Życie seksualne kajakarzy. Zapiski z badań terenowych podczas spływów rzeką Narew, Supraśl, Bug, Biebrza i Czarna Hańcza. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 2 - Wojciech Koronkiewicz - ebook
NOWOŚĆ

Życie seksualne kajakarzy. Zapiski z badań terenowych podczas spływów rzeką Narew, Supraśl, Bug, Biebrza i Czarna Hańcza. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 2 ebook

Wojciech Koronkiewicz

0,0

Opis

O KSIĄŻCE:
Kajak leżał w stodole od zawsze. Pobudzał wyobraźnię. Ileż razy chciałem popłynąć nim przez nieznane lądy. Zostać sławnym piratem lub podróżnikem. Zawsze coś jednak stało na przeszkodzie. Szkoła, praca, własny dom, potem żona i dzieci. Potem kolejny dom, kolejna praca, kolejne auto. Czas płynął, a kajak wciąż leżał. Pewnego dnia zapytałem żonę (a żona jest wszak najważniejsza), czy nie miałaby nic przeciwko, abym wsiadł do tego kajaka i został odkrywcą nowych kontynentów…
– A płyń, człowieku! – roześmiała się żona.
Tak się zaczyna ta podróż. Podróż w głąb niezwykłych światów. Kajakiem podróżują ludzie wolni. Poszukiwacze marzeń.
WOJCIECH KORONKIEWICZ

O AUTORZE: 
Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor książek Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia, Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków, Nie zbiera się jabłek z tego sadu. Podróż do grobów, duchów i ukrytych skarbów Podlasia oraz (wspólnie z Urszulą Arter) Pływające krowy, czyli zdrowo zakręconego Podlasia i nie mniej zakręconej Suwalszczyzny część druga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Życie seksualne kajakarzy

– Tak, seks w kajaku jest moż­liwy – powie­dział.

– Ale jak? – zapy­ta­łem.

– Nie mogę powie­dzieć, gdyż zostanę roz­po­znany!

Supraśl i Narew, śladem księcia Janusza

Wszystko zaczęło się od kajaka. Leży na brzegu już zapa­ko­wany. O rany! Nie wie­dzia­łem, że tyle tego jest! Sama torba z jedze­niem waży ze 20 kilo. Kon­serw tam nie ma żad­nych, ale zro­bi­łem prze­cież 9 kana­pek. Jest mleko i są droż­dżówki. Żółty ser i pasz­tety. Ogórki. Kto to wszystko zje? Jest jesz­cze namiot, śpi­wór, kari­mata, ple­cak i torba z apa­ra­tem i notat­kami. Na wierz­chu zaś wózek do prze­no­sze­nia kajaka. Już mam spy­chać go na rzekę, gdy patrzę, a tu wody nie ma wcale! W rzece wody sporo, ale do picia nic nie mam. No to z powro­tem do domu po butelkę wody gazo­wa­nej. Nie ma! Wody gazo­wa­nej w domu nie ma? Tro­chę kwasu chle­bo­wego domo­wej roboty zna­la­złem. No to dola­łem wody kra­no­wej. Takie coś będę pił. Cien­ku­sza. Do Tyko­cina może star­czy? I jesz­cze kape­lusz na głowę sło­miany. Żeby słońce na wodzie nie spie­kło. Patrzę w lustro. Ele­gantka Narwiań­ska. Można pły­nąć. Kajak na wodę. Odpły­wam. Tele­fon wyłą­czy­łem. Od tej pory zero wie­ści ze świata. Nie ma mnie dla nikogo. Nawet zegarka nie mam. Jak jest jasno, będę pły­nął. Jak się ściemni, zatrzy­mam się na noc­leg. Taki plan. Płynę. Wiatr w plecy. Bar­dzo dobrze. W trzci­nach śpie­wają trzcin­niczki. Nad łąkami skow­ronki. Tro­chę nudno. Brzeg, trawa. Ani radia żad­nego. Ani nic.

Cisza. Jak przed wie­kami. Jest czas, aby przy­po­mnieć sobie wszystko od początku.

1 maja

W sta­rej sto­dole pod samym dachem leżał kajak. Wyją­łem go z pomocą chrze­śniaka ze sto­doły. Poło­ży­łem na tra­wie w sadzie. Leży niczym wie­lo­ryb. Pra­dawny stwór z odmę­tów czasu.

Wie­czo­rem poje­cha­łem do rodzi­ców.

– Skąd masz ten kajak? – pytam ojca.

– To była chyba wła­sność Mirka lub Jurka Dąbrow­skich – mówi ojciec. – Była moda na kajaki. Wszy­scy mieli i pły­wali u nas na rzece. I zosta­wili ten kajak. To jesz­cze przed moimi stu­diami było. Cze­kaj, cze­kaj! Ile to ja lat wtedy mia­łem? Zaraz spraw­dzę.

Idzie tata do dru­giego pokoju. Długo nie wraca. Znaj­duję go sie­dzą­cego nad doku­men­tami. Stu­dencki indeks. No tak, 1953 rok. Wów­czas mój ojciec roz­po­czął stu­dia. I prze­stał kaja­ko­wać.

– A wio­sła zna­leź­li­ście? – pyta. – Pewno są w chle­wiku. Tam gdzie krowa stała. Ja to tym kaja­kiem ni­gdzie nie pły­wa­łem, bo mia­łem wła­sny. Tylko z Mir­kiem Dąbrow­skim kilka razy do Tyko­cina. Mie­li­śmy tam swoje obo­zo­wi­sko i noco­wa­li­śmy pod namio­tem. Następ­nego dnia wra­ca­li­śmy. W sobotę po połu­dniu wyjeż­dża­li­śmy, a następ­nego dnia wra­ca­li­śmy. Mirek Dąbrow­ski orga­ni­zo­wał dziew­czyny. On tam jakąś dziew­czynę miał. Ile ja wtedy mia­łem lat? 16 lub 17. Taka zabawa była. Było, minęło. I bieg rzeki jest dziś cał­kiem inny. Melio­ra­cję zro­bili i zepsuli całą rzekę. Ile mły­nów było na Supra­śli! Jeden w Supra­ślu, drugi w Dobrzy­nie­wie, a trzeci u nas w Dzi­kich! Musisz moją książkę pierw­szą prze­czy­tać. Ja tam całą tę drogę opi­sa­łem. Ale do kajaka to naj­le­piej mieć part­nera. Żeby go prze­nieść. Bo samemu to żadna robota.

Sie­dzimy i gadamy, a ja nagle się orien­tuję, że tele­wi­zor u rodzi­ców wyłą­czony!

– Prze­pra­szam, czy ja was cza­sem nie zaga­da­łem? – pytam. – Może tam jakieś wasze pro­gramy ważne lecą?

– Nie, nie! – odpo­wia­dają. – Myśmy już swoje obej­rzeli. Turec­kie opo­wie­ści. Pogrzeb małej dziew­czynki był. Matka przy­nio­sła do domu tru­ci­znę, żeby w małych daw­kach dziecku poda­wać i ojca nastra­szyć. Bo ojciec zako­chał się w innej kobie­cie. Dziew­czynka się obu­dziła, patrzy, butelka z syro­pem stoi, to wypiła wię­cej, żeby szyb­ciej wyzdro­wieć. I umarła. Teraz matka chce na ojca zwa­lić. Że poje­chał z inną, a tu dziecko się zatruło z tego nie­szczę­ścia. Ale sąsiadka wszystko widziała i wszystko wie.

2 maja

Poje­cha­łem do sklepu, żeby farbę kupić i poma­lo­wać kajak przed rej­sem. Posta­no­wi­łem bowiem zabrać go w podróż. 70 lat leżał w sto­dole. Raz tylko, w 1983 roku wycią­gną­łem go, poma­lo­wa­łem i popły­ną­łem w dół rzeki z Ada­mem Ogi­je­wi­czem, moim kum­plem w pod­sta­wówki. Jeden dzień, jeden rejs. Adama już nie ma. Nie ma też braci Dąbrow­skich, do któ­rych kajak nale­żał. Wszy­scy prze­nie­śli się na tam­ten świat.

70 lat leżał w sto­dole. Wyobra­żam sobie, że to ja jestem tym kaja­kiem. Pły­wam po rzece. Do Tyko­cina i z powro­tem. I pew­nego dnia wrzu­cają mnie pod dach sto­doły. Koniec sezonu. Nor­malna sprawa. Nad­cho­dzi jed­nak wio­sna i kolejne lato. Zaczy­nają się waka­cje. Przez otwarte drzwi sto­doły widać słońce. Gdzie się podziali ci weseli chłopcy? Dla­czego mnie nie zdej­mują? Dla­czego ni­gdzie nie pły­niemy? Potem kolejna wio­sna i kolejne lato. I znów nikt nie przy­cho­dzi. Kolejne i kolejne, i kolejne. W końcu drzwi od sto­doły prze­stają się otwie­rać. Zmarł wła­ści­ciel gospo­dar­stwa. Zamiast słomą i sia­nem, sto­doła wypeł­nia się jaki­miś gra­tami. Skrzyn­kami na owoce. Dam­skim rowe­rem. Sta­rymi deskami.

Pew­nego dnia ktoś jed­nak przy­cho­dzi. Odsuwa skrzynki po owo­cach i rower. Tak! Zdej­mują mnie! Wyno­szą na zewnątrz! Będę pły­wał!

Posta­no­wi­łem kajak przy­wró­cić do życia. W skle­pie z far­bami kupi­łem szpa­chelkę i szczotkę ryżową. Teraz szu­kam farby. Cała alejka jest z tymi far­bami. Od małych bla­sza­nych puszek po wiel­kie pla­sti­kowe wia­dra z farbą.

Którą z nich wybrać? Jest impre­gnat do drewna. Altanki i płoty. Może i kajak obsko­czy? Pra­cow­nik sklepu tłu­ma­czy coś star­szemu dziad­kowi.

– Prze­pra­szam – mówię. – Mam kajak drew­niany. Jaką farbą naj­le­piej go odma­lo­wać?

Zamu­ro­wało ich. Patrzą i za ukrytą kamerą się roz­glą­dają. Kajak? Drew­niany? Z muzeum ucie­kłeś? A może do Cho­rosz­czy waść pły­niesz?

– Nie mamy farb do kaja­ków – sprze­dawca odpo­wiada.

Na Alle­gro farbę zna­la­złem. Do łódek, jach­tów, okrę­tów, wanien i bro­dzi­ków. Trwa­łość do 10 lat. Może rze­czy­wi­ście zafun­do­wać mu gwa­ran­cję na kolej­nych 10 lat?

5 maja

Zaczą­łem malo­wać. Zamó­wi­łem tę farbę cudowną w inter­ne­cie, ale docze­kać się nie mogę. Cze­kam dzień, cze­kam drugi, trze­ciego dnia do sklepu posze­dłem i zwy­kłą olejną farbę wzią­łem. Kolor nie­bie­ski. Trzeba tylko kajak z sadu pod dach prze­nieść, bo jak zacznie padać, to całe malo­wa­nie na nic. Sły­szę u sąsiada, że ktoś drewno układa. Pójdę i o pomoc popro­szę.

Ale sąsiada nie ma. Jest tylko jego matka.

– Co potrzeba? – pyta.

– Faceta jakie­goś szu­kam doro­słego – mówię. – Kajak chcia­łem pod dach poło­żyć. Ale jak nie ma, to ja wie­czo­rem może przyjdę.

– To ja pomogę – sąsiadka odpo­wiada i już do mego ogrodu zmie­rza.

Zaraz! Zaraz! To prze­cież kajak drew­niany. To nie prze­lewki są. On waży tyle co pan­cerna szafa! Jakże tak? Jak mi sąsiadka upad­nie kaja­kiem przy­gnie­ciona, to już naprawdę będę musiał ze wsi znik­nąć. Ucie­kać chyba aż za morze! Tym­cza­sem kajak jesz­cze nie­po­ma­lo­wany!

Ale upo­ra­li­śmy się szast-prast. Kajak już na tara­sie pod dachem. Poga­da­li­śmy jesz­cze z sąsiadką o dzie­ciach. Chrzanu może list­ków kilka? Do ogór­ków? Nie, dzię­kuję. Ogórki jesz­cze nawet nie­po­sa­dzone. Bo noce zimne. Tem­pe­ra­tura wciąż poni­żej zera spada. Poszła sąsiadka do sie­bie.

Ja zaś szpa­chelką war­stwy farby zdzie­ram. Za pędzel łapię. Do malo­wa­nia się biorę. A wie­cie, że w naszej wio­sce dwóch sław­nych mala­rzy miesz­kało? Może nie byli to Leonardo da Vinci i Michał Anioł, ale też kilka kościo­łów w oko­licy poma­lo­wali.

Jeden nazy­wał się Alek­san­der Wels, a drugi Józef Łotow­ski. Nasza wio­ska bar­dzo jest z nich dumna. Alek­san­drowi nawet kilka lat temu wystawę w Bia­łym­stoku zro­bili. Przy­je­chali z muzeum i cho­dzili po wsi, o obrazy pytali. Na wystawę, potem oddamy. Nasz obraz też tam wisiał. Rzeka widziana z mostu. Bo w Dzi­kich kie­dyś most był. I miej­scowy arty­sta obra­zek z mostu nama­lo­wał. Teraz zaś ani arty­sty, ani mostu. Tym­cza­sem obra­zek jest. Na hono­ro­wym miej­scu wisi. Ład­nie oświe­tlony. Na wer­ni­saż przy­je­chali ludzie z całej wio­ski. Tego dnia nasz arty­sta miał w mie­ście wystawę. Pili­śmy wino i byli­śmy bar­dzo z sie­bie dumni.

W rodzin­nych zbio­rach jest zdję­cie żaglówki.

– To Alek­san­der Wels ją zbu­do­wał w bocz­nej nawie bia­ło­stoc­kiego kościoła Świę­tego Woj­cie­cha – zawo­łał ojciec. – Po zbu­do­wa­niu oka­zało się, że żaglówka jest zbyt sze­roka, aby wynieść ją drzwiami. Roze­brano więc kawa­łek ściany i po wynie­sie­niu łódki, ścianę na powrót zamu­ro­wano. Łódką tą popły­nął potem na jeziora.

– Ale na augu­stow­skie czy mazur­skie? – zapy­ta­łem.

– Do Augu­stowa – powie­dział ojciec. – Chciał też mnie zabrać w podróż, ale dzia­dek się nie zgo­dził.

Nor­mal­nie Leonardo da Vinci. Obrazy malo­wał. Łódki budo­wał. Kościoły prze­ra­biał. Alem­bik do pędze­nia bim­berku też podobno miał.

O Józe­fie Łotow­skim nie­wiele mogę powie­dzieć. Choć jego córka do dziś mieszka w Dzi­kich i mnó­stwo obra­zów ojca posiada. Malo­wał kościoły w Cho­rosz­czy i Róża­nym­stoku. U sąsiada wiszą dwa jego obrazy. Na jed­nym jakiś Wawel chyba. Na dru­gim nasz młyn. Młyna też już nie ma. Ojciec opo­wiada, że był most i była zapora, która kie­ro­wała wodę na młyń­skie koło. Koło się krę­ciło i dawało prąd do żaró­wek wiszą­cych na plaży. Bo plaża też była. I orkie­stra grała. Po zale­wie zaś śmi­gały kajaki. W tę i we w tę. Pew­nego zaś dnia padło to wszystko. Nie ma już tamy i mostu, i młyń­skiego koła. Młyn się zamie­nił w garaż. Sąsiad trak­tor tam trzyma.

– A wiesz, że widzia­łem ostat­nio nasze młyń­skie koło? – mówi sąsiad.

– Jak? Gdzie? – pytam, bo sąsiad ma zale­d­wie 30 lat. Jak on koło mógł zatem widzieć?

– Byłem pod Kra­ko­wem – mówi. – Tam nasze koło tra­fiło. Spe­cjal­nie poje­cha­łem zoba­czyć. Pięk­nie się kręci, naprawdę pięk­nie!

Kajak już poma­lo­wany. Opo­wia­da­jąc o arty­stach i mły­nach, ani się obej­rza­łem, a już pierw­sza war­stwa farby leży. Następ­nego dnia nade­szła farba z inter­netu. Poło­ży­łem więc war­stwę drugą. Patrzę, a tu jesz­cze sporo farby zostało. Co robić? Szkoda prze­cież taką eks­klu­zywną farbę do łódek, jach­tów i okrę­tów wywa­lać. Przy­po­mnia­łem sobie, że to jest farba rów­nież do wanien i bro­dzi­ków. Wsze­dłem zatem pod kajak i od spodu go wyma­lo­wa­łem. Czapki żad­nej nie zało­ży­łem i do końca dnia para­do­wa­łem z nie­bie­skimi pla­mami we wło­sach. Ręka­wi­czek też żad­nych nie mia­łem. Łapy całe w far­bie. Jak będę pły­nął, to ludzie pomy­ślą, że malarz jakiś pracy szuka.

6 maja

Była to sobota.

– Kapok masz? – żona mówi. – Bez kapoka nie pusz­czę!

Kobieto! Ja w kapoku? Zaraz do kum­pla wia­do­mość piszę. „Pły­wa­łeś w kapoku? Trzeba mieć kapok?”. Kolega ma na imię Radek i dopły­nął raz kaja­kiem z Bia­łe­go­stoku do morza. Pew­nego dnia spoj­rzał za okno, zoba­czył rzekę, pomy­ślał chwilę, po czym wsiadł do kajaka i wysiadł dopiero w Gdań­sku.

Po chwili Radek odpi­suje: „Pły­ną­łem w kapoku. Takie są prze­pisy. Na Supra­śli nic nie grozi, ale w dole rzeki i na Wiśle poli­cja ma moto­rówki”.

No to dawaj do sklepu po kapok. Matko, ciotko i babko! Kapok naj­tań­szy 169 zło­tych kosz­tuje. Wio­sła obok stały. Biorę wio­sło do ręki. Przez cie­ka­wość, bo prze­cież wła­sne wio­sło mam – ręcz­nie stru­gane, bla­chą na koń­cach pióra okute. O rany, ale to wio­sło skle­powe leciut­kie! Niczym puch! Tym­cza­sem moje ze sto kilo chyba waży! Wio­sło trza zatem kupić! I znów 189 zł! Razem cztery stówy pra­wie! O matko! Tyle wódki można za to kupić! Tyle chleba i kieł­basy! Imie­niny całe można wypra­wić i jesz­cze dzieci na stu­dia posłać! No nic! Zachciało się pani­czowi po rzece pły­wać, trzeba pła­cić. Wio­ślar­stwo to sport eks­klu­zywny.

Roz­glą­dam się jesz­cze po skle­pie i widzę, że w kąciku kapok za 89 zł leży. Namiastka kapoka w zasa­dzie, ale co tam, biorę i do kasy niosę.

– Na poli­cję wystar­czy? – pytam eks­pe­dientkę.

– Wystar­czy – odpo­wiada. – Ale umie pan pły­wać?

8 maja

Sąsiad prze­wiózł kajak trak­to­rem nad rzekę. Zosta­wi­li­śmy go koło młyna. Tam, skąd ruszały wszyst­kie wyprawy mojego ojca.

9 maja

Płynę rzeką Supraśl. Cisza jak przed wie­kami. W Zło­to­rii, do któ­rej zmie­rzam, porwano kie­dyś księ­cia Janu­sza. Chciał­bym wam to opi­sać, ale jak? Prze­cież wio­sło w rękach trzy­mam. Może by tak wio­sło na moment odło­żyć? Co się sta­nie? Rzeka w jed­nym kie­runku prze­cież pły­nie. No prze­cież nie zabłą­dzę. Odło­ży­łem wio­sło. Kajak dalej pły­nie. Może wol­niej, może tro­chę bokiem, ale pisać mogę. Pozwól rzece pły­nąć, jak mawia kolega Michał Cichy.

Janusz I był naj­star­szym synem księ­cia mazo­wiec­kiego Sie­mo­wita III. Po śmierci ojca doszło do podziału dziel­nicy pomię­dzy Janu­sza a jego brata Sie­mo­wita IV. Wtedy też Janusz otrzy­mał w posia­da­nie zie­mie: war­szaw­ską, nur­ską, liw­ską, łom­żyń­ską, cie­cha­now­ską, wyszo­grodzką i zakro­czym­ską. Jego brat miał chrapkę na koronę pol­ską. Ale Janusz uznał prawa Jadwigi do korony. Zło­żył hołd lenny i został za to wyna­gro­dzony. 24 tysiące flo­re­nów pen­sji rocz­nej. Dochód z żup sol­nych w Bochni. Można się usta­wić? Z Jagiełłą miał począt­kowo zatarg o zie­mię dro­hi­czyń­ską, ale – bez wda­wa­nia się w szcze­góły – sprawę udało się szybko wyja­śnić i zała­go­dzić. W 1387 roku Janusz I, ksywa War­szaw­ski, bo i War­szawę on ponoć zało­żył, uznał prawa Jagiełły do tronu. W 1389 roku, gdy na dwór Janu­sza przy­był książę litew­ski Witold, ten po kola­cji odmó­wił mu zło­tego pucharu. A prze­cież książę Janusz był żonaty z sio­strą Witolda. Szwa­growi pucharu odmó­wił? Witold uznał to za znie­wagę. Ale Jagielle widoczne to nie prze­szka­dzało. Nie prze­pa­dali wów­czas za sobą. Rok potem ofia­ro­wał Janu­szowi zie­mie pod­la­skie z Dro­hi­czy­nem, Miel­ni­kiem, Biel­skiem Pod­la­skim i Sura­żem. Można się usta­wić?

W 1393 r. z nie­zna­nych bli­żej powo­dów doszło do porwa­nia księ­cia, z budo­wa­nego nad gra­nicą zamku w Zło­to­rii nad Narwią, przez krzy­żac­kiego kom­tura Bałgi Rudolfa i Wal­ro­dora, kom­tura Ragnety i odsta­wie­nia go do Mal­borka przed obli­cze wiel­kiego mistrza Kon­rada von Jun­gin­gen.

A ja wła­śnie do Zło­to­rii płynę! Co Janusz, książę mazo­wiecki, robił w Zło­to­rii? Dla­czego tam zamek sta­wiał? Toż Narwią szedł wów­czas cały trans­port. Drewno z Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, dzi­czy­zna, skóry, miód. No i zboże. Rzeka Supraśl do Narwi w Zło­to­rii wła­śnie wpada. Supra­ślą zaś szło to samo z Pusz­czy Kny­szyń­skiej. Zamek w Zło­to­rii przy­dałby się więc jak nic. Buduje zatem Janusz zamek. Kamień węgielny kła­dzie, kłody drewna zwozi, cegły równo układa. A tu nagle z krza­ków Krzy­żacy wypa­dają. Dla­czego z krza­ków? Tak to sobie wyobra­żam. Wypa­dają Krzy­żacy z krza­ków i łaps Janu­sza do wora. I wór do łodzi wrzu­cają. Dla­czego do łodzi? No bo prze­cież łodziami tu przy­byli. Dla­tego ich nikt nie zauwa­żył. Jakby drogą jechali, zaraz by księ­cia Janu­sza ktoś ostrzegł. Jakie to drogi wów­czas były! Piasz­czy­ste i dziu­rawe. Dwa tygo­dnie do tego Mal­borka musie­liby się tur­lać, a tak cap za łódkę ze zbo­żem lub dzi­czy­zną i nie dość, że Janu­sza, to jesz­cze tro­chę dobra do Mal­borka przy­wieźli.

A Janusz? Co na to Janusz? Zachwy­cony pew­nie nie był.

– Pano­wie Krzy­żacy! Za co wy mnie tak do wora? Prze­cież ja namiotu żad­nego ze sobą nie mam, ani kari­maty, ani śpi­wora, ani – co naj­gor­sze – kapoka nie wzią­łem. Jak nas poli­cja na Wiśle zła­pie, pro­blemy mieć będzie­cie!

Patrzę, węd­karz na brzegu stoi. Pióro zatem odkła­dam i za wio­sło łapię. Dosyć tego obi­ja­nia się o brzeg i bokiem pły­nię­cia. Wstyd bowiem będzie. Dupa nie kaja­karz. Zaraz, jaki wstyd? Prze­cież ja tego węd­karza nawet nie znam. Pierw­szy raz na oczy go widzę. I pew­nie też po raz ostatni. Ani ja jego znam, ani on mnie. Czym się zatem przej­mo­wać? Ale wio­słuję rze­tel­nie aż do zakrętu. I zni­kam z oczu jako kaja­karz dosko­nały. Oka­zuje się, że i ja mam z tym pro­blem. Co też ludzie powie­dzą.

Tym­cza­sem Krzy­żacy takich pro­ble­mów nie mieli zupeł­nie. Pory­wamy księ­cia Janu­sza i już. Co nam kto zrobi? Węd­karz? W dupie mamy węd­ka­rzy. Jak się będzie sta­wiał, to się bełta z kuszy puści. Być może nawet nie musieli z krza­ków wypa­dać. Wzięli go metodą na Helenę Tro­jań­ską. W gości ofi­cjal­nie do Zło­to­rii przy­byli. Patrzą, zamek dopiero ledwo nad zie­mię wystaje, straże zaś zajęte czy­ta­niem wier­szy, wsa­dzili Janu­sza do wora i nikt nawet tego nie zauwa­żył.

Zapy­ta­cie, skąd ryce­rze Janu­sza wier­sze mieli? Toż od Elż­biety Michal­skiej. Miej­sco­wej poetki. Zwią­zana ze Zło­to­rią od uro­dze­nia. Uwiel­biam jej wiersz, zaty­tu­ło­wany Motyl. Ela wraca umor­do­wana z sia­no­ko­sów, jest tak zmę­czona, że nie czuje już rąk. Nagle zauważa, że na pło­cie usiadł motyl. „Dzię­kuję ci Panie Boże/ Ty jeden pamię­ta­łeś o moich uro­dzi­nach”.

Ela mieszka w pierw­szym domu za szkołą. Podwórko sta­ran­nie wyko­szone, choć jest prze­cież począ­tek maja.

– Ooooo! Któż to mnie odwie­dził! – woła Ela.

– Ależ masz ład­nie wyko­szone – odpo­wia­dam. – Kto tak rów­niutko ci trawę wyko­sił?

– Ja sama – mówi Ela. – Ale pod­czas kosze­nia kamień wypadł spod kosiarki i tak mnie ude­rzył, że już myśla­łam, że nad­cho­dzi koniec.

Zapra­sza do kuchni i już robi kawę. Pod­suwa ryżowe cia­steczka.

– Elu, piszesz coś jesz­cze? – pytam.

– No pew­nie – śmieje się Ela. – Cza­sem mam pro­blem z wyda­niem. Ale zawsze znaj­dzie się jakiś dobry czło­wiek i przy­zna sty­pen­dium.

Ela kła­dzie na stole swoje naj­now­sze tomiki. Dobra, dobra, wier­szyki dla dzieci W domu, jak to w domu i tomik Sej­pak napi­sany wspól­nie z Kata­rzyną Ewą Zda­no­wicz. W oknie sie­dzi rudy kot. To Mureł­kin.

– Mam dwa koty i kotkę – chwali się Ela. – Czyli taką wiej­ską inte­li­gen­cję. Tak się kie­dyś mówiło. Bo koń czy krowa to już na gospo­dar­stwie pra­co­wały. Kie­dyś każdy gospo­darz nad Narwią miał łódkę i jak krowy pasły się na dru­gim brzegu rzeki, to wie­czo­rem i rano pły­wało się je doić. Jedna gospo­dyni miała kota, który wszę­dzie za nią cho­dził. Raz popły­nęła łódką na drugi brzeg, by doić krowy, a kot nie mógł się docze­kać i popły­nął za nią wpław.

Pytam Eli, czy sły­szała opo­wieść o tym, jak to Krzy­żacy porwali ze Zło­to­rii księ­cia Janu­sza. Nic na ten temat nie wie. Ale wie, gdzie jest mogiła czło­wieka zabi­tego przez par­ty­zan­tów. Par­ty­zanci zro­bili zasadzkę, szedł czło­wiek, zastrze­lili. Pod­cho­dzą i patrzą, to nie ten. Szu­kają doku­men­tów – nie ma. Kto to być zatem może? Ale zoba­czyli woj­skową pie­czątkę na kale­so­nach. Zna­czy się, ubek – stwier­dzili.

– A wiesz, że arche­olo­dzy zna­leźli na moim polu gar­nek zło­tych i srebr­nych monet? – pyta. – Ja oczy­wi­ście nic z tego nie dosta­łam. Nie obo­wią­zuje zna­leźne w takich wypad­kach. Ale jako że udo­stęp­nia­łam arche­olo­gom chle­wik, więc tro­chę jed­nak zaro­bi­łam. Za te pie­nią­dze kupi­łam kosiarkę.

– Tą spod któ­rej wysko­czył kamień i omal cię nie zabił? – pytam.

– Tę samą – mówi Ela.

Muszę się już zbie­rać. Chciał­bym dziś prze­pły­nąć jak naj­wię­cej. Może uda się roz­bić na noc­leg już gdzieś za Tyko­ci­nem. Ela daje mi w pre­zen­cie swoje wier­sze. Wśród nich jest tomik Sej­pak. Dwu­głos kobiecy. Ela uśmie­cha się i mówi, że to ero­tyki, ale kiedy czy­tam, ciarki prze­cho­dzą mi po ple­cach. Bo to nie ero­tyki wcale, lecz wier­sze o samot­no­ści kobiet na wsi. W kolej­nym tomiku – Dobra, dobra – jest i o Mar­sja­nach, i o Archi­wum X, ale głów­nie także o przej­mu­ją­cej samot­no­ści kobiet. W przej­mu­ją­cym wier­szu Sze­he­re­zada opo­wiada baśń mowa o tym jak jego boha­terka po dro­dze do sklepu zna­la­zła sto zło­tych, oddała bank­not męż­czyź­nie, bo prze­cież ma on swoje wydatki i też musi zasza­leć, i prosi go, by został na jesz­cze jedną noc, to jutro znów postara się coś zna­leźć.

Nikt nie pisze o samot­no­ści tak jak Ela.

– Tro­chę tych tomi­ków już napi­sa­łam – mówi. – Ale na spo­tka­nia autor­skie nikt już mnie nie zapra­sza. Ani do Bia­łe­go­stoku, ani do Cho­rosz­czy nawet.

Było, minęło.

Płynę przez Zło­to­rię i za łód­kami się roz­glą­dam. Gdzież się podziały owe łódki wszyst­kich gospo­da­rzy? I już myśla­łem, że żad­nej nie zoba­czę, gdy oto za Zło­to­rią dwie na brzegu leżały. Tylko dwie… Nie ma krów, nie ma łódek. Po cóż na drugą stronę pły­wać? Komu łódki potrzebne? Węd­ka­rzom? Wszy­scy węd­ka­rze, jakich po dro­dze spo­tka­łem, obok samo­cho­dów otwar­tych sie­dzieli. Autem się teraz na ryby jeź­dzi.

Dopły­wam do pierw­szego jazu.

– Was ist das? – wołają Krzy­żacy.

– Das ist jaz – odpo­wia­dam po krzy­żacku naj­le­piej jak umiem.

– Was ist jaz? – wołają znowu.

No i wytłu­macz im teraz w sta­ro­nie­miecko-krzy­żac­kim, że jaz to takie urzą­dze­nie, które cał­ko­wi­cie unie­moż­li­wia żeglugę po rzece. Kajak się może jakoś bokiem prze­mknie, ale już żadne więk­sze jed­nostki nie mają szans. Nie popły­niesz. Prze­no­sić trzeba wszystko. Do tego wózek wła­śnie mam, od kum­pla Radka poży­czony. Przy­glą­dam się brze­gom. Gdzie by tu kajak naj­le­piej wycią­gnąć? Ale co to? Patrzę, a wia­te­rek wodę na rzece burzy. I burzy zarówno przed jazem, jak i za! Szumu spa­da­ją­cej wody nie sły­chać wcale! No to dawaj! Prze­mkną­łem kaja­kiem przez jaz, nie wysia­da­jąc wcale.

– Dzięki Ci, Prze­naj­święt­sza Panienko! – wołają ryce­rze Zakonu Prze­naj­święt­szej Marii Panny.

Wszy­scy się cie­szą. Tylko Janusz łzy gorz­kie łyka!

Cie­kaw jestem, jak szybko ci Krzy­żacy pły­wali? Łodzie pew­nie mieli sze­ro­kie, mniej zgrabne niż mój kajak pra­dawny. Ale wio­śla­rzy pew­nie mieli kilku. Na rzece zapra­wio­nych. Cóż to dla takich w dół z prą­dem spły­nąć?

Na brze­gach pusto. Raz tylko auto prze­je­chało. Węd­karz to był zapewne lub zbo­czeń jaki, co ciało chciał do rzeki wrzu­cić. Bo kto ciało w Narwi znaj­dzie? Pusto, kaczki się jeno zry­wają, dwa łabę­dzie.

Tym­cza­sem wieś Góra poja­wia się na pra­wym brzegu, za wsią zaś jaz kolejny. Tym razem szum wody sły­chać. Zna­czy się, trzeba kajak brze­giem prze­no­sić. No i zaczęły się przy­gody. Przy­wią­zuję wózek do kajaka, ale wózek jest do kaja­ków współ­cze­snych. Pla­sti­ko­wych. Pod moim drew­nia­nym kaja­kiem wózek się składa! Raz jesz­cze przy­wią­zuję. I znów nic z tego. Po tra­wie wózek się biesi. Bokiem staje. Oko­niem. Nic z tego nie będzie! Trze­cia próba też na nic. Całe szczę­ście, że obok jazu droga do wsi wie­dzie. Wyjdę na drogę, może ktoś jechać będzie? Zatrzy­mam, o pomoc popro­szę. Jedzie rowe­rzy­sta. Na pyta­nie o pomoc tylko się roze­śmiał i z roweru zsiada.

– No jasne że pomogę – mówi śpiewną mową.

Ma na imię Alek­sij. Pocho­dzi z Bia­ło­rusi, ale od kilku już lat w Dobrzy­nie­wie mieszka. Raz nawet spły­wał kaja­kiem z Dobrzy­niewa. Teraz zaś rowe­rem na wycieczkę się wybrał. Prze­nie­śli­śmy kajak raz-dwa. Alek­sij na rower wsiadł, roze­śmiał się i poje­chał dalej brze­giem rzeki. Jakże mnie kaja­kiem rowe­rzy­stę ści­gać? Nie ma szans. Znik­nął Alek­sij po chwili. Spo­tkam go dopiero, gdy już z Tyko­cina będzie wra­cał. Ale do Tyko­cina jesz­cze kawa­łek.

– Tak daleko to chyba jesz­cze nie byłeś – mówię do kajaka.

Ojciec opo­wia­dał, że pły­wali z Mir­kiem Dąbrow­skim pod Tyko­cin do jed­nej panny. Opis jak ulał pasuje do wsi Góra, bo innej wsi tu nie ma. A więc tutaj chło­paki pły­wali. W sobotę po połu­dniu ruszali, aby na wie­czór dopły­nąć i namiot roz­bić, a następ­nego dnia wró­cić. Co ozna­cza, że wio­sło­wać musieli pod prąd. A cóż w tym dziw­nego, zapy­ta­cie? Prze­cież India­nie w Pusz­czy Ama­zoń­skiej przez dwa tygo­dnie nie­raz wio­słują pod prąd, aby do swej wio­ski tra­fić. India­nie w Kana­dzie takoż rze­kami skóry do fak­to­rii wieźli, a potem z powro­tem pod prąd przez kilka tygo­dni wio­sło­wali. Nic w tym nie­zwy­czaj­nego. Ano może nic. Pamię­tam jed­nak ten dzień, gdy z Ada­siem Ogi­je­wi­czem, moim kum­plem z pod­sta­wówki, pró­bo­wa­li­śmy kaja­kiem ze Zło­to­rii do Dzi­kich wró­cić. Jakaż to była wów­czas mor­dęga. Ile nas to wów­czas potu kosz­to­wało! Tym­cza­sem chło­paki poko­ny­wali drogę dwa lub trzy razy dłuż­szą! Kim była ta dziew­czyna? Klau­dią Schif­fer? W latach 50. pew­nie Sophią Loren. Coś w sobie musiała mieć. Cie­kawe, czy żyje jesz­cze? I cie­kaw jestem, czy raz tylko na taką wyprawę się udali i po powro­cie ręce mieli do kolan. Na kajak nie mogli już wię­cej patrzeć. Co by tłu­ma­czyło te 70 lat leże­nia w sto­dole.

Ale może było cał­kiem ina­czej. Może pły­wali tam regu­lar­nie. Krzepę bowiem mieli i fan­ta­zję kawa­ler­ską. W latach 50. sie­dem­na­sto­la­tek pły­wał kaja­kiem jak chciał. W dół i w górę. Cóż ja mogę na ten temat wie­dzieć? Będę musiał ojca dopy­tać. Jak to dobrze mieć cią­gle ojca i o takie szcze­góły dopy­ty­wać.

– Pły­wa­li­ście do tej wio­ski pod Tyko­cin raz czy też kilka razy?

– Kilka razy – ojciec odpo­wiada. – Ze trzy to na pewno. Raz nas deszcz zła­pał, to prze­no­co­wa­li­śmy w sto­dole i dopiero na ponie­dzia­łek wró­ci­li­śmy.

– Z tą dziew­czyną? – mama dopy­tuje.

Tym­cza­sem już Tyko­cin widać. Mia­sto kró­lew­skie. Skar­biec tu był, arrasy wawel­skie już przy­wie­ziono, Zyg­munt August sto­licę chciał bowiem tu zro­bić. Bo jakże tak z Kra­kowa rzą­dzić Kró­le­stwem Pol­skim i Litwą? W środku gdzieś sto­licę trza zro­bić. W Tyko­cinie zamek stał, w Kny­szy­nie zaś dwór kró­lew­ski drew­niany. Ale w Kny­szy­nie rzeki nie ma, a jakże tak bez rzeki rzą­dzić?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki