Nie zbiera się jabłek z tego sadu - Wojciech Koronkiewicz - ebook

Nie zbiera się jabłek z tego sadu ebook

Wojciech Koronkiewicz

4,3

Opis

Muszę się do czegoś przyznać. Książkę tę zacząłem pisać już dawno temu. Ale pewnego dnia przerwałem. Odłożyłem pisanie. Lubię bowiem świat uśmiechnięty i pastelowy. Tymczasem historie, które spotykałem były zbyt mroczne. Zbyt dużo wylano w nich łez, a niekiedy zbyt wiele przelano też krwi.
Ktoś jednak mi powiedział: „Musisz stawić czoła. Musisz spojrzeć swoim strachom prosto w twarz. Inaczej nigdy nie przestaniesz się bać”.
Ruszyłem zatem znów w podróż po Podlasiu – krainie duchów, grobów, zrabowanych skarbów. Krainie ciemności i mroku.
WOJCIECH KORONKIEWICZ

O AUTORZE:

Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor książek Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia oraz Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków.

 

FRAGMENT KSIĄŻKI:

Panie Wojtku, kilka dni po pana spotkaniu autorskim, gdy opowiadał pan o cudownych ikonach Matki Boskiej, zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Kobieta z Masiewa zobaczyła na strychu niezwykły blask. Znalazła tam ikonę świętego Mikołaja Cudotwórcy…
Pojechałem zatem do Narewki, aby dowiedzieć się więcej. Za oknem zimno i plucha. Siedzimy pośród ludowych tkanin, pijemy gorącą herbatę i słuchamy opowieści.
– A jakby Bóg umarł, to co by było?
– Szto Ty? Zdurieł? Jakże tak Pan Bóg umierł?
– No, ale jakby umarł? To co by było?
– Jak to szto? Światyj Mikołaj Cudotworiec porządku by pilnował!
To miejscowa pohaworka. Przypowiastka zasłyszana przy jednym z tutejszych płotów. Najlepiej oddaje, kim dla prawosławia jest Święty Mikołaj Cudotwórca.
Uświęcony już w łonie matki, czynił cuda jeszcze zanim zaczął pić mleko i pościł zanim zaczął jeść. Starannie dobierał przyjaciół, unikał próżnych rozmów. Nie prowadził rozmów z kobietami. Nawet na nie nie patrzył. Spędzał całe dnie w świątyni na modlitwie i czytaniu świętych ksiąg. Majątek po rodzicach rozdał ubogim. Dary podrzucał w tajemnicy, aby mu nie dziękowano. Obrońca uciśnionych. Uzdrowiciel. Gdy płynął do Ziemi Świętej, zerwała się straszna burza, modlitwa Mikołaja uspokoiła jednak morze. Cichy i łag0dny w usposobieniu. Dla wszystkich życzliwy. Płaczących pocieszał. Żebrzących wspomagał. Skromnie ubrany. Jadał raz dziennie. Oczywiście tylko postne potrawy.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (73 oceny)
39
24
4
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
R_A_J

Nie polecam

Strata czasu.
10
Izuzet

Z braku laku…

Spodziewałam się zupełnie czegoś innego, dostałam trochę opowieści, które zdarzało mi się usłyszeć od babci siedzącej przed domem na ławeczce i trochę historii, trudnej, ale niestety prawdziwej. Rozdziały o imigrantach z Białorusi zupełnie mi zazgrzytały w kontekście całej książki. I nie dowiedziałam się, dlaczego z tego sadu jabłek się nie zbiera. Oczekiwałam magicznych i tajemniczych opowieści z Podlasia, ale niestety nie do końca to dostałam.
10
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Historyczno - oniryczna podróż po podlaskich ziemiach.
00
skydive1962

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna książka, przepiękne zdjęcia.
00
Julix_Ravenclaw

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję Autorowi za tą książkę :-)
00

Popularność




Tam krzyża nie ma

– Lubię cho­dzić nad rzekę – opo­wiada Ojciec. – Patrzeć na prze­pły­wa­jącą wodę. Na chmury pły­nące nie­bem. Cza­sem woda i chmury płyną w tę samą stronę. Kie­dyś to była zupeł­nie inna rzeka. Był tu most. Śluza kie­ro­wała wodę na młyń­skie koło. Jako dziecko wyobra­ża­łem sobie, że to wła­śnie tam miesz­kał Wod­nik, który wcią­gał pod wodę nie­ostroż­nych pły­wa­ków. Do dziś na brzegu rzeki można zoba­czyć krzyż.

To złe miej­sce. Opo­dal w lesie zabito czło­wieka. Nie sły­sza­łeś? Ludzie nie chcą o tym mówić.

Tam w lesie jest nie­wielki pagó­rek nazy­wany przez miej­sco­wych „kur­ha­nem”. Dzia­dek i bab­cia ostrze­gali, by tam nie cho­dzić. A już zwłasz­cza po zmierz­chu. Noc to nie jest pora do spa­ce­rów. Kiedy zacho­dzi słońce i na świat spa­dają ciem­no­ści, porządni ludzie sie­dzą w domach. Odpo­czy­wają po dniu peł­nym pracy. Nabie­rają sił, by od świtu znów ciężko pra­co­wać. Ten kto cho­dzi po zmroku, ten hul­taj i ladaco.

Nocą też budzą się demony. Umarli wstają z gro­bów. Sowy obwiesz­czają śmierć. Miej­scowi mówią na takie sowy „pućko”. Ludzie słu­chają z trwogą czy cza­sem na ich domu nie usią­dzie zły duch? Czy nie zosta­nie obwiesz­czona strasz­liwa wia­do­mość? „Pójdź pójdź!” „Biiił! Biiił!”.

Aby odczy­nić zły czar, należy wło­żyć ubra­nie tyłem do przodu. Nie­któ­rzy splu­wali trzy­krot­nie przez lewe ramię. Rzu­cali za sie­bie sól.

W lesie przy kur­ha­nie sów nie bra­ko­wało. Opo­wia­dali ludzie, że w cza­sie zarazy wywo­żono zmar­łych. Że tam matki zako­py­wały nie­ślubne i nie­chciane dzieci. Dzieci nie­ochrz­czone. Kiedy zaś przy­cho­dziła noc, noc ciemna i straszna, zabite dzieci opusz­czały swe zimne mogiłki i szu­kały czło­wie­czego cie­pła. Leciały na roz­stajne drogi. Sia­dały w gałę­ziach drzew i pustymi oczami wypa­try­wały spóź­nio­nych podróż­nych.

Kiedy przed świ­tem piał pierw­szy kur, wra­cały do swych mogił ukry­tych mię­dzy korze­niami i mchem.

Nie­kiedy nawie­dzały ludzi we snach. Matka dziecka całymi latami nie mogła zna­leźć spo­koju. Szła wów­czas znów do lasu i zapa­lała grom­nicę. Jeśli po trzech dniach zna­la­zła na gro­bie sowie pióra, zna­czyło to, że dziecko z noc­nej mary zamie­niało się w sowę.

Ale jak wspo­mnie­li­śmy, mało kto wycho­dził po zmroku z domu. W ciem­no­ściach prze­kra­dali się ludzie naprawdę prze­klęci.

Kiedy wybu­chła wojna, nie widy­wano już tak czę­sto strzyg, bie­sów i czor­tów. Każ­dej jed­nak nocy sta­ran­nie zamy­kano drzwi. Zakła­dano wiel­kie sztaby i rygle. Ryglo­wano drzwi przed isto­tami znacz­nie strasz­niej­szymi niż strzygi. W cza­sie wojny w nocy zamiast upio­rów przy­cho­dzili ludzie. Łomo­tali kol­bami do drzwi i okien.

Zdej­mo­wano rygle. Kto bowiem nie otwo­rzył, temu w oczy zaświe­cił czer­wony kur. Kiedy zaś drzwi stały otwo­rem, do domu wcho­dzili obcy. I wów­czas patrzono na buty. Jeśli wszyst­kie buty były takie same, to zna­czy przy­szło woj­sko. Jeśli buty były różne, przy­szli ci, co się za woj­sko uwa­żali. I jedni i dru­dzy mogli zabrać wszystko.

Wojna się skoń­czyła. Tym­cza­sem łomo­ta­nie do drzwi nie usta­wało. Ci co mieli różne buty mówili: „Albo sam wyje­dziesz, albo pod­pa­limy”. Cza­sami nic nie mówili, tylko od razu strze­lali. Tak jak w Łyskach, gdzie miesz­kała rodzina o nazwi­sku Bor­suk. Ojciec rodziny miał na imię Jan. Jego żona – Zina­ida. Tego wie­czoru, gdy zało­mo­tano do ich drzwi, w domu była też sio­stra Jana – Nadzieja. Jej mąż był patriotą. Bro­nił Ojczy­zny. Wal­czył w kam­pa­nii wrze­śnio­wej. Dostał się do nie­woli sowiec­kiej. Tra­fił do armii Andersa. Wal­czył na Zacho­dzie. Wal­czył pod Monte Cas­sino. Ale wtedy, gdy zało­mo­tano do drzwi, nie było go jesz­cze w kraju. Nadzieja spę­dzała więc czas u brata. Poma­gała bra­to­wej przy dzie­ciach.

Kiedy zało­mo­tano do drzwi, na kola­nach Jana sie­działa trzy­let­nia córeczka Raisa.

Zina­ida, Nadzieja, Raisa. I już domy­ślamy się, że była to rodzina pra­wo­sławna. I już domy­ślamy się, kto nocą do drzwi łomo­tał. Ten, który wszedł, chwy­cił trzy­let­nią Raisę za główkę i odrzu­cił niczym przed­miot. Ojca zastrze­lił. Na oczach trójki małych dzieci. Zastrze­lił ojca. Matkę i ciotkę wypro­wa­dzili. Zna­le­ziono je następ­nego dnia. Zwłoki były w sto­dole. Ze stajni znik­nęły konie, a z obej­ścia dwie fur­manki. W pustym domu zostały trzy małe sie­rotki. Trójka ogra­bio­nych ze wszyst­kiego małych dzieci.

Byli więc tacy, któ­rzy nie cze­kali i ucie­kali. Zosta­wiali swe domy i gospo­dar­stwa. Zosta­wiali wszystko, byleby tylko prze­żyć.

Tak też było w Dzi­kich. Z drew­nia­nego domu pod lasem wyje­chała rodzina Ch. Zna­łem ich syna Alek­san­dra, na któ­rego wszy­scy we wsi mówili Olek. Ile miał wów­czas lat? Czter­na­ście? Sie­dem­na­ście? Nie pamię­tam. Pamię­tam, że woził żwir sta­rym koniem Siw­kiem. I że lubił się uśmie­chać. I że ludziom poma­gał. Fajny był ten Olek.

Całą rodziną ucie­kli do Bia­łe­go­stoku. Myśleli, że w mie­ście, gdzie żyje tylu ludzi, uda im się jakoś ukryć. Że znajdą pracę i że będą bez­pieczni. Ale Olek lubił cza­sem wra­cać. Obcho­dził zna­jome kąty. Odwie­dzał zna­jo­mych. Tak też było 30 paź­dzier­nika 1946 roku. Olek poszedł na „wie­czo­rek” do daw­nych sąsia­dów. I ktoś go zauwa­żył. Nie­wy­klu­czone, że zoba­czył go cio­teczny brat. Nosił to samo nazwi­sko. Na imię miał Edward. Edward nie jest pra­wo­sławny. Jego ojciec prze­szedł na kato­li­cyzm.

Edek zoba­czył cio­tecz­nego brata. Albo usły­szał od Staśka. Sta­siek też mieszka w tej samej wio­sce. Gdzie wszy­scy się dobrze znają. Tak więc Edek i Sta­siek roz­ma­wiają, że we wsi jest Olek. Edek jako brat Olka, powi­nien powie­dzieć Staś­kowi: „Słu­chaj, to jest mój stry­jeczny brat. Oni już wyje­chali. Zosta­wili dom i gospo­darkę. Zostawmy więc go”. Ale Edek i Sta­siek należą do orga­ni­za­cji. Jako że jest to orga­ni­za­cja zbrojna, nie wypada byśmy zdrab­niali ich imiona. Edward i Sta­ni­sław należą do orga­ni­za­cji. Wie­czo­rem spo­ty­kają jesz­cze dwóch innych człon­ków orga­ni­za­cji. Ci dwaj pocho­dzą z Bor­su­kówki. To wio­ska dosłow­nie „za rzeką”. Człon­ków orga­ni­za­cji jest więc już czte­rech. Posta­na­wiają dzia­łać. Doko­nać czynu. Idą po Olka.

Olek ni­gdzie nie należy, więc na­dal pozo­sta­nie Olkiem. Sie­dem­na­sto­let­nim chło­pa­kiem, który przy­je­chał zoba­czyć dawny dom i odwie­dzić sąsia­dów. Edward i Sta­ni­sław, aby ich nie poznano, zostali na podwórku. Do drzwi łomo­tali ci zza rzeki. Ze wsi Bor­su­kówka. Kiedy wypro­wa­dzili Olka, brat Edward scho­wał się za gan­kiem. Aby Olek nie zoba­czył, że przy­szedł po niego stry­jeczny brat. Że brat przy­szedł po brata. Zapro­wa­dzili Olka do lasu. Przo­dem szedł Sta­ni­sław. Sąsiad z wio­ski. Potem tych dwóch zza rzeki. Oni pro­wa­dzili Olka. Na końcu szedł Edward. Stry­jeczny brat. Tak doszli na kur­han.

Strze­lał Sta­ni­sław. Z nagana. Jeden raz. Jed­nym strza­łem zabito Olka. Który miał sie­dem­na­ście lat. Zwłoki zako­pano pod kur­ha­nem.

Pod­czas śledz­twa Edward powie­dział, że zako­py­wali ci dwaj zza rzeki. Ci z Bor­su­kówki. Strze­lał Sta­ni­sław. Zako­py­wali tamci dwaj. A co robił w tym cza­sie Edward? Co robił w tym cza­sie stry­jeczny brat? I kto zabrał Olkowi kożuch i czapkę? Sta­ni­sław, który strze­lał? Ci dwaj zza rzeki, któ­rzy zako­py­wali? Czy Edward, który był jak brat?

Zwłoki odna­la­zła sio­stra zabi­tego. Kiedy aresz­to­wano Edwarda, odwie­dziła go w aresz­cie. Powie­dział jej wszystko. Że Olka zabito w lesie. Na kur­ha­nie. Nary­so­wał plan, gdzie jest zako­pany. Sio­stra poje­chała. Zaczęła grze­bać w ziemi. Plan był dokładny. Wkrótce ujrzała wysta­jące z ziemi nogi. Dalej kopać nie miała już sił.

Idziemy z Ojcem nad rzekę. Na brzegu stoi krzyż. Kie­dyś wywró­cił się tu kajak. Uto­nęły trzy osoby.

– Kur­han jest tam – mówi Ojciec i poka­zuje na las. – Ale nie wiem, czy sam znaj­dziesz. Tam krzyża nie ma.

Bo się bałem

Ojciec napi­sał cztery książki.

– Dla­czego zatem nie opi­sa­łeś owej histo­rii o kur­ha­nie w jed­nej ze swo­ich ksią­żek? – pytam.

– Bo się bałem – odpo­wiada ojciec.

Ojciec w swo­ich książ­kach opo­wiada roz­ma­ite histo­rie, które zda­rzyły się na Pod­la­siu. Bar­dzo czę­sto w tych opo­wie­ściach poja­wia się dia­beł. Ale nie jakiś strasz­liwy Bel­ze­bub czy Lucy­fer. Raczej jakiś taki dia­blik lokalny. Co to mieszka gdzieś w dziu­pli sta­rej wierzby. Albo pod most­kiem strugi. Ot, zepchnie cza­sem jakie­goś pijaka do wody. W bło­cie uty­tła. Postra­szy wiej­skie baby idące po zmroku. Kowa­lowi, zamiast garnka złota, pod­su­nie gar­nek czar­nych kamieni. I cie­szy się, gdy ludzie klną. Gdy prze­kli­nają i zło­rze­czą. Gdy im włosy dęba stają i gdy ucie­kają prze­ra­żeni. Ach, jaka to radość, tak kogoś postra­szyć! Ale krzywdy spe­cjal­nej ów dia­blik nie czyni. Brata nie zabija.

– Bałem się to wydru­ko­wać – mówi Ojciec. – Bo prze­cież ja ich wszyst­kich zna­łem. I tego co zgi­nął, i tego co strze­lał. Z tym co go z domu wów­czas wycią­gał, to do jed­nej szkoły cho­dzi­łem.

– Wie­dzia­łeś, że to on? – pytam.

– Nie, to wyszło dopiero potem w śledz­twie – opo­wiada Ojciec. – I po amne­stii w 1947 roku się dużo ludzi ujaw­niło. Były przy­padki, że ci nie­złomni wstę­po­wali do par­tii. Tu nie­da­leko za rzeką tak się zda­rzyło.

Kto to był? Tego już Ojciec nie powie. Choć myślę, że pamięta.

Czyli nikt

Ojciec nie czuje się naj­le­piej. Drogi pełne śniegu, ulice oblo­dzone i śli­skie. Ojciec ma 88 lat. W taką pogodę woli nie sia­dać za kie­row­nicą. Jeź­dzi­li­śmy więc na wieś moim autkiem.

Pew­nego razu powie­dział, że nie był na cmen­ta­rzu w Cho­rosz­czy. Nie odwie­dził grobu swego ojca.

– No to poje­dziemy przez Cho­roszcz – powie­dzia­łem.

Pod­czas jazdy Ojciec wyglą­dał przez okno.

– Te wszyst­kie budynki posta­wił August Moes – poka­zy­wał kolejne budynki z poma­rań­czo­wej cegły. – Zbu­do­wał nie tylko fabrykę, ale też szkołę i szpi­tal. Dbał o ludzi. Ale żad­nej ulicy w Cho­rosz­czy nie ma. Gdyby nie nagro­bek na cmen­ta­rzu, żad­nej pamiątki z jego nazwi­skiem by tu nie było.

Mijamy kolejne ulice. Tata poka­zuje jedną z nich.

– Na tej ulicy znam z imie­nia i nazwi­ska wszyst­kich miesz­kań­ców – mówi. – Wiem, który dom do kogo należy.

Jestem pewien, że zna nie tylko imiona i nazwi­ska obec­nych miesz­kań­ców, ale też imiona ich ojców i dziad­ków. Tak wła­śnie działa pamięć w małych mia­stecz­kach.

– Wie­dzia­łeś, kto jest porządny a kto nie – mówi dalej.

– Co to zna­czyło, że nie­po­rządny? – pytam.

– To samo co dziś – mówi Ojciec. – Pijak i zło­dziej.

Zatrzy­mu­jemy się i wcho­dzimy na cmen­tarz. Ojciec idzie powoli. Odczy­tuje nazwi­ska na gro­bach.

– O, Janek – mówi. – To ten co robił pomniki. Tu jego brat. Tam Marian. Sie­dział ze mną w jed­nej ławce w kla­sie.

Przy­glą­dam się nagrob­kowi. Marian nie żyje od 30 lat.

– Kim był? – pytam.

– Nikim – odpo­wiada Ojciec i powoli idzie dalej.

Nie­moż­liwe, żeby był nikim. Musiał prze­cież kimś być. Każdy jest. Ale Ojciec idzie dalej, wymie­nia kolejne imiona. O każ­dym potrafi opo­wie­dzieć choć kilka słów. Ja zaś nie wiem o tych ludziach nic. Może zatem to on ma rację?

Docho­dzimy do naszego rodzin­nego grobu. Naj­bliżsi. Tym­cza­sem komuś, kto prze­cho­dzi obok, te imiona nie mówią nic.

Wra­ca­jąc do auta, prze­cho­dzimy obok nagrobka Alfreda Moesa. Wielki krzyż z czar­nego mar­muru. W kamie­niu wykute litery. Wypeł­nione meta­lem. Ktoś pró­bo­wał ten metal wydłu­bać scy­zo­ry­kiem. Bo może to ołów. Może się przyda. A zmar­łemu co po tym? I co to za nazwi­sko Moes?

Zaraz zaraz! I co to za imię? Prze­cież fabrykę, szkołę i szpi­tal zbu­do­wał August Moes. Na nagrobku zaś wyryto imię Alfred! Kim był ów Alfred? Czyżby znów czło­wiek-nikt?

A jakby Bóg umarł?

„Panie Wojtku, kilka dni po pana spo­tka­niu autor­skim, gdy opo­wia­dał pan o cudow­nych iko­nach Matki Boskiej, zaczęły się dziać rze­czy nie­zwy­kłe. Kobieta z Masiewa zoba­czyła na stry­chu nie­zwy­kły blask. Zna­la­zła tam ikonę świę­tego Miko­łaja Cudo­twórcy…”.

Poje­cha­łem zatem do Narewki, aby dowie­dzieć się wię­cej. Za oknem zimno i plu­cha. Sie­dzimy pośród ludo­wych tka­nin, pijemy gorącą her­batę i słu­chamy opo­wie­ści.

– A jakby Bóg umarł, to co by było?

– Szto Ty? Zdu­rieł? Jakże tak Pan Bóg umierł?

– No, ale jakby umarł? To co by było?

– Jak to szto? Świa­tyj Miko­łaj Cudo­two­riec porządku by pil­no­wał!

To miej­scowa poha­worka. Przy­po­wiastka zasły­szana przy jed­nym z tutej­szych pło­tów. Naj­le­piej oddaje, kim dla pra­wo­sła­wia jest Święty Miko­łaj Cudo­twórca.

Uświę­cony już w łonie matki, czy­nił cuda jesz­cze zanim zaczął pić mleko i pościł zanim zaczął jeść. Sta­ran­nie dobie­rał przy­ja­ciół, uni­kał próż­nych roz­mów. Nie pro­wa­dził roz­mów z kobie­tami. Nawet na nie nie patrzył. Spę­dzał całe dnie w świą­tyni na modli­twie i czy­ta­niu świę­tych ksiąg. Mają­tek po rodzi­cach roz­dał ubo­gim. Dary pod­rzu­cał w tajem­nicy, aby mu nie dzię­ko­wano. Obrońca uci­śnio­nych. Uzdro­wi­ciel. Gdy pły­nął do Ziemi Świę­tej, zerwała się straszna burza, modli­twa Miko­łaja uspo­ko­iła jed­nak morze. Cichy i łagodny w uspo­so­bie­niu. Dla wszyst­kich życz­liwy. Pła­czą­cych pocie­szał. Żebrzą­cych wspo­ma­gał. Skrom­nie ubrany. Jadał raz dzien­nie. Oczy­wi­ście tylko postne potrawy.

Święty Miko­łaj jest patro­nem bed­na­rzy, cukier­ni­ków i pie­ka­rzy, panien szu­ka­ją­cych męża, gorzel­ni­ków i piwo­wa­rów, więź­niów oraz sędziów, kan­ce­li­stów i nota­riu­szy, kie­row­ców, kup­ców, mary­na­rzy, ryba­ków i żegla­rzy, mły­na­rzy, uczo­nych i stu­den­tów, obroń­ców wiary, piel­grzy­mów, podróż­nych, sprze­daw­ców per­fum, wina, zboża i nasion, pojed­na­nia Wschodu i Zachodu.

Nie zdzi­wił­bym się, gdyby był rów­nież patro­nem kosmo­nau­tów. Święty Miko­łaj pomaga na wszystko.

Podobno w car­skiej Rosji pod­czas jar­mar­ków na Świę­tego Miko­łaja nie było żad­nych kra­dzieży. Zło­dzieje powstrzy­my­wali się od nie­cnych uczyn­ków, gdyż wie­dzieli, że Święty Miko­łaj pil­nuje i zostaną zła­pani.

I oto w nie­od­le­głym Masie­wie odna­le­ziona została nie­zwy­kła ikona. Kobieta weszła na strych domu i zoba­czyła za jedną z belek dziwny blask. Cóż to być może? Ikona! Ale czyja?

Natych­miast poje­chała do Narewki, aby dowie­dzieć się wię­cej o iko­nie. Bo takie poja­wie­nie się cudow­nego obrazu, to zawsze jest jakiś znak. Który coś zapo­wiada. Coś zwia­stuje. Tylko co? Naj­le­piej to obga­dać z innymi.

Do cer­kwi kobieta nie poje­chała. Po pierw­sze, nie jest pra­wo­sławna, a po dru­gie – z War­szawy. Co robić, gdy batiuszka powie, że miej­sce takiej ikony jest w cer­kwi?

Nie minęło dni wiele, a tu imi­granci przez gra­nicę idą. Woj­sko do Pusz­czy zjeż­dża. Zamy­kają wszyst­kie drogi. Strefę zamkniętą robią. Już nie wje­dziesz i nie wyje­dziesz z Masiewa. Pozwo­le­nie trzeba mieć. Na rogat­kach przed Narewką patrole samo­chody zatrzy­mują. I przy każ­dej dro­dze wyjaz­do­wej z Haj­nówki bagaż­nik każą otwie­rać. Spraw­dzają czy cza­sem kogoś nie wywo­zisz.

Pew­nego dnia kobiety zebrały się znowu.

– Byłam wczo­raj w cer­kwi – mówi jedna z nich. – Pamię­ta­cie, jaka ikona wisi nad cer­kiewną bramą?

– No oczy­wi­ście – odpo­wia­dają kobiety. – Ikona Świę­tego Miko­łaja Cudo­twórcy!

– A nie! – woła pierw­sza. – Teraz tam wisi ikona Chry­stusa Zba­wi­ciela!

Idą zatem wszyst­kie pod cer­kiew. Patrzą na ikonę nad bramą. Rze­czy­wi­ście! Chry­stus Zba­wi­ciel!

Może to dla­tego ikona się w Masie­wie poka­zała? Może Święty Miko­łaj Cudo­twórca pra­gnie wró­cić do Narewki? Wziąć pod obronę piel­grzy­mów i podróż­nych? Wspo­móc jeń­ców i uwię­zio­nych.

Pomóż im, Święty Miko­łaju! Dopro­wadź do poro­zu­mie­nia Wschodu i Zachodu. Do poro­zu­mie­nia mię­dzy ludźmi.

Skarby na Górze Świętego Jana

W dru­gim roz­dziale książki pt. Poga­duszki przy piecu mój Ojciec opi­suje Górę Świę­tego Jana w Cho­rosz­czy. Mają tam być ukryte skarby. A było to tak… Kiedy żoł­nie­rze napo­le­oń­scy wra­cali spod Moskwy, cią­gnęli ze sobą wielką, ciężką skrzy­nię. Pełną zło­tych monet. Inni zaś twier­dzą, i są na to podobno jakieś zapi­ski czy też notatki, że złoto nie znaj­do­wało się w skrzyni, ale w becz­kach. Beczek było osiem­na­ście. Peł­nych złota. Żoł­nie­rze napo­le­oń­scy tak byli zmę­czeni dźwi­ga­niem skarbu, że go zako­pali.

Dla­czego nie zaku­pili za złoto konia? Nie wiem. Może aku­rat żad­nego konia w oko­licy nie było?

Na zakoń­cze­nie roz­działu mój Ojciec zapra­sza wszyst­kich na spa­cer w to miej­sce, gdyż widok stąd na Cho­roszcz prze­piękny. Jadę zatem. Obej­rzeć ów widok prze­cudny. Przy oka­zji zaś rozej­rzę się, czy cza­sem gdzieś jakieś wieko skrzyni nie wystaje lub też kilka beczek.

Ale gdzie ta góra się znaj­duje? Tego już mój Ojciec nie napi­sał. Dzwo­nię więc do niego:

– Hej! Ta Góra Świę­tego Jana, co na niej skarby ukryte, to gdzie jest?

– Jaka góra? –odpo­wiada.

– No ta, co ją opi­sa­łeś w swo­jej książce. Że żoł­nie­rze napo­le­oń­scy skarby zako­pali. Pod Cho­rosz­czą. Góra Świę­tego Jana. Roz­dział drugi.

– Cze­kaj, muszę w książce spraw­dzić, bo zupeł­nie zapo­mnia­łem – odpo­wiada Ojciec.

W naszej rodzi­nie skrzy­nia pełna skar­bów czy też osiem­na­ście beczek złota wra­że­nia więk­szego nie czy­nią. Zapo­mnieć łatwo. Nie takie rze­czy ze szwa­grem zapo­mi­na­li­śmy.

Cze­ka­jąc na tele­fon, idę na cho­rosz­czań­ski cmen­tarz. Nad bramą wyryto napis: „Tu kres podróży, tu koniec bied”. Dobre! Naprawdę zna­ko­mite. I jak ulał pasuje do tych napo­le­oń­skich skar­bów. Może to tu beczki ukryto? Na cmen­tarzu łatwo coś zako­pać.

Znów idę do gro­bowca Alfreda Moesa. Był bra­tem Augu­sta. August budo­wał fabryki, Alfred zaś zało­żył gospo­dar­stwo rolne. „Bro­war piwa bawar­skiego pod­niósł do pierw­szo­rzęd­nego zna­cze­nia, roz­wi­nął hodowlę bydła i gospo­dar­stwo nabia­łowe. On także zamie­rzał część swego fol­warku prze­mie­nić na olbrzymi sad owo­cowy, a zara­zem wypro­du­ko­wać potężną liczbę szcze­pów, żeby póź­niej sprze­da­jąc je po niskich cenach, dać tym spo­so­bem ogólny popęd do zakła­da­nia sadów” – pisał o nim Zyg­munt Glo­ger.

Dwór w Nowo­siół­kach, gdzie miesz­kał Alfred, na­dal stoi.

Po II woj­nie świa­to­wej budy­nek zmie­niono w ośro­dek wypo­czyn­kowy, potem mie­ściła się tu Spół­dziel­nia Inwa­li­dów, następ­nie zaś tury­styczny zajazd. Niwe­lo­wano teren, wyci­nano stare drzewa. Nie­wiele zostało po wzor­co­wym gospo­dar­stwie. Naj­ob­szer­niej­sze hodowle drzew owo­co­wych rosną już zupeł­nie w innych rejo­nach kraju.

August Moes zmarł w sana­to­rium. Nie­któ­rzy piszą, że w Szwaj­ca­rii, inni, że w Pilicy. Jego ostat­nim życze­niem było spo­cząć wła­śnie tutaj. Na cmen­ta­rzu w Cho­rosz­czy. Czy tak się stało? Czy spo­czął zatem w gro­bowcu swo­jego brata Alfreda? Dla­czego nie dopi­sano zatem jego imie­nia?

Dzwoni Ojciec.

– Góra Świę­tego Jana jest, jak będziesz jechał na Barsz­czewo.

– Dzię­kuję. Jadę szu­kać skar­bów – mówię i sły­szę jak tata się śmieje:

– To dobrze synku. Powo­dze­nia.

No i mam oto przed sobą ową górę pełną skar­bów. Serce we mnie tru­chleje. Bo jest to raczej pagór olbrzymi. Dobrych kil­ka­dzie­siąt hek­ta­rów albo i wię­cej nawet. Ponadto przez śro­dek pagóra droga bie­gnie asfal­towa, zaś po obu stro­nach drogi domy stoją muro­wane.

Jakże tu teraz skar­bów szu­kać? Pod asfal­tem mam kopać? Ludziom wokół fun­da­men­tów? A może już owe skarby wyko­pane? Przez dro­go­wców na ten przy­kład. Albo przez budow­lań­ców.

Roz­glą­dam się zatem uważ­nie na boki. Może gdzieś przy kra­węż­niku jakieś porzu­cone wieko skrzyni leży? Kilka zło­tych dublo­nów roz­sy­pa­nych obok. Nic nie widać.

Patrzę więc po oknach oko­licz­nych domów. Może gdzieś zza firanki blask złoty bije? Nie ma bla­sków żad­nych. Ani pie­śni rado­snych nie sły­chać.

Ci, co złoto zna­leźli w piw­nicy, widocz­nie je głę­boko ukryli i cicho teraz sie­dzą. Palec do ust przy­ło­żyli i jeden dru­giego szep­tem upo­mina:

– Cicho! Cicho! Lepiej, żeby nikt nic nie wie­dział!

Tak to ze skar­bami z reguły bowiem bywa. A jeśli nie zna­leźli tego złota? Ani ci, co drogę budo­wali, ani ci, co fun­da­menty pod domy kopali? A jeśli ten skarb na­dal tu jest?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki