Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co za piękna, mądra książka! Forma? Jak to u Koronkiewicza: czasem jak powiastka dla trochę większych dzieci. Ale treść? Tu przecież jest cała mistyka Podlasia. To książka nie tyle o kontemplacji ikon, co naszego, „tutejszego”, DNA: splotu nici Zachodu i Wschodu, nie do rozplątania. To tu pod Dąbrową, Orlą, Zabłudowem od wieków jest przecież i Rzym, i Kraków, i Moskwa, i Wilno i Bizancjum. Po co szukać dalej, więcej?
Żeby napisać taką książkę trzeba być stąd, z tego trzęsącego się co chwila kolejnym sporem uskoku tektonicznych płyt religii, narodów, kultur. Ale też trzeba lubić ludzi. Koronkiewicz jak nikt umie odmalować ciepłe światło niespiesznych rozmów ludzi pogranicza. Ćwierć wieku temu zostawiłem je, wyjeżdżając w rozkrzyczany świat. Dobrze wiedzieć, że ono wciąż tam jest. Teraz, kiedy ktoś mnie zapyta: „Ale co tam właściwie takiego? O czym jest to twoje Podlasie?” – po prostu podaruję mu tę książkę.
SZYMON HOŁOWNIA
Dużo tutaj Matek Boskich, zaś rowerowi poświęcił autor zadziwiająco mało uwagi, ale to chyba dlatego, że proste prawdy pociągają go bardziej niż złożone mechanizmy.
JACEK PODSIADŁO
NOTA O AUTORZE
Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W Supraślu jedna z ikon zaczęła wydzielać mirrę. Wsiadłem zatem na rower i pojechałem to zobaczyć.
Przy bramie monasteru stał mężczyzna w ciemnej kurtce.
– Czy można zobaczyć cudowną ikonę? – zapytałem.
– Ależ oczywiście, panie Wojtku – odparł. – Jestem brat Jan. Jestem tu ikonografem. Proszę za mną.
Poczułem się dziwnie. Oto ja, lewicowiec, jadę zobaczyć cudowny obraz Matki Boskiej, ikonę wydzielającą pachnącą mirrę, a tymczasem pierwszy napotkany w cerkwi człowiek zwraca się do mnie po imieniu i osobiście mnie oprowadza.
Cerkiew w Supraślu powstała w 1500 roku. Legenda mówi o mnichach, którzy – szukając miejsca na klasztor – wrzucili do rzeki krzyż. W miejscu, w którym się zatrzymał zbudowali cerkiew i monaster.
– Czy Pan wie, że to drugi tego rodzaju przypadek w Polsce, kiedy ikona zaczyna wydzielać mirrę? – powiedział brat Jan. – Pierwszy miał miejsce piętnaście lub szesnaście lat temu w Terespolu.
Brat Jan otworzył drzwi cerkwi. Wewnątrz nie było nikogo. Surowe twarze świętych patrzyły na nas w milczeniu.
– To właśnie Ona – powiedział brat Jan, wskazując ikonę stojącą w kiocie na środku cerkwi. – Matka Boska Życiodajne Źródło. Na pamiątkę pewnego zdarzenia…
Otóż, działo się to około 450 roku. Gdy pewien anonimowy żołnierz armii cesarstwa bizantyjskiego przechodził w pobliżu wrót strzegących stolicy, Konstantynopola, napotkał ślepca, który poprosił go o łyk wody. Żołnierz nie mógł jednak znaleźć żadnego źródła. Wówczas usłyszał głos, który nakazał mu udać się do pobliskiego zagajnika, odnaleźć źródło i dać niewidomemu pić, a następnie przemyć wodą jego oczy. Ten sam głos nazwał go cesarzem. Żołnierz zrozumiał, że mówi do niego Matka Boża i postąpił tak, jak nakazała. Wówczas ślepiec odzyskał wzrok. A kiedy w 457 roku proroctwo się spełniło i żołnierz – Leon I – został cesarzem bizantyjskim, zbudował cerkiew nad cudownym źródłem, w którym to miejscu zdarzały się kolejne przypadki uzdrowień.
– Kto pierwszy zauważył, że ikona wydziela mirrę? – pytam.
– Zauważyli to braciszkowie podczas spotkania świątecznego – odparł brat Jan. – Dokładnie w przeddzień święta tej ikony – 23 kwietnia, w wielkanocny czwartek. Proszę spojrzeć trochę z boku, a zauważy Pan wyraźne krople. Mirra zbierana jest do specjalnego naczynia. O, tego tutaj. Podczas nabożeństwa kapłan namaszcza wiernych tym olejem. Kiedy olej się kończy, znów go zbieramy. Czy to nie wspaniałe, że przydarzyło się właśnie teraz, w czasie pandemii? Wizerunek Matki Boskiej Życiodajnego Źródła zawsze pomagał w okresie zaraz i chorób. Tak jakby Matka Boska chciała nam powiedzieć: „Jestem z Wami”.
Drzwi cerkwi otworzyły się i weszła kobieta z mężem.
– Odwiedzają nas wierni nie tylko prawosławni – uśmiecha się brat Jan. – Także katolicy. Było już chyba ze czterdziestu księży, zakonnice. Nikt nie patrzy, że cud wydarzył się w cerkwi, a nie w kościele. Matka Boska jest przecież jedna.
Kobieta kupuje świeczkę, aby zapalić ją przy ołtarzu. W sklepiku obok świeczek leżą obrazki z wizerunkiem cudownej ikony.
– Cuda zdarzają się cały czas – mówi brat Jan, widząc, że przyglądam się obrazkom. – Pewna rodzina kupiła taki obrazek i postawiła w domu obok zeschłych gałązek wierzby. Stały w dzbanku już ze dwa tygodnie, od Niedzieli Palmowej. Jak Pan myśli, co się stało? Rano patrzą i oczom nie wierzą – wierzba wypuściła świeże listki! Tak jakby i gałązki poczuły moc bożą.
Któregoś dnia zadzwoniła do nas kobieta z Gdańska. Ma nowotwór. Trzecie stadium. Jest katoliczką i pytała, czy może przyjechać do cerkwi, by się pomodlić przed obrazem? Przyjechała z mężem i dwunastoletnim synem. Zapytała, czy może się u nas wyspowiadać? Oczywiście, że tak, spowiedzi nikomu nie odmawiamy, a komunię po spowiedzi można przyjąć u nas lub w kościele. Wyspowiadali się wszyscy troje, a kiedy po dwóch godzinach wychodzili, kobieta skrzyżowała ręce na piersi i powiedziała: „Ojcze, ja już wiem, że będzie dobrze”.
Inna z kolei dzwoniła z Bielska-Białej. Ma chorego syna i nie może z nim przyjechać. Błagała, aby wysłać choć odrobinę mirry na waciku. Wysłaliśmy.
A ile było innych zdarzeń, ile było objawień! Tego nie opowie żadna literatura… – zamyśla się brat Jan.
***
Przed wyjściem kupuję święty obrazek.
– Proszę przyłożyć do ikony – doradza brat Jan.
Podchodzę do wizerunku Matki Boskiej, przykładam święty obrazek i choć jestem niepraktykujący, choć przyjechałem tu jedynie z ciekawości, to jednak i ja wypowiadam szeptem swoją prośbę.
– Też chcę Ją zobaczyć! – zawołała Mama, gdy usłyszała o ikonie.
Następnego dnia przyjechaliśmy więc autem. Mama odświętnie ubrana. Cerkiew otwarta. Jest brat Jan. Uśmiechnięty. Szczęśliwy.
– Czuję mirrę! – woła Mama. – Czuję mirrę!
– Mamo, ciszej! – mówię szeptem, w cerkwi jest bowiem kilka osób. Brat Jan przynosi karteczkę.
– Tu można wpisać imiona rodziny i bliskich. Będziemy się za nich modlili – mówi.
– Dziękujemy! Ile się należy? – woła Mama.
– Mamo, nie jesteśmy w kościele! Tutaj nie trzeba płacić za każdą karteczkę! – szepczę.
Brat Jan się uśmiecha. Wpisuję imiona całej rodziny. Nie płacę ani grosza.
– Twoja Mama miała rację – śmieje się prawosławna koleżanka, gdy jej o tej wizycie opowiadam. – W cerkwi też płacimy.
– Za modlitwę się płaci? – pytam. – Ale jak to wycenić? Ile kosztuje modlitwa?
– Jak to ile? – śmieje się koleżanka. – Co łaska…
26 maja. Dzień Matki. Słonecznie. Gorąco. Nie będę jednak kupował wody w sklepie, skoro jadę do świętego źródła. Z Białegostoku to zaledwie kilka kilometrów. Wygodna ścieżka rowerowa. Zjazd z górki. Łatwizna.
Święta Woda. Kiedyś był to skromny kościółek. Obecnie sanktuarium. Wielgachny parking. Centrum pielgrzymkowe. Restauracja. Fontanna. Aleja wielkich głazów prowadząca na górę jeszcze większych krzyży. Krzyży gigantów. Monumentalnych.
Na prawosławnej Świętej Górze Grabarce też stoją krzyże, ale tam, pośród drzew, stoją krzyże drewniane, przyniesione siłami jednego, rzadziej kilku ludzi. Drewniany krzyż z czasem traci swą barwę, murszeje, butwieje, pokrywa się porostami. Zupełnie jak człowiek, który ten krzyż przyniósł.
Krzyże w Wasilkowie zaś są z żelaza i stali, lane z betonu, ustawiane chyba dźwigami. Nie wyobrażam sobie bowiem gigantów, którzy mogliby je podnieść. Są też oczywiście krzyże drewniane. Do kupienia na miejscu. Ceny od 3 do 13 złotych. Stoją specjalne stojaki z krzyżami. Obok skarbonka. Drewnianych krzyżyków jest tak dużo, że usypywane są z nich już prawdziwe kopce. Wspinają się owe kopce na krzyże większe, tak jakby chciały je…
– Za to, co napisałeś o Świętej Wodzie przejdziesz na kolanach wokół groty przynajmniej dwa razy! – zawołał mężczyzna w jasnej koszuli i koloratce.
– Ja coś napisałem? – otwieram oczy ze zdziwienia.
– Napisałeś! – mówi mężczyzna w koloratce. – W latach dziewięćdziesiątych! Mam zresztą ten wycinek gdzieś zachowany!
W latach dziewięćdziesiątych? Dwadzieścia albo nawet trzydzieści lat temu? Ktoś trzymał tyle czasu jakiś wycinek, aby posłać mnie teraz na kolana? O matko! Co mnie zatem czeka za moje obecne pisanie?
Na wszelki wypadek uciekam do kościoła.
***
Kościół jest pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej. Nad ołtarzem wisi obraz „Matka Boska Siedmiu Boleści”. Namalowany został w 1947 roku przez Helenę Rabczyńską, matkę ówczesnego proboszcza.
Proboszcza wyjątkowego, bo to właśnie on zbudował w Świętej Wodzie grotę nad źródłem i postawił olbrzymie betonowe figury aniołów.
Parafia katolicka w Wasilkowie na swojej stronie internetowej podaje: „Początkowo w miejscu tym znajdował się jedynie obraz Matki Bożej, nad którym wzniesiono skromne zadaszenie. Około 1719 r. powstała, jako wotum za uzdrowienie, drewniana unicka kaplica, którą w 1875 r. przejęła prawosławna cerkiew. (…) Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości kaplicę przekazano katolikom”.
Można się w tym pogubić. Unicka kaplica, przejęta przez cerkiew, przekazana katolikom. Kto więc w końcu komu zabrał? Takie pytania nie prowadzą do niczego dobrego. Ta historia będzie się zresztą powtarzać jeszcze wielokrotnie.
Przyjrzyjmy się na razie obrazowi. Nad ołtarzem wisi obraz namalowany w 1947 roku. Co się stało z poprzednim?
Cudowna ikona została wywieziona do Rosji w 1915 roku. Na owej ikonie Matka Boska miała serce przebite sztyletem. „Matka Siedmiu Boleści”, namalowana przez matkę proboszcza, przytula do piersi cierniową koronę. Kopia obrazu Matki Boskiej ze sztyletem wisi w cerkwi.
Dwa zupełnie różne wizerunki. Jeden nawiązujący do tradycji, drugi namalowany przez matkę proboszcza.
***
W przedsionku kościoła można przeczytać, że pierwsze udokumentowane uzdrowienie miało miejsce w 1719 roku. Dzierżawca supraskiej papierni, Bazyli Lenczewski, za sprawą wody z cudownego źródła został uzdrowiony ze ślepoty. W akcie wdzięczności szlachcic ufundował nad źródłem drewnianą kaplicę.
Ale skąd papiernik Bazyli wiedział, że woda ze źródła uzdrawia? Wychodzę z kościoła i kieruję się do kamiennej groty. Z otworu w kamieniu płynie woda.
Ksiądz Grzegorz Sosna w swojej książce Święte miejsca i cudowne ikony. Prawosławne sanktuaria na Białostocczyźnie przytacza inną wersję o Bazylim Papierniku. Różnica na pierwszy rzut oka wydaje się niewielka, ale zmienia wszystko. Otóż, według tej wersji, kiedy Bazyli Papiernik na starość zniedołężniał i oślepł, syn wywiózł go do lasu. I zostawił.
– No i cóż w tym dziwnego? – zapytał mój ojciec. – To dość powszechny zwyczaj był. Zniedołężniałych rodziców wywożono do lasu.
To naprawdę takie proste? Wywieźć rodziców do lasu? Ale jak ten wyjazd wyglądał? Czy stary ojciec coś podejrzewał? Czy syn wyjaśnił powód wyjazdu? Jak? „Chodźże tatko, pojedziemy z wizytą do krewnych? Do znachora?”. Może od razu powiedział: „Zbieraj się, już czas tobie do lasu”?
Co było dalej? Wsiadają na furmankę, jadą, koń idzie powoli. O czym rozmawiają? Wjeżdżają do lasu, w którym syn zostawi niewidomego ojca. I znów rodzą się w głowie pytania. Zostawił przy drodze, czy odprowadził bardziej w głąb lasu? Przy drodze chyba nie, ojciec mógłby przecież zatrzymać innych podróżnych. Być może sąsiadów z tej samej miejscowości. Mógłby poskarżyć się na syna i poprosić, by do domu odwieźli. Czy odwoziło się starych z powrotem do domu? Czy też powszechną wiedzą było to, że jak stary w lesie, to lepiej już nigdzie nie odwozić? A we wsi? Nikt we wsi nie zapytał, co się z ojcem stało? Jestem wobec tych pytań bezradny. Jak ten ślepiec pozostawiony w lesie.
Ojciec słyszy oddalające się kroki syna. Czy woła go? Czy prosi o zmiłowanie? Czy też może jest spokojny i pogodzony z losem? Tak ma być. Syn, którego wykarmił i wychował, zostawia ojca w lesie. To normalne. Taka tradycja.
Siedzi ojciec pod drzewem. Słyszy śpiew ptaków, szum drzew. A wokół ciemność. Co ma robić? Siedzieć, czekać? Ale na co? Że może syn, pełen wyrzutów sumienia, jednak wróci? Czy też iść gdzieś, samemu szukać ratunku?
I wtedy starzec słyszy głos. Kobiecy głos, który mówi: „Wykop dół w ziemi, a gdy znajdziesz wodę, napij się i przemyj oczy”. Rozgarnia starzec liście, kopie rękami. Jest woda! Napił się, oczy przemył i oto stał się cud! Stary człowiek znów widzi! I w tym właśnie miejscu kazał obmurować studnię. Tyle legenda.
Ale jakże to? Jak starzec sam w lesie mógł studnię wokół źródła obmurować? Samemu mógł co najwyżej kamieni nazbierać. Ale zaprawa? Skąd wziął?
Tę legendę naprawdę należy opowiedzieć do końca. Co zrobił ojciec, który odzyskał wzrok? Zamieszkał w lesie czy wrócił do domu? Moim zdaniem wrócił. Minął drewniany płot i przez furtkę wszedł na podwórko. Syn był w domu, gdy w drzwiach stanął ojciec. Ten, który był niewidomy. Ten, który był wywieziony do lasu. Teraz zaś stanął w drzwiach i patrzy.
– Ojciec? – pyta syn, nic więcej bowiem powiedzieć nie potrafi.
– Musimy zbudować studnię, synku! – odpowiada ojciec.
Stoję przy grocie w Świętej Wodzie w Wasilkowie. Czerpię dłonią wodę ze źródła. Ach, jakże cudownie smakuje chłodna woda w upalny dzień.
I nagle ten cały sztafaż wokół przestaje mieć znaczenie. To centrum pielgrzymkowe, sklepy z dewocjonaliami i skarbonki na każdym rogu.
***
Bez przebaczenia nie ma uzdrowienia.
Jak wspomniałem, w cerkwi w Wasilkowie znajduje się kopia obrazu, który wisiał niegdyś przy źródle. Na tym obrazie serce Matki Boskiej przebite jest sztyletem. Sztylet to symbol cierpienia. Tak cierpi matka, gdy widzi krzywdę swego dziecka.
Drzwi cerkwi są otwarte. W środku kilka osób. Są turyści i pani Nina, która odpowiada na wszystkie pytania zwiedzających.
Ikona Matki Boskiej wisi po lewej stronie, ale obrazy ze sztyletem w sercu są dwa! Jeden stoi naprzeciw wiernych, drugi zaś, zawieszony znacznie wyżej na ścianie. Trochę jakby na uboczu.
– Dlaczego są aż dwie ikony ze sztyletem? – pytam.
– Ta wyżej na ścianie jest najstarsza – mówi pani Nina. – To właśnie kopia cudownego obrazu, który zaginął. Ta naprzeciwko wiernych namalowana została już po wojnie.
– Dlaczego zatem obraz starszy wisi z boku? – pytam.
– Ponieważ Matka Boska nie ma aureoli – odpowiada pani Nina. – W cerkwi zaś to wymóg konieczny. Matka Boska aureolę mieć musi.
Przyglądam się obu wizerunkom. Ten starszy jest naprawdę mroczny. Matka Boska unosi w górę umęczone oczy, po Jej policzkach spływają łzy.
Na młodszym wizerunku jest piękna złota aureola. Ale choć sztylet wbity w serce, to tak pięknych łez nie widać.
Żona rozmawia przez telefon z koleżanką. Kiedy odkłada słuchawkę, mówi:
– Powiedziałam, że jeździsz i zwiedzasz miejsca, gdzie są cudowne obrazy Matki Boskiej. „To dobrze, bo Kościół jest dziś prześladowany” – odpowiedziała koleżanka.
Miałem jechać do Bielska Podlaskiego. Wszystko było już zaplanowane. Dlaczego zatem stoję na dworcu PKP i przyglądam się rozkładowi jazdy? Skąd nagle w głowie pojawia się myśl, by jechać do Hodyszewa?
Najbliższy pociąg do Bielska mam za 30 minut. Do Hodyszewa trzeba przez Szepietowo, a pociąg odjeżdża dopiero za trzy godziny. Ale to bez znaczenia. Pojadę do Hodyszewa. Nie ja widocznie wybieram drogę. Wsiadam na rower. Zamiast czekać trzy godziny na peronie, będę łapać pociąg na trasie.
Jadę wzdłuż torów i nagle przypominam sobie, że przecież byłem już w Hodyszewie, jakieś trzydzieści lat temu, gdy zaczynałem pracę w Polskim Radiu Białystok. Wieczorem w hodyszewskim kościele miał koncert Czesław Niemen. Pojechałem przeprowadzić wywiad. Ksiądz proboszcz zaprosił na plebanię. Przy stole siedzieliśmy we trzech: ksiądz proboszcz, wielki i sławny Czesław Niemen oraz ja, początkujący dziennikarz, student jeszcze.
Gdy do salonu weszła gospodyni z herbatą i kanapkami, ksiądz proboszcz nas przedstawił:
– To jest Pan Czesław Niemen, a to redaktor z Radia Białystok – powiedział.
Gospodyni zrobiła wielkie oczy.
– Z Radia Białystok?! A Basię Ciruk zna?
– Znam – odpowiedziałem, wszyscy bowiem w radiu znali Basię.
Gospodyni zapomniała o całym bożym świecie. Nie liczył się Czesław Niemen, nie był ważny proboszcz, bo oto miała przed sobą człowieka, który zna Basię Ciruk!
Kim jest Basia Ciruk? W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych była dziennikarką Radia Białystok. Ba! Była prawdziwą gwiazdą! Ale nie taką zimną i wyniosłą. O nie! Kiedy Basia Ciruk prowadziła audycję, można było do niej zadzwonić i zamówić piosenkę. Można się było zwierzyć na antenie ze swoich problemów. Basia Ciruk, to była gwiazda do rany przyłóż.
Pamiętam uśmiech Czesława Niemena i uśmiecham się do wspomnień, a tymczasem rower wjeżdża na dzielnicę Starosielce. Ulica Barszczańska. Po prawej budynki komunalne, po lewej – za torami – widać Las Turczyński. Są plany, aby wyciąć 27 hektarów tego lasu i zrobić tam cmentarz. Okoliczni mieszkańcy protestują. Mówią, że miejsc na białostockich cmentarzach wystarczy na długie lata, a ten las jest dla białostoczan naturalnym rezerwuarem świeżego powietrza. Przeciwko wycince zebrano już kilka tysięcy podpisów. Pisma i podpisy krążą po wszelkich instancjach, od prezydenta miasta, przez wojewodę, marszałka, ministra środowiska, a na biskupie kończąc. Trwa to od lat. Teren należy do Skarbu Państwa. Jeśli Kościół otrzyma go za darmo, to rachunek jest prosty. Grzechem byłoby tych milionów nie zarobić. A może grzechem byłoby właśnie kosztem ludzi i lasu zarobić?
Pociąg złapałem w Łapach. Co prawda, do świętych miejsc postanowiłem jeździć rowerem, ale tym razem muszę skorzystać z pociągu. Tak jak skorzystała ikona, do której jadę.
Otóż, obraz Matki Boskiej Hodyszewskiej jest jedną z ikon, które zostały wywiezione do Rosji w 1915 roku. Był to rok znamienny. Trwa wielka wojna. Nadciąga armia niemiecka i ludzie uciekają na wschód. Bardzo często nie chcą wcale uciekać, ale są do ucieczki zmuszani. Całe wsie. Pozostawiają swoje domy i cały dobytek. Zabierają w pośpiechu to co najcenniejsze, w tym święte ikony. Wielu podczas tej wędrówki zmarło. Wiele ikon w Rosji na zawsze zaginęło.
Ikona z Hodyszewa jest jedną z niewielu, którym udało się powrócić. Oto jeden z mieszkańców wioski nawiązał kontakt z osobą, która ikonę wywiozła. Znane było więc miejsce pobytu. Staraniem polskich władz ikona powróciła do Polski. Trafiła do Warszawy i została umieszczona w soborze św. Marii Magdaleny. Był rok 1926.
W roku 1928 przyjechała pociągiem do Szepietowa, gdzie witało ją 10 tysięcy osób. Dlatego właśnie pojadę pociągiem. Postanowiłem tę scenę zobaczyć.
Siedzę na peronie dworca w Łapach Osse i czytam historię ikony. Czas jej powstania określa się na 1630 rok. Ukazała się na gruszy, po czym przeniesiono ją do kaplicy w Kiewłakach. Po kilku dniach ikona jednak zniknęła i znów pojawiła się na gruszy. To był znak, że chce być właśnie tu i nigdzie indziej. Zbudowano więc dla niej kaplicę, a wkrótce obok wytrysnęło źródło cudownej wody. Wieś obok nazywała się Hodyszewo. Zamieszkiwana była przez ludność wyznania prawosławnego.
W 1881 roku ukończono budowę murowanej świątyni. Cudowna ikona została przeniesiona do nowej cerkwi i umieszczona w ikonostasie. Znane są liczne cuda i uzdrowienia.
Tymczasem wybucha wojna. W 1915 roku ikona zostaje wywieziona w głąb Rosji. W 1926 roku zostaje sprowadzona z powrotem do Polski i umieszczona w prawosławnym soborze w Warszawie. Dlaczego w Warszawie?
Kiedy w czasie wojny spalił się kościół w pobliskim Pietkowie, katolicki ksiądz zaczął odprawiać nabożeństwa w opuszczonej hodyszewskiej cerkwi. I – jak pisze ksiądz Grzegorz Sosna w swojej pięknej książce – „po I wojnie światowej dotychczasowa parafia w Hodyszewie została zlikwidowana, a cerkiew rewindykowano”.
Nadjeżdża pociąg. Wsiadam z rowerem. Patrzę przez okno i zastanawiam się, co też oznacza, że rewindykowano cerkiew? Rewindykacja, to odzyskiwanie utraconej własności. Ale czyją utraconą własnością była cerkiew?
Jest rok 1926. Ikona wróciła do Warszawy, została umieszczona w prawosławnym soborze, ponieważ cerkiew w Hodyszewie rewindykowano. Ale choć cerkwi już nie ma, to miejscowy proboszcz i biskup łomżyński dokładają starań, aby ikona do parafii wróciła. Sanktuarium w Hodyszewie na swojej stronie internetowej zamieszcza taki opis: „Dzięki zabiegom prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego, obraz po konserwacji, oprawiony w nowe, piękne ramy, został zwrócony do Hodyszewa w maju 1928 roku. Przybycie obrazu odbyło się przy licznym udziale wiernych z całego regionu. Na stacji w Szepietowie na wizerunek Matki Boskiej Hodyszewskiej oczekiwał ponad 10-tysięczny tłum wiernych”.
Jest maj 2020 roku. Wysiadam z pociągu na stacji Szepietowo. Tłumów nie widać, choć to stacja końcowa. Z pociągu wysiadły zaledwie cztery osoby i ja z rowerem. Zmierzamy w stronę miasta. Rozglądam się wokół. Gdzie też pomieściły się te dziesięciotysięczne tłumy? Jak tu dotarły w epoce, gdy nie było samochodów? Część zapewne przyjechała pociągiem, ale reszta? Furmankami? Pieszo? Rowerem? Rower też był wówczas ewenementem. Jak te tłumy zakwaterowano? Czy spali pod gołym niebem? A gdzie jedli?
Wchodzę do sklepu „Art. Spożywcze, monopolowe, Agd”, kupuję rogala z dżemem. Skręcam w ulicę Główną. Drogeria „Iwona”, restauracja Słowiańska. Ciekawe, jak się nazywały sklepiki 92 lata temu?
Tłum idzie powoli. Rower jedzie szybko. Do Dąbrówek Kościelnych dojeżdżam w pół godziny. Tu obraz Matki Boskiej zatrzymał się po raz pierwszy. Tłum obliczono już na 30 tysięcy. Kolejny przystanek to Nowe Piekuty. I w końcu Hodyszewo.
Już z odległości kilku kilometrów widać nad polem złotego rzepaku okrągłe dachy kościoła. Na stronie sanktuarium można przeczytać: „Dawna prawosławna cerkiew była po okresie działań wojennych w bardzo złym stanie. Po powrocie obrazu szybko okazała się zbyt mała, aby pomieścić napływające rzesze pielgrzymów. Poza tym jej architektura, typowa dla prawosławia rosyjskiego, nie była akceptowana przez okoliczny lud, który swoją polskość i patriotyzm rozwijał w czasie prześladowań rosyjskich. To wszystko spowodowało, że zaczęto gromadzić środki na budowę nowej świątyni.”.
Wybrano projekt znanego architekta Oskara Sosnowskiego. W 1932 roku rozpoczęto wykopy pod fundamenty. Do wybuchu wojny postawiono betonowe ściany, sklepienia i metalowe elementy kopuły. Strona internetowa sanktuarium: „Po II wojnie światowej prace wznowiono. (…) Świątynia jeszcze bez kopuły została poświęcona przez ks. biskupa łomżyńskiego Czesława Falkowskiego 22 maja 1949 roku”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki