroszcz przepiękny. Jadę zatem. Obejrzeć ów widok przecudny. Przy okazji zaś rozejrzę się, czy czasem gdzieś jakieś wieko skrzyni nie wystaje lub też kilka beczek.
Ale gdzie ta góra się znajduje? Tego już mój Ojciec nie napisał. Dzwonię więc do niego:
– Hej! Ta Góra Świętego Jana, co na niej skarby ukryte, to gdzie jest?
– Jaka góra? –odpowiada.
– No ta, co ją opisałeś w swojej książce. Że żołnierze napoleońscy skarby zakopali. Pod Choroszczą. Góra Świętego Jana. Rozdział drugi.
– Czekaj, muszę w książce sprawdzić, bo zupełnie zapomniałem – odpowiada Ojciec.
W naszej rodzinie skrzynia pełna skarbów czy też osiemnaście beczek złota wrażenia większego nie czynią. Zapomnieć łatwo. Nie takie rzeczy ze szwagrem zapominaliśmy.
Czekając na telefon, idę na choroszczański cmentarz. Nad bramą wyryto napis: „Tu kres podróży, tu koniec bied”. Dobre! Naprawdę znakomite. I jak ulał pasuje do tych napoleońskich skarbów. Może to tu beczki ukryto? Na cmentarzu łatwo coś zakopać.
Znów idę do grobowca Alfreda Moesa. Był bratem Augusta. August budował fabryki, Alfred zaś założył gospodarstwo rolne. „Browar piwa bawarskiego podniósł do pierwszorzędnego znaczenia, rozwinął hodowlę bydła i gospodarstwo nabiałowe. On także zamierzał część swego folwarku przemienić na olbrzymi sad owocowy, a zarazem wyprodukować potężną liczbę szczepów, żeby później sprzedając je po niskich cenach, dać tym sposobem ogólny popęd do zakładania sadów” – pisał o nim Zygmunt Gloger.
Dwór w Nowosiółkach, gdzie mieszkał Alfred, nadal stoi.
Po II wojnie światowej budynek zmieniono w ośrodek wypoczynkowy, potem mieściła się tu Spółdzielnia Inwalidów, następnie zaś turystyczny zajazd. Niwelowano teren, wycinano stare drzewa. Niewiele zostało po wzorcowym gospodarstwie. Najobszerniejsze hodowle drzew owocowych rosną już zupełnie w innych rejonach kraju.
August Moes zmarł w sanatorium. Niektórzy piszą, że w Szwajcarii, inni, że w Pilicy. Jego ostatnim życzeniem było spocząć właśnie tutaj. Na cmentarzu w Choroszczy. Czy tak się stało? Czy spoczął zatem w grobowcu swojego brata Alfreda? Dlaczego nie dopisano zatem jego imienia?
Dzwoni Ojciec.
– Góra Świętego Jana jest, jak będziesz jechał na Barszczewo.
– Dziękuję. Jadę szukać skarbów – mówię i słyszę jak tata się śmieje:
– To dobrze synku. Powodzenia.
No i mam oto przed sobą ową górę pełną skarbów. Serce we mnie truchleje. Bo jest to raczej pagór olbrzymi. Dobrych kilkadziesiąt hektarów albo i więcej nawet. Ponadto przez środek pagóra droga biegnie asfaltowa, zaś po obu stronach drogi domy stoją murowane.
Jakże tu teraz skarbów szukać? Pod asfaltem mam kopać? Ludziom wokół fundamentów? A może już owe skarby wykopane? Przez drogowców na ten przykład. Albo przez budowlańców.
Rozglądam się zatem uważnie na boki. Może gdzieś przy krawężniku jakieś porzucone wieko skrzyni leży? Kilka złotych dublonów rozsypanych obok. Nic nie widać.
Patrzę więc po oknach okolicznych domów. Może gdzieś zza firanki blask złoty bije? Nie ma blasków żadnych. Ani pieśni radosnych nie słychać.
Ci, co złoto znaleźli w piwnicy, widocznie je głęboko ukryli i cicho teraz siedzą. Palec do ust przyłożyli i jeden drugiego szeptem upomina:
– Cicho! Cicho! Lepiej, żeby nikt nic nie wiedział!
Tak to ze skarbami z reguły bowiem bywa. A jeśli nie znaleźli tego złota? Ani ci, co drogę budowali, ani ci, co fundamenty pod domy kopali? A jeśli ten skarb nadal tu jest?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki