Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka autora nagradzanej „Planety K.”
Wydanie nowe, poprawione i rozszerzone.
Nagroda Magellana 2015
Piotr Milewski urodził się w roku Królika i w roku Królika wybrał się do Japonii. Przywitały go upał i wilgoć. W powietrzu unosił się gorzki zapach wodorostów. Woń rozkładu, ale i woń narodzin. Japończycy nazywają ten czas tsuyu, co znaczy „śliwkowy deszcz”, bo w sadach dojrzewają owoce śliw. Mówią, że to czas błogosławiony. Czy okazał się taki dla samotnego wędrowca?
Autor zwiedzał Japonię w pojedynkę, bez pieniędzy, bez planu, jeżdżąc autostopem i nocując pod gwiazdami. Próbując odnaleźć ducha archipelagu i jego mieszkańców, odnalazł jeszcze coś innego. „Japonia pozwoliła mi przyjrzeć się sobie jak w zwierciadle”, powiedział w jednym z wywiadów.
Dzienniki japońskie to nie tylko zapis zdarzeń i spotkań, ale również opowieść o podróżowaniu jako takim: o jego filozofii i sensie, a także piętnie, jakie odciska na świadomości wędrowca.
Wartość „Dzienników japońskich” leży między innymi w muzyczności prozy. Jedność formy i treści przejawia się w swoistej architekturze: klaustrofobiczna atmosfera japońskich metropolii miała swój odpowiednik w gęstości opisu, nasyceniu malowanych scen. Architektura Tokio czy Kioto, gdzie na mikrej przestrzeni stłoczone są siedziby szczęśliwców, którzy znaleźli swój drogi kąt, wymagała od pisarza spojrzenia artysty-drzeworytnika.
Bogdan Zalewski, RMF FM
Piotr Milewski - urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (2021), Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2022), Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat (2018) oraz Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji (2020). Współautor książek Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów (2006), Azja. Opowieści podróżne (2018) oraz Wyspa. Opowieści podróżne (2019). Trzykrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Laureat nagrody magazynów „National Geographic Traveler” i „National Geographic Polska”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.
piotrmilewski.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Upał. I wilgoć. Wilgoć taka, że w niektóre wieczory można ją ujrzeć. Szarzeje i ciemnieje wraz z nadejściem nocy, lecz tak długo jak jest, nigdy nie ustępuje miejsca czerni. Rozlewa się po mieście jak rzadka solanka, z której przechodnie wynurzają się niczym zjawy. Wciska się w każdy kąt i szczelinę. Rozprasza światła ulicznych latarni, neonów i szyldów. Rozmazuje kształty, wygina kontury, zaokrągla krawędzie. Zakrzywia horyzont. Świat rozpływa się, drga i faluje. Dźwięki rezonują i dzielą się na ledwo słyszalne echa. Odległości nie sposób ustalić. Wszystko wydaje się dalsze, niż jest. Gdy temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza, ciało zwalnia i człowiek traci ochotę, by wyściubić nos za próg. Gdy podnosi się o pięć kolejnych kresek, odechciewa się żyć.
W taki właśnie przesiąknięty wilgocią czerwcowy dzień po raz pierwszy postawiłem stopę na japońskiej ziemi. W powietrzu unosił się zapach gnijących wodorostów. Woń rozkładu i woń narodzin. Nastała już pora deszczowa, którą niektórzy mieszkańcy japońskiego archipelagu uznają za piątą porę roku. To okres między suchą i ciepłą wiosną a gorącym i mokrym latem, gdy zimne powietrze z północy siłuje się z ciepłym z południa. Wtedy to nad wyspami na półtora miesiąca zawisa szara kotara z chmur, zielenią się ryżowe źdźbła, a w sadach dojrzewają owoce śliw. Japończycy nazywają tę porę roku tsuyu – „śliwkowy deszcz”. Wydaje im się wtedy, że bogowie są bliżej. To czas błogosławiony.
Tego pierwszego dnia miałem wrażenie, jakbym znalazł się na dużej wysokości. Wilgoć i upał pory deszczowej pochłaniały tlen, oddech przyśpieszył, a skóra perliła się kropelkami potu. Poczułem zmęczenie i senność. I przez chwilę zaświtała mi w głowie myśl, by wracać.
Na szczęście do takiej pogody można się przyzwyczaić. Najważniejsze to nie stracić nadziei, że się poprawi. Zawsze można schronić się w chłodnym wnętrzu jakiegoś sklepu lub biura. Lodowaty podmuch klimatyzacji zapewni orzeźwienie. W pakiecie można jeszcze dostać kataru.
Dziennik, który wtedy pisałem, nosi ślady kropel potu. Czytam zapiski po kilku latach i czuję, jak lepkie strużki spływają mi po twarzy i skapują na białe kartki, które co wieczór zapełniałem. Kleksy wspomnień, już pożółkłe, ale wciąż świeże, świadectwa drobnych zwycięstw, które od razu powracają, oraz porażek, które trzeba wygrzebać z czeluści umysłu i do których trzeba się dopiero przed samym sobą przyznać. Ale właśnie po to, by ich wszystkich doświadczyć, wyruszyłem w tę podróż.
I
ROK KRÓLIKA
Chiński zodiak, którego do dziś używa się w Japonii, dzieli się na dwanaście znaków przypisanych kolejnym latom, które z kolei przyporządkowane są pięciu żywiołom. Oznacza to, że cykl astrologiczny trwa łącznie sześć dekad. Liczba ta jeszcze jakiś czas temu odpowiadała średniej długości życia człowieka, można więc było powiedzieć, że człowiek przebywał na ziemi przez jeden taki cykl.
Opierając się na zodiaku, wschodnioazjatyccy astrologowie określają osobowość, charakter, przyszłość, a nawet przeznaczenie człowieka. Ważny jest przy tym nie tylko rok i miesiąc, lecz również dzień i godzina przyjścia na świat. Do dziś niektórzy wyspiarze, podejmując decyzje dotyczące potomstwa, kierują się zasadami chińskiego horoskopu.
Urodziłem się w roku Królika. Uznaje się go w Azji za najszczęśliwsze zwierzę w astralnym zwierzyńcu – poczciwe, choć niekiedy nieprzewidywalne. Jest istotą księżycową i reprezentuje wschód. Powiadają, że osoby urodzone w roku Królika obdarzone są szczęściem, ładnie mówią, są utalentowane, ambitne, cnotliwe i powściągliwe, choć bywają także konserwatywne i wygodnickie. Mają doskonały smak i cieszą się zaufaniem oraz podziwem innych. Nie sądzę, by ta charakterystyka dobrze oddawała moje cechy charakteru, ale miło jest od czasu do czasu tak o sobie pomyśleć, szczególnie gdy trafia się do kraju, w którym znaki zodiaku wciąż traktowane są z powagą.
W roku Królika dotarłem do Japonii. Rok ten zwieńczał milenium, co sprzyjało czarnowidztwu. Co rusz jakiś samozwańczy prorok ogłaszał zbliżający się koniec świata, na dowód cytując zapomniane przepowiednie. Wydarzenia zdawały się je potwierdzać. 1999 był rokiem katastrof, zbrodni i wypadków. W czerwcu ulewne deszcze w okolicach Hiroszimy i Fukuoki wywołały powódź i osunięcia gruntu, które kosztowały życie dwadzieścia dziewięć osób. Na początku września niepoczytalny mężczyzna przy użyciu młotka i kuchennego tasaka zabił dwie osoby i ranił kolejne osiem na tokijskiej stacji Ikebukuro. Trzy tygodnie później inny szaleniec pozbawił życia pięciu pasażerów na stacji w Shimonoseki, rozjeżdżając ich samochodem, a potem dźgając nożem. W tym samym miesiącu błąd pracownika elektrowni atomowej Tokaimura wywołał niekontrolowaną reakcję łańcuchową, w której wyniku zmarło dwóch pracowników i napromieniowanych zostało ponad sześćset osób. Był to pierwszy incydent nuklearny w dziejach Japonii. W ogólnonarodowym plebiscycie, w którym Japończycy wybierają chiński ideogram podsumowujący dany rok, a którego wynik ogłaszany jest co roku 12 grudnia w słynnej świątyni Kiyomizu-dera w Kioto, zwyciężył znak sue – „koniec”.
Poprzednie lata też nie były lepsze. W 1995 roku, któremu przypisano znak shin, czyli „wstrząs”, potężne trzęsienie ziemi w Kobe oraz atak trującym gazem w tokijskim metrze spowodowały śmierć wielu osób. Rok później wybrano niewinny zdawałoby się ideogram „jedzenie” (shoku), odwołujący się do masowych zatruć pałeczką okrężnicy. W roku 1997 – opisanym znakiem „upadek” (tō) – kryzys finansowy w Azji doprowadził do masowych bankructw i upadłości instytucji finansowych, a w roku poprzedzającym mój przyjazd agentka ubezpieczeniowa Masumi Hayashi wrzuciła arszenik do kotła z sosem curry podczas lokalnego festynu, co doprowadziło do śmierci czterech osób, w tym dwójki dzieci, przez co rok ten podsumowano znakiem „trucizna” (doku).
Nastroje były więc nie najlepsze. Przyszłość nie napawała optymizmem. A słowem, które najlepiej oddawało zastaną przeze mnie rzeczywistość, było „niepewność”. Dzienniki publikowały informacje o rosnącej liczbie samobójstw popełnianych przez mężczyzn w średnim wieku. Coraz głośniej mówiono o przypadkach zabójstw mężów ubezpieczonych bez ich wiedzy przez żony na wysokie sumy. Rosła też liczba tych, którzy domek pod miastem musieli zastąpić twardą ławką w parku albo namiotem na jego obrzeżach. Na ulicach czuło się brak animuszu i energii. Ten jeszcze do niedawna bliski cel – najwyższe miejsce na podium w światowym rankingu bogactwa – stał się odległy.
Nikt nie chce spaść z drzewa, na które wspiął się z dużym wysiłkiem i poświęceniem. A co dopiero spaść z najwyższej gałęzi.
*
Z pięćdziesięcioma tysiącami jenów w kieszeni (około tysiąca siedmiuset złotych), które miały mi wystarczyć na prawie trzy miesiące, a były sumą, jaką rodzina w Tokio przeznacza na tygodniowe wydatki, musiałem dopasować apetyt do zawartości portfela. A jeśliby to nie wystarczyło, zdany byłem na pomoc innych i… własną kreatywność. W miastach poruszać się miałem pieszo (nie ma lepszego sposobu na poznawanie nowych miejsc i ludzi niż chodzenie), z rzadka tylko korzystając ze środków transportu, a pomiędzy miastami planowałem zdać się na łaskawość kierowców. W plecaku wiozłem mały zapas sucharów beskidzkich na czarną godzinę oraz notatnik z adresami kilku przyjaciół, którzy – miałem nadzieję – cieszyli się na mój przyjazd. Po japońsku umiałem się przedstawić, powiedzieć, że jestem głodny, i policzyć do stu. Powinno wystarczyć na początek.
Znalezienie w Tokio taniego i wygodnego mieszkania w środku lata nie należy do prostych zadań. W ogóle znalezienie tu mieszkania na krócej niż rok graniczy z cudem. Nie było mnie stać nawet na najtańszy hostel, ale to nie pieniądze, których faktycznie nie miałem zbyt wiele, były największym problemem, ale zaufanie. Bez referencji, polecenia przez kogoś o właściwej reputacji i pozycji społecznej, skończyłbym zapewne bez dachu nad głową.
Wtedy pojawił się Ryū. To jego adres miałem w swoim notatniku na pierwszym miejscu. Poznałem go rok wcześniej w Monachium, w niecodziennych okolicznościach, bo na siłowni w hotelu, w którym wówczas mieszkałem podczas studenckiej praktyki. Pedałowałem właśnie na stacjonarnym rowerze, w jednej ręce trzymając kierownicę, a w drugiej rozmówki japońskie, gdy podszedł do mnie młody mężczyzna o bujnych włosach i błysku w oczach.
– Widzę, że uczysz się języka japońskiego. Planujesz podróż do Japonii? – zapytał.
– Na razie nie. Ale kiedyś bardzo chciałbym tam pojechać – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Wtedy jeszcze wyjazd na wyspy wydawał się odległym marzeniem.
Okazało się, że mężczyzna był pracownikiem japońskiego oddziału dużej niemieckiej firmy i przebywał w Niemczech w ramach szkolenia. Był postawny, przystojny, ciekawy świata, a przy tym nieco zasadniczy w poglądach. Ta zasadniczość zapewne wynikała z faktu, że zaliczał się do Edokko – tokijczyków w trzecim pokoleniu. Ludzi zdecydowanych, w pierwszym kontakcie nawet nieco chłodnych i szorstkich, ale w gruncie rzeczy o dobrym sercu. Widywaliśmy się przez najbliższe trzy tygodnie niemal codziennie i co nieco się o nim dowiedziałem. Ukończył jedną z tokijskich politechnik, lecz już na początku kariery postanowił, że zatrudni się w zagranicznym przedsiębiorstwie. To jak na miejscowe zwyczaje dość niecodzienne postanowienie miało swe źródło w jego krytycznym stosunku do japońskiego korporacjonizmu, długich godzin pracy oraz tradycji zespołowego podejmowania decyzji, za którą kryły się wielogodzinne narady bez konkluzji i rozmyta odpowiedzialność. Ryū równie co pracę cenił sobie czas wolny i przyjemności. Uczył się języków obcych: niemieckiego, angielskiego i hiszpańskiego, lubił smacznie zjeść i bawić się w międzynarodowym towarzystwie. Wystarczyły trzy tygodnie, byśmy się zaprzyjaźnili. A gdy widzieliśmy się po raz ostatni, pożegnał mnie następującymi słowami:
– Jeślibyś wybierał się do Japonii, koniecznie daj mi znać. Myślę, że mogę ci pomóc.
Gdy niemal rok później napisałem do niego list, w którym wspomniałem o swoich planach przyjazdu do Japonii, błyskawicznie nadeszła odpowiedź. „O nic się nie martw. Przyjeżdżaj!”, pisał, a ja ucieszyłem się bardzo, że gdzieś tam na obcym lądzie czeka na mnie przyjaciel.
To właśnie dzięki rekomendacji Ryū zamieszkałem w domku wynajmowanym przez wdowę Nakajima – krzepką dziewięćdziesięciolatkę o gładkich, lśniących policzkach i wesołych oczach, która mimo sędziwego wieku poruszała się szybkimi krokami i codziennie znajdowała czas i siły, by w białym fartuszku pielić chwasty w malutkim przydomowym ogródku. Dopiero później dowiedziałem się, że była babcią sympatii Ryū.
Stancja mieściła się w starej kamienicy o dwóch kondygnacjach i płaskim dachu. Nad frontową ścianą dobudowano prosty mur wysokości jednego piętra, przez co dom od ulicy wyglądał na wyższy, bardziej okazały i solidniejszy, niż był w rzeczywistości. Pewnie dzięki temu właściciele mogli dawniej żądać wyższego czynszu. Budynek podzielony był na dwie części. W lewej połowie domu mieściła się moja stancja, w prawej – sklep patronacki ze sprzętem firmy Mitsubishi Electric. Dawno temu zaopatrywały się w nim rodziny z prowincji przybywające do stolicy z kilkoma walizkami ubrań i wałówki, głodne sprzętu i lepszego życia. Za szybą kusiły je te wszystkie urządzenia elektryczne, które w latach powojennych miały nie tylko ułatwiać życie, ale wręcz zapewniać szczęście utożsamiane wówczas z dobrobytem: wentylatory, pralki, ryżownice, klimatyzatory, telewizory kolorowe, telefony, faksy i radiomagnetofony. Jednak dziś wystawione towary były już tak stare, że gdy pierwszy raz zajrzałem do wnętrza sklepu, pomyślałem, iż trafiłem do muzeum staroci. Sędziwy właściciel, związany kontraktem z producentem, bezskutecznie próbował odsprzedawać skupione od klientów zużyte graty. Sklep czasy świetności miał już za sobą. Nie widziałem ani jednej osoby, która wyszłaby stąd z zakupami. Jedynie garstka staruszków zaglądała od czasu do czasu do środka, by zamienić kilka zdań ze sprzedawcą.
Na bocznej ścianie budynku, obok martwego neonu z napisem „Telewizory kolorowe Mitsubishi”, zwisały kable, młotki, obcęgi, lutownice i wiertarki. Nieopodal, ze szczytu chudej pionowej tyczki, zwisał porwany niebieski proporzec Panasonic, o którym zapomnieć musiał nawet sam właściciel. Jakby na przekór beznadziei, co wieczór nad wejściem do sklepu wesoło rozbłyskiwały dwie neonówki.
Na przedniej ścianie mojej połowy domu znajdowały się duże drzwi używane niegdyś do wynoszenia mebli podczas przeprowadzek. Były one zaryglowane i zasłonięte metalową płytą. Do środka wchodziło się od tyłu, wąskim przejściem pomiędzy budynkiem stancji a domem wdowy Nakajima. Przesmyk miał szerokość pozwalającą na ustawienie w nim roweru, ale nie mieścił się już w nim barczysty mężczyzna. Na tylnej ścianie domu, dwadzieścia centymetrów nad ziemią, znajdowały się nieduże drzwiczki. Po przekroczeniu progu wchodziło się do przedsionka wielkości metra kwadratowego, gdzie zostawiało się buty. Następnie trzeba było wspiąć się kilkanaście centymetrów, by wejść na drewnianą podłogę pokrytą wykładziną, gdzie mieścił się pokój dzienny z aneksem kuchennym: zlewem i kuchenką na jeden palnik.
– Jest tylko zimna woda – głębokimi ukłonami przepraszała mnie wdowa Nakajima, gdy po raz pierwszy wprowadziła mnie do środka. – Gaz jest odcięty – dodała po chwili. A gdy zobaczyła, że jej słowa nie zrobiły na mnie zbyt dużego wrażenia, wyszeptała jeszcze: – Klimatyzacja też nie działa.
Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Po japońsku powiedzenie to brzmi mniej więcej tak: „Jeśli coś dostałeś, to w lecie zawsze będzie miało krótki rękaw” i znacznie lepiej pasuje do mojej ówczesnej sytuacji. W tym upale ciepła woda do niczego nie będzie mi potrzebna, a klimatyzacja sprzyja przeziębieniom i bólom głowy. Wiedziałem, że doskonale poradzę sobie bez nich. Najważniejsze, że miałem dach nad głową. A poza tym nie musiałem płacić czynszu!
Na środku pokoju dziennego stał stolik i cztery fotele o politurze zdartej do surowej deski i śladach po kornikach. Tapeta, niegdyś biała, miała teraz kremowy odcień. Wilgoć odkleiła jej rogi, które zrolowały się niczym dachy chińskich świątyń. Na ścianach wisiały dwa kalendarze sprzed kilku lat: wyblakłe pejzaże japońskiej prowincji. Przyglądałem się im, gdy czułem, że mam dość ścisku, pędu i tumultu metropolii. Kwitnące śliwy na marcowych kartkach, wiśnie na kwietniowych, w maju – powiewające na wietrze kolorowe karpie z materiału. Na stronie czerwcowej poletka ryżowe opadały kaskadowo na górskich zboczach. W lipcu wzrok cieszyło błękitne morze, a w sierpniu – strzeliste granie Alp Japońskich. Obrazy uspokajały i koiły, a ich wyblakłe barwy dodawały im piękna i tajemniczości. Kusiły, by wyruszyć w podróż.
W prawym rogu pokoju, za drzwiami z cienkiej sklejki, mieściła się toaleta. Była to mała, podłużna muszla klozetowa wetknięta w podłogę. Kucając nad nią, dotykałem kolanami ściany. Nie było to miejsce, w którym można było zatrzymać się na dłużej, ciesząc się samotnością i chwilą wytchnienia, przejrzeć gazetę i zamyślić nad wydarzeniami dnia. Trzeba było skorzystać i jak najszybciej wyjść, nie zapominając o zdjęciu przypisanych do toalety gumowych kapci.
Skrzypiące przy każdym kroku wąskie schody za toaletą prowadziły do sypialni na piętrze. Wchodziło się do niej przez przesuwne drzwi. Podłogę wyścielały tu maty ze słomy ryżowej. Ściany do połowy wysokości pokrywała pomalowana w roślinne wzory niebieska tapeta, a powyżej – biała. W sypialni panował trudny do zniesienia upał. Dach, który nagrzewał się za dnia, nocami oddawał ciepło. Dlatego mimo zmęczenia całodzienną włóczęgą z trudem udawało mi się zasypiać, a o poranku budziłem się zlany potem. Ale odkąd pewnego dnia w jednej z szafek odkryłem stary wiatraczek, zacząłem spędzać tu więcej czasu. Uchylałem okno w sypialni i przyglądałem się dzielnicy, czując, jak słaby podmuch osadza wilgoć na moim ciele.
Miałem do dyspozycji całe sześć mat powierzchni. Dziewięć metrów kwadratowych. Jak na Tokio był to prawdziwy luksus.
Dom, w którym mieszkałem, znajdował się w południowej części stolicy, ćwierć kilometra od przystanku Ebara-machi na linii Ōimachi spółki kolejowej Tokyū. W japońskiej stolicy równie ważne co adres jest położenie domu wobec stacji kolejowej. Są kwartały i całe dzielnice o lepszej i gorszej renomie, ale tak naprawdę liczy się odległość, która dzieli drzwi twojego domu od dworca.
Ebara-machi przetłumaczyć można jako „miasto na równinie perilli”. Perilla frutescens – kwiat znany u nas jako pachnotka – ma dwie odmiany: czerwoną i zieloną, obydwie jadalne, w japońskiej kuchni określane mianem shiso. Jednak wywodzenie źródłosłowu tej nazwy od rosnących tu dawno temu pachnotek jest wysoce niepewne. Konkurencyjne i chyba bardziej przekonujące tłumaczenie etymologii odwołuje się do nazwiska klanowego feudała panującego na tym terenie siedemset lat wcześniej.
Pierwotnie znajdowała się tu wioska Hiratsuka-mura. Nazwa Ebara-machi pojawiła się dopiero w 1927 roku. Nadano ją miasteczku, które powstało w miejsce wioski. W owym czasie leżało ono poza granicami Tokio. Jednak już pięć lat później, w wyniku reformy administracyjnej, Ebara-machi wchłonięte zostało przez stolicę i przekształcone w dzielnicę Ebara (Ebara-ku), a następnie Shinagawa. Odtąd próżno szukać na mapie Ebara-machi. Określenie to przetrwało tylko w nazwie stacji. Oficjalny adres, pod którym zamieszkałem, przedstawiał się następująco: miasto metropolitalne Tokio, dzielnica Shinagawa, rejon Nakanobu, okręg numer dwa, kwartał numer dziewięć, dom numer dwanaście, a po japońsku – krócej i łatwiej: Tōkyō-to, Shinagawa-ku, Nakanobu 2-9-12.
W Ebara-machi dominowały niskie kamienice. Nie zmieściły się tu żadne wieżowce, a budynków wyższych niż cztery piętra doliczyłem się może tuzin. Było tu jednak wszystko, co potrzeba na co dzień do życia: sklep, poczta, salon kosmetyczny, przychodnie, piekarnia, restauracje, wypożyczalnia płyt kompaktowych, kilka warzywniaków i sklepów z pamiątkami, sklepy z AGD, szewc oraz krawiec. Dałoby się więc spędzić tu całe życie, nigdy stąd nie wyjeżdżając.
Zwarta zabudowa całkowicie zasłaniała widok. Chcąc ujrzeć, co znajduje się dalej, trzeba było przejść kilkanaście przecznic i wdrapać się na któryś z wysokich bloków. Z góry czarne dachy domów w Ebara-machi wyglądały jak stłoczone w płytkiej wodzie żółwie albo… konstrukcja z klocków, które ktoś kiedyś bezładnie porozrzucał, a potem przeciągając wśród nich palcem, stworzył ulice i alejki. Jednym słowem, wydawać by się mogło, że znaleźliśmy się na obrzeżach miasta, na których życie zamiera wraz ze zmrokiem. Nic bardziej mylnego. Dojazd do Shinjuku – jednego z centrów Tokio – zajmował mniej niż trzy kwadranse. Można też było, z jedną przesiadką, dostać się do dzielnicy Shibuya. Tudzież z przesiadką na stacji Nakanobu w dwadzieścia minut podziemnym pociągiem dojechać do Asakusy albo Nihonbashi.
Być może było jednak coś na rzeczy w tym odczuciu oddalenia od centrum, brakowało tu bowiem typowego dla metropolii ulicznego tłoku, choć – jak wszędzie w tym mieście – dokuczał niedostatek otwartej przestrzeni. Sąsiedzi się znali. Kłótnie rozwiązywano po cichu, a i tak wszyscy o nich wiedzieli. Win się nie zapominało, ale najczęściej wybaczało, bo trudno przy takim ścisku żyć w niezgodzie. A gdy komuś stało się coś złego, mógł liczyć na pomoc sąsiada.
Tory przecinały dzielnicę na dwie części. Na północy, zaraz za przejazdem kolejowym, było ciszej i spokojniej. Mieściły się tu buddyjska świątynia Hōren-ji odłamu założonego przez mnicha Nichirena i szintoistyczny chram Hataoka poświęcony Hachimanowi – bogowi wojny i opiekunowi archipelagu japońskiego, inkarnacji cesarza Ōjina. To dzielnicowa oaza zieleni w kształcie trójkąta o stumetrowych bokach. Innej zieleni praktycznie nie było, bo pozostałe miejsca mające w nazwie słowa „park” lub „skwer” miały niewiele wspólnego z przyrodą – zwykle oznaczały kilka krzewów wokół betonowego chodnika z dwoma albo trzema ławkami. Budynki świątyni i chramu otoczone były przez wiecznie zielone drzewa i to właśnie ta zieleń – naturalna i soczysta o każdej porze roku – najbardziej wyróżniała tę okolicę spośród reszty kwartału. To przez nią wyrażał się respekt wobec sacrum, którego nie odważono się sprofanować. Pokusa zapewne musiała być duża – w końcu wszyscy wokół ścisnęli się do granic wytrzymałości, a każdy centymetr kwadratowy powierzchni cenniejszy był od złota. Nie odważono się jednak wykarczować drzew zapewniających cień świętym miejscom.
Gdy w weekendy świątynię odwiedzali wyznawcy Nichirena – zwykle całe rodziny – robiło się gwarno i głośno, a z sali modlitewnej rozlegał się odgłos uderzeń w bębny. W tygodniu zaś najczęstszym obowiązkiem buddyjskich duchownych było odprawianie pogrzebów.
Wolałem jednak szintoistyczny chram, który oferował więcej spokoju i przestrzeni. Można tu było odpocząć od tłumu i ścisku albo uciąć sobie popołudniową drzemkę.
Za świątynią i chramem ciągnęły się już tylko rzędy niewysokich bloków poprzedzielanych wąskimi asfaltowymi uliczkami i mieścił się całodobowy sklep spożywczy – jedyny kolorowy akcent po tej stronie torów.
Na południe od torów – tam, gdzie mieszkałem – było głośniej, weselej i ludniej. Tę część dzielnicy otwierał nieduży placyk przed głównym wejściem na stację. Spotkać można było tutaj sąsiada, porozmawiać ze znajomym albo obnośnym sprzedawcą pieczonych patatów. Przy torach stała budka policyjna, w której trzy razy na dobę zmieniali się stróże porządku. Dość często bywali nieobecni, bo wyruszali na obchód dzielnicy. Byli to zwykle dwaj młodzi mężczyźni pochodzący z sąsiadujących z Tokio prefektur, serdeczni i uśmiechnięci, ale jednocześnie nieco nieśmiali i podejrzliwi. Nie mieli zbyt wiele do roboty, chyba że jakiś mąż po zakrapianej imprezie zbyt głośno próbował – zwykle bezskutecznie – udowodnić swojej żonie, że to on jest głową rodziny. W Ebara-machi, jakkolwiek zza pleców i w cieniu mężczyzn, to jednak rządziły kobiety. To one decydowały o najważniejszych zakupach, trzymały rękę na pieniądzach i wydzielały mężom kieszonkowe z ich własnej pensji. To one znały wszystkie międzysąsiedzkie tajemnice, wiedziały, co się u kogo dzieje, kto wpadł w tarapaty, a komu powodzi się lepiej niż innym.
Niedaleko komisariatu stały dwie budki telefoniczne z szarymi aparatami do rozmów międzynarodowych, zwykle puste. Nieco dalej trzecia – z zielonym telefonem – do rozmów krajowych, oblegana przez licealistów, których od czasu do czasu przeganiali policjanci. Naprzeciwko mieścił się mały bar Dosanko, specjalizujący się w rosole z pszennym makaronem, kiosk z gazetami, minisalon kosmetyczny Shiseido oraz salon z automatami do gry pachinko o mało wyszukanej nazwie Ekimae, czyli „Przydworcowy”. Pachinko to gra, w której gracz obserwuje spadające za szybą metalowe kuleczki wielkości ziarna grochu, w automacie przypominającym flipper, ustawiony w pozycji pionowej. Kulki odbijają się od przeszkód i wpadają do otworów, z których tylko jeden jest właściwy, za co gracz otrzymuje dodatkowe kulki. Pachinko według prawa jest rozrywką, a nie grą hazardową. Oznacza to, że wygrani oficjalnie otrzymują jedynie drobne nagrody rzeczowe (środki czystości, batoniki, pluszowe zabawki). W rzeczywistości mogą udać się do malutkiego okienka w budynku za rogiem, które oficjalnie nie ma nic wspólnego z salonem gier, i wymienić wygrane na gotówkę. W tym kraju nic nie jest oczywiste. Czarne nie zawsze jest czarne, a białe – białe. Istnieje cała gama szarości i świat, którego na pierwszy rzut oka nie widać. Jak się okazało, by się o tym przekonać, nie musiałem zgłębiać mądrych ksiąg albo zamykać się w klasztorach. Wystarczyło, że porozglądałem się dookoła.
Do południa przybytek zapełniał się mniej więcej w połowie, za to wieczorem prawie wszystkie miejsca były zajęte i gdy o tej porze przed wchodzącym lub wychodzącym klientem rozsuwały się szklane drzwi, ze środka wydobywały się obłok sinego dymu oraz straszliwy zgiełk – pomieszanie stukotu tysięcy uderzających o siebie metalowych kuleczek i łoskotu elektronicznej muzyki. Tylko raz odważyłem się przestąpić próg salonu, po części by zaspokoić swoją ciekawość, a trochę by podreperować budżet. Jednak jak tylko znalazłem się we wnętrzu, pomyślałem, że przez pomyłkę trafiłem do piekła. Smród palonego tytoniu i ogłuszający jazgot spowodowały, że po kilku sekundach czmychnąłem czym prędzej na zewnątrz. Przebywanie w tym hałasie to gwarantowany ból głowy, choć podobno przy takim poziomie decybeli mózg szybko przestaje zwracać na nie uwagę. Nic nie udało mi się wygrać, ale też nie zdążyłem wydać ani jena. Odtąd żadna siła nie ciągnęła mnie już do zadymionych pieczar, które po wojnie rozpleniły się w japońskich miastach i na prowincji. Zdarzało mi się niekiedy jeszcze zajrzeć do środka przez szybę, ale widok graczy, którzy pustym i beznamiętnym wzrokiem wpatrywali się w spadające srebrne kulki, równie skutecznie co hałas i zapach zniechęcał mnie do przekroczenia progu tych lokali.
Między salonem gier a drogerią stała metalowa brama zwieńczona trójkątem z żółtym neonem Ebara-machi shōtengai (Ulica handlowa Ebara-machi). Za nią rozpoczynała się aleja Główna (Hon-dōri) składająca się na dzielnicę handlową wraz z prostopadłą do niej aleją Centralną (Chūō-dōri). Obie uliczki miały długość około dwustu metrów, na których mieściło się ponad dwieście sklepów i warsztatów. Obie były równie wąskie: mijające się na nich dwa samochody prawie stykały się lusterkami. Jak wszystkie okoliczne ulice, tak i te nie miały chodnika, tylko wymalowane wzdłuż krawędzi linie, które wskazywały miejsca dla pieszych. Budynki po ich obu stronach liczyły co najwyżej trzy piętra. A mimo to stały tak blisko siebie, że bez względu na porę dnia i położenie słońca skryte były zwykle w cieniu. W pochmurny dzień jasno robiło się tu dopiero po zmroku, gdy rozbłyskiwały szyldy i neony. Były to wesołe alejki i dużo się na nich działo, ale – ze względu na brak naturalnego światła – nikomu nie życzyłbym, by tutaj zamieszkał.
Aleja Centralna biegła równolegle do torów w stronę stacji Hatanodai. Aleja Główna prowadziła w głąb dzielnicy – do mojej stancji. Mieściły się na niej sklep z herbatą i akcesoriami do jej parzenia, spożywczak, bank, wypożyczalnia wideo, salon fryzjerski, kawiarnia, smażalnia i hurtownia napojów. Sto pięćdziesiąt metrów od dworca krzyżowała się z deptakiem o dumnie brzmiącej nazwie Shining Road, który był niegdyś rzeką. Trzydzieści metrów dalej, w pobliżu kapliczki z posągiem Śakry, buddyjskiego wcielenia boga Indry i władcy jednego z niebiańskich królestw, odbijała w prawo bezimienna alejka. Pięćdziesiąt kroków dalej znajdowała się moja stancja.
Wkrótce odkryłem, że Ebara-machi ma swój rytm. Odtąd nie potrzebowałem już zegarka, by z dużą dokładnością określić, która jest godzina.
O szóstej rano skrzypiały koła rowerów roznosicieli gazet – głównie uczniów lokalnych szkół. Pół godziny później rozlegał się szczęk podnoszonych żelaznych żaluzji, który wywoływał gęsią skórkę na plecach. Tak rozpoczynał się długi dzień pracy w magazynie hurtowni napojów, naprzeciwko mojego okna. Chwilę później można było usłyszeć brzęczenie pustych butelek i stukot rozbijanego szkła, a zaraz potem kilka małych ciężarówek na wstecznym biegu wytaczało się ze składu na uliczkę.
– Ōrai! Ōrai! Ōrai! – pomocnicy wykrzykiwali zjapońszczone angielskie all right, pomagając kierowcom wykonać trudny ze względu na brak miejsca manewr.
Około siódmej uliczki Ebara-machi zaczynały wypełniać się pracownikami korporacji i uczniami w drodze do stacji, skąd pociągi wiozły ich w stronę centralnych dzielnic. Trzydzieści minut później przed salonem pachinko ustawiała się kolejka: gospodynie domowe, emeryci i znudzona młodzież. Niekiedy zdarzał się wśród nich również mężczyzna w garniturze, który wyglądał, jakby spóźnił się na pociąg, choć pewnie zamiast oddawać się pracy, szukał sprzymierzeńca w fortunie. Od czasu do czasu kolejkowicze pojawiali się jeszcze wcześniej, by zająć miejsca przed automatami, które z jakichś powodów uznawano za szczególnie szczęśliwe danego dnia. Przy takiej gęstości zaludnienia informacja o spodziewanej przychylności losu rozchodzi się z prędkością światła, a któż nie chciałby uszczknąć choćby trochę z łaskawości losu? Salon otwierał swoje podwoje o dziewiątej. W tym samym czasie wysychał strumień ludzi wokół stacji. Widać było głównie spacerujących staruszków i miejscowych sprzedawców ustawiających świeże towary na półkach. Kręcili się też przestawiacze rowerów. Byli to wydelegowani przez urząd dzielnicy emeryci wolontariusze, którzy pilnowali, by żaden jednoślad nie tarasował wąskich uliczek. Mieszkańcom Ebara-machi, śpieszącym się rankiem na pociąg, zdarzało się parkować rowery w niedozwolonych miejscach. Przestawiacze unosili je (miały zablokowane tylko tylne koła), ustawiali w równe rzędy na wyznaczonym parkingu, a na kierownicach zawieszali kolorowe karteczki z wezwaniem do przestrzegania przepisów i terminem, po którym rower mógł zostać zabrany przez służby miejskie. W Ebara-machi właściciele po powrocie z pracy bez trudu odnajdowali swoje przeparkowane jednoślady, a kradzieże zdarzały się sporadycznie. Przy większych stacjach bywało jednak, że musieli naszukać się swoich rowerów, a nierzadko ginęły one bez śladu.
Dzielnica na krótko ożywała około południa. Malutkie jadalnie i bary szybkiej obsługi wypełniały się pracownikami biurowymi z okolicznych firm, korzystającymi z godzinnej przerwy na lunch. Potem uliczki znowu pustoszały, aż do szesnastej, gdy pojawiali się uczniowie po lekcjach, a gospodynie domowe w fartuszkach opuszczały klimatyzowane mieszkania, by zaopatrzyć się w miejscowych sklepikach w składniki na kolację.
O piątej po południu otwierała się szkoła języka angielskiego Cosmo Club. Pierwszy człon jej nazwy pochodził od angielskiego słowa cosmopolitan. Szkoła mieściła się w dwupiętrowym budynku tuż obok mojej stancji. W salce na parterze przy kilku drewnianych stolikach ćwiczono rozmówki i gramatykę w wersji północnoamerykańskiej. Motto szkoły brzmiało: „Angielski nie jest trudny. To, co czyni go trudnym, to stosowane metody nauki”.
– KO-MU-NI-KA-CJA! – podkreślał właściciel, pan Tsujiuchi. – Najważniejsza jest KO-MU-NI-KA-CJA!
Uczniowie pojawiali się falami. Najpierw kilkuletnie szkraby – głośne i rozbawione, które na mój widok milkły i umykały spłoszone, po nich nastolatki – odważniejsze i ciekawe świata, a w końcu studenci i pracownicy korporacji – zmęczeni po dniu pracy, rozplątujący węzły krawatów i odpinający górne guziki przepoconych koszul, którzy naukę języka traktowali z wielką powagą.
Wpadałem do szkoły pana Tsujiuchiego wieczorami, by ochłonąć, napić się herbaty i schrupać kilka krakersów, które zwykle zaraz po wejściu podtykano mi pod nos. Pomiędzy zajęciami gromadziła się tam młodzież z całej dzielnicy, bo szkoła językowa pełniła również funkcję domu kultury. Uczniowie zwykle niewiele wiedzieli o Polsce i Europie, fascynowała ich raczej Ameryka.
– Ach… – zamyślali się na głos. – Jak bardzo chcielibyśmy tam pojechać. Nowy Jork, Boston, Los Angeles. Przestrzeń. Wolność…
– Przestrzeń i wolność – powtarzałem.
– Tak! – pokrzykiwali. – Przestrzeń! Wolność!
– Ale w parze z nimi idą odpowiedzialność za siebie samego, współzawodnictwo i indywidualizm – próbowałem wyjaśnić im to, co przed kilku laty czułem, podróżując między wschodnim a zachodnim wybrzeżem. Miałem jednak wrażenie, że nie w pełni rozumieją, co mam na myśli. Trudno konkurować z mitami i wyobrażeniami, szczególnie gdy ich odbiorcy mają naście lat, a ich wizję świata kształtują media. Zmienić je może dopiero własne doświadczenie.
– Wiemy, wiemy. W Ameryce każdy ma broń – reflektowali się i z ich twarzy znikał uśmiech. – Europa jest bezpieczniejsza.
Być może ich słowa wynikały z kurtuazji. Po prostu nie chcieli sprawić mi przykrości. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, a nawet cieszyłem się, że sieję delikatny zamęt w ich głowach. Wkrótce przyniósł on nawet niespodziewane owoce. Pewnego dnia na powitanie wykrzyknęli: „Kopernik! Szopen! Madame Curie! Wałęsa! Wajda! Papież!”, a potem zaproponowali, bym zrobił im mały kwiz wiedzy o Europie i Polsce. Okazało się, że po cichu – by zrobić mi przyjemność – przekartkowali w lokalnej bibliotece wszystkie książki poświęcone tej części globu. Już w wieku kilkunastu lat wiedzieli, że takie drobiazgi wpływają na nasze życie. Rozumieli też, że wiedza, którą ktoś się z nimi dzieli, jest bezcennym darem, a radość, którą sprawiamy innym, na pewno do nas powróci. Opowiadałem im czasem po zajęciach o odległym i egzotycznym świecie. Słuchali w ciszy, przejęci, a potem ci odważniejsi zadawali pytania: „Co się je w Polsce? Czy są cztery pory roku? To bardzo zimny kraj, prawda?”. Odpowiadałem cierpliwie, co rusz rozszerzając swoją opowieść o inne części kontynentu. A oni w podziękowaniu zapraszali mnie na domowe kolacje i wieczorne spotkania.
Tak poznałem Maki Kaneko, dziewiętnastolatkę o bujnych, farbowanych na kasztan włosach i serdecznym uśmiechu. Ze względu na ciemną karnację nosiła przydomek Filipino, z którego – wbrew powszechnie panującej modzie na śnieżnobiałą cerę – była dumna. Jej rodzice prowadzili niewielki bar na kilka stolików w pobliżu stacji Hatanodai. Któregoś wieczora poszliśmy tam we dwoje. Ojciec, dziękując za uwagę, którą poświęcam jego córce, wręczył mi kartę dań i kazał wybrać to, na co mam ochotę. Wskazałem makrelę z rusztu (w tym klimacie naprawdę najlepiej smakują ryby). Gdy parująca potrawa wylądowała na stoliku przede mną, zauważyłem, że rodzice Maki dyskretnie zerkają zza kontuaru, jakby chcieli upewnić się co do moich umiejętności posługiwania się pałeczkami. Musiałem zdać ten test, bo na ich twarzach zagościł uśmiech. To była najlepsza makrela, jaką kiedykolwiek jadłem. W jej smaku czuć było nie tylko kunszt kucharza, ale również jego serce.
Maki marzyła o wielkim świecie, śniła o podróżach i przygodzie. Powtarzała, że ziemia jest wielka, a Japonia to zaledwie jej malutka część; że – by zrozumieć siebie i swój kraj – trzeba najpierw z niego wyjechać, poznać obce kultury i ludzi, którzy myślą inaczej.
– Japonia jest wyspą – mówiła. – Wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik i trudno pójść inną drogą niż większość.
Jej jednak nie brakowało ani energii, ani odwagi.
– Mam już konkretny plan – powtarzała pewnym głosem. – Zostanę przewodnikiem. Najpierw po Ameryce, potem Europie, a na końcu Azji.
Już teraz czyniła przygotowania, by wyrwać się z domu: z całych sił szlifowała angielski. A ja starałem się jej w tym pomóc.
Mimo młodego wieku Maki była silną, niezależną kobietą. Zarażała entuzjazmem i energią. Nigdy nie widziałem jej smutnej ani nawet przygnębionej.
– Mojego chłopaka niepokoją nasze częste spotkania. Poprosił mnie o ich ograniczenie – oznajmiła mi pewnego dnia. – Wytłumaczyłam mu jednak, że niepotrzebnie się tym przejmuje, bo nic nas nie łączy poza wspólną nauką języków.
– Uwierzył ci?
– Oczywiście. Nie miał wyboru.
Spotykaliśmy się niemal codziennie. Zwykle w szkole pana Tsujiuchiego, gdzie pomagałem jej odrabiać prace domowe, a potem, po zajęciach, włóczyliśmy się razem po okolicy.
Spędzane razem chwile mijały nam bardzo szybko. Ja również korzystałem z tej znajomości. To dzięki niej dowiedziałem się, że codziennie wieczorem supermarket Ozeki na alei Centralnej sprzedaje gotowe potrawy po obniżonych cenach. Maki zaprowadziła mnie do najtańszej pralni w okolicy i bez skrępowania pomogła za pierwszym razem wrzucić brudną bieliznę do pralki i uruchomić maszynę. Pokazała mi ciekawe zaułki i tanią restaurację z zupami z makaronem. Ona też tłumaczyła mi nagłówki w japońskich gazetach i przynosiła wieści ze świata, od którego przez pierwsze tygodnie byłem niemal całkowicie odcięty ze względu na słabą znajomość języka i brak telewizora oraz radia. Maki była łącznikiem z lokalnym światem i jednocześnie moim dobrym duchem, na którego zawsze mogłem liczyć.
Około dziewiętnastej trzydzieści z pociągów zaczynali wysiadać mężowie wracający z pracy w centralnych dzielnicach. Część z nich maszerowała prosto do domów. Pozostali w kilkuosobowych grupkach rozpoczynali wieczorną zabawę w jednym z okolicznych barów. Spotykali się co tydzień o tej samej porze i w tym samym gronie. Szybko zacząłem rozpoznawać ich twarze.
O tej porze zapadał zmrok i ktoś – nigdy nie udało mi się wypatrzyć kto – zapalał świeczki przy posążku w kapliczce obok mojego domu. Przez następne dwie godziny dzielnica tętniła życiem. Rozbłyskiwały żółte latarnie i czerwone lampiony kołyszące się przed wejściami do barów. Nawet reklamy, wszędobylskie i agresywne, dodawały dzielnicy uroku. Zwykle nie panował już wtedy skwar. Zdarzało się nawet, że wiała chłodna bryza. Lubiłem tę porę dnia i nigdy nie czułem się wtedy samotny. Wystarczyło, że wyszedłem na krótki spacer, a niemal na pewno spotykałem kogoś znajomego.
Spotkania! Na początku bywają trudne. Rozmówca musi cię poznać i zaklasyfikować. Dopiero wtedy będzie wiedział, jak powinien z tobą rozmawiać, by ani cię nie obrazić, jeśli używać będzie zbyt potocznych zwrotów, a ty okażesz się osobą stojącą wyżej od niego w społecznej hierarchii, ani zbytnio się nie spoufalić, jeśliby to on zajmował wyższy szczebel tej drabiny niż ty. Większość obowiązujących zasad nigdzie nie została spisana, a ich znajomość jest kwestią doświadczenia, którego gromadzenie wymaga czasu. „Z obcokrajowcami zawsze jest nieco więcej kłopotu”, słyszałem wielokrotnie. „Choć z drugiej strony nie trzeba się nimi przejmować. Są tu tylko przejazdem, nie znają miejscowych reguł, więc i my nie musimy ich wobec nich stosować”. Zwykle na początku największą przeszkodą jest nieśmiałość. Nieznajomi bardzo chcieliby cię poznać, lecz skrępowanie bierze górę nad ciekawością. Krążą bez słowa wokół ciebie, a gdy w końcu odezwiesz się do nich, ich twarze rozjaśnia szczera radość. U innych wyraża się ona inaczej. Już od pierwszego zdania klepią cię po plecach, niekiedy tak mocno, że aż podskakuje ci głowa, ale ta nadzwyczajna manifestacja uczuć tak naprawdę maskuje niepewność. Zaprzyjaźniają się z tobą tak szybko, że jeszcze nie poznałeś ich imienia, a już masz wrażenie, że oddaliby ci swoje córki za żony. Po chwili odwracają się na pięcie i nigdy więcej ich nie zobaczysz. Nie są zbyt groźni, o ile tylko uda się przetrzymać pierwszy atak ich czułości. Zwykle ośmiela ich alkohol, który w Japonii jest najlepszym usprawiedliwieniem dla niekonwencjonalnych zachowań. Znacznie gorsi są ci, którzy maskując brak manier lub nieznajomość języków obcych, traktują cię z góry, podnoszą na ciebie głos i używają grubiańskiego języka, ponieważ myślą, że i tak ich nie rozumiesz. Protekcjonalny ton, którym się posługują, a który ma dodać im animuszu, jest irytujący. Jeśli spotkasz ich ponownie, szczególnie w towarzystwie kobiet, poczują się nieswojo i będą udawać, że cię w ogóle nie znają. Ich pozorną pewność siebie zastąpi głupkowaty uśmiech. Jedyną na nich metodą jest wyrozumiałość.
Zazwyczaj około dziewiątej wieczorem przez okno dobiegał stukot drewnianych sandałów albo skrzypienie rowerowych kół. Wychodziłem wtedy z domu lub ze szkoły pana Tsujiuchiego i podążałem ich śladem. Dźwięki urywały się przy łaźni. Nosiła nazwę Żółwi Wrzątek. Jej budynek znajdował się nie więcej niż trzy minuty spacerem od mojego mieszkania. Wyróżniał go ciężki, spadzisty dach przykryty lśniącą, czarną dachówką, przypominający dachy wiejskich posiadłości dawnych możnowładców, oraz widoczny z daleka ceglany komin. Wprawdzie łaźnia otwierała swoje podwoje już o piętnastej, ale większość klientów pojawiała się w niej dopiero po zapadnięciu zmroku.
Do środka zapraszała czerwona litera yu – oznaczająca „wrzątek” – wymalowana na granatowym płótnie zasłony wiszącej nad wejściem. W holu znajdowały się schowki na buty. Stąd przez przesuwne drzwi wchodziło się do przebieralni. Pomieszczenie przedzielone zostało nieco wyższym od człowieka przepierzeniem na dwie połowy: lewą – dla kobiet, i prawą – dla mężczyzn. Tuż obok drzwi, w nieogrodzonym kantorku, na podwyższeniu siedziała właścicielka łaźni lub jej córka. Przyjmowały pieniądze od klientów (trzysta osiemdziesiąt pięć jenów, czyli niecałe trzynaście złotych), wydawały resztę, podawały ręczniki i mydło dla zapominalskich. Miały baczenie na obie przebieralnie, ale już od dawna widok nagich ciał nie robił na nich żadnego wrażenia.
Na ścianie szatni dla mężczyzn wisiał plakat z japońską pięknością siedzącą na brzegu wanny i zasłaniającą swoje nagie ciało ręcznikiem. Za jej plecami jaśniał ośnieżony stożek wulkaniczny. Napis na plakacie brzmiał: „Dlaczego tak dobrze czujemy się w łaźni? To efekt ujemnej jonizacji!”. Jonizacja była tegorocznym hitem. W reklamach telewizyjnych, jakie oglądałem w witrynach sklepów z elektroniką, wyświetlano animacje, w których przenośne jonizatory pochłaniały dodatnie jony o wampirzych zębach i wypluwały uśmiechnięte cząsteczki ze znakiem minusa. Społeczne trendy ulegały zmianie. Ciężka praca i bogacenie się za wszelką cenę ustępowały miejsca dbałości o zdrowie, co oczywiście skwapliwie wykorzystywali producenci leków, żywności i wszelakiej elektroniki. A że mieszkańcy wysp podatni są na mody, jonizatory sprzedawały się jak ciepłe bułeczki.
Nieopodal plakatu z atrakcyjną młodą damą wisiała duża reklama piwa. Naprzeciwko niej stała lodówka z napojami. Z głośników, w zależności od pory dnia, leciały japońskie pieśni enka lub radiowe transmisje z meczów baseballu. W tym roku sukcesy odnosiła drużyna Fukuoka Daiei Hawks z dalekiego Kiusiu pod wodzą charyzmatycznego trenera o tajwańskich korzeniach, niegdyś świetnego leworęcznego pałkarza Sadaharu Oh.
Za zaparowaną szybą znajdowała się sala kąpielowa ozdobiona malowidłem przedstawiającym unoszącą się na wodzie wyspę porośniętą dorodnymi sosnami. Ze ścian wystawały niewielkie krany z lodowatą i gorącą wodą, którą nalewało się do drewnianych cebrzyków i spłukiwało namydlone ciała. Naraz kąpać mogło się tu trzydzieści osób, ale czasy, gdy łaźnia odgrywała rolę miejsca, w którym załatwia się ważne towarzyskie, biznesowe, a niekiedy nawet polityczne interesy, dawno już minęły. Odkąd w większości mieszkań w Ebara-machi zainstalowano łazienki, interes nie szedł dobrze. Właścicielka w kantorku nie dawała jednak tego po sobie poznać: siedziała wyprostowana z wysoko uniesioną głową i żartowała z klientami. Zwykle kąpieli zażywało tu pięciu, sześciu mężczyzn i ja, jedyny Europejczyk.
Wiek na wyspach jest najlepszym usprawiedliwieniem dla łamania konwenansów, w myśl zasady, że im owoc starszy, tym lepszy. Emeryci zwolnieni są z przestrzegania krępujących ograniczeń i reguł. Zwyczajnie wolno im więcej. Głośne pierdnięcie w towarzystwie, beknięcie czy wysmarkanie nosa przez dziadka spotyka się tu co najwyżej z pobłażliwym uśmiechem i stanowi powód do kolejnego żartu albo serii wspomnień.
Staruszkowie nie czuli skrępowania. Nieraz spoglądali w stronę mojego krocza, a gdy przyłapywałem ich na gorącym uczynku, nie odwracali wzroku.
– Masz białą skórę – mówili, uśmiechając się, i dawali mi kuksańca. – Skąd jesteś?
– Z Polski (Pōrando) – odpowiadałem.
– Z Holandii! (Oranda!) – wykrzykiwali. – Kraju tulipanów!
– Pō-ran-do – wymawiałem każdą głoskę z osobna.
– Oranda! Oranda! – powtarzali, kiwając głowami.
– Wa-ru-sha-wa – chwytałem się ostatniej deski ratunku, wymawiając japońską nazwę stolicy Polski, a jeżeli to nie działało, dawałem za wygraną. Dla tych półgłuchych psotników o twarzach buddów nie miało to przecież żadnego znaczenia. Polska czy Holandia. Obie leżały daleko stąd.
W sali kąpielowej panował wesoły gwar. Podczas gdy mężczyźni wymieniali się uwagami o ulubionych graczach baseballu, zza przepierzenia dochodziły śmiechy staruszek i komentarze na temat najnowszego odcinka porannej telenoweli w państwowej telewizji NHK. Od czasu do czasu członkowie rodzin podawali sobie ponad przepierzeniem mydło i szampon.
Środek pomieszczenia zajmowała duża wanna w kształcie elipsy, podzielona na dwie części: głębszą i płytszą. Fluorescencyjne światło świetlówek barwiło wodę w wannie na zielono. Termometr wskazywał czterdzieści sześć stopni. Zanurzając się, miałem wrażenie, że nakłuwają mnie tysiące igiełek. Wyskakiwałem z wanny już po kilku sekundach, na plecach czując wzrok pozostałych klientów. Wybuchali śmiechem na widok mojego ciała, które przybierało buraczkową barwę. Spotykaliśmy się chwilę później w przebieralni. Stały tam dwa fotele i kanapa, a za oknem zielenił się niewielki ogródek, w którym można było ochłodzić się po kąpieli. Popijając zimną wodę albo napój mleczny, opowiadałem towarzyszom kąpieli o swoich wrażeniach, a oni – od czasu do czasu – zdradzali mi tajemnice dzielnicy, które w większości były już mocno przeterminowane.
Godzinę przed północą, gdy odświeżony wracałem do domu, gasły latarnie. Odtąd ulice rozjaśniały jedynie światła szyldów, automatów z napojami i witryn sklepów całodobowych. Mniej więcej o tej porze bary opuszczali klienci o przekrwionych oczach i zarumienionych policzkach.
Ich pożegnania za każdym razem przebiegały identycznie: tworzyli krąg, intonowali bełkotliwym głosem Otsukare-sama desu! (Dziękujemy za trud!), powtarzali tę frazę niczym mantrę, kłaniali się przełożonym, a potem ruszali biegiem w stronę stacji. Ci, którzy nie zdążyli na ostatni pociąg, musieli skorzystać z usług taksówek, których liczba o tej porze gwałtownie wzrastała, albo przenocować w jednym z tanich hotelików, których pełno tu w pobliżu większych stacji. Gdy milkło echo ich kroków, na uliczkach Ebara-machi zapadała cisza. Dzielnica pogrążała się we śnie.
Mój świat rozrastał się z każdym dniem. Poznawałem kolejne zaułki, bary, sklepy i warsztaty. Okolice stacji Hatanodai i Nakanobu. Obie na pierwszy rzut oka niewiele różniły się od Ebara-machi – wypełniały je ściśnięte domki i pokrzykiwania dzieci. Szybko zauważyłem jednak, że ponieważ były to stacje przesiadkowe, przewijało się przez nie więcej osób. Zapewniały większą anonimowość, a życie wokół nich toczyło się w szybszym tempie. Z upływem czasu zapuszczałem się dalej na południe.
Zwykle przyłapywałem się na myśli, że sceneria niewiele się zmienia, że kolejne dzielnice są niczym klony sąsiednich. Dopiero gdy się im lepiej przyjrzałem, zacząłem zauważać różnice: wśród pozornie identycznych budynków co w Ebara-machi odnajdowałem więcej reprezentacyjnych budowli i solidnych domów z ogrodami otoczonymi ceglanymi murami. Miały murowane i pokryte równym tynkiem ściany. Przed ich bramami stały zagraniczne samochody – znak, że mieszkają tu zamożne osoby. Nie było tam tanich barów, sklepików z warzywami i z tysiącem drobiazgów, nie kręciły się dzieci, a z głośników radiowęzła nie płynęła muzyka ani komunikaty dzielnicowej rozgłośni. Atmosfera była sztywna i oziębła.
Wolałem Ebara-machi, pełną sklepów i głośno nawołujących sprzedawców, gdzie między rowerami biegały grupki roześmianych urwisów, których ojcowie – w większości urzędnicy średniego szczebla lub pracownicy ze środka firmowej drabiny – nie mieli wielkich szans na szybki awans i oszałamiającą karierę. Zarabiali wystarczająco dużo, by utrzymać rodziny, ale nie na tyle, by wyrwać się z Ebara-machi i przenieść bliżej centrum lub do domku na peryferiach stolicy.
Powoli oswajałem się z dzielnicą, a ona ze mną. Przyjaciele ze szkoły językowej, rozmowy w łaźni, pozdrowienia na uliczkach i uśmiech ekspedientek w smażalni oraz warzywniaku. Nieśpiesznie przełamywaliśmy pierwsze lody. Ja zapamiętywałem ich imiona, powoli odszyfrowywałem nieznane mi miny, grymasy i gesty, uczyłem się lokalnej etykiety. Oni podpytywali mnie o życie w Polsce, rodziców, studia, pasje, wrażenia z Japonii, podpatrywali mnie w drodze na stację i do pralni, skrzętnie zestawiając ze sobą fragmenty informacji, aż uzyskali obraz, który ich satysfakcjonował. Wkrótce znaliśmy się już lepiej, niż nam się wydawało. Wzajemność należy tutaj do najważniejszych reguł, jest gwarantem stabilności i wspólnoty losu. Żyłem podobnie do nich, po cichu i skromnie, nie zajmowałem zbyt wiele miejsca i nie rościłem sobie do niczego pretensji. Przyciągałem wzrok swoją bladą cerą, ale nie zasobnością portfela. Tym akurat nie odróżniałem się od większości mieszkańców Ebara-machi. Nie byłem swój, ale nie burzyłem porządku i harmonii. Zostałem po cichu i bez słów zaakceptowany.
Wtedy poczułem, że najwyższy czas wyściubić nos jeszcze dalej. Byłem gotowy, by wyruszyć w stronę lśniących wieżowców i gwarnych ulic centralnego Tokio.
Dwa chińskie znaki, które składają się na nazwę japońskiej stolicy, oznaczają „wschód” i „miasto stołeczne”. Nazwę Tokio przetłumaczyć można więc jako „wschodnia stolica”. Słowo to bezpośrednio nawiązuje do chińskiego wzorca, według którego tworzono nazwy miast, gdzie urzędowali panujący: Pekin oznacza północną stolicę, a Nankin – południową. Tokio to jednak stosunkowo nowa nazwa. Aż do upadku szogunatu w 1868 roku miasto nazywało się Edo i już wtedy było jednym z największych na świecie. Dziś stolica Japonii to prawie trzynastomilionowa metropolia, w której skład wchodzą dwadzieścia trzy rejony miejskie i dwadzieścia sześć miast. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół niej żyje dalsze dwadzieścia milionów ludzi.
W europejskich miastach, które swoje korzenie mają w średniowieczu i skonstruowane są według podobnego schematu (od centralnie położonego rynku, na którym znajduje się ratusz, rozchodzą się promieniście uliczki wypełnione zwartą zabudową), wystarczy dostać się na główny plac, by z dużym prawdopodobieństwem, nawet bez pomocy przewodnika, odnaleźć to, co najciekawsze. Najstarsze budowle i najcenniejsze zabytki znajdują się bowiem zwykle nieopodal siebie i mając oczy szeroko otwarte, na pewno na nie trafimy. Co innego Tokio. Tutaj trudno o jedno historyczne centrum otoczone kolejnymi pierścieniami zabudowań. Wschodnia stolica przypomina raczej archipelag wysp o rozmytych granicach, których centra wyznaczają stacje kolejowe. Jest jak skomplikowany mechanizm o wielu trybach poruszających się w różnym tempie i na pozór od siebie niezależnych, lecz w rzeczywistości ze sobą powiązanych.
Niewiele jest na całym świecie miejsc, które doświadczyłyby tylu kataklizmów pustoszących tkankę miejską co Tokio. W samym tylko XX wieku stolica Japonii zrównana została z ziemią dwukrotnie: w czasie wielkiego trzęsienia ziemi i towarzyszących mu pożarów w 1923 roku oraz podczas nalotów dywanowych bombowców armii amerykańskiej pomiędzy listopadem 1944 a sierpniem następnego roku. Za każdym razem miasto odradzało się niczym Feniks z popiołów, za każdym razem odmienione i tylko częściowo podobne do swojego poprzednika.
Jak więc odkrywać to miasto? Czy poruszać się jakimś określonym szlakiem, czy też zdać się na przypadek i intuicję? Nie zastanawiałem się długo, dysponowałem bowiem tym, czego brakuje większości przyjezdnych – czasem. Przez pierwsze dni wychodziłem więc po prostu rankiem z domu i maszerowałem przed siebie.
Warto jest poruszać się bez planu. Nic nas wtedy nie ogranicza. Nic nie uwiera i nie kusi. Ci, którzy tworzą plany, mają też oczekiwania, a potem często czują żal: czegoś nie zobaczyli, dokądś nie dotarli, ktoś zatrzasnął im drzwi przed nosem. Niekiedy też to, co zastali, wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali.
Gubiłem się, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Przecież nawet rodowici tokijczycy, gdy opuszczą miejsce zamieszkania, zaczynają się gubić i dlatego niemal na każdym rogu ulicy znajduje się schemat dzielnicy. W razie czego zawsze można też o drogę zapytać listonosza, bo to on – jak zapewne wszędzie na świecie – najlepiej zna najbliższą okolicę.
W dzisiejszej topografii Tokio najważniejsza jest kolej. To ona wyznacza arterie, którymi płynie potok mieszkańców do, z i wewnątrz stolicy, niczym krew w ciele olbrzyma. Pociągi… Bez nich to miasto zamieniłoby się w chaotyczne kłębowisko ludzi, asfaltu, betonu, stali i szkła. Myślałem tak za każdym razem, gdy w wyniku awarii albo samobójczej śmierci, eufemistycznie określanej tutaj mianem „wypadku z udziałem ludzkiego ciała”, przestawały kursować pociągi na głównych liniach. Zdarzało się to niemal codziennie i gdy perony wypełniały się tysiącami wybitych z rytmu pasażerów nerwowo wydzwaniających z przeprosinami do przełożonych, kontrahentów albo przyjaciół, właśnie wtedy najmocniej dawało się odczuć niemalże organiczny związek miasta z żelaznymi drogami. A przecież były to jedynie namiastki potencjalnego kataklizmu, jaki wywołałoby wstrzymanie ruchu na wszystkich liniach i skazanie mieszkańców na piesze wędrówki. Nawet trudno byłoby to sobie wyobrazić.
Mapa kolejowa Tokio przypomina sieć pajęczą rozpiętą na centralnym pierścieniu. Ten pierścień to okrężna linia Yamanote, której trasa wiedzie przez najważniejsze stacje w mieście: Tokio – z którego wyjeżdżają superekspresy, Ueno – niegdyś punkt startowy wszystkich pociągów ruszających na północ kraju, Shinagawę, Shibuyę – dzielnicę młodzieży, Shinjuku – królową tokijskich stacji i najbardziej uczęszczany dworzec kolejowy świata, oraz Ikebukuro. Od tych stacji we wszystkich kierunkach biegną linie kolejowe, rozwożąc pasażerów ku dalszym rejonom miasta.
Zamieszkanie wewnątrz wytyczonego przez tory linii Yamanote kręgu wiąże się z prestiżem, co nie zawsze oznacza wyższy standard mieszkania, a niemal bez wyjątku – wyższy czynsz. Korzyścią jest oczywiście krótszy czas dojazdu do pracy, a to czas (a nie pieniądz) jest dla tokijczyków na wagę złota. Zresztą do Tokio przyjeżdża się zwykle po to, by ciężko pracować i dorobić się, a nie po to, by wygodnie żyć.
Nie miałem więc wyboru: odrzuciwszy bedekery, zdany byłem na towarzystwo kolei. Nie musiałem nawet korzystać z jej usług, ale traktowałem ją jako latarnię na morzu gmachów i ludzi. Gdziekolwiek bym się zgubił, stracił orientację czy humor, szukałem stacji. Wystarczyło tylko, bym usłyszał turkot pociągu albo melodię zapowiadającą jego wjazd na peron, i od razu czułem się pewniej. Wiedziałem, że odnajdę drogę i trafię tam, dokąd się wybieram, albo co najmniej dowiem, gdzie się znalazłem.
Na początku to właśnie kolejne stacje na linii Yamanote, niczym nieruchomi przewodnicy, służyły mi za punkty orientacyjne. Z nich ruchem wahadłowym zapuszczałem się w głąb obcego terytorium wydzielonego torami biegnącymi na wysokości pierwszego piętra. W Tokio budynki, drzewa, a nawet znaki drogowe potrafią przepoczwarzyć się z dnia na dzień, ukryć za potężną reklamą lub neonem, a nawet zniknąć pod łopatą buldożera. A tory… One tkwią nieruchome, zawsze w tym samym miejscu, i zdają się jedynym elementem tokijskiej przestrzeni, który ma wystarczająco dużo sił, by oprzeć się naturze i człowiekowi.
Codzienne marsze. Poruszałem się po mieście na piechotę, pokonując po kilkanaście kilometrów dziennie, gubiąc się i odnajdując, moknąc bez przerwy (dopóki nie sprawiłem sobie parasola). Dobrze mi to robiło. Mózg był dotleniony, umysł czysty, a dusza głodna nowych wrażeń. Powoli zaczynałem też pojmować, jak skonstruowana jest japońska stolica. Gō ni itte ha, gō ni shitagae – „jeśli dotrzesz do wioski, podporządkuj się panującym w niej regułom”. Tak brzmi japońska wersja przysłowia: kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
Przysłowia. Choć ciążą na nich grzechy uproszczenia i generalizacji, studiując je, możemy się wiele nauczyć. Tym bardziej w kraju, w którym stosuje się je często, gdyż stanowią niekiedy doskonały sposób wyrażenia opinii pozwalający obejść uważane za niegrzeczne dosłowność i bezpośredniość oraz nadmierne eksponowanie własnego ja.
Szybko zrozumiałem, że Japończycy rzadko zdają się na niewiadomą, a nad spontaniczność i przypadek przedkładają organizację i plan. Odkryłem też, że to z pozoru chaotyczne miasto w gruncie rzeczy zorganizowane jest w wyspecjalizowane dzielnice. I zamiast przemierzać je z południa na północ albo ze wschodu na zachód, lepiej jest krążyć po poszczególnych kwartałach, także bez planu, ale już na ograniczonym obszarze.
W ten sposób nogami kreśliłem swoją własną mapę miasta. W jej centrum znajdował się dworzec tokijski: od wschodu – kilkupiętrowy modernistyczny prostopadłościan domu handlowego Daimaru, symbol wzrostu majętności lat powojennych, a od zachodu – rekonstrukcja dworca z początku XX wieku, z czerwonej cegły, która od razu przypadła mi do gustu. Ten amalgamat epok i stylów doskonale odzwierciedlał charakter miasta – jego zmienność, skłonność do łączenia tradycji, której nie ma zbyt wiele, z nowoczesnością.
Z Tōkyō-eki wyruszają ekspresy pyszniące się punktualnością nieznaną w innych częściach świata. Często wysupływałem z kieszeni sto dwadzieścia jenów (cztery złote) na bilet peronowy i przez dwie godziny (tyle wynosi jego ważność) syciłem wzrok widokiem smukłych sylwetek pociągów wypełzających niemal bezgłośnie z peronów niczym długie wije.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki