Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Trudno sobie wyobrazić dwumetrowego Wojtka Koronkiewicza w stroju pszczółki, będę jednak namawiał wydawcę, aby taki mu sprawił – w uznaniu dla autora, który nie potrafiąc usiedzieć w miejscu, krąży po Podlasiu i wszędzie zbiera literacki nektar. Pyszne są spotkania i rozmowy zrelacjonowane w tej książce! Właściwie to nie książka, lecz bombonierka; sięgnąwszy po jedną czekoladkę, sięgniemy po kolejną, a potem po następną, a później po jeszcze kilka…, w końcu zaś nabierzemy apetytu na podróż śladami sympatycznego drągala. Smacznego i na zdrowie!
GRZEGORZ KASDEPKE
O AUTORZE
Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor wydanej w 2020 r. książki Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
„Czarnuszka! Olej faraonów! Nasiona czarnuszki znaleziono w piramidach. Zgaga, nadkwaśność, odbijanie, a nawet alergie!
– Opowiedz jak alergię miałeś w tartaku – mówi pani Ania. – Żółty byłeś jak Chińczyk.
– Od pyłu sosnowego chyba tak poszło – potwierdza pan Piotr. – Ale dzięki czarnuszce wyszedłem z tego. Olej faraonów! Lek Hindusów! Choć niektórzy mówią, że smakuje jak olej przepałowy. Ale w związku z tą pandemią bardzo dobrze się rozchodził. Brali ino furczało.
– Dolać panu? – pyta pani Ania.
– Wypiłem dwa kieliszki. Więcej nie dam rady.
– Tak, tak – kiwa głową pan Piotr. – Mieszać nie ma co. Ja to najbardziej lniany lubię. Pamiętam z rodzinnego domu. Ojciec z olejarni przynosił. W czasie postu z ziemniakami się jadło. I pokost z tego był do malowania płotów. Człowiek pamięta ten zapach.
– A dlaczego u was w olejarni są dwa akordeony? – pytam.
– Bo my z żoną gramy i śpiewamy – ucieszył się pan Piotr. – Jeden akordeon na ławeczkę, drugi na koncerty!
Poderwał się pan Piotr z krzesła, za akordeon chwycił.
– To co? Zagramy, Kochanie? Zaśpiewamy? – zawołał.
– Proteza mi się popsuła – powiedziała pani Ania i zasłoniła usta.
Za płotem dojrzewały dynie”.
„Nadziwić się nie mogę, że jest tyle chętnych osób do nauki. Przyjeżdżają tu i uczą się zapomnianej sztuki. Tymczasem takie chodniki, jak my tkamy, bez problemu można kupić w Ikei. Taniej i szybciej. Ale kiedy siadamy do krosien, uświadamiamy sobie zapomniane pragnienia. Słucham rozmów, ktoś sobie przypomina, że jego babcia miała taki długi pasiasty chodnik. I ten chodnik gdzieś zaginął. Prawdopodobnie po śmierci babci. Teraz zaś wraca, wykonany ręką wnuczki. Przez szacunek dla rodziny, dla tradycji, dla pracy własnych rąk. I przez szacunek dla świata. Bo my używamy do tkania starych ubrań. Nie wyrzucamy ich na śmietnik. Nie niszczymy planety. Wykorzystujemy raz jeszcze. Nadajemy im drugie życie. Siedzę przy krosnach, słucham i patrzę. I widzę w oczach ludzi szczęście. Widzę, jak ważna jest w życiu twórczość. Ludzie uwielbiają się uczyć. I robić coś nowego. Coś, co ma jakiś sens. Czego można dotknąć. Czym się można pochwalić. Czym można ozdobić dom. Własnoręcznie zrobionym dywanikiem. Choć dwa dni wcześniej nie potrafili zrobić nic.
I jeszcze coś ci powiem. Tylko się nie śmiej. Osnowa i wątek. Wątek i osnowa. Przecież to jest czysta metafizyka! To jest symbol całego naszego życia. Osnowa. To nasze talenty, nasze uwarunkowania, miejsce, gdzie się urodziliśmy, stan społeczny i tak dalej. Tego nie zmienimy. Ale mamy przecież wątek. Który możemy tkać tak, jak nam się tylko spodoba. To my dobieramy kolor nici, ich fakturę i gęstość. To my układamy z tego wzór. Bardzo często kiedy tkamy, to gadamy o sensie życia. Bardzo mnie to porusza”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ja tu ludzi zakopuję
Postanowiłem odwiedzić kolegę pisarza. Mieszka na wsi pod białoruską granicą. Musiałem tylko trafić. Znaleźć samotny dom za wsią. Ale jak zwała się ta wioska? Malawicze, Sukowicze, Harkawicze? Dopytam u ludzi. Znajdę.
Dom stał na uboczu. Pukam, nikt nie otwiera. Wchodzę więc do sieni. Drewniane sprzęty. Niezwykły zapach. Drewna, kurzu, starości. Wołam: „Dzień dobry”. I otwieram kolejne drzwi.
Przy piecu stała kobieta. Przy stole facet. Ogromny. Kłaniam się grzecznie i o pisarza pytam.
– Mamo jestem głodny – mówi facet przy stole.
Włosy mi stają na głowie.
– Pisarza? – kobieta pyta. – A wie pan, czym ja się zajmuję?
– Nie wiem – odpowiadam i jeszcze głową kręcę, żeby grzeczniej wyglądało.
– Ja ludzi zakopuję – odpowiada kobieta.
– Głodny jestem – mówi facet przy stole.
– Widzisz, że makaron gotuję? – odpowiada kobieta.
– Długo jeszcze? – pyta zniecierpliwiony facet.
– Zaraz będzie – odpowiada kobieta i przygląda mi się uważnie.
O Matko Przenajświętsza! Muszę ich czymś zagadać.
– Na cmentarzu pani ludzi zakopuje? – pytam.
– Nie – odpowiada kobieta. – Tutaj.
No to już po mnie. Ten olbrzym wstanie od stołu i zepchnie gdzieś moje autko jednym ruchem ręki. Rach-ciach. Załatwione.
– Mamo! Głodny jestem! – woła facet i wykrzywia twarz.
– Już nakładam – kobieta ładuje mu pełną michę makaronu z sosem.
– Mało – krzywi się facet, choć micha ogromna i z górką nawalona.
– Jak zjesz, będzie dokładka – odpowiada kobieta. – Zje pan razem z nami?
Próbuję się wymówić. Że za gorąco jest na jedzenie. Taki upał, duchota, komu by się chciało jeść?
Facet przy stole spojrzał na mnie krzywo. O Jezusie!
– Bardzo będzie nam miło – powiedziała kobieta. – Prawda, synku?
Olbrzym pokiwał głową. Usiadłem zatem przy stole. Kto wie, może to ostatni posiłek w życiu?
– On ma więcej – powiedział olbrzym na widok mego talerza. – Ja też chcę więcej!
– Jak zjesz, dołożę – mówi kobieta i siada z nami przy stole. Na jej talerzu jest najmniej.
– Więc zakopuje pani ludzi? – pytam. – A to tak można?
– Sami chcą – wzrusza ramionami kobieta. – Jeszcze za to płacą, żeby ich zakopać.
– Ale żywcem? – czuję jak makaron grzęźnie mi w gardle. Olbrzym z naprzeciwka przygląda się uważnie.
– Ano żywcem, żywcem – mówi kobieta. – Tysiąc pięćset złotych za to biorę.
– Tysiąc pięćset?! – wołam.
– A pan ile dałby, aby mieć pewność, że zostanie odkopany? – pyta kobieta. – Bo rano ich odkopuję.
– Czy ma pani jeden grób wspólny dla wszystkich? – pytam. – Czy oddzielne im pani kopie?
– Sami sobie kopią – odpowiada kobieta. – Ja im tylko szpadel daję i pokazuję, gdzie kopać. Siedzę tam przy nich w nocy, jakby się coś działo. Ognisko palę. Czasem wspólne sny mamy. Jest też szałas potu. Pan tego nie notuje. Mnie reklama niepotrzebna.
– Mamo, co na deser? – pyta olbrzym.
– Deser jutro będzie – odpowiada kobieta. – Truskawki i galaretka.
Ula
Na spotkaniu autorskim poskarżyłem się czytelnikom, że pisanie nowej książki idzie jak po grudzie. Książka miała być wesoła, o niezwykłych miejscach, przysmakach i dobrych ludziach. Tymczasem same cmentarze wychodziły. Co opowieść, to straszniejsza. Siedziałem w tej czerni i z każdą literą, jakby kto wór kamieni na plecy wrzucał.
Po spotkaniu podeszła Ula Arter.
– Może chciałbyś pisać o lokalnych producentach żywności? – zapytała. – Mam 120 adresów.
Ula pracuje w Urzędzie Marszałkowskim w Białymstoku. Zajmuje się promocją lokalnych producentów. Zgromadziła 120 niezwykłych opisów. Niezwykłych miejsc, przysmaków, dobrych ludzi.
– Twoje opowieści to jest gotowa książka – napisałem do Uli. – Tylko drukować. Powinnaś wydać to sama.
– Bierz się za to – odpisała. – Niech informacja o tych ludziach idzie w świat.
Lipiec białowieski
– Może miodu spróbujecie? – pyta Włodzimierz Owłasiuk. – Ja nie mogę. Jak miałem hektar truskawek, też nie mogłem patrzeć na truskawki. Dopiero jak zaorałem już pole i nie miałem truskawek, wrócił apetyt na te owoce.
Pana Włodzimierza spotykamy pod dębem. Sława tego dębu niesie się szeroko. Został wybrany Drzewem Roku 2021. I teraz do niewielkiej wioski Przybudki przybywają ludzie z całej Polski, aby podziwiać kilkusetletnie drzewo. Dąb nazywany jest Strażnikiem Puszczy. Bo nieopodal szumi Puszcza Ladzka, będąca fragmentem Puszczy Białowieskiej.
Kiedy staniemy w cieniu wielowiekowego drzewa, ujrzymy pasiekę pana Włodzimierza. Kolorowe ule w owocowym sadzie, są też w pobliskim sosnowym zagajniku, a niektóre ukryte są w Puszczy.
– Mam specjalne zezwolenie od Lasów Państwowych i od Białowieskiego Parku Narodowego – opowiada pan Włodzimierz. – Mogę przywozić ule i stawiać bezpośrednio pod drzewem. Nawet w rezerwacie. A lipy puszczańskie piękne są. Olbrzymie. Mają co najmniej 200 lat.
Specjalnością pana Włodzimierza jest miód o nazwie „Lipiec Białowieski”. To za niego uzyskuje medale na konkursach miodowych.
– Ale lipowego w tym roku nie będzie prawie wcale – mówi pan Włodzimierz. – Już zeszły rok był trudny. Ja miałem, bo lipy w Puszczy obrodziły jak zwykle. W tym roku jednak temperatury były zbyt wysokie. Lipy przekwitły w kilka dni. Nawet te w Puszczy. Pszczoły nie miały z czego zbierać nektaru. Choć to przecież nasza rasa puszczańska zwana „borówką”.
Co zatem będzie zbierać pan Włodzimierz?
– Liczę na puszczańską malinę – opowiada. – Uschły świerki i teraz w poszyciu jest sporo światła. Wyrosło mnóstwo malin. Rozwijają się też uprawy słonecznika. Miód słonecznikowy ma bardzo ciekawy smak, taki z delikatną nutką goryczki. Na rzepak wozić nie chcę. Uprawy rzepaku są pryskane jakimiś środkami. Pszczoły od tego marnieją. Ja wiem, że są jakieś badania, jakieś normy i że na papierze wszystko wygląda bardzo ładnie. Ale widzę też co się dzieje z moimi pszczołami. Byliście w zagajniku, widzieliście moje ule. Hamak tam sobie rozwiesiłem i nieraz położę się wśród moich pszczółek. Ja im się przyglądam bardzo dokładnie. I borówkom w drewnianej kłodzie i krainkom i kaukaskim. Kaukaska jest bardziej odporna na temperatury. Może wylatywać rano już przy 8-10 stopniach Celsjusza. Krainka potrzebuje więcej ciepła. Nie chcę ich na rzepak wozić. Z łąkami też jest problem. Kiedyś każdy gospodarz krowę trzymał. I konie były we wsi. Pasły się zwierzęta na łąkach. Dziś gospodarzy już w Przybudkach nie ma. Tylko letnicy z miasta przyjeżdżają. Ale krów nikt już nie trzyma. Zarastają więc łąki trawą. Kiedyś tyle ptaków było, a teraz coraz mniej.
– Ale warto tu mieszkać?
– Ależ oczywiście! – woła pan Włodzimierz i do domu prosi. – Zachęcam! Ludzie jacy życzliwi! Tak jest zawsze, gdy za oknem Puszcza! Zielony kolor tak działa. Uspokaja. Wycisza wewnętrznie. Nastraja radośnie. Ja to specjalnie do lasu idę, żeby żonie w oczy nie wchodzić. Zaraz by jaką robotę znalazła. A tak mówię: „Idę żono, pochodzę przy pszczołach” i mam święty spokój. Kładę się w hamaku i wracam dopiero na obiad.
– We dwoje zawsze raźniej – przytakuje pani Alina, stawiając na stole kawę i ciasto. – Bo zawsze jest się z kimś choć pokłócić.
Pijemy kawę, zajadamy ciasto, a mnie dręczy jedno pytanie…
– A choć jeden słoiczek tego „Lipca Białowieskiego” by się nie znalazł? – pytam w końcu.
– Zaraz zobaczymy – odpowiada pan Włodzimierz i prowadzi do budynku obok, gdzie wśród złotych pucharów, odznaczeń i dyplomów stoją słoje rozmaite.
– O proszę! – cieszy się pani Alina – Jeszcze się kilka uchowało!
Pasieka Białowieska
Włodzimierz Owłasiuk
Przybudki 10, 17-210 Narew
Tel.: 512 773 902
Arka Przymierza i Andrzej Duda
Pokój ze znaczków pocztowych, Arka Przymierza, Bursztynowa Komnata, replika pałacu carskiego, cerkiewne Podlasie, warsztaty chleba, noclegi.
Najpierw idziemy do szopy, gdzie jest makieta cerkiewnego Podlasia. Potem pan Borys prowadzi ścieżką przez lasek.
– Tu mam zwierzyniec – opowiada.
Między drzewami stoją wycięte ze sklejki sylwetki zwierząt.
– Miałem jeszcze zwierzęta wodne – mówi pan Borys, wskazując na niewielką nieckę wyłożoną folią. – Ale zasypałem, bo komary się lęgły.
Mijamy wiatę.
– Tu na grillu był Andrzej Duda – mówi pan Borys.
– Prezydent Duda? – pytam.
– Tak – odpowiada. – 7 czerwca tego roku, a 5 lat wcześniej był Bronisław Komorowski.
Idziemy dalej. Przed nami drewniana chałupka.
– Tu nocował Andrzej Duda – pokazuje pan Borys. – Sześć osób może nocować w tym domku.
– Ile kosztuje nocleg? – pytam.
– Do tej pory braliśmy po 35 zł – odpowiada. – Ale teraz chyba podniesiemy do 50 zł?
Idziemy dalej. W sąsiedniej chałupce jest pokój wyłożony znaczkami pocztowymi. Na wzór jednej z komnat pałacu carskiego w Białowieży. Białowieski pałac cara miał 143 pomieszczenia. Jedno z nich było wyłożone znaczkami. Pan Borys postanowił zrobić to samo.
– 25 tysięcy znaczków – mówi z dumą. – Wyklejałem po 900 znaczków dziennie.
– A skąd pan wziął tyle znaczków? – pytam.
– Made in internet – odpowiada.
Następne pomieszczenie wyłożone jest kartami do gry, a kolejne to słynna Bursztynowa Komnata.
– W skali 1:3 – mówi pan Borys.
Przyglądam się dokładnie, ale bursztynu nie zauważam ani grama.
Idziemy dalej. Mijamy replikę pałacu carskiego. Przed nami piramida. Wysoka na kilka metrów. Wchodzimy do środka.
– Tu będzie stała Kleopatra – pan Borys pokazuje miejsce pod schodami wiodącymi na pięterko.
Wchodzimy po schodach. Stoją tu trzy fotele. Siadamy.
– Można przesuwać fotele? – pytam.
– Można – odpowiada. – Ale niedługo przyśrubuję je do podłogi. I puszczę aluminiowy pręt, który zostanie uziemiony. Żeby miał ujemy ładunek. Osoby siedzące w piramidach będą trzymały w rękach ten pręt. Minus i minus się odpychają. Powstaje dobra energia. Po godzinie siedzenia w piramidzie ustępują wszystkie bóle. Wszyściutkie! Ileż energii się nagle pojawia w człowieku! Ileż trudu kosztowało mnie ustawienie piramidy dokładnie na osi północ-południe i wschód-zachód! Te wszystkie GPS-y geometrów to psu na budę. Musiałem użyć kompasu i lunety ustawionej na Gwiazdę Polarną.
Pan Borys tłumaczy z błyskiem w oku rzeczy, których nijak nie potrafię zrozumieć i zapamiętać. Po chwili z fizyki przechodzi na chemię.
– Albo taki jod – opowiada z zaangażowaniem. – Musimy spożywać więcej jodu. Ja kupuję i rozrabiam z wodą płyn Lugola. Ale najpierw trzeba pozbyć się bromu. Tymczasem brom jest wszędzie!
– Jak się można pozbyć bromu? – pytam.
– Jak się pozbyć bromu?! Jak się pozbyć trucizn! Pan wie, że większość zboża rośnie na ziemi pryskanej Roundupem?! Herbicydy sprawiają, że nie ma chwastów, owady niszczą pestycydami. My to wszystko zjadamy. Tę całą chemię! Pan myśli, skąd te nowotwory? Trzeba pić dużo wody. Przynajmniej 4 litry dziennie. Trzeba to wszystko z siebie wypłukać. I do wody dodawać odrobinę jodowanej soli. I ocet jabłkowy. Ale tylko własnej produkcji.
– O Arkę Przymierza chciałem zapytać – mówię. – Dlaczego zrobił pan Arkę?
– Bo mam Mojżesza – mówi pan Borys. – Więc przydałaby się również Arka, prawda?
Idziemy ją zobaczyć.
Pan Borys chce mi jeszcze pokazać muzeum wiejskich sprzętów. Mnie jednak ciągnie do Arki. Stoi w obórce. Na betonowej posadzce. Wokół jakieś rolnicze sprzęty. Wygląda zupełnie tak samo jak na filmie Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej arki. Tyle że wykonana jest z drewna.
Pan Borys otwiera klapkę pomiędzy dwoma cherubinami. Zapala się lampka. Chcę zrobić zdjęcie.
– Niech pan poczeka – mówi. – Kiedy się nagrzeje, będzie puszczała dym.
Po chwili rzeczywiście idzie dym.
Pan Borys pokazuje jeszcze salę na 160 osób.
– Chrzciny, wesela, komunie – opowiada. – Żyrandole sam robiłem.
Oglądamy też zaplecze kuchenne. Na lodówce zdjęcie Andrzeja Dudy. Dedykacja i autograf.
– Lewą ręką pisane! – mówi z dumą pan Borys.
Gospodarstwo agroturystyczne „Bora Zdrój”
Lewkowo Nowe 93, 17-220 Narewka
tel. 693 674 840
e-mail: boraz[email protected]
www.bialowieza.borazdroj.pl
GPS: 52.880526569605195, 23.7239456176757
Najlepsze pomidory na świecie
Gradoczno nad rzeką Narwią. Do gospodarstwa pana Witalisa trzeba skręcić w szutrową drogę. Niczym specjalnym ta droga się nie wyróżnia. Tymczasem na końcu tej niepozornej żwirówki uprawiane są najlepsze pomidory na świecie.
32 gatunki. Czerwone, zielone, żółte, pomarańczowe, fioletowe, czarne, sopelki, koktajlowe i nakrapiane niczym pisanki. Przysięgam. Widziałem to na własne oczy. Szedłem za panem Witalisem przez foliowy namiot i słuchałem nazw, które wymienia:
– Mrozy, Midas, Malinówka, Zorza – pokazuje pan Witalis kolejne krzaki, dotyka pomidorów, demonstruje, że różnią się i kształtem, i kolorem, i wielkością. – Kiedyś te odmiany były dość popularne. Potem weszły odmiany zachodnie. I nagle w sklepach zaroiło się od nasion w kolorowych torebkach. Ale my z żoną jesteśmy stara szkoła. Mamy własne nasiona. Trzeba wziąć najbardziej dorodny pomidor, najbardziej dojrzały. Zdjąć skórę i na sitku, przemywając wodą, oddzielić miąższ od nasion. Nasiona wyłożyć na talerzyk, żeby obeschły. Potem zawinąć w papierek i opisać. Czasem cały dom jest pełen takich talerzyków. Ale dzięki temu mam wciąż odmiany, których nie ma już nikt. Te są kupne. I choć staram się uzyskać z nich nasiona, to nie kiełkują. Zostały tak wyhodowane, że trzeba co roku kupować nasiona. Sprytne, prawda?
Idziemy do kolejnego namiotu z pomidorami. Rośnie ich tu 8 tysięcy krzaków.
– Te starsze odmiany rzeczywiście są trudniejsze w uprawie i dają mniejszy plon – opowiada pan Witalis. – Ale je nadal uprawiam, gdyż przypominają smak dzieciństwa. Mam taką stałą klientkę, starszą już wiekiem, która przychodzi i mówi: „Pana są droższe, ale wolę kupić u pana”. Natomiast hurtownicy się śmieją. „Mamy płacić drożej, bo są smaczne? Proszę pana, pomidor przede wszystkim ma długo leżeć i wciąż dobrze wyglądać!” – mówią. I rzeczywiście, są takie odmiany. Wyhodowane ze specjalnym genem twardości. One potrafią leżeć nawet miesiąc i wciąż świeżo wyglądać. Tymczasem najlepsze pomidory to są te nieregularne. Bo wiadomo, że nikt przy nich nie majstrował.
– Największy pomidor, jaki się udało panu wyhodować? – pytam.
– Bawole serce – odpowiada pan Witalis. – Miałem okaz, który ważył 1,28 kg. Mam bawole serce w odmianie czerwonej, a tu obok proszę bardzo – bawole serce w odmianie białej.
– To które są pana ulubione? – pytam.
– Jednego ulubieńca nie mam – odpowiada. – Jakbym faworyzował tylko jedną odmianę, to nie hodowałbym 32. Ale kilka rzeczywiście lubię. Ostatnio żółtego Amerykańca w czerwone paseczki. Te czarne też ostatnio są jakby milsze. Przeczytałem artykuł, że Anglicy się nimi zajadają, bo odkryto, że mają substancje antynowotworowe. O te tutaj koniecznie trzeba spróbować. Nazywamy je bycze jądra! Podobne, prawda?! Które są najlepsze? Każdy powinien znaleźć swój własny smak!
– Podobno klienci czasem nie mogą się doczekać – mówię. – Na rynku w Hajnówce witają pana okrzykami radości!
– Przesada – uśmiecha się pan Witalis. – Choć rzeczywiście raz tak było. Na początku sezonu. Ktoś zawołał: „No w końcu są najlepsze pomidory na świecie!”.
– Czy można zamawiać wasze pomidory przez internet? – pytam.
– Nie wysyłam – odpowiada pan Witalis. – Nie mam na to czasu. Naprawdę. W sezonie pracujemy nieraz po 18 lub 20 godzin na dobę. Rano wstajemy, jedziemy na targ, potem powrót, pomidory trzeba podlać, podwiązać, zrywamy i pakujemy do skrzynek. Ponadto nasze owoce traktujemy z sercem. Delikatnie. Tymczasem nie wiem, do jakich rąk trafi paczka. Może ktoś będzie nią rzucał? Nie, to nie na moje nerwy. Jak ktoś chce spróbować pomidora, zapraszam na trag do Hajnówki lub do nas do Gradoczna.
Żona już rozstawia na stole talerze.
– Jak się poznaliście? – pytam.
– Zastępowałem listonosza – śmieje się pan Wiktor. – Doręczałem list i patrzę, a tu taka fajna dziewczyna siedzi w oknie. Wiedziałem od razu, że to ta jedyna. Musiałem jeszcze ją przekonać. Jak widać się udało.
– Jecie pomidory codziennie? – pytam.
– A nie! – śmieje się pan Witalis. – Dzisiaj były też ogórki!
Gospodarstwo Ogrodnicze „Anwit” Witalis Jakoniuk
Gradoczno 25a; 17-210 Narew
Tel. 504620717, e-mail: anwit/at/adres.pl
Dwieście randek i zero kapci
Zanim usiedliśmy do stołu, oprowadził po całym ogrodzie. Bluzgając na ślimaki, co mu sałatę wyżerają, na komary, rowerzystów i ekologów.
– Wszystkich bym was na Sołowki wysłał – pomstuje, choć doskonale wie, że jestem i rowerzystą, i ekologiem.
Kiedy już nas obsobaczył, zaprasza do stołu na kawę i pizzę w cieniu drzewa.
– W życiu jest jedna najważniejsza zasada – mówi. – Żeby być sobą. Kiedy się rozstałem z Ireną, leżałem skacowany, a tu listonosz przynosi jakąś nagrodę od ministra. Cały plik pięciotysięcznych zielonych banknotów z Chopinem. Dałem ogłoszenie do „Kuriera”. Do działu matrymonialnego. Samotny mężczyzna, artysta, poszukuje kobiety na resztę życia. Przyszło 200 zgłoszeń. Wziąłem więc tę kasę i każdego dnia umawiałem się z kolejną kobietą. Zawsze w tym samym miejscu. Knajpa Esperanto przy ulicy Akademickiej. Miejscowe menele szybko się zorientowali, że bywam tam codziennie i że stawiam. Co wieczór zatem o tej samej porze się schodzili. Ja im stawiałem. Kiedy wchodziła kobieta, przy stolikach robił się ruch. Pokazywali kciukami, co sądzą. Ja zaś siedziałem nabąblowany, bo chciałem, aby poznały mnie od razu z jak najgorszej strony. Co będę ściemniał i oszukiwał? Od razu wszystko jasne. Ale kilkanaście pań mnie zaprosiło do domu. Człowieku! Mieszkania jak się patrzy. Kilka pokojów, eleganckie salony. Żony porzucone przez bogaczy. I wtedy test. Trzeba buty zdejmować czy nie? Jeśli kazała zdejmować, od razu wychodziłem. O co chodzi z tymi butami? Dywan jest ważniejszy od człowieka? Tak trudno posprzątać i pozamiatać po gościu? Mi to zajmuje zawsze kilka minut. Choć niektórzy wchodzili z błotem. Chce w butach – niech wchodzi w butach. Gość w dom, Bóg w dom. Ja bez butów czuję się odarty z godności. A już kapcie?! Koniec świata!
Tak doszedłem do tej ostatniej kobiety. Przyjechała wielkim autem. Zamówiła herbatę. Ja butelkę wina. Potem drugą i trzecią. Ona wciąż herbatę. W końcu wstaliśmy, idziemy do tego auta. Nawet drzwi mi otworzyła, abym mógł wygodnie wsiąść. Ale nie wsiadłem. Trzasnąłem tymi drzwiami. Ona płakała. Ale takie rzeczy lepiej załatwić od razu. Pewnego dnia postanowiłem ożenić się z Ireną po raz drugi. Dziś jest dokładnie rocznica. Już dziewięć lat jesteśmy znów razem. Wesele mieliśmy w tym ogrodzie. 50 osób bawiło się do białego rana. Pomiędzy tymi drzewami. Życie jest piękne.
Tak się skończyła wizyta pierwsza.
Niestety, zdjęcia z ogrodu się nie udały. Trzeba sesję powtórzyć. Zajeżdżam więc znowu na ulicę Bielską 13. Nikogo w ogrodzie, otwieram więc drzwi i do mieszkania się pakuję.
– Cholera, drzwi zapomniałem zamknąć – burczy Artur. – Ty chyba specjalnie w porze obiadu przychodzisz! Myślisz, że będę cię żywił?
Poburczał, poburczał, ale talerz postawił. Herbaty zaparzył i ciasto ze śliwkami też się znalazło.
– Obrazy twoje chcę sfotografować – powiadam.
– O niedoczekanie! – znów się nastroszył. – Nie mam żadnych obrazów. Nic nie maluję od lat. Nie mam! Co miałem, rozdałem, a co zostało w garażu, to zbutwiało. Nie ma!
– No nic – mówię. – Pójdę zatem sam do garażu i poszukam.
Znów burczy, ale buty wkłada i do pracowni prowadzi. Tam zaś obrazów, a obrazów. Na ścianach, pod ścianami, na szafie, za szafą. Wszędzie.
– Tego nie fotografuj, to słabe – mówi. – To dla pieniędzy malowałem. Na ulicy stałem, myślałem że milionerem zostanę, ale nic z tego nie wyszło. Jeszcze mandat dać chcieli. Nie może artysta na ulicy zarabiać. Chrystusa sfotografować możesz. Z tego dumny jestem, zatytułowałem go „Chrystus w mieście”.
– Gołych bab też trochę – powiadam.
– Wiadomo – odpowiada Artur. – Ale ostatnio tylko abstrakcje. I pamiętaj, żebyś mi więcej w porze obiadu nie przychodził!
Artur Chaciej
Białystok, ul. Bielska 13
Ja kurom nie żałuję
Brzozówka Koronna. Z szosy z Białegostoku do Augustowa najlepiej skręcić w Przewalance. Gospodarstwo niczym specjalnie się nie wyróżnia. Dom, płot, obora, stodoła. Ale po podwórku chodzi grupka kur. To tu!
– U rodziców kur było 10 – mówi pani Agnieszka. – Ale znajomi, jak się dowiedzieli, że mieszkam na wsi, to wciąż pytali o jajka. Dokupiłam więc i miałam 50. Ale to wciąż było za mało. Teraz mam 200. I jednego koguta. Piękny, prawda?
– O której pieje? – pytam.
– O piątej – odpowiada pani Agnieszka. – O piątej włącza się w kurniku światło, o 22.00 światło gaśnie. Tak nastawiłam timer. Oczywiście latem i zimą czas przesuwam.
Kury przypatrują się nam ciekawie.
– Są takie same jak u mojej babci – mówię.
– To rasy czerwone – odpowiada z pasją pani Agnieszka. – Messa ma ogon biały, a rossa czarny. Mam też kilka kur białych.
– A inne rasy? – pytam. – Zielononóżki mają dobre jajka.
– Czytałam o innych rasach – poważnieje pani Agnieszka. – Ale okazuje się, że nie dogadałyby się z moimi kurami.
– Ojej! Zapomniałem przywieźć im chleba z miasta – mówię.
– Nie wolno dawać chleba! – oburza się pani Agnieszka. – To szkodzi na wątrobę.
– Podobno karmi je pani kiszoną kapustą? – pytam.
– Moje kury uwielbiają kiszoną kapustę – uśmiecha się. – Poprawia odporność. Raz w tygodniu podaję też ocet jabłkowy, co zwalcza pasożyty wewnętrzne. W kurniku rozwiesiłam ziele wrotycza, co odstrasza pasożyty zewnętrzne.
– Słyszałem, że daje im pani muszle ostryg – mówię. – Skąd bierze pani takie muszle? I jak je pani rozdrabnia? Przecież to strasznie grube jest!
– Kupuję już rozdrobnione – mówi pani Agnieszka. – Z pewnego źródła. Sklep ekologiczny. Bo moje kury są bardzo wybredne. Raz kupiłam gotową karmę, to nie chciały jeść. Sama muszę przygotowywać. Gniecione ziarno i świeżo skoszona mielona trawa. Miesięcznie idzie tona ziarna. Bo ja im daję do oporu. Niczego nie żałuję. Do tego 30 kg ostrygowych muszli. 3% diety to musi być wapno. No i oczywiście zielenina. Kury uwielbiają cukinię, ogórki, dynie. Jest też pietruszka i sałata. O, właśnie! Zielone liście szpinaku i sałaty wpływają na intensywną barwę żółtka!
– Jedzą warzywa z waszego ogródka? – pytam zdumiony. – Ale zimą pewnie siedzą smutne. Post mają na samych ziarnach.
– Ależ skąd – śmieje się pani Agnieszka. – Suszymy im te warzywa. A kapustę kisimy.
– Specjalnie hoduje pani cukinie i kapustę, aby karmić kury? – pytam.
– No tak – cieszy się pani Agnieszka. – Ale jakie zdrowe jajka mam! Jedna pani napisała ostatnio, że pojechała na urlop i kupiła inne jajka. Takich rewolucji dostała, że teraz już tylko ode mnie chce.
– To prawda, że kolejki się ustawiają po te jajka? – pytam.
– Zapisy są na kilka tygodni do przodu – odpowiada. – W zasadzie już nie biorę nowych klientów. Odmawiam też miejscowym. Na Podlasiu jest tyle gospodarstw, na pewno gdzieś kury jeszcze chodzą.
– Czyli sprzedaż wysyłkowa? – pytam. – Gdzie najdalej Pani wysyła?
– Na Dolny Śląsk – odpowiada pani Agnieszka. – Stamtąd część trafia do Niemiec.
– Zawsze pakuje pani jajka wąskim końcem do dołu? – pytam.
– No tak! – rozpromienia się znów pani Agnieszka. – Chodzi o to, aby powietrze było na górze w najszerszym miejscu. Wówczas jajka dłużej zachowują świeżość.
– Skoro jest tyle zamówień – mówię i przełykam ślinę, bo bardzo chciałbym spróbować jajka – to może warto zwiększyć liczbę kur? Zamiast dwustu, pięćset? Albo tysiąc?
– Oj nie! – macha ręką pani Agnieszka. – To byłaby już hodowla przemysłowa. Poza tym, wie pan, ile musiałabym nasadzić kapusty?
Gospodarstwo Rolne Agnieszka Sokołowska
Brzozówka Koronna 8; 19-122 Czarna Białostocka
Tel. 605 219 026,
e-mail: agnieszkaa.sokolowskaa/at/gmail.com
Ostatnia drewniana łyżka
Od szczęśliwych kur jedziemy do miejscowości Zamczysk. To zaledwie kilka kilometrów dalej. Mieści się tam warsztat ostatniego na Podlasiu wytwórcy drewnianych łyżek.
Trafić łatwo. Prowadzą tablice „Szlak rękodzieła ludowego”. Wjeżdżamy na podwórko. Otwierają się drzwi domu i wychodzi żona pana łyżkarza.
– Męża nie ma – mówi. – Jest w pracy.
– To super – odpowiadam. – Chodźmy zatem do warsztatu.
– Ale mówię, że męża nie ma – mówi pani. – Pojechał polbruk układać. Wyprzedajemy towar. Więcej rzeźbić nie będzie.
– Nie będzie rzeźbić? – pytam. – Przecież to już ostatni podlaski łyżkarz! To skąd my teraz łyżki weźmiemy?
Pani wzrusza ramionami.
– Pewnie z Chin – mówi. – 50 lat łyżki wycinał i wystarczy.
Wchodzimy do warsztatu. Na ścianie rzeczywiście coś w rodzaju gazetki ściennej. Napis „49 lat”. Pod spodem wycięte z papieru narzędzia, których używa się do wycinania łyżek.
Na stole leży stos łyżek. Rozmaitej wielkości.
– Ceny zaczynają się od 5 zł – mówi pani.
Biorę jedną. Płacę i odjeżdżam.
5 złotych za drewnianą ręcznie wykonaną łyżkę.
Od kilku dni dorabiam do pensji literata, pracując na budowie. Nie mam żadnej specjalności. Jestem pomocnikiem budowlanym. Przynieś, podaj, ciężarówkę rozładuj. Zarabiam 20 zł na godzinę.
Łyżkarz, aby zarabiać tyle co ja, musiałby wycinać 1 łyżkę w kwadrans. Musi jeszcze zapłacić za drewno, za prąd, ubezpieczenia zdrowotne i tym podobne.
Nic dziwnego, że woli układać polbruk.
W mojej ekipie budowlanej jest facet, który miał sieć sklepów odzieżowych. Jest też właściciel pizzerii. Kiedy włożyłem ciuchy budowlańca, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Tylko jedna osoba powiedziała: „Czytałem Twoją książkę. Naprawdę w tym mieście nie ma pracy dla ludzi takich jak Ty?”.
I tyle. Poszliśmy robić.
Co jest lepsze od kawy?
– Może kawy? – pyta pani Anna.
– Kawy? – odpowiadam. – Macie może coś innego?
– Sok z kiszonych buraków! – śmieje się pani Anna. – Cóż może być lepszego od soku z buraków?
Jesteśmy w Czarnej Wsi Kościelnej. Gospodarstwo „Czerwone Korale – kiszenie z tradycją”.
Za chwilę na stoliku pojawiają się butelki. Sok z kiszonych buraków. W dwóch odmianach. Z imbirem, kurkumą i cytryną. Oraz z pietruszką, jarmużem i cytryną. Najpierw otwieramy ten z imbirem. Już sama barwa jest niesamowita. Purpura wpadająca w delikatny fiolet. Kiedyś piłem takiego caberneta. Był znakomity. Tymczasem burak jest niesamowicie kwaśny!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki