Z Matką Boską na rowerze - Wojciech Koronkiewicz - ebook

Z Matką Boską na rowerze ebook

Wojciech Koronkiewicz

4,4

Opis

Co za piękna, mądra książka! Forma? Jak to u Koronkiewicza: czasem jak powiastka dla trochę większych dzieci. Ale treść? Tu przecież jest cała mistyka Podlasia. To książka nie tyle o kontemplacji ikon, co naszego, „tutejszego”, DNA: splotu nici Zachodu i Wschodu, nie do rozplątania. To tu pod Dąbrową, Orlą, Zabłudowem od wieków jest przecież i Rzym, i Kraków, i Moskwa, i Wilno i Bizancjum. Po co szukać dalej, więcej?

Żeby napisać taką książkę trzeba być stąd, z tego trzęsącego się co chwila kolejnym sporem uskoku tektonicznych płyt religii, narodów, kultur. Ale też trzeba lubić ludzi. Koronkiewicz jak nikt umie odmalować ciepłe światło niespiesznych rozmów ludzi pogranicza. Ćwierć wieku temu zostawiłem je, wyjeżdżając w rozkrzyczany świat. Dobrze wiedzieć, że ono wciąż tam jest. Teraz, kiedy ktoś mnie zapyta: „Ale co tam właściwie takiego? O czym jest to twoje Podlasie?” – po prostu podaruję mu tę książkę.

SZYMON HOŁOWNIA

Dużo tutaj Matek Boskich, zaś rowerowi poświęcił autor zadziwiająco mało uwagi, ale to chyba dlatego, że proste prawdy pociągają go bardziej niż złożone mechanizmy.

JACEK PODSIADŁO

 

NOTA O AUTORZE

Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (40 ocen)
24
11
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZuKoko

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam te historie, uwielbiam styl Koronkiewicza! Urzekająca, wciągająca, lekka, pełna niezwykłości i tak bardzo zachęcająca do podróży po Podlasiu! Wspaniała 🥰
00
KisielA

Nie oderwiesz się od lektury

książka o miejscach gdzie większość z nad nie dotrze a warto
00
Mrfranki

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka o niec odziennej tematyce. Napisana z pasją, przyjemna lektura , zachęcająca do własnych poszukiwań śladami autora.
00
abielska84

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna. Można przeczytać jednym tchem. Jak wyląduję na podlasiu na pewno będę korzystać. Polecam
00

Popularność




Cudowna ikona w Supra­ślu

W Supra­ślu jedna z ikon zaczęła wydzie­lać mirrę. Wsia­dłem zatem na rower i poje­cha­łem to zoba­czyć.

Przy bra­mie mona­steru stał męż­czy­zna w ciem­nej kurtce.

– Czy można zoba­czyć cudowną ikonę? – zapy­ta­łem.

– Ależ oczy­wi­ście, panie Wojtku – odparł. – Jestem brat Jan. Jestem tu iko­no­gra­fem. Pro­szę za mną.

Poczu­łem się dziw­nie. Oto ja, lewi­co­wiec, jadę zoba­czyć cudowny obraz Matki Boskiej, ikonę wydzie­la­jącą pach­nącą mirrę, a tym­cza­sem pierw­szy napo­tkany w cer­kwi czło­wiek zwraca się do mnie po imie­niu i oso­bi­ście mnie opro­wa­dza.

Cer­kiew w Supra­ślu powstała w 1500 roku. Legenda mówi o mni­chach, któ­rzy – szu­ka­jąc miej­sca na klasz­tor – wrzu­cili do rzeki krzyż. W miej­scu, w któ­rym się zatrzy­mał zbu­do­wali cer­kiew i mona­ster.

– Czy Pan wie, że to drugi tego rodzaju przy­pa­dek w Pol­sce, kiedy ikona zaczyna wydzie­lać mirrę? – powie­dział brat Jan. – Pierw­szy miał miej­sce pięt­na­ście lub szes­na­ście lat temu w Tere­spolu.

Brat Jan otwo­rzył drzwi cer­kwi. Wewnątrz nie było nikogo. Surowe twa­rze świę­tych patrzyły na nas w mil­cze­niu.

– To wła­śnie Ona – powie­dział brat Jan, wska­zu­jąc ikonę sto­jącą w kio­cie na środku cer­kwi. – Matka Boska Życio­dajne Źró­dło. Na pamiątkę pew­nego zda­rze­nia…

Otóż, działo się to około 450 roku. Gdy pewien ano­ni­mowy żoł­nierz armii cesar­stwa bizan­tyj­skiego prze­cho­dził w pobliżu wrót strze­gą­cych sto­licy, Kon­stan­ty­no­pola, napo­tkał ślepca, który popro­sił go o łyk wody. Żoł­nierz nie mógł jed­nak zna­leźć żad­nego źró­dła. Wów­czas usły­szał głos, który naka­zał mu udać się do pobli­skiego zagaj­nika, odna­leźć źró­dło i dać nie­wi­do­memu pić, a następ­nie prze­myć wodą jego oczy. Ten sam głos nazwał go cesa­rzem. Żoł­nierz zro­zu­miał, że mówi do niego Matka Boża i postą­pił tak, jak naka­zała. Wów­czas śle­piec odzy­skał wzrok. A kiedy w 457 roku pro­roc­two się speł­niło i żoł­nierz – Leon I – został cesa­rzem bizan­tyj­skim, zbu­do­wał cer­kiew nad cudow­nym źró­dłem, w któ­rym to miej­scu zda­rzały się kolejne przy­padki uzdro­wień.

– Kto pierw­szy zauwa­żył, że ikona wydziela mirrę? – pytam.

– Zauwa­żyli to bra­cisz­ko­wie pod­czas spo­tka­nia świą­tecz­nego – odparł brat Jan. – Dokład­nie w przed­dzień święta tej ikony – 23 kwiet­nia, w wiel­ka­nocny czwar­tek. Pro­szę spoj­rzeć tro­chę z boku, a zauważy Pan wyraźne kro­ple. Mirra zbie­rana jest do spe­cjal­nego naczy­nia. O, tego tutaj. Pod­czas nabo­żeń­stwa kapłan namasz­cza wier­nych tym ole­jem. Kiedy olej się koń­czy, znów go zbie­ramy. Czy to nie wspa­niałe, że przy­da­rzyło się wła­śnie teraz, w cza­sie pan­de­mii? Wize­ru­nek Matki Boskiej Życio­daj­nego Źró­dła zawsze poma­gał w okre­sie zaraz i cho­rób. Tak jakby Matka Boska chciała nam powie­dzieć: „Jestem z Wami”.

Drzwi cer­kwi otwo­rzyły się i weszła kobieta z mężem.

– Odwie­dzają nas wierni nie tylko pra­wo­sławni – uśmie­cha się brat Jan. – Także kato­licy. Było już chyba ze czter­dzie­stu księży, zakon­nice. Nikt nie patrzy, że cud wyda­rzył się w cer­kwi, a nie w kościele. Matka Boska jest prze­cież jedna.

Kobieta kupuje świeczkę, aby zapa­lić ją przy ołta­rzu. W skle­piku obok świe­czek leżą obrazki z wize­run­kiem cudow­nej ikony.

– Cuda zda­rzają się cały czas – mówi brat Jan, widząc, że przy­glą­dam się obraz­kom. – Pewna rodzina kupiła taki obra­zek i posta­wiła w domu obok zeschłych gałą­zek wierzby. Stały w dzbanku już ze dwa tygo­dnie, od Nie­dzieli Pal­mo­wej. Jak Pan myśli, co się stało? Rano patrzą i oczom nie wie­rzą – wierzba wypu­ściła świeże listki! Tak jakby i gałązki poczuły moc bożą.

Któ­re­goś dnia zadzwo­niła do nas kobieta z Gdań­ska. Ma nowo­twór. Trze­cie sta­dium. Jest kato­liczką i pytała, czy może przy­je­chać do cer­kwi, by się pomo­dlić przed obra­zem? Przy­je­chała z mężem i dwu­na­sto­let­nim synem. Zapy­tała, czy może się u nas wyspo­wia­dać? Oczy­wi­ście, że tak, spo­wie­dzi nikomu nie odma­wiamy, a komu­nię po spo­wie­dzi można przy­jąć u nas lub w kościele. Wyspo­wia­dali się wszy­scy troje, a kiedy po dwóch godzi­nach wycho­dzili, kobieta skrzy­żo­wała ręce na piersi i powie­działa: „Ojcze, ja już wiem, że będzie dobrze”.

Inna z kolei dzwo­niła z Biel­ska-Bia­łej. Ma cho­rego syna i nie może z nim przy­je­chać. Bła­gała, aby wysłać choć odro­binę mirry na waciku. Wysła­li­śmy.

A ile było innych zda­rzeń, ile było obja­wień! Tego nie opo­wie żadna lite­ra­tura… – zamy­śla się brat Jan.

***

Przed wyj­ściem kupuję święty obra­zek.

– Pro­szę przy­ło­żyć do ikony – dora­dza brat Jan.

Pod­cho­dzę do wize­runku Matki Boskiej, przy­kła­dam święty obra­zek i choć jestem nie­prak­ty­ku­jący, choć przy­je­cha­łem tu jedy­nie z cie­ka­wo­ści, to jed­nak i ja wypo­wia­dam szep­tem swoją prośbę.

Co łaska

– Też chcę Ją zoba­czyć! – zawo­łała Mama, gdy usły­szała o iko­nie.

Następ­nego dnia przy­je­cha­li­śmy więc autem. Mama odświęt­nie ubrana. Cer­kiew otwarta. Jest brat Jan. Uśmiech­nięty. Szczę­śliwy.

– Czuję mirrę! – woła Mama. – Czuję mirrę!

– Mamo, ciszej! – mówię szep­tem, w cer­kwi jest bowiem kilka osób. Brat Jan przy­nosi kar­teczkę.

– Tu można wpi­sać imiona rodziny i bli­skich. Będziemy się za nich modlili – mówi.

– Dzię­ku­jemy! Ile się należy? – woła Mama.

– Mamo, nie jeste­śmy w kościele! Tutaj nie trzeba pła­cić za każdą kar­teczkę! – szep­czę.

Brat Jan się uśmie­cha. Wpi­suję imiona całej rodziny. Nie płacę ani gro­sza.

– Twoja Mama miała rację – śmieje się pra­wo­sławna kole­żanka, gdy jej o tej wizy­cie opo­wia­dam. – W cer­kwi też pła­cimy.

– Za modli­twę się płaci? – pytam. – Ale jak to wyce­nić? Ile kosz­tuje modli­twa?

– Jak to ile? – śmieje się kole­żanka. – Co łaska…

Święta Woda w Wasil­ko­wie

26 maja. Dzień Matki. Sło­necz­nie. Gorąco. Nie będę jed­nak kupo­wał wody w skle­pie, skoro jadę do świę­tego źró­dła. Z Bia­łe­go­stoku to zale­d­wie kilka kilo­me­trów. Wygodna ścieżka rowe­rowa. Zjazd z górki. Łatwi­zna.

Święta Woda. Kie­dyś był to skromny kośció­łek. Obec­nie sank­tu­arium. Wiel­gachny par­king. Cen­trum piel­grzym­kowe. Restau­ra­cja. Fon­tanna. Aleja wiel­kich gła­zów pro­wa­dząca na górę jesz­cze więk­szych krzyży. Krzyży gigan­tów. Monu­men­tal­nych.

Na pra­wo­sław­nej Świę­tej Górze Gra­barce też stoją krzyże, ale tam, pośród drzew, stoją krzyże drew­niane, przy­nie­sione siłami jed­nego, rza­dziej kilku ludzi. Drew­niany krzyż z cza­sem traci swą barwę, mur­szeje, butwieje, pokrywa się poro­stami. Zupeł­nie jak czło­wiek, który ten krzyż przy­niósł.

Krzyże w Wasil­ko­wie zaś są z żelaza i stali, lane z betonu, usta­wiane chyba dźwi­gami. Nie wyobra­żam sobie bowiem gigan­tów, któ­rzy mogliby je pod­nieść. Są też oczy­wi­ście krzyże drew­niane. Do kupie­nia na miej­scu. Ceny od 3 do 13 zło­tych. Stoją spe­cjalne sto­jaki z krzy­żami. Obok skar­bonka. Drew­nia­nych krzy­ży­ków jest tak dużo, że usy­py­wane są z nich już praw­dziwe kopce. Wspi­nają się owe kopce na krzyże więk­sze, tak jakby chciały je…

– Za to, co napi­sa­łeś o Świę­tej Wodzie przej­dziesz na kola­nach wokół groty przy­naj­mniej dwa razy! – zawo­łał męż­czy­zna w jasnej koszuli i kolo­ratce.

– Ja coś napi­sa­łem? – otwie­ram oczy ze zdzi­wie­nia.

– Napi­sa­łeś! – mówi męż­czy­zna w kolo­ratce. – W latach dzie­więć­dzie­sią­tych! Mam zresztą ten wyci­nek gdzieś zacho­wany!

W latach dzie­więć­dzie­sią­tych? Dwa­dzie­ścia albo nawet trzy­dzie­ści lat temu? Ktoś trzy­mał tyle czasu jakiś wyci­nek, aby posłać mnie teraz na kolana? O matko! Co mnie zatem czeka za moje obecne pisa­nie?

Na wszelki wypa­dek ucie­kam do kościoła.

***

Kościół jest pod wezwa­niem Matki Boskiej Bole­snej. Nad ołta­rzem wisi obraz „Matka Boska Sied­miu Bole­ści”. Nama­lo­wany został w 1947 roku przez Helenę Rab­czyń­ską, matkę ówcze­snego pro­bosz­cza.

Pro­bosz­cza wyjąt­ko­wego, bo to wła­śnie on zbu­do­wał w Świę­tej Wodzie grotę nad źró­dłem i posta­wił olbrzy­mie beto­nowe figury anio­łów.

Para­fia kato­licka w Wasil­ko­wie na swo­jej stro­nie inter­ne­to­wej podaje: „Począt­kowo w miej­scu tym znaj­do­wał się jedy­nie obraz Matki Bożej, nad któ­rym wznie­siono skromne zada­sze­nie. Około 1719 r. powstała, jako wotum za uzdro­wie­nie, drew­niana unicka kaplica, którą w 1875 r. prze­jęła pra­wo­sławna cer­kiew. (…) Po odzy­ska­niu przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści kaplicę prze­ka­zano kato­li­kom”.

Można się w tym pogu­bić. Unicka kaplica, prze­jęta przez cer­kiew, prze­ka­zana kato­li­kom. Kto więc w końcu komu zabrał? Takie pyta­nia nie pro­wa­dzą do niczego dobrego. Ta histo­ria będzie się zresztą powta­rzać jesz­cze wie­lo­krot­nie.

Przyj­rzyjmy się na razie obra­zowi. Nad ołta­rzem wisi obraz nama­lo­wany w 1947 roku. Co się stało z poprzed­nim?

Cudowna ikona została wywie­ziona do Rosji w 1915 roku. Na owej iko­nie Matka Boska miała serce prze­bite szty­le­tem. „Matka Sied­miu Bole­ści”, nama­lo­wana przez matkę pro­bosz­cza, przy­tula do piersi cier­niową koronę. Kopia obrazu Matki Boskiej ze szty­le­tem wisi w cer­kwi.

Dwa zupeł­nie różne wize­runki. Jeden nawią­zu­jący do tra­dy­cji, drugi nama­lo­wany przez matkę pro­bosz­cza.

***

W przed­sionku kościoła można prze­czy­tać, że pierw­sze udo­ku­men­to­wane uzdro­wie­nie miało miej­sce w 1719 roku. Dzier­żawca supra­skiej papierni, Bazyli Len­czew­ski, za sprawą wody z cudow­nego źró­dła został uzdro­wiony ze śle­poty. W akcie wdzięcz­no­ści szlach­cic ufun­do­wał nad źró­dłem drew­nianą kaplicę.

Ale skąd papier­nik Bazyli wie­dział, że woda ze źró­dła uzdra­wia? Wycho­dzę z kościoła i kie­ruję się do kamien­nej groty. Z otworu w kamie­niu pły­nie woda.

Ksiądz Grze­gorz Sosna w swo­jej książce Święte miej­sca i cudowne ikony. Pra­wo­sławne sank­tu­aria na Bia­ło­stoc­czyź­nie przy­ta­cza inną wer­sję o Bazy­lim Papier­niku. Róż­nica na pierw­szy rzut oka wydaje się nie­wielka, ale zmie­nia wszystko. Otóż, według tej wer­sji, kiedy Bazyli Papier­nik na sta­rość znie­do­łęż­niał i oślepł, syn wywiózł go do lasu. I zosta­wił.

– No i cóż w tym dziw­nego? – zapy­tał mój ojciec. – To dość powszechny zwy­czaj był. Znie­do­łęż­nia­łych rodzi­ców wywo­żono do lasu.

To naprawdę takie pro­ste? Wywieźć rodzi­ców do lasu? Ale jak ten wyjazd wyglą­dał? Czy stary ojciec coś podej­rze­wał? Czy syn wyja­śnił powód wyjazdu? Jak? „Chodźże tatko, poje­dziemy z wizytą do krew­nych? Do zna­chora?”. Może od razu powie­dział: „Zbie­raj się, już czas tobie do lasu”?

Co było dalej? Wsia­dają na fur­mankę, jadą, koń idzie powoli. O czym roz­ma­wiają? Wjeż­dżają do lasu, w któ­rym syn zostawi nie­wi­do­mego ojca. I znów rodzą się w gło­wie pyta­nia. Zosta­wił przy dro­dze, czy odpro­wa­dził bar­dziej w głąb lasu? Przy dro­dze chyba nie, ojciec mógłby prze­cież zatrzy­mać innych podróż­nych. Być może sąsia­dów z tej samej miej­sco­wo­ści. Mógłby poskar­żyć się na syna i popro­sić, by do domu odwieźli. Czy odwo­ziło się sta­rych z powro­tem do domu? Czy też powszechną wie­dzą było to, że jak stary w lesie, to lepiej już ni­gdzie nie odwo­zić? A we wsi? Nikt we wsi nie zapy­tał, co się z ojcem stało? Jestem wobec tych pytań bez­radny. Jak ten śle­piec pozo­sta­wiony w lesie.

Ojciec sły­szy odda­la­jące się kroki syna. Czy woła go? Czy prosi o zmi­ło­wa­nie? Czy też może jest spo­kojny i pogo­dzony z losem? Tak ma być. Syn, któ­rego wykar­mił i wycho­wał, zosta­wia ojca w lesie. To nor­malne. Taka tra­dy­cja.

Sie­dzi ojciec pod drze­wem. Sły­szy śpiew pta­ków, szum drzew. A wokół ciem­ność. Co ma robić? Sie­dzieć, cze­kać? Ale na co? Że może syn, pełen wyrzu­tów sumie­nia, jed­nak wróci? Czy też iść gdzieś, samemu szu­kać ratunku?

I wtedy sta­rzec sły­szy głos. Kobiecy głos, który mówi: „Wykop dół w ziemi, a gdy znaj­dziesz wodę, napij się i prze­myj oczy”. Roz­gar­nia sta­rzec liście, kopie rękami. Jest woda! Napił się, oczy prze­mył i oto stał się cud! Stary czło­wiek znów widzi! I w tym wła­śnie miej­scu kazał obmu­ro­wać stud­nię. Tyle legenda.

Ale jakże to? Jak sta­rzec sam w lesie mógł stud­nię wokół źró­dła obmu­ro­wać? Samemu mógł co naj­wy­żej kamieni nazbie­rać. Ale zaprawa? Skąd wziął?

Tę legendę naprawdę należy opo­wie­dzieć do końca. Co zro­bił ojciec, który odzy­skał wzrok? Zamiesz­kał w lesie czy wró­cił do domu? Moim zda­niem wró­cił. Minął drew­niany płot i przez furtkę wszedł na podwórko. Syn był w domu, gdy w drzwiach sta­nął ojciec. Ten, który był nie­wi­domy. Ten, który był wywie­ziony do lasu. Teraz zaś sta­nął w drzwiach i patrzy.

– Ojciec? – pyta syn, nic wię­cej bowiem powie­dzieć nie potrafi.

– Musimy zbu­do­wać stud­nię, synku! – odpo­wiada ojciec.

Stoję przy gro­cie w Świę­tej Wodzie w Wasil­ko­wie. Czer­pię dło­nią wodę ze źró­dła. Ach, jakże cudow­nie sma­kuje chłodna woda w upalny dzień.

I nagle ten cały szta­faż wokół prze­staje mieć zna­cze­nie. To cen­trum piel­grzym­kowe, sklepy z dewo­cjo­na­liami i skar­bonki na każ­dym rogu.

***

Bez prze­ba­cze­nia nie ma uzdro­wie­nia.

Wasil­ków

Jak wspo­mnia­łem, w cer­kwi w Wasil­ko­wie znaj­duje się kopia obrazu, który wisiał nie­gdyś przy źró­dle. Na tym obra­zie serce Matki Boskiej prze­bite jest szty­le­tem. Szty­let to sym­bol cier­pie­nia. Tak cierpi matka, gdy widzi krzywdę swego dziecka.

Drzwi cer­kwi są otwarte. W środku kilka osób. Są tury­ści i pani Nina, która odpo­wiada na wszyst­kie pyta­nia zwie­dza­ją­cych.

Ikona Matki Boskiej wisi po lewej stro­nie, ale obrazy ze szty­le­tem w sercu są dwa! Jeden stoi naprze­ciw wier­nych, drugi zaś, zawie­szony znacz­nie wyżej na ścia­nie. Tro­chę jakby na ubo­czu.

– Dla­czego są aż dwie ikony ze szty­le­tem? – pytam.

– Ta wyżej na ścia­nie jest naj­star­sza – mówi pani Nina. – To wła­śnie kopia cudow­nego obrazu, który zagi­nął. Ta naprze­ciwko wier­nych nama­lo­wana została już po woj­nie.

– Dla­czego zatem obraz star­szy wisi z boku? – pytam.

– Ponie­waż Matka Boska nie ma aure­oli – odpo­wiada pani Nina. – W cer­kwi zaś to wymóg konieczny. Matka Boska aure­olę mieć musi.

Przy­glą­dam się obu wize­run­kom. Ten star­szy jest naprawdę mroczny. Matka Boska unosi w górę umę­czone oczy, po Jej policz­kach spły­wają łzy.

Na młod­szym wize­runku jest piękna złota aure­ola. Ale choć szty­let wbity w serce, to tak pięk­nych łez nie widać.

Tele­fon od kole­żanki

Żona roz­ma­wia przez tele­fon z kole­żanką. Kiedy odkłada słu­chawkę, mówi:

– Powie­dzia­łam, że jeź­dzisz i zwie­dzasz miej­sca, gdzie są cudowne obrazy Matki Boskiej. „To dobrze, bo Kościół jest dziś prze­śla­do­wany” – odpo­wie­działa kole­żanka.

Hody­szewo

Mia­łem jechać do Biel­ska Pod­la­skiego. Wszystko było już zapla­no­wane. Dla­czego zatem stoję na dworcu PKP i przy­glą­dam się roz­kła­dowi jazdy? Skąd nagle w gło­wie poja­wia się myśl, by jechać do Hody­szewa?

Naj­bliż­szy pociąg do Biel­ska mam za 30 minut. Do Hody­szewa trzeba przez Sze­pie­towo, a pociąg odjeż­dża dopiero za trzy godziny. Ale to bez zna­cze­nia. Pojadę do Hody­szewa. Nie ja widocz­nie wybie­ram drogę. Wsia­dam na rower. Zamiast cze­kać trzy godziny na pero­nie, będę łapać pociąg na tra­sie.

Jadę wzdłuż torów i nagle przy­po­mi­nam sobie, że prze­cież byłem już w Hody­sze­wie, jakieś trzy­dzie­ści lat temu, gdy zaczy­na­łem pracę w Pol­skim Radiu Bia­ły­stok. Wie­czo­rem w hody­szew­skim kościele miał kon­cert Cze­sław Nie­men. Poje­cha­łem prze­pro­wa­dzić wywiad. Ksiądz pro­boszcz zapro­sił na ple­ba­nię. Przy stole sie­dzie­li­śmy we trzech: ksiądz pro­boszcz, wielki i sławny Cze­sław Nie­men oraz ja, począt­ku­jący dzien­ni­karz, stu­dent jesz­cze.

Gdy do salonu weszła gospo­dyni z her­batą i kanap­kami, ksiądz pro­boszcz nas przed­sta­wił:

– To jest Pan Cze­sław Nie­men, a to redak­tor z Radia Bia­ły­stok – powie­dział.

Gospo­dyni zro­biła wiel­kie oczy.

– Z Radia Bia­ły­stok?! A Basię Ciruk zna?

– Znam – odpo­wie­dzia­łem, wszy­scy bowiem w radiu znali Basię.

Gospo­dyni zapo­mniała o całym bożym świe­cie. Nie liczył się Cze­sław Nie­men, nie był ważny pro­boszcz, bo oto miała przed sobą czło­wieka, który zna Basię Ciruk!

Kim jest Basia Ciruk? W latach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych była dzien­ni­karką Radia Bia­ły­stok. Ba! Była praw­dziwą gwiazdą! Ale nie taką zimną i wynio­słą. O nie! Kiedy Basia Ciruk pro­wa­dziła audy­cję, można było do niej zadzwo­nić i zamó­wić pio­senkę. Można się było zwie­rzyć na ante­nie ze swo­ich pro­ble­mów. Basia Ciruk, to była gwiazda do rany przy­łóż.

Pamię­tam uśmiech Cze­sława Nie­mena i uśmie­cham się do wspo­mnień, a tym­cza­sem rower wjeż­dża na dziel­nicę Sta­ro­sielce. Ulica Barsz­czań­ska. Po pra­wej budynki komu­nalne, po lewej – za torami – widać Las Tur­czyń­ski. Są plany, aby wyciąć 27 hek­ta­rów tego lasu i zro­bić tam cmen­tarz. Oko­liczni miesz­kańcy pro­te­stują. Mówią, że miejsc na bia­ło­stoc­kich cmen­tarzach wystar­czy na dłu­gie lata, a ten las jest dla bia­ło­sto­czan natu­ral­nym rezer­wu­arem świe­żego powie­trza. Prze­ciwko wycince zebrano już kilka tysięcy pod­pi­sów. Pisma i pod­pisy krążą po wszel­kich instan­cjach, od pre­zy­denta mia­sta, przez woje­wodę, mar­szałka, mini­stra śro­do­wi­ska, a na bisku­pie koń­cząc. Trwa to od lat. Teren należy do Skarbu Pań­stwa. Jeśli Kościół otrzyma go za darmo, to rachu­nek jest pro­sty. Grze­chem byłoby tych milio­nów nie zaro­bić. A może grze­chem byłoby wła­śnie kosz­tem ludzi i lasu zaro­bić?

Pociąg zła­pa­łem w Łapach. Co prawda, do świę­tych miejsc posta­no­wi­łem jeź­dzić rowe­rem, ale tym razem muszę sko­rzy­stać z pociągu. Tak jak sko­rzy­stała ikona, do któ­rej jadę.

Otóż, obraz Matki Boskiej Hody­szew­skiej jest jedną z ikon, które zostały wywie­zione do Rosji w 1915 roku. Był to rok zna­mienny. Trwa wielka wojna. Nad­ciąga armia nie­miecka i ludzie ucie­kają na wschód. Bar­dzo czę­sto nie chcą wcale ucie­kać, ale są do ucieczki zmu­szani. Całe wsie. Pozo­sta­wiają swoje domy i cały doby­tek. Zabie­rają w pośpie­chu to co naj­cen­niej­sze, w tym święte ikony. Wielu pod­czas tej wędrówki zmarło. Wiele ikon w Rosji na zawsze zagi­nęło.

Ikona z Hody­szewa jest jedną z nie­wielu, któ­rym udało się powró­cić. Oto jeden z miesz­kań­ców wio­ski nawią­zał kon­takt z osobą, która ikonę wywio­zła. Znane było więc miej­sce pobytu. Sta­ra­niem pol­skich władz ikona powró­ciła do Pol­ski. Tra­fiła do War­szawy i została umiesz­czona w sobo­rze św. Marii Mag­da­leny. Był rok 1926.

W roku 1928 przy­je­chała pocią­giem do Sze­pie­towa, gdzie witało ją 10 tysięcy osób. Dla­tego wła­śnie pojadę pocią­giem. Posta­no­wi­łem tę scenę zoba­czyć.

Sie­dzę na pero­nie dworca w Łapach Osse i czy­tam histo­rię ikony. Czas jej powsta­nia okre­śla się na 1630 rok. Uka­zała się na gru­szy, po czym prze­nie­siono ją do kaplicy w Kiew­ła­kach. Po kilku dniach ikona jed­nak znik­nęła i znów poja­wiła się na gru­szy. To był znak, że chce być wła­śnie tu i ni­gdzie indziej. Zbu­do­wano więc dla niej kaplicę, a wkrótce obok wytry­snęło źró­dło cudow­nej wody. Wieś obok nazy­wała się Hody­szewo. Zamiesz­ki­wana była przez lud­ność wyzna­nia pra­wo­sław­nego.

W 1881 roku ukoń­czono budowę muro­wa­nej świą­tyni. Cudowna ikona została prze­nie­siona do nowej cer­kwi i umiesz­czona w iko­no­sta­sie. Znane są liczne cuda i uzdro­wie­nia.

Tym­cza­sem wybu­cha wojna. W 1915 roku ikona zostaje wywie­ziona w głąb Rosji. W 1926 roku zostaje spro­wa­dzona z powro­tem do Pol­ski i umiesz­czona w pra­wo­sław­nym sobo­rze w War­sza­wie. Dla­czego w War­sza­wie?

Kiedy w cza­sie wojny spa­lił się kościół w pobli­skim Piet­ko­wie, kato­licki ksiądz zaczął odpra­wiać nabo­żeń­stwa w opusz­czo­nej hody­szew­skiej cer­kwi. I – jak pisze ksiądz Grze­gorz Sosna w swo­jej pięk­nej książce – „po I woj­nie świa­to­wej dotych­cza­sowa para­fia w Hody­sze­wie została zli­kwi­do­wana, a cer­kiew rewin­dy­ko­wano”.

Nad­jeż­dża pociąg. Wsia­dam z rowe­rem. Patrzę przez okno i zasta­na­wiam się, co też ozna­cza, że rewin­dy­ko­wano cer­kiew? Rewin­dy­ka­cja, to odzy­ski­wa­nie utra­co­nej wła­sno­ści. Ale czyją utra­coną wła­sno­ścią była cer­kiew?

Jest rok 1926. Ikona wró­ciła do War­szawy, została umiesz­czona w pra­wo­sław­nym sobo­rze, ponie­waż cer­kiew w Hody­sze­wie rewin­dy­ko­wano. Ale choć cer­kwi już nie ma, to miej­scowy pro­boszcz i biskup łom­żyń­ski dokła­dają sta­rań, aby ikona do para­fii wró­ciła. Sank­tu­arium w Hody­sze­wie na swo­jej stro­nie inter­ne­to­wej zamiesz­cza taki opis: „Dzięki zabie­gom pre­zy­denta Rze­czy­po­spo­li­tej Igna­cego Mościc­kiego, obraz po kon­ser­wa­cji, opra­wiony w nowe, piękne ramy, został zwró­cony do Hody­szewa w maju 1928 roku. Przy­by­cie obrazu odbyło się przy licz­nym udziale wier­nych z całego regionu. Na sta­cji w Sze­pie­to­wie na wize­ru­nek Matki Boskiej Hody­szew­skiej ocze­ki­wał ponad 10-tysięczny tłum wier­nych”.

Jest maj 2020 roku. Wysia­dam z pociągu na sta­cji Sze­pie­towo. Tłu­mów nie widać, choć to sta­cja koń­cowa. Z pociągu wysia­dły zale­d­wie cztery osoby i ja z rowe­rem. Zmie­rzamy w stronę mia­sta. Roz­glą­dam się wokół. Gdzie też pomie­ściły się te dzie­się­cio­ty­sięczne tłumy? Jak tu dotarły w epoce, gdy nie było samo­cho­dów? Część zapewne przy­je­chała pocią­giem, ale reszta? Fur­man­kami? Pie­szo? Rowe­rem? Rower też był wów­czas ewe­ne­men­tem. Jak te tłumy zakwa­te­ro­wano? Czy spali pod gołym nie­bem? A gdzie jedli?

Wcho­dzę do sklepu „Art. Spo­żyw­cze, mono­po­lowe, Agd”, kupuję rogala z dże­mem. Skrę­cam w ulicę Główną. Dro­ge­ria „Iwona”, restau­ra­cja Sło­wiań­ska. Cie­kawe, jak się nazy­wały skle­piki 92 lata temu?

Tłum idzie powoli. Rower jedzie szybko. Do Dąbró­wek Kościel­nych dojeż­dżam w pół godziny. Tu obraz Matki Boskiej zatrzy­mał się po raz pierw­szy. Tłum obli­czono już na 30 tysięcy. Kolejny przy­sta­nek to Nowe Pie­kuty. I w końcu Hody­szewo.

Już z odle­gło­ści kilku kilo­me­trów widać nad polem zło­tego rze­paku okrą­głe dachy kościoła. Na stro­nie sank­tu­arium można prze­czy­tać: „Dawna pra­wo­sławna cer­kiew była po okre­sie dzia­łań wojen­nych w bar­dzo złym sta­nie. Po powro­cie obrazu szybko oka­zała się zbyt mała, aby pomie­ścić napły­wa­jące rze­sze piel­grzy­mów. Poza tym jej archi­tek­tura, typowa dla pra­wo­sła­wia rosyj­skiego, nie była akcep­to­wana przez oko­liczny lud, który swoją pol­skość i patrio­tyzm roz­wi­jał w cza­sie prze­śla­do­wań rosyj­skich. To wszystko spo­wo­do­wało, że zaczęto gro­ma­dzić środki na budowę nowej świą­tyni.”.

Wybrano pro­jekt zna­nego archi­tekta Oskara Sosnow­skiego. W 1932 roku roz­po­częto wykopy pod fun­da­menty. Do wybu­chu wojny posta­wiono beto­nowe ściany, skle­pie­nia i meta­lowe ele­menty kopuły. Strona inter­ne­towa sank­tu­arium: „Po II woj­nie świa­to­wej prace wzno­wiono. (…) Świą­ty­nia jesz­cze bez kopuły została poświę­cona przez ks. biskupa łom­żyń­skiego Cze­sława Fal­kow­skiego 22 maja 1949 roku”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki