Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O KSIĄŻCE:
Kajak leżał w stodole od zawsze. Pobudzał wyobraźnię. Ileż razy chciałem popłynąć nim przez nieznane lądy. Zostać sławnym piratem lub podróżnikem. Zawsze coś jednak stało na przeszkodzie. Szkoła, praca, własny dom, potem żona i dzieci. Potem kolejny dom, kolejna praca, kolejne auto. Czas płynął, a kajak wciąż leżał. Pewnego dnia zapytałem żonę (a żona jest wszak najważniejsza), czy nie miałaby nic przeciwko, abym wsiadł do tego kajaka i został odkrywcą nowych kontynentów…
– A płyń, człowieku! – roześmiała się żona.
Tak się zaczyna ta podróż. Podróż w głąb niezwykłych światów. Kajakiem podróżują ludzie wolni. Poszukiwacze marzeń.
WOJCIECH KORONKIEWICZ
O AUTORZE:
Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor książek Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia, Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków, Nie zbiera się jabłek z tego sadu. Podróż do grobów, duchów i ukrytych skarbów Podlasia oraz (wspólnie z Urszulą Arter) Pływające krowy, czyli zdrowo zakręconego Podlasia i nie mniej zakręconej Suwalszczyzny część druga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Tak, seks w kajaku jest możliwy – powiedział.
– Ale jak? – zapytałem.
– Nie mogę powiedzieć, gdyż zostanę rozpoznany!
Wszystko zaczęło się od kajaka. Leży na brzegu już zapakowany. O rany! Nie wiedziałem, że tyle tego jest! Sama torba z jedzeniem waży ze 20 kilo. Konserw tam nie ma żadnych, ale zrobiłem przecież 9 kanapek. Jest mleko i są drożdżówki. Żółty ser i pasztety. Ogórki. Kto to wszystko zje? Jest jeszcze namiot, śpiwór, karimata, plecak i torba z aparatem i notatkami. Na wierzchu zaś wózek do przenoszenia kajaka. Już mam spychać go na rzekę, gdy patrzę, a tu wody nie ma wcale! W rzece wody sporo, ale do picia nic nie mam. No to z powrotem do domu po butelkę wody gazowanej. Nie ma! Wody gazowanej w domu nie ma? Trochę kwasu chlebowego domowej roboty znalazłem. No to dolałem wody kranowej. Takie coś będę pił. Cienkusza. Do Tykocina może starczy? I jeszcze kapelusz na głowę słomiany. Żeby słońce na wodzie nie spiekło. Patrzę w lustro. Elegantka Narwiańska. Można płynąć. Kajak na wodę. Odpływam. Telefon wyłączyłem. Od tej pory zero wieści ze świata. Nie ma mnie dla nikogo. Nawet zegarka nie mam. Jak jest jasno, będę płynął. Jak się ściemni, zatrzymam się na nocleg. Taki plan. Płynę. Wiatr w plecy. Bardzo dobrze. W trzcinach śpiewają trzcinniczki. Nad łąkami skowronki. Trochę nudno. Brzeg, trawa. Ani radia żadnego. Ani nic.
Cisza. Jak przed wiekami. Jest czas, aby przypomnieć sobie wszystko od początku.
W starej stodole pod samym dachem leżał kajak. Wyjąłem go z pomocą chrześniaka ze stodoły. Położyłem na trawie w sadzie. Leży niczym wieloryb. Pradawny stwór z odmętów czasu.
Wieczorem pojechałem do rodziców.
– Skąd masz ten kajak? – pytam ojca.
– To była chyba własność Mirka lub Jurka Dąbrowskich – mówi ojciec. – Była moda na kajaki. Wszyscy mieli i pływali u nas na rzece. I zostawili ten kajak. To jeszcze przed moimi studiami było. Czekaj, czekaj! Ile to ja lat wtedy miałem? Zaraz sprawdzę.
Idzie tata do drugiego pokoju. Długo nie wraca. Znajduję go siedzącego nad dokumentami. Studencki indeks. No tak, 1953 rok. Wówczas mój ojciec rozpoczął studia. I przestał kajakować.
– A wiosła znaleźliście? – pyta. – Pewno są w chlewiku. Tam gdzie krowa stała. Ja to tym kajakiem nigdzie nie pływałem, bo miałem własny. Tylko z Mirkiem Dąbrowskim kilka razy do Tykocina. Mieliśmy tam swoje obozowisko i nocowaliśmy pod namiotem. Następnego dnia wracaliśmy. W sobotę po południu wyjeżdżaliśmy, a następnego dnia wracaliśmy. Mirek Dąbrowski organizował dziewczyny. On tam jakąś dziewczynę miał. Ile ja wtedy miałem lat? 16 lub 17. Taka zabawa była. Było, minęło. I bieg rzeki jest dziś całkiem inny. Meliorację zrobili i zepsuli całą rzekę. Ile młynów było na Supraśli! Jeden w Supraślu, drugi w Dobrzyniewie, a trzeci u nas w Dzikich! Musisz moją książkę pierwszą przeczytać. Ja tam całą tę drogę opisałem. Ale do kajaka to najlepiej mieć partnera. Żeby go przenieść. Bo samemu to żadna robota.
Siedzimy i gadamy, a ja nagle się orientuję, że telewizor u rodziców wyłączony!
– Przepraszam, czy ja was czasem nie zagadałem? – pytam. – Może tam jakieś wasze programy ważne lecą?
– Nie, nie! – odpowiadają. – Myśmy już swoje obejrzeli. Tureckie opowieści. Pogrzeb małej dziewczynki był. Matka przyniosła do domu truciznę, żeby w małych dawkach dziecku podawać i ojca nastraszyć. Bo ojciec zakochał się w innej kobiecie. Dziewczynka się obudziła, patrzy, butelka z syropem stoi, to wypiła więcej, żeby szybciej wyzdrowieć. I umarła. Teraz matka chce na ojca zwalić. Że pojechał z inną, a tu dziecko się zatruło z tego nieszczęścia. Ale sąsiadka wszystko widziała i wszystko wie.
Pojechałem do sklepu, żeby farbę kupić i pomalować kajak przed rejsem. Postanowiłem bowiem zabrać go w podróż. 70 lat leżał w stodole. Raz tylko, w 1983 roku wyciągnąłem go, pomalowałem i popłynąłem w dół rzeki z Adamem Ogijewiczem, moim kumplem w podstawówki. Jeden dzień, jeden rejs. Adama już nie ma. Nie ma też braci Dąbrowskich, do których kajak należał. Wszyscy przenieśli się na tamten świat.
70 lat leżał w stodole. Wyobrażam sobie, że to ja jestem tym kajakiem. Pływam po rzece. Do Tykocina i z powrotem. I pewnego dnia wrzucają mnie pod dach stodoły. Koniec sezonu. Normalna sprawa. Nadchodzi jednak wiosna i kolejne lato. Zaczynają się wakacje. Przez otwarte drzwi stodoły widać słońce. Gdzie się podziali ci weseli chłopcy? Dlaczego mnie nie zdejmują? Dlaczego nigdzie nie płyniemy? Potem kolejna wiosna i kolejne lato. I znów nikt nie przychodzi. Kolejne i kolejne, i kolejne. W końcu drzwi od stodoły przestają się otwierać. Zmarł właściciel gospodarstwa. Zamiast słomą i sianem, stodoła wypełnia się jakimiś gratami. Skrzynkami na owoce. Damskim rowerem. Starymi deskami.
Pewnego dnia ktoś jednak przychodzi. Odsuwa skrzynki po owocach i rower. Tak! Zdejmują mnie! Wynoszą na zewnątrz! Będę pływał!
Postanowiłem kajak przywrócić do życia. W sklepie z farbami kupiłem szpachelkę i szczotkę ryżową. Teraz szukam farby. Cała alejka jest z tymi farbami. Od małych blaszanych puszek po wielkie plastikowe wiadra z farbą.
Którą z nich wybrać? Jest impregnat do drewna. Altanki i płoty. Może i kajak obskoczy? Pracownik sklepu tłumaczy coś starszemu dziadkowi.
– Przepraszam – mówię. – Mam kajak drewniany. Jaką farbą najlepiej go odmalować?
Zamurowało ich. Patrzą i za ukrytą kamerą się rozglądają. Kajak? Drewniany? Z muzeum uciekłeś? A może do Choroszczy waść płyniesz?
– Nie mamy farb do kajaków – sprzedawca odpowiada.
Na Allegro farbę znalazłem. Do łódek, jachtów, okrętów, wanien i brodzików. Trwałość do 10 lat. Może rzeczywiście zafundować mu gwarancję na kolejnych 10 lat?
Zacząłem malować. Zamówiłem tę farbę cudowną w internecie, ale doczekać się nie mogę. Czekam dzień, czekam drugi, trzeciego dnia do sklepu poszedłem i zwykłą olejną farbę wziąłem. Kolor niebieski. Trzeba tylko kajak z sadu pod dach przenieść, bo jak zacznie padać, to całe malowanie na nic. Słyszę u sąsiada, że ktoś drewno układa. Pójdę i o pomoc poproszę.
Ale sąsiada nie ma. Jest tylko jego matka.
– Co potrzeba? – pyta.
– Faceta jakiegoś szukam dorosłego – mówię. – Kajak chciałem pod dach położyć. Ale jak nie ma, to ja wieczorem może przyjdę.
– To ja pomogę – sąsiadka odpowiada i już do mego ogrodu zmierza.
Zaraz! Zaraz! To przecież kajak drewniany. To nie przelewki są. On waży tyle co pancerna szafa! Jakże tak? Jak mi sąsiadka upadnie kajakiem przygnieciona, to już naprawdę będę musiał ze wsi zniknąć. Uciekać chyba aż za morze! Tymczasem kajak jeszcze niepomalowany!
Ale uporaliśmy się szast-prast. Kajak już na tarasie pod dachem. Pogadaliśmy jeszcze z sąsiadką o dzieciach. Chrzanu może listków kilka? Do ogórków? Nie, dziękuję. Ogórki jeszcze nawet nieposadzone. Bo noce zimne. Temperatura wciąż poniżej zera spada. Poszła sąsiadka do siebie.
Ja zaś szpachelką warstwy farby zdzieram. Za pędzel łapię. Do malowania się biorę. A wiecie, że w naszej wiosce dwóch sławnych malarzy mieszkało? Może nie byli to Leonardo da Vinci i Michał Anioł, ale też kilka kościołów w okolicy pomalowali.
Jeden nazywał się Aleksander Wels, a drugi Józef Łotowski. Nasza wioska bardzo jest z nich dumna. Aleksandrowi nawet kilka lat temu wystawę w Białymstoku zrobili. Przyjechali z muzeum i chodzili po wsi, o obrazy pytali. Na wystawę, potem oddamy. Nasz obraz też tam wisiał. Rzeka widziana z mostu. Bo w Dzikich kiedyś most był. I miejscowy artysta obrazek z mostu namalował. Teraz zaś ani artysty, ani mostu. Tymczasem obrazek jest. Na honorowym miejscu wisi. Ładnie oświetlony. Na wernisaż przyjechali ludzie z całej wioski. Tego dnia nasz artysta miał w mieście wystawę. Piliśmy wino i byliśmy bardzo z siebie dumni.
W rodzinnych zbiorach jest zdjęcie żaglówki.
– To Aleksander Wels ją zbudował w bocznej nawie białostockiego kościoła Świętego Wojciecha – zawołał ojciec. – Po zbudowaniu okazało się, że żaglówka jest zbyt szeroka, aby wynieść ją drzwiami. Rozebrano więc kawałek ściany i po wyniesieniu łódki, ścianę na powrót zamurowano. Łódką tą popłynął potem na jeziora.
– Ale na augustowskie czy mazurskie? – zapytałem.
– Do Augustowa – powiedział ojciec. – Chciał też mnie zabrać w podróż, ale dziadek się nie zgodził.
Normalnie Leonardo da Vinci. Obrazy malował. Łódki budował. Kościoły przerabiał. Alembik do pędzenia bimberku też podobno miał.
O Józefie Łotowskim niewiele mogę powiedzieć. Choć jego córka do dziś mieszka w Dzikich i mnóstwo obrazów ojca posiada. Malował kościoły w Choroszczy i Różanymstoku. U sąsiada wiszą dwa jego obrazy. Na jednym jakiś Wawel chyba. Na drugim nasz młyn. Młyna też już nie ma. Ojciec opowiada, że był most i była zapora, która kierowała wodę na młyńskie koło. Koło się kręciło i dawało prąd do żarówek wiszących na plaży. Bo plaża też była. I orkiestra grała. Po zalewie zaś śmigały kajaki. W tę i we w tę. Pewnego zaś dnia padło to wszystko. Nie ma już tamy i mostu, i młyńskiego koła. Młyn się zamienił w garaż. Sąsiad traktor tam trzyma.
– A wiesz, że widziałem ostatnio nasze młyńskie koło? – mówi sąsiad.
– Jak? Gdzie? – pytam, bo sąsiad ma zaledwie 30 lat. Jak on koło mógł zatem widzieć?
– Byłem pod Krakowem – mówi. – Tam nasze koło trafiło. Specjalnie pojechałem zobaczyć. Pięknie się kręci, naprawdę pięknie!
Kajak już pomalowany. Opowiadając o artystach i młynach, ani się obejrzałem, a już pierwsza warstwa farby leży. Następnego dnia nadeszła farba z internetu. Położyłem więc warstwę drugą. Patrzę, a tu jeszcze sporo farby zostało. Co robić? Szkoda przecież taką ekskluzywną farbę do łódek, jachtów i okrętów wywalać. Przypomniałem sobie, że to jest farba również do wanien i brodzików. Wszedłem zatem pod kajak i od spodu go wymalowałem. Czapki żadnej nie założyłem i do końca dnia paradowałem z niebieskimi plamami we włosach. Rękawiczek też żadnych nie miałem. Łapy całe w farbie. Jak będę płynął, to ludzie pomyślą, że malarz jakiś pracy szuka.
Była to sobota.
– Kapok masz? – żona mówi. – Bez kapoka nie puszczę!
Kobieto! Ja w kapoku? Zaraz do kumpla wiadomość piszę. „Pływałeś w kapoku? Trzeba mieć kapok?”. Kolega ma na imię Radek i dopłynął raz kajakiem z Białegostoku do morza. Pewnego dnia spojrzał za okno, zobaczył rzekę, pomyślał chwilę, po czym wsiadł do kajaka i wysiadł dopiero w Gdańsku.
Po chwili Radek odpisuje: „Płynąłem w kapoku. Takie są przepisy. Na Supraśli nic nie grozi, ale w dole rzeki i na Wiśle policja ma motorówki”.
No to dawaj do sklepu po kapok. Matko, ciotko i babko! Kapok najtańszy 169 złotych kosztuje. Wiosła obok stały. Biorę wiosło do ręki. Przez ciekawość, bo przecież własne wiosło mam – ręcznie strugane, blachą na końcach pióra okute. O rany, ale to wiosło sklepowe leciutkie! Niczym puch! Tymczasem moje ze sto kilo chyba waży! Wiosło trza zatem kupić! I znów 189 zł! Razem cztery stówy prawie! O matko! Tyle wódki można za to kupić! Tyle chleba i kiełbasy! Imieniny całe można wyprawić i jeszcze dzieci na studia posłać! No nic! Zachciało się paniczowi po rzece pływać, trzeba płacić. Wioślarstwo to sport ekskluzywny.
Rozglądam się jeszcze po sklepie i widzę, że w kąciku kapok za 89 zł leży. Namiastka kapoka w zasadzie, ale co tam, biorę i do kasy niosę.
– Na policję wystarczy? – pytam ekspedientkę.
– Wystarczy – odpowiada. – Ale umie pan pływać?
Sąsiad przewiózł kajak traktorem nad rzekę. Zostawiliśmy go koło młyna. Tam, skąd ruszały wszystkie wyprawy mojego ojca.
Płynę rzeką Supraśl. Cisza jak przed wiekami. W Złotorii, do której zmierzam, porwano kiedyś księcia Janusza. Chciałbym wam to opisać, ale jak? Przecież wiosło w rękach trzymam. Może by tak wiosło na moment odłożyć? Co się stanie? Rzeka w jednym kierunku przecież płynie. No przecież nie zabłądzę. Odłożyłem wiosło. Kajak dalej płynie. Może wolniej, może trochę bokiem, ale pisać mogę. Pozwól rzece płynąć, jak mawia kolega Michał Cichy.
Janusz I był najstarszym synem księcia mazowieckiego Siemowita III. Po śmierci ojca doszło do podziału dzielnicy pomiędzy Janusza a jego brata Siemowita IV. Wtedy też Janusz otrzymał w posiadanie ziemie: warszawską, nurską, liwską, łomżyńską, ciechanowską, wyszogrodzką i zakroczymską. Jego brat miał chrapkę na koronę polską. Ale Janusz uznał prawa Jadwigi do korony. Złożył hołd lenny i został za to wynagrodzony. 24 tysiące florenów pensji rocznej. Dochód z żup solnych w Bochni. Można się ustawić? Z Jagiełłą miał początkowo zatarg o ziemię drohiczyńską, ale – bez wdawania się w szczegóły – sprawę udało się szybko wyjaśnić i załagodzić. W 1387 roku Janusz I, ksywa Warszawski, bo i Warszawę on ponoć założył, uznał prawa Jagiełły do tronu. W 1389 roku, gdy na dwór Janusza przybył książę litewski Witold, ten po kolacji odmówił mu złotego pucharu. A przecież książę Janusz był żonaty z siostrą Witolda. Szwagrowi pucharu odmówił? Witold uznał to za zniewagę. Ale Jagielle widoczne to nie przeszkadzało. Nie przepadali wówczas za sobą. Rok potem ofiarował Januszowi ziemie podlaskie z Drohiczynem, Mielnikiem, Bielskiem Podlaskim i Surażem. Można się ustawić?
W 1393 r. z nieznanych bliżej powodów doszło do porwania księcia, z budowanego nad granicą zamku w Złotorii nad Narwią, przez krzyżackiego komtura Bałgi Rudolfa i Walrodora, komtura Ragnety i odstawienia go do Malborka przed oblicze wielkiego mistrza Konrada von Jungingen.
A ja właśnie do Złotorii płynę! Co Janusz, książę mazowiecki, robił w Złotorii? Dlaczego tam zamek stawiał? Toż Narwią szedł wówczas cały transport. Drewno z Puszczy Białowieskiej, dziczyzna, skóry, miód. No i zboże. Rzeka Supraśl do Narwi w Złotorii właśnie wpada. Supraślą zaś szło to samo z Puszczy Knyszyńskiej. Zamek w Złotorii przydałby się więc jak nic. Buduje zatem Janusz zamek. Kamień węgielny kładzie, kłody drewna zwozi, cegły równo układa. A tu nagle z krzaków Krzyżacy wypadają. Dlaczego z krzaków? Tak to sobie wyobrażam. Wypadają Krzyżacy z krzaków i łaps Janusza do wora. I wór do łodzi wrzucają. Dlaczego do łodzi? No bo przecież łodziami tu przybyli. Dlatego ich nikt nie zauważył. Jakby drogą jechali, zaraz by księcia Janusza ktoś ostrzegł. Jakie to drogi wówczas były! Piaszczyste i dziurawe. Dwa tygodnie do tego Malborka musieliby się turlać, a tak cap za łódkę ze zbożem lub dziczyzną i nie dość, że Janusza, to jeszcze trochę dobra do Malborka przywieźli.
A Janusz? Co na to Janusz? Zachwycony pewnie nie był.
– Panowie Krzyżacy! Za co wy mnie tak do wora? Przecież ja namiotu żadnego ze sobą nie mam, ani karimaty, ani śpiwora, ani – co najgorsze – kapoka nie wziąłem. Jak nas policja na Wiśle złapie, problemy mieć będziecie!
Patrzę, wędkarz na brzegu stoi. Pióro zatem odkładam i za wiosło łapię. Dosyć tego obijania się o brzeg i bokiem płynięcia. Wstyd bowiem będzie. Dupa nie kajakarz. Zaraz, jaki wstyd? Przecież ja tego wędkarza nawet nie znam. Pierwszy raz na oczy go widzę. I pewnie też po raz ostatni. Ani ja jego znam, ani on mnie. Czym się zatem przejmować? Ale wiosłuję rzetelnie aż do zakrętu. I znikam z oczu jako kajakarz doskonały. Okazuje się, że i ja mam z tym problem. Co też ludzie powiedzą.
Tymczasem Krzyżacy takich problemów nie mieli zupełnie. Porywamy księcia Janusza i już. Co nam kto zrobi? Wędkarz? W dupie mamy wędkarzy. Jak się będzie stawiał, to się bełta z kuszy puści. Być może nawet nie musieli z krzaków wypadać. Wzięli go metodą na Helenę Trojańską. W gości oficjalnie do Złotorii przybyli. Patrzą, zamek dopiero ledwo nad ziemię wystaje, straże zaś zajęte czytaniem wierszy, wsadzili Janusza do wora i nikt nawet tego nie zauważył.
Zapytacie, skąd rycerze Janusza wiersze mieli? Toż od Elżbiety Michalskiej. Miejscowej poetki. Związana ze Złotorią od urodzenia. Uwielbiam jej wiersz, zatytułowany Motyl. Ela wraca umordowana z sianokosów, jest tak zmęczona, że nie czuje już rąk. Nagle zauważa, że na płocie usiadł motyl. „Dziękuję ci Panie Boże/ Ty jeden pamiętałeś o moich urodzinach”.
Ela mieszka w pierwszym domu za szkołą. Podwórko starannie wykoszone, choć jest przecież początek maja.
– Ooooo! Któż to mnie odwiedził! – woła Ela.
– Ależ masz ładnie wykoszone – odpowiadam. – Kto tak równiutko ci trawę wykosił?
– Ja sama – mówi Ela. – Ale podczas koszenia kamień wypadł spod kosiarki i tak mnie uderzył, że już myślałam, że nadchodzi koniec.
Zaprasza do kuchni i już robi kawę. Podsuwa ryżowe ciasteczka.
– Elu, piszesz coś jeszcze? – pytam.
– No pewnie – śmieje się Ela. – Czasem mam problem z wydaniem. Ale zawsze znajdzie się jakiś dobry człowiek i przyzna stypendium.
Ela kładzie na stole swoje najnowsze tomiki. Dobra, dobra, wierszyki dla dzieci W domu, jak to w domu i tomik Sejpak napisany wspólnie z Katarzyną Ewą Zdanowicz. W oknie siedzi rudy kot. To Murełkin.
– Mam dwa koty i kotkę – chwali się Ela. – Czyli taką wiejską inteligencję. Tak się kiedyś mówiło. Bo koń czy krowa to już na gospodarstwie pracowały. Kiedyś każdy gospodarz nad Narwią miał łódkę i jak krowy pasły się na drugim brzegu rzeki, to wieczorem i rano pływało się je doić. Jedna gospodyni miała kota, który wszędzie za nią chodził. Raz popłynęła łódką na drugi brzeg, by doić krowy, a kot nie mógł się doczekać i popłynął za nią wpław.
Pytam Eli, czy słyszała opowieść o tym, jak to Krzyżacy porwali ze Złotorii księcia Janusza. Nic na ten temat nie wie. Ale wie, gdzie jest mogiła człowieka zabitego przez partyzantów. Partyzanci zrobili zasadzkę, szedł człowiek, zastrzelili. Podchodzą i patrzą, to nie ten. Szukają dokumentów – nie ma. Kto to być zatem może? Ale zobaczyli wojskową pieczątkę na kalesonach. Znaczy się, ubek – stwierdzili.
– A wiesz, że archeolodzy znaleźli na moim polu garnek złotych i srebrnych monet? – pyta. – Ja oczywiście nic z tego nie dostałam. Nie obowiązuje znaleźne w takich wypadkach. Ale jako że udostępniałam archeologom chlewik, więc trochę jednak zarobiłam. Za te pieniądze kupiłam kosiarkę.
– Tą spod której wyskoczył kamień i omal cię nie zabił? – pytam.
– Tę samą – mówi Ela.
Muszę się już zbierać. Chciałbym dziś przepłynąć jak najwięcej. Może uda się rozbić na nocleg już gdzieś za Tykocinem. Ela daje mi w prezencie swoje wiersze. Wśród nich jest tomik Sejpak. Dwugłos kobiecy. Ela uśmiecha się i mówi, że to erotyki, ale kiedy czytam, ciarki przechodzą mi po plecach. Bo to nie erotyki wcale, lecz wiersze o samotności kobiet na wsi. W kolejnym tomiku – Dobra, dobra – jest i o Marsjanach, i o Archiwum X, ale głównie także o przejmującej samotności kobiet. W przejmującym wierszu Szeherezada opowiada baśń mowa o tym jak jego bohaterka po drodze do sklepu znalazła sto złotych, oddała banknot mężczyźnie, bo przecież ma on swoje wydatki i też musi zaszaleć, i prosi go, by został na jeszcze jedną noc, to jutro znów postara się coś znaleźć.
Nikt nie pisze o samotności tak jak Ela.
– Trochę tych tomików już napisałam – mówi. – Ale na spotkania autorskie nikt już mnie nie zaprasza. Ani do Białegostoku, ani do Choroszczy nawet.
Było, minęło.
Płynę przez Złotorię i za łódkami się rozglądam. Gdzież się podziały owe łódki wszystkich gospodarzy? I już myślałem, że żadnej nie zobaczę, gdy oto za Złotorią dwie na brzegu leżały. Tylko dwie… Nie ma krów, nie ma łódek. Po cóż na drugą stronę pływać? Komu łódki potrzebne? Wędkarzom? Wszyscy wędkarze, jakich po drodze spotkałem, obok samochodów otwartych siedzieli. Autem się teraz na ryby jeździ.
Dopływam do pierwszego jazu.
– Was ist das? – wołają Krzyżacy.
– Das ist jaz – odpowiadam po krzyżacku najlepiej jak umiem.
– Was ist jaz? – wołają znowu.
No i wytłumacz im teraz w staroniemiecko-krzyżackim, że jaz to takie urządzenie, które całkowicie uniemożliwia żeglugę po rzece. Kajak się może jakoś bokiem przemknie, ale już żadne większe jednostki nie mają szans. Nie popłyniesz. Przenosić trzeba wszystko. Do tego wózek właśnie mam, od kumpla Radka pożyczony. Przyglądam się brzegom. Gdzie by tu kajak najlepiej wyciągnąć? Ale co to? Patrzę, a wiaterek wodę na rzece burzy. I burzy zarówno przed jazem, jak i za! Szumu spadającej wody nie słychać wcale! No to dawaj! Przemknąłem kajakiem przez jaz, nie wysiadając wcale.
– Dzięki Ci, Przenajświętsza Panienko! – wołają rycerze Zakonu Przenajświętszej Marii Panny.
Wszyscy się cieszą. Tylko Janusz łzy gorzkie łyka!
Ciekaw jestem, jak szybko ci Krzyżacy pływali? Łodzie pewnie mieli szerokie, mniej zgrabne niż mój kajak pradawny. Ale wioślarzy pewnie mieli kilku. Na rzece zaprawionych. Cóż to dla takich w dół z prądem spłynąć?
Na brzegach pusto. Raz tylko auto przejechało. Wędkarz to był zapewne lub zboczeń jaki, co ciało chciał do rzeki wrzucić. Bo kto ciało w Narwi znajdzie? Pusto, kaczki się jeno zrywają, dwa łabędzie.
Tymczasem wieś Góra pojawia się na prawym brzegu, za wsią zaś jaz kolejny. Tym razem szum wody słychać. Znaczy się, trzeba kajak brzegiem przenosić. No i zaczęły się przygody. Przywiązuję wózek do kajaka, ale wózek jest do kajaków współczesnych. Plastikowych. Pod moim drewnianym kajakiem wózek się składa! Raz jeszcze przywiązuję. I znów nic z tego. Po trawie wózek się biesi. Bokiem staje. Okoniem. Nic z tego nie będzie! Trzecia próba też na nic. Całe szczęście, że obok jazu droga do wsi wiedzie. Wyjdę na drogę, może ktoś jechać będzie? Zatrzymam, o pomoc poproszę. Jedzie rowerzysta. Na pytanie o pomoc tylko się roześmiał i z roweru zsiada.
– No jasne że pomogę – mówi śpiewną mową.
Ma na imię Aleksij. Pochodzi z Białorusi, ale od kilku już lat w Dobrzyniewie mieszka. Raz nawet spływał kajakiem z Dobrzyniewa. Teraz zaś rowerem na wycieczkę się wybrał. Przenieśliśmy kajak raz-dwa. Aleksij na rower wsiadł, roześmiał się i pojechał dalej brzegiem rzeki. Jakże mnie kajakiem rowerzystę ścigać? Nie ma szans. Zniknął Aleksij po chwili. Spotkam go dopiero, gdy już z Tykocina będzie wracał. Ale do Tykocina jeszcze kawałek.
– Tak daleko to chyba jeszcze nie byłeś – mówię do kajaka.
Ojciec opowiadał, że pływali z Mirkiem Dąbrowskim pod Tykocin do jednej panny. Opis jak ulał pasuje do wsi Góra, bo innej wsi tu nie ma. A więc tutaj chłopaki pływali. W sobotę po południu ruszali, aby na wieczór dopłynąć i namiot rozbić, a następnego dnia wrócić. Co oznacza, że wiosłować musieli pod prąd. A cóż w tym dziwnego, zapytacie? Przecież Indianie w Puszczy Amazońskiej przez dwa tygodnie nieraz wiosłują pod prąd, aby do swej wioski trafić. Indianie w Kanadzie takoż rzekami skóry do faktorii wieźli, a potem z powrotem pod prąd przez kilka tygodni wiosłowali. Nic w tym niezwyczajnego. Ano może nic. Pamiętam jednak ten dzień, gdy z Adasiem Ogijewiczem, moim kumplem z podstawówki, próbowaliśmy kajakiem ze Złotorii do Dzikich wrócić. Jakaż to była wówczas mordęga. Ile nas to wówczas potu kosztowało! Tymczasem chłopaki pokonywali drogę dwa lub trzy razy dłuższą! Kim była ta dziewczyna? Klaudią Schiffer? W latach 50. pewnie Sophią Loren. Coś w sobie musiała mieć. Ciekawe, czy żyje jeszcze? I ciekaw jestem, czy raz tylko na taką wyprawę się udali i po powrocie ręce mieli do kolan. Na kajak nie mogli już więcej patrzeć. Co by tłumaczyło te 70 lat leżenia w stodole.
Ale może było całkiem inaczej. Może pływali tam regularnie. Krzepę bowiem mieli i fantazję kawalerską. W latach 50. siedemnastolatek pływał kajakiem jak chciał. W dół i w górę. Cóż ja mogę na ten temat wiedzieć? Będę musiał ojca dopytać. Jak to dobrze mieć ciągle ojca i o takie szczegóły dopytywać.
– Pływaliście do tej wioski pod Tykocin raz czy też kilka razy?
– Kilka razy – ojciec odpowiada. – Ze trzy to na pewno. Raz nas deszcz złapał, to przenocowaliśmy w stodole i dopiero na poniedziałek wróciliśmy.
– Z tą dziewczyną? – mama dopytuje.
Tymczasem już Tykocin widać. Miasto królewskie. Skarbiec tu był, arrasy wawelskie już przywieziono, Zygmunt August stolicę chciał bowiem tu zrobić. Bo jakże tak z Krakowa rządzić Królestwem Polskim i Litwą? W środku gdzieś stolicę trza zrobić. W Tykocinie zamek stał, w Knyszynie zaś dwór królewski drewniany. Ale w Knyszynie rzeki nie ma, a jakże tak bez rzeki rządzić?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki