Tokio. Opowieści z Dolnego Miasta - Piotr Milewski - ebook + audiobook

Tokio. Opowieści z Dolnego Miasta ebook

Piotr Milewski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drukarz, wytwórca tofu, fryzjer bossa yakuzy, wróżbita, kapłan buddyjski, bezdomny. Co ich łączy? Wszyscy mieszkają w dawnym Dolnym Mieście.

Tokio, jedna z największych i najbardziej dynamicznych metropolii na świecie ma wiele twarzy. Od samego początku, na przełomie XVI i XVII wieku, miasto podzielone było na dwie części: Shitamachi, czyli Dolne Miasto i Yamanote, czyli Miasto na Wzgórzach. To pierwsze było niewielkie, plebejskie i żywe, zamieszkiwali je rzemieślnicy, kupcy, tragarze, artyści i kurtyzany. To drugie – dostojne, przewidywalne i uporządkowane – było siedzibą arystokracji i duchownych buddyjskich. Choć dziś zatarły się granice między obiema częściami, mieszkańcy dawnego Dolnego Miasta wciąż zachowują pamięć i tradycje sprzed wieków.

W Tokio. Opowieściach z Dolnego Miasta Piotr Milewski zaprasza w podróż po Tokio, którego nie opisują przewodniki. Warto podążyć jego śladem, wąskimi alejkami, przez targi rybne, dzielnice czerwonych firanek, warsztaty rzemieślnicze, dawne miejsca egzekucji, świątynie i chramy, w których odbywają się słynne festiwale, i odkryć nieznaną twarz japońskiej stolicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
4,1 (76 ocen)
29
30
13
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
waldemarstarski

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa książka, szczególnie dla tych którzy mieli lub będą mieli okazję spędzić trochę więcej czasu w Tokio
00
ewunia5

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa, warto przeczytać.
00
fryzuryn

Z braku laku…

hmmm
00
Aleksandra99525

Całkiem niezła

W porządku
00
haniap87

Nie polecam

ksiązka bardzo szczegolowo opisujaca jakas jedna dzielnice jednego miasta na świecie. bardzo wąski i niszowy temat i...totalnie nudny
15

Popularność




Wstęp

Pew­nego kwiet­nio­wego poranka, w salo­nie foto­gra­ficz­nym w Gin­zie, tra­fi­łem na wystawę zdjęć miej­sco­wego foto­gra­fika poświę­coną Tokio. Nic wyjąt­ko­wego, raczej typowe zdję­cia, powięk­szone i dobrze obro­bione gra­ficz­nie. Cie­kawy był za to leit­mo­tiv autora: Japoń­ska sto­lica to mia­sto, które nie­prze­rwa­nie się zmie­nia, zacho­wu­jąc przy tym cią­głość. Wyja­śnie­nie wyglą­dało nastę­pu­jąco.

Na pierw­szy rzut oka Tokio jest wiel­kim pla­cem budowy. Pod cię­ża­rem beto­no­wych kul i żela­znych szczęk giną star­sze budynki, a nawet dziel­nice, by w ich miej­scu powstać mogły nowe, kanały są zasy­py­wane, zatoka nad oce­anem rekul­ty­wo­wana, rosną kolejne ciągi metro­po­li­tal­nych auto­strad, powstają następne linie kolei nad­ziem­nych i metra, mia­sto pnie się w górę niczym wieża Babel, wie­rząc w tech­no­lo­giczną dosko­na­łość i coraz śmie­lej pro­wo­ku­jąc naturę do wyda­nia komendy „spraw­dzam!”. To jed­nak tylko powierzch­nia. Praw­dziwe życie toczy się pod nią. To tam trzeba szu­kać serca mia­sta. To tutaj znaj­dziemy źró­dło cią­gło­ści. Co ona ozna­cza? A to mia­no­wi­cie, że zmiana nie jest pełna i nie­od­wra­calna. I gdyby przy­ło­żyć mapę sta­rego Edo do mapy Tokio, oka­za­łoby się, że więk­szość ulic bie­gnie w tym samym miej­scu, że wciąż ist­nieją kwar­tały, które były tu przed dwu­stu, trzy­stu laty, że zacho­wały się dawne zwy­czaje, pory roku nastają tak jak kie­dyś, utrzy­mał się cykl życia (choć wzro­sło jego tempo), że w tych samych miej­scach miesz­kają potom­ko­wie daw­nych kup­ców i rze­mieśl­ni­ków (kie­dyś w drew­nia­nych dom­kach, a dziś w beto­no­wych apar­ta­men­tow­cach). Ozna­cza to, że zmie­niają się sce­ne­ria, kon­tury i deko­ra­cje, lecz wnę­trze, dusza, kli­mat i ludzie zdają się trwać. Prze­ko­nać się można o tym jed­nak dopiero po dłuż­szym cza­sie.

Jed­nym sło­wem Tokio przy­po­mina rzekę, któ­rej wody płyną bez prze­rwy, lecz koryto powoli się zmie­nia. I choć przy każ­dej kolej­nej wizy­cie, oddzie­lo­nej dłuż­szą prze­rwą, możemy nie roz­po­znać dobrze zna­nego nam miej­sca, to pozo­staje w nim coś sta­łego i nie­zmien­nego. Nazwać to możemy duszą. To coś nie­wi­dzial­nego, coś, czego odkry­cie, zauwa­że­nie i zro­zu­mie­nie wymaga dłuż­szej obec­no­ści i uważ­nej obser­wa­cji. Duszę zaś two­rzą miesz­kańcy. To oni, z wła­snej woli albo z przy­musu, kon­ty­nu­ują tra­dy­cje, chro­nią prze­ka­zy­wane z poko­le­nia na poko­le­nie wie­dzę, doświad­cze­nia, rela­cje i zwy­czaje. To oni two­rzą to mia­sto i spra­wiają, że nie­ustan­nie prze­obra­ża­jąc się, nie­zmien­nie pozo­staje ono sobą: wyjąt­kową, nie­po­wta­rzalną i nie­da­jącą się opi­sać w kilku sło­wach metro­po­lią, która nie­ustan­nie umiera i się odra­dza, prze­po­czwa­rza się, trwa siłą myśli, woli, emo­cji, wspo­mnień i czy­nów.

Takie jest Tokio. Za to je kocham i dla­tego w nim zamiesz­ka­łem.

Dolne Miasto

– Ty zde­cy­do­wa­nie wolisz wschod­nią część Tokio od zachod­niej – powie­działa pew­nego dnia moja żona. – Nad szkło i stal przed­kła­dasz drewno, wąskie alejki i stare kamie­nice. Nad nowo­cze­sność – tra­dy­cję.

Coś było na rze­czy. Miesz­ka­li­śmy w tym rejo­nie, więc naj­wię­cej czasu spę­dza­łem w tej czę­ści mia­sta, na wschód i połu­dnie od daw­nej sie­dziby szo­gu­nów, a dzi­siej­szej − cesa­rza. Tędy też pro­wa­dziły szlaki moich wędró­wek, tutaj robi­łem więk­szość zaku­pów i zawie­ra­łem naj­wię­cej zna­jo­mo­ści. Wcze­śniej się nad tym nie zasta­na­wia­łem. A jed­nak chyba to nie było tylko wygod­nic­two i przy­pa­dek. To coś wię­cej, co spra­wiało, że wła­śnie w tych oko­li­cach dobrze się czu­łem. Tutaj znaj­do­wał się świat, który mnie pocią­gał, choć na początku nie byłem jesz­cze świa­domy jego ist­nie­nia, a w każ­dym razie bar­dzo długo nie zna­łem jego histo­rii i nie wie­dzia­łem, że ma nazwę.

A miał. Shi­ta­ma­chi. Dolne Mia­sto.

Zacznijmy od początku.

Nie­malże od samego powsta­nia Tokio, wów­czas jesz­cze pod nazwą Edo, dzie­liło się na dwie czę­ści: połu­dniowo-wschod­nią oraz zachod­nią i pół­nocną. Pierw­sza, przy­kle­jona do zatoki i brzegu rzeki Sumidy, zwana była Shi­ta­ma­chi – „Dol­nym Mia­stem”. Drugą, leżącą na pół­noc i zachód od pierw­szej, nazy­wano Yama­note, czyli „Mia­stem na wzgó­rzach” albo „Gór­nym Mia­stem”.

Shi­ta­ma­chi było pła­skie, a Yama­note, jak sama nazwa wska­zuje, topo­gra­ficz­nie cie­kaw­sze, bo pofał­do­wane.

Shi­ta­ma­chi w dużej czę­ści powstało na poro­śnię­tych trzci­nami mokra­dłach, które zostały wyrwane zatoce, osu­szone i zasy­pane. Yama­note stało na twar­dym grun­cie, zaj­mu­jąc stoki wzgórz i pła­sko­wyż, co w tej czę­ści świata, ze względu na trzę­sie­nia ziemi, miewa duże zna­cze­nie.

Shi­ta­ma­chi zamiesz­ki­wane było przez klasy uwa­żane za niż­sze w hie­rar­chii spo­łecz­nej: rze­mieśl­ni­ków, kup­ców, arty­stów, ulicz­nych graj­ków, tra­ga­rzy, ryk­sza­rzy i kur­ty­zany. W Yama­note swoje sie­dziby miała ary­sto­kra­cja, przede wszyst­kim mili­tarna oraz urzęd­ni­cza – feu­dalni moż­no­władcy daimyō i samu­ra­jo­wie, a także duchowni bud­dyj­scy.

Shi­ta­ma­chi było nie­wiel­kie, pano­wał tu tłok i ścisk. Yama­note zaj­mo­wało znacz­nie więk­szą powierzch­nię i było tu prze­stron­niej.

Shi­ta­ma­chi zaopa­try­wało sąsiada w towary, ofe­ro­wało usługi i zapew­niało siłę robo­czą oraz roz­rywki. Pełne było skle­pów, teatrów, domów publicz­nych i tar­gów. W Yama­note domi­no­wały rezy­den­cje i świą­ty­nie.

Shi­ta­ma­chi było ple­bej­skie, kupiec­kie, tłoczne, gwarne, pełne zapa­chów, życia i przy­gód. Tutaj kwi­tły han­del, rze­mio­sło i sztuka. Yama­note dla odmiany ema­no­wało porząd­kiem i spo­ko­jem, było dostojne, prze­wi­dy­walne i upo­rząd­ko­wane, dla wielu wiało wręcz nudą.

W Shi­ta­ma­chi, gdzie latem pano­wały gorąc i wil­goć, wal­czono z koma­rami i bra­kiem kana­li­za­cji (ludz­kie eks­kre­menty sta­no­wiły przed­miot han­dlu i uży­wane były jako nawóz przez rol­ni­ków z oko­lic mia­sta). Yama­note, ze względu na topo­gra­fię i więk­szą prze­strzeń pokrytą zie­le­nią, zapew­niało dużo więk­szy kom­fort życia.

Shi­ta­ma­chi zwy­kło uwa­żać się za kon­ser­wa­tywne, szorst­kie, bez­po­śred­nie, nie­kiedy nawet gbu­ro­wate, Yama­note zaś − za wyszu­kane, wykwintne, wyra­fi­no­wane i bar­dziej otwarte na świat.

Shi­ta­ma­chi naj­moc­niej doświad­czało kata­kli­zmów. Powo­dzie i trzę­sie­nia ziemi naru­szały kon­struk­cje domów i spo­istość usy­pa­nej w zatoce ziemi. Drew­niane budynki, stło­czone bli­sko sie­bie w wąskich alej­kach, zaj­mo­wały się ogniem w oka­mgnie­niu i pło­nęły niczym zapałki, pocią­ga­jąc za sobą liczne ofiary, a pozo­sta­łych przy życiu pozba­wia­jąc dachu nad głową. Tak było w roku 1657 pod­czas pożaru Meireki, w roku 1923 pod­czas wiel­kiego trzę­sie­nia ziemi w regio­nie Kantō i pod­czas co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu innych, mniej­szych i więk­szych, kata­kli­zmów. Za każ­dym razem Shi­ta­ma­chi wsta­wało z kolan i odży­wało, dzięki swo­jej sile, żywot­no­ści i ener­gii. Yama­note – nowo­cze­śniej­sze i sto­jące na twar­dym grun­cie – nie cier­piało tak bar­dzo, choć i jego nie oszczę­dziły choćby bom­bar­do­wa­nia pod­czas wojny na Pacy­fiku.

Mimo róż­nic obie czę­ści, zro­śnięte ze sobą, korzy­stały z sie­bie nawza­jem, były sobie potrzebne, inspi­ro­wały się, sta­ra­jąc się przy tym za bar­dzo nie wcho­dzić jedna dru­giej w drogę.

Gdy powsta­wało Edo, pod koniec XVI wieku, Dolne Mia­sto obej­mo­wało zale­d­wie Nihon­ba­shi, Kyōbashi, Kandę i Shibę, a więc tereny leżące na połu­dniowy wschód od zamku Edo (a dziś leżące po wschod­niej stro­nie Dworca Tokij­skiego). Nihon­ba­shi ze słyn­nym mostem, na któ­rym zaczy­nało się pięć trak­tów pro­wa­dzą­cych ze sto­licy i do niej, i od któ­rego mie­rzono odle­gło­ści, było jego biją­cym ser­cem. Ser­cem mia­sta, ser­cem kraju, a nawet ser­cem świata. To tutaj kwi­tły rze­mio­sło i sztuki, tutaj rodziły się nowe trendy, powsta­wały kupiec­kie for­tuny i zalążki pro­to­pla­stów potęż­nych do dziś kor­po­ra­cji. Druga komora miej­skiego serca nieco póź­niej zaczęła bić w Gin­zie.

Począt­kowo wschod­nia gra­nica mia­sta bie­gła wzdłuż brzegu rzeki Sumidy i wybrzeża zatoki Edo (dziś Tokij­skiej). Potem prze­su­nięta została dalej. Wraz z powięk­sza­niem się mia­sta, przez nie­mal dwa i pół wieku, rosło rów­nież Shi­ta­ma­chi. Rekul­ty­wo­wano grunty, zasy­py­wano zatokę, zdo­by­wa­jąc nowe tereny. Dolne Mia­sto roz­ra­stało się w dwóch kie­run­kach: na pół­noc, wzdłuż biegu Sumidy, oraz na wschód, po dru­giej stro­nie jej brze­gów. Wzrost powierzchni nie nadą­żał jed­nak za powięk­sza­jącą się liczbą lud­no­ści. Dolne Mia­sto przy­po­mi­nało ludz­kie mro­wi­sko.

Upa­dek rzą­dów feu­da­łów z szo­gu­nem na czele i przy­wró­ce­nie real­nej wła­dzy cesa­rza i jego dworu w 1868 roku, zwane Restau­ra­cją Meiji spo­wo­do­wały realne zmiany. Pierw­szą z nich było prze­mia­no­wa­nie Edo na Tokio. Wschod­nią sto­licę. Znie­siono podział na klasy spo­łeczne obo­wią­zu­jący wcze­śniej i deter­mi­nu­jący cha­rak­ter obu czę­ści mia­sta. Prze­obra­że­niu ule­gła też topo­gra­fia. Część daw­nych feu­da­łów, zwol­nio­nych z kosz­tow­nego obo­wiązku prze­by­wa­nia w sto­licy, powró­ciła do swo­ich pro­win­cjo­nal­nych sie­dzib. Odzy­skane miej­sce w Yama­note szybko prze­jęli majętni miesz­kańcy Dol­nego Mia­sta, któ­rzy z kup­ców, zaj­mu­ją­cych niską pozy­cję w feu­dal­nej hie­rar­chii, stali się sza­no­wa­nymi i bry­lu­ją­cymi na salo­nach prze­my­słow­cami i finan­si­stami. Stło­czone, tra­dy­cjo­na­li­styczne i nieco kon­ser­wa­tywne Shi­ta­ma­chi zaczęło powoli tra­cić swoją pozy­cję, prze­gry­wa­jąc z coraz bar­dziej mod­nym, boga­tym, postę­po­wym, wpły­wo­wym i prze­stron­nym Yama­note.

Na prze­ło­mie XIX i XX wieku mia­sto dalej się roz­ra­stało, pochła­nia­jąc kolejne frag­menty rów­niny Kantō oraz wydzie­ra­jąc ląd zatoce. Uwol­nieni z oko­wów feu­dal­nych ogra­ni­czeń miesz­kańcy, w poszu­ki­wa­niu pracy i nowego miej­sca zamiesz­ka­nia, prze­no­sili się z miej­sca na miej­sce i choć adres do dziś jest waż­nym wyznacz­ni­kiem sta­tusu spo­łecz­nego i mate­rial­nego, podział na Dolne Mia­sto i Mia­sto na Wzgó­rzach wyda­wał się roz­my­wać i tra­cić na waż­no­ści. Zacie­rały się rów­nież, daw­niej bar­dzo widoczne, róż­nice w archi­tek­tu­rze. Typowe dla Shi­ta­ma­chi domy sze­re­gowe nagaya ze wspólną stud­nią i toa­letą zastę­po­wane były przez kamie­nice czyn­szowe, apar­ta­men­towce lub domy jed­no­ro­dzinne, nie­kiedy mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów. W Yama­note zni­kały za to rezy­den­cje samu­ra­jów i moż­no­wład­ców, a tych kilka, które prze­trwały, prze­kształ­cono w parki i ogrody.

Pro­ces ten przy­śpie­szyły wiel­kie trzę­sie­nie ziemi i pożar z 1923 roku, pod­czas któ­rych Dolne Mia­sto zostało dosłow­nie zrów­nane z zie­mią przez wstrząsy i pożary. Mówi się, że wła­śnie wtedy prze­stało ist­nieć jako wyod­ręb­niona geo­gra­ficz­nie część sto­licy. Zmiany osta­tecz­nie przy­pie­czę­to­wały naloty alianc­kich bom­bow­ców w latach 1944-45. I choć Tokio pod­nio­sło się z ogrom­nych znisz­czeń, trudno było szu­kać mate­rial­nych śla­dów daw­nego podziału. Co cie­kawe, odbu­dowa po wojen­nym kata­kli­zmie uwzględ­niła archi­tek­to­niczny wymiar Dol­nego Mia­sta, pozo­sta­wia­jąc w Shi­ta­ma­chi dawny układ ulic rodem z Edo. Nie­które, szcze­gól­nie wąskie alejki mię­dzy budyn­kami, znik­nęły, wiele posze­rzono i dziś wszyst­kie są wyas­fal­to­wane, ale ich bieg jest zbli­żony do tego sprzed trzy­stu lat.

Przyj­muje się, że gdyby nanieść obszar Shi­ta­ma­chi na obecną mapę sto­licy, obję­łaby ona okręgi spe­cjalne Ada­chi, Ara­kawa, Chūō, Edo­gawa, Kat­su­shika, Kōtō, Sumida, Taitō i wschod­nią część okręgu Chiy­oda. To tutaj wciąż z łatwo­ścią odnaj­dziemy labi­rynty wąskich uli­czek, gęstej i nie­zbyt wyso­kiej zabu­dowy, kamie­nic, które pro­szą się o remont czy choćby odro­binę farby. Tutaj przed wej­ściem do domów i przy­byt­ków znaj­dziemy zie­leń w donicz­kach, usy­pane stożki soli oraz żywio­łowe festi­wale, które trak­tuje się jako atry­buty Shi­ta­ma­chi. A także rzeki, kanały i mosty, nawet jeśli już dziś nie­wi­doczne, bo przy­kryte zabu­dową, scho­wane, zbu­rzone lub zasy­pane, to wciąż ist­nie­jące w nazwach miejsc, w któ­rych zawarto słowa kawa (rzeka) lub hashi (most). W odróż­nie­niu od sze­ro­kich arte­rii, betonu, stali, szkła, osie­dli willi i par­ków w Yama­note. To wszystko jed­nak kwe­stie umowne. Nie mają one cha­rak­teru admi­ni­stra­cyj­nego. Na mapie nie znaj­dziemy ani Dol­nego Mia­sta, ani też Mia­sta na Wzgó­rzach.

W grun­cie rze­czy prawda jest taka, że gra­nice mię­dzy nimi ni­gdy (może z wyjąt­kiem pierw­szych kilku dekad ist­nie­nia mia­sta) nie były aż tak ści­śle okre­ślone. Mimo to tam, gdzie miesz­ka­łem, w roz­mo­wach czę­sto padał zwrot „Dolne Mia­sto” i podział wciąż żył w umy­słach i sło­wach miesz­kań­ców.

O to, gdzie te gra­nice dziś prze­bie­gają, zapy­ta­łem kie­dyś pana Kagami, który był cie­ślą obsłu­gu­ją­cym lokalne tokij­skie festi­wale, potom­kiem pierw­szych stra­ża­ków hike­shi i, można by rzec, z tego względu bez­po­śred­nim spad­ko­biercą tra­dy­cji Dol­nego Mia­sta.

– To praw­dziwe Dolne Mia­sto jest tutaj – odpo­wie­dział bez waha­nia. – Kanda, Ocha­no­mizu, Nihon­ba­shi, Hatchōbori, Ginza, Ueno, Asa­kusa.

– A Shin­juku? – drą­ży­łem temat.

– Shin­juku to inaka – odpo­wie­dział bez waha­nia. – Pro­win­cja. Wio­ska.

Innym razem temat ten poja­wił się pod­czas roz­mowy z sąsia­dami i prze­ro­dził się w spór o to, gdzie koń­czyło się Dolne Mia­sto. Więk­szość roz­mów­ców stała na sta­no­wi­sku, że Shi­ta­ma­chi roz­cią­gało się też na obszar na lewym brzegu rzeki Sumidy, czyli Fuka­gawę. Prze­ciw­nego zda­nia był ilu­stra­tor Yajima, który obsta­wał przy tym, że gra­nica bie­gła wzdłuż brzegu Sumidy.

– Fuka­gawa to kawa no mukō, czyli „obszar po dru­giej stro­nie rzeki” – twier­dził – ani „dolne”, ani „górne” mia­sto.

Histo­rycy zgo­dzi­liby się z nim tylko czę­ściowo. Fak­tycz­nie, gdy powsta­wało Edo, dzi­siej­szy rejon spe­cjalny Kōtō był dziką, nie­malże nie­za­miesz­kaną rów­niną. Po wiel­kim poża­rze Edo, w 1657 roku, stał się już czę­ścią zali­czaną do Dol­nego Mia­sta. Przy­na­leż­ność tę sce­men­to­wał wybu­do­wany w 1660 roku most Ryōgoku, który spiął brzegi Sumidy.

Tym, co łączyło wszyst­kich moich roz­mów­ców, było cał­ko­wite prze­ko­na­nie, że Dolne Mia­sto jest realne i wszystko, co znaj­duje się poza nim, jest dla wielu z nich nie­malże zagra­nicą.

Gdzie i jak więc odszu­kać Dolne Mia­sto? Przede wszyst­kim wśród ludzi. Gdy zapy­tamy tokij­czyka, czym cha­rak­te­ry­zują się miesz­kańcy obu czę­ści mia­sta, czę­sto uzy­skamy nastę­pu­jącą odpo­wiedź: tokij­czyk z Shi­ta­ma­chi jest bar­dziej kon­ser­wa­tywny, przy­wią­zany do tra­dy­cji, bez­po­średni i gło­śny, a ten z Yama­note – majęt­niej­szy, bar­dziej świa­towy i zdy­stan­so­wany. Pierw­szy pra­cuje, żeby żyć, drugi żyje, by pra­co­wać.

Odmien­ność zda­rza się wciąż jesz­cze zaob­ser­wo­wać w języku.

Gdy nasz roz­mówca nie roz­róż­nia fone­mów „hi” i „szi”, gdy koń­cówki „ai” i „oi” wyma­wia jak prze­cią­głe „ee”, gdy połyka koń­cówki, mocno akcen­tuje nie­które sylaby, dodaje na końcu zda­nia par­ty­kułę dai (oczy­wi­ście wyma­wianą „dee”) i wresz­cie gdy nie używa wyra­fi­no­wa­nych form grzecz­no­ścio­wych, z dużym praw­do­po­do­bień­stwem mamy do czy­nie­nia z repre­zen­tan­tem Shi­ta­ma­chi.

Jeśli mówi lite­rac­kim japoń­skim, bez dia­lektu, poły­ka­nia koń­có­wek, sto­su­jąc hono­ry­fi­ka­tyw­ność, czę­ściej pocho­dzi z Yama­note.

W prak­tyce jed­nak zga­dy­wa­nie przy­na­leż­no­ści do „dol­nego” lub „gór­nego” mia­sta na pod­sta­wie tylko i wyłącz­nie mowy jest ryzy­kowne, bo uży­wany na tokij­skich uli­cach język jest w grun­cie rze­czy mie­szanką obu dia­lek­tów, choć z prze­wagą tego przy­pi­sy­wa­nego nie­gdyś miesz­kań­com „Mia­sta na Wzgó­rzach”. Tokij­czyk z Yama­note, rów­nie dobrze jak jego kra­jan z Shi­ta­ma­chi, może powie­dzieć na przy­kład buk­ko­rosu (bru­tal­nie zabić), doda­jąc do stan­dar­do­wej formy cza­sow­nika korosu przed­ro­stek bu, który jest formą pocho­dzącą z Dol­nego Mia­sta. Ten drugi zaś może posłu­gi­wać się stan­dar­dową, poprawną gra­ma­tycz­nie i pozba­wioną emfazy japońsz­czy­zną, typową daw­niej dla przed­sta­wi­cieli wyż­szych warstw z Gór­nego Mia­sta.

Co cie­kawe, u schyłku okresu Edo to dia­lekt z Shi­ta­ma­chi, zwany rów­nież dia­lektem z Edo, był uży­wany jako stan­dar­dowy. Zmiana nastą­piła wraz z nasta­niem wła­dzy cesa­rza Meiji, gdy forma z Yama­note zaczęła być uzna­wana za ogól­no­na­ro­dową normę.

Prawda jest jed­nak taka, że i Shi­ta­ma­chi, i Yama­note pozo­stają w sfe­rze pojęć abs­trak­cyj­nych i meta­fo­rycz­nych. Kryją się za nimi nie fakty, lecz pewne obrazy i wyobra­że­nia. Shi­ta­ma­chi bywa też slo­ga­nem rekla­mo­wym, wytry­chem do świata wspo­mnień i nostal­gii, wyko­rzy­sty­wa­nym czę­sto do celów komer­cyj­nych.

Podział na Dolne Mia­sto i Mia­sto na Wzgó­rzach bar­dziej niż na mapie prze­biega obec­nie w umy­słach. Gra­nice mię­dzy nimi są płynne, nie­wi­dzialne i subiek­tywne. Wyra­żają się w gestach, przy­zwy­cza­je­niach i języku, w bli­sko­ści, w umi­ło­wa­niu tra­dy­cji, potrze­bie, by ją kon­ty­nu­ować i w duchu, bo gdy dziś mówimy o Dol­nym Mie­ści, mówimy głów­nie o jego duchu.

W grun­cie rze­czy Dolne Mia­sto dzi­siaj to stan umy­słu.

To prawda, lubi­łem wschod­nią część sto­licy bar­dziej niż zachod­nią. Lubi­łem też słu­chać opo­wie­ści o Shi­ta­ma­chi, czu­jąc, że gdy­bym zna­lazł się w japoń­skiej sto­licy cztery wieki wcze­śniej, to ono byłoby mi bliż­sze. Miesz­ka­łem nie­mal w jego daw­nym sercu i to jego śla­dów poszu­ki­wa­łem, a część z nich posta­no­wi­łem opi­sać.

Sumida

Myślę sobie, choć to ryzy­kowne i nie­moż­liwe do udo­wod­nie­nia stwier­dze­nie, że gdyby nie było rzeki Sumidy, Tokio nie wyro­słoby tu, gdzie się znaj­duje, a nawet jeśli już by w tym miej­scu powstało, wyglą­da­łoby zupeł­nie ina­czej. To rzeka wraz z zatoką nadała mia­stu kształt i cha­rak­ter, ona spra­wiła, że rosło, roz­wi­jało się i prze­trwało do dziś. Rzeką trans­por­to­wano towary i ludzi, z niej czer­pano wodę do gasze­nia poża­rów i warze­nia sake, nad jej brze­gami sadzono wiśnie, urzą­dzano pik­niki, latem podzi­wiano pokazy fajer­wer­ków, a jesie­nią peł­nię Księ­życa. To ona jest cichą boha­terką japoń­skiej sto­licy, świad­kiem jej prze­mian, wzlo­tów i upad­ków, krę­go­słu­pem, który utrzy­my­wał we wła­ści­wej pozy­cji to pęcz­nie­jące mia­sto poże­ra­jące chci­wie prze­strzeń na rów­ni­nie Kantō i zachłan­nie wdzie­ra­jące się w głąb zatoki.

Wystar­czy spoj­rzeć na dowolną mapę daw­nego Edo, by bez cie­nia wąt­pli­wo­ści stwier­dzić, że było to mia­sto na wodzie. Szcze­gól­nie odnosi się to do Dol­nego Mia­sta, które nie­malże dosłow­nie wyro­sło na wodzie, bo na tere­nie zatoki. Rzeki i kanały two­rzyły gęstą sieć. Sta­no­wiły one główne szlaki trans­por­towe w mie­ście i to nimi na łodziach dostar­czano towary, które przy­pły­wały z całego archi­pe­lagu. Nimi rów­nież prze­miesz­czali się ludzie. Nad brze­gami rzek dzia­łały targi, dziel­nice czer­wo­nych latarni, teatry i restau­ra­cje. Tutaj kwi­tło życie towa­rzy­skie, gospo­dar­cze i kul­tu­ralne.

Rzeki, kanały i fosy ota­czały zamek szo­guna i posia­dło­ści moż­no­wład­ców, zapew­nia­jąc im bez­pie­czeń­stwo, a także dostęp do wody (którą, co warto wspo­mnieć, trans­por­to­wano nie­zwy­kle nowo­cze­snymi jak na owe czasy sys­te­mami akwe­duk­tów). Wyzna­czały one gra­nice mię­dzy dziel­ni­cami i kwar­ta­łami. Sama Sumida rów­nież długo była gra­nicą. Zanim poja­wiło się mia­sto Edo – mię­dzy pro­win­cjami Musa­shi na zacho­dzie i Shimōsa na wscho­dzie, a po jego powsta­niu − mię­dzy mia­stem a pro­win­cją. Gdy w XVII wieku na zachod­nim brzegu, na zasy­py­wa­nych i melio­ro­wa­nych mokra­dłach, pobli­skich nizi­nach i oko­licz­nych wzgó­rzach, rosła jedna z naj­więk­szych sto­lic ówcze­snego świata, na wschód od rzeki roz­cią­gała się pro­win­cja: szu­wary, łąki i roz­rzu­cone tu i ówdzie wio­ski. Stam­tąd, według ówcze­snych prze­ko­nań, docie­rało do sto­licy wszel­kie zło. Zarówno w postaci ludz­kich mętów, rze­zi­miesz­ków i kan­cia­rzy, zwy­kle bar­dzo sku­tecz­nie i bru­tal­nie eli­mi­no­wa­nych, jak i zabłą­ka­nych dusz, upio­rów i dia­błów, które spro­wa­dzały na mia­sto i jego miesz­kań­ców nie­szczę­ścia, a jako że były nie­wi­dzialne, trudno było sobie z nimi radzić. Przed tym pierw­szym złem chro­nili mia­sto straż­nicy, opła­cani przez szo­guna, moż­no­wład­ców i boga­tych kup­ców, a także surowe, bez­względ­nie egze­kwo­wane prawo, no i wresz­cie zbio­rowa odpo­wie­dzial­ność, w myśl któ­rej miesz­kańcy pono­sili kary nie tylko za wła­sne występki, ale rów­nież za wybryki swo­ich dzieci, krew­nych, pra­cow­ni­ków i sąsia­dów. Przed tym dru­gim, nie­wi­dzial­nym złem mia­sto miały chro­nić świą­ty­nie bud­dyj­skie, które sta­wiano na jego obrze­żach. Ocze­ki­wano, że ich bramy oraz mni­sie modły i recy­ta­cje sutr zatrzy­mają nie­czy­ste moce. Szo­guni obda­ro­wy­wali więc bud­dyj­skich duchow­nych zie­mią. Na wschod­nim brzegu Sumidy byli to mnisi ezo­te­rycz­nej szkoły Shin­gon z wiel­kiej świą­tyni w Nari­cie, zało­ży­ciele świą­tyni Fuka­gawa Fudo­son w Fuka­ga­wie. Na zachod­nim – bon­zo­wie nale­żący do Szkoły Czy­stej Ziemi, któ­rzy w Shi­bie pro­wa­dzili świą­tynię Zōjō-ji, oraz wyznawcy szkoły Ten­dai w świą­tyni Sensō-ji w Asa­ku­sie. Oddzie­lała je rzeka. Ona rów­nież sta­no­wiła barierę dla pierw­szego i dru­giego zła.

W tam­tym cza­sach Sumidę zwano Ōgawa – Wielka Rzeka. Dla miesz­kań­ców Edo była rze­czy­wi­ście naj­więk­szą i główną, pierw­szą i zara­zem ostat­nią. Wyprawa na jej drugi brzeg była czę­sto wyprawą w nie­znane, do tajem­ni­czej i nie­bez­piecz­nej kra­iny. I mimo że te czasy dawno już minęły, a dziś Sumida jest cienką linią na pla­nie mia­sta, którą łatwo można prze­oczyć, to w umy­słach wielu tokij­czy­ków wciąż jesz­cze odgrywa ważną rolę.

Pew­nego dnia zna­jomy ilu­stra­tor ksią­żek dla dzieci z Dol­nego Mia­sta wygło­sił krótki wykład na temat Sumidy. Na począ­tek stwier­dził, że śro­dek Edo znaj­do­wał się w Gin­zie. Była to cen­tral­nie poło­żona dziel­nica tuż przy murach zamku szo­guna. Gra­nica mię­dzy mia­stem a zie­miami na wscho­dzie − wów­czas wiej­ską pro­win­cją − bie­gła wtedy wła­śnie wzdłuż rzeki. Na jej zachod­nim brzegu koń­czyło się mia­sto, na wschod­nim − zaczy­nał inny świat.

– Jesz­cze gdy byłem dziec­kiem, jakieś czter­dzie­ści lat temu, rodzice zabra­niali mi samot­nie prze­cho­dzić na drugą stronę rzeki, bo w ich świa­do­mo­ści rów­nało się to z opusz­cze­niem mia­sta – tłu­ma­czył.

Choć nie spre­cy­zo­wał, o jakich latach mówił, osza­co­wa­łem, że musiała to być szó­sta dekada XX wieku. Dziel­nice na wschód od Sumidy sta­no­wiły wtedy już peł­no­prawne czę­ści mia­sta, nie­jako prze­dłu­że­nie Shi­ta­ma­chi. Pano­wał tam tłok i gwar. Obok domów wciąż stały fabryki, z komi­nów buchały kłęby dymu, a samotni męż­czyźni, poszu­ku­jący przy­gód albo pocie­sze­nia, bez trudu mogli zna­leźć towa­rzy­stwo. Na pewno trudno nazwać to miej­sce, z kil­koma wyjąt­kami, pre­sti­żo­wym, ale nie było mowy o pro­win­cji. A mimo to wciąż utrzy­my­wało się prze­ko­na­nie, że na dru­gim brzegu zaczyna się inny świat.

– Na miesz­ka­ją­cych na wschod­nim brzegu Sumidy mówi­li­śmy kawa no mukō no renchū, czyli „ci z dru­giego brzegu” – wyja­śnił. – Cho­ciaż czasy Edo dawno się skoń­czyły, Tokio już dawno się roz­ro­sło i połknęło rzekę i wie­dzie­li­śmy, że to tacy sami ludzie, jak my, a jed­nak dla nas byli inni, jakby obcy. Stam­tąd, a nie stąd.

Kil­ka­set lat przy­zwy­cza­jeń nie jest łatwo wyple­nić. Dzi­siaj niby nikt już się tym podzia­łem nie przej­muje, a mimo to w cza­sie roz­mów komuś wymsknie się zwrot kawa no mukō, czyli „drugi brzeg rzeki”, i nie jest to by­naj­mniej kom­ple­ment, bo zwrot ten sły­szany po zachod­niej stro­nie Sumidy uży­wany jest jako syno­nim słowa pro­win­cja.

Prze­do­sta­nie się na drugi brzeg począt­kowo wyma­gało uży­cia łodzi. Pierw­szy most spiął oba brzegi rzeki w 1660 roku. On rów­nież – podob­nie jak Sumida, czyli Wielka Rzeka – na początku zwany był Ōhashi − Wiel­kim Mostem, by nieco póź­niej przy­brać obecną nazwę Ryōgoku-bashi – Mostu Dwóch Pro­win­cji. Miał drew­nianą kon­struk­cję, liczył sto sie­dem­dzie­siąt pięć metrów dłu­go­ści i ponad sie­dem sze­ro­ko­ści, i był widoczny z daleka. W tam­tych cza­sach jego przy­po­mi­na­jąca łuk kon­struk­cja musiała spra­wiać olbrzy­mie wra­że­nie. Nie­któ­rzy arty­ści przy­rów­ny­wali jego syl­wetkę do tęczy. Był naj­więk­szym mostem na całym archi­pe­lagu. Uwiel­biali go miesz­kańcy Edo, był dla nich źró­dłem dumy, posze­rzał ich świat. Łączył marze­nia z prag­ma­ty­zmem. Uwiecz­niali go wielcy mistrzo­wie drze­wo­rytu. Naj­bar­dziej zapa­dła mi w pamięć praca Hoku­saia Kat­su­shiki pod tytu­łem: Zachód słońca nad mostem Ryōgoku oglą­dany z nabrzeża Onmaya (Onmay­aga­shi yori Ryōgokubashi sekiyō o miru), na któ­rej z koły­szą­cej się na wodzie łodzi męż­czy­zni: kilku mni­chów, kup­ców i łapacz pta­ków z posta­wioną na sztorc długą tyczką podzi­wiają pusty most. Nad nim roz­po­ściera się wybla­kły błę­kit wie­czor­nego nieba, a pod nim na wodzie unosi się kil­ka­na­ście innych łodzi. W oddali ciem­nieje sto­żek wul­kanu Fuji. Męż­czyźni są zmę­czeni, panuje senny nastrój. I choć to słynny wierz­cho­łek jest głów­nym boha­te­rem drze­wo­rytu, to most nadaje mu wła­ściwą per­spek­tywę.

Musiało minąć ponad trzy­dzie­ści lat, zanim w 1693 roku powstał następny most Shin Ōhashi (Nowy Wielki Most). Pięć lat póź­niej brzegi Sumidy połą­czył most Eitai (Most Wiecz­no­ści), potem następne. Trzę­sie­nia ziemi i pożary uszka­dzały ich kon­struk­cje, które jed­nak szybko przy­wra­cano do wła­ści­wego kształtu. Odbitki z ich wido­kami krą­żyły po całym kraju i tra­fiały za gra­nicę, przy­no­sząc sławę kon­struk­to­rom i mia­stu.

Dziś brzegi Sumidy spina dwa­dzie­ścia sześć mostów. Drewno dawno zastą­piły stal i beton, ale każdy z nich zacho­wał indy­wi­du­alną syl­wetkę i cha­rak­ter. Każdy jest inny. Na przy­kład most Sakura ma kształt litery X i prze­zna­czony jest tylko dla pie­szych i rowe­rzy­stów, a most Eitai, z meta­lo­wym przę­słem oświe­tlo­nym na nie­bie­sko po zmroku, zali­cza się do naj­bar­dziej roman­tycz­nych atrak­cji sto­licy. Most Kachi­doki jest wśród nich jedy­nym zwo­dzo­nym, choć od pię­ciu dekad nie był już pod­no­szony ani opusz­czany.

Wycieczka pie­sza przez wszyst­kie mosty zaj­muje około sze­ściu godzin i jest wyprawą w prze­strzeni i cza­sie. To rów­nież dosko­nała lek­cja tech­niki.

Wróćmy jed­nak do rzeki. Sumida jest dziś ure­gu­lo­wana. Jej brzegi zalane są beto­nem, koryto ma sze­ro­kie i pro­ste i tylko na pół­nocy wię­cej w nim zakrę­tów i mean­drów. Smutny los, choć i tak znacz­nie lep­szy niż ponad stu innych rzek i kana­łów, które płyną dziś pod powierzch­nią mia­sta, zasy­pane zie­mią, przy­kryte kilo­me­trami asfal­to­wych dróg i miej­skiej auto­strady.

Powoli i mozol­nie Sumida toczy swe wody ku zatoce. Daleko jej do potęgi wiel­kich rzek sybe­ryj­skich, żywio­ło­wo­ści i siły rzek gór­skich, urody krę­tych rzek na euro­pej­skich nizi­nach. Pod wzglę­dem roz­mia­rów to raczej nie­wielka rzeczka. Jej dłu­gość wynosi zale­d­wie dwa­dzie­ścia trzy i pół kilo­me­tra. Nie może mie­rzyć się z innymi tokij­skimi rze­kami: pły­ną­cymi na zacho­dzie Ara­kawą (sto sie­dem­dzie­siąt trzy kilo­me­try) i Edo­gawą (pięć­dzie­siąt dzie­więć i pół), czy też Tamą (sto trzy­dzie­ści osiem), która wpada do Zatoki Tokij­skiej w połu­dnio­wej czę­ści mia­sta. A jed­nak prze­trwała do dziś i na­dal odgrywa ważną rolę. Wciąż też poru­sza wyobraź­nię i sta­nowi powód do dumy miesz­kań­ców.

W wyniku dzia­łań czło­wieka Sumida kil­ka­krot­nie zmie­niała swój bieg i dzi­siaj nie jest już samo­dzielną rzeką, lecz zale­d­wie odnogą, która zaczyna się jako roz­ga­łę­zie­nie Ara­kawy. Nie jest też już groźna ani nie­obli­czalna, nikt się jej nie oba­wia. Sys­tem śluz zapew­nia bez­pie­czeń­stwo tym, któ­rzy przy niej miesz­kają.

Beto­nowe koryto i zwarta zabu­dowa wzdłuż brzegu zabie­rają rzece roman­tycz­ność. Wydaje się nudna, choć wciąż można w niej dostrzec pewne dosto­jeń­stwo i czar. I to zapewne spra­wia, że spo­śród wszyst­kich czte­rech głów­nych rzek japoń­skiej sto­licy to wła­śnie Sumidę darzę naj­więk­szą sym­pa­tią. Być może lubię ją rów­nież dla­tego, że jest jed­nym z sym­boli Shi­ta­ma­chi. A pew­nie rów­nież z tego powodu, że pły­nie tuż obok miej­sca, w któ­rym miesz­ka­łem, była więc świad­kiem moich tokij­skich zma­gań, towa­rzyszką i powier­niczką chwil rado­ści i smutku, wzlo­tów i upad­ków.

Dla­tego też, gdy tylko pozwa­lały na to czas i pogoda, lubi­łem przy­cho­dzić nad jej brzeg na wyspę Shin­kawa. Kilka minut spa­ceru od domu i przed moimi oczami prze­le­wała się dostoj­nie ciemna toń. Jej widok koił i uspo­ka­jał. Po chwili czu­łem, jak zmę­cze­nie i stres ustę­pują spo­ko­jowi. Wie­dzia­łem, że nie­ważne, o jakiej porze tam dotrę, zawsze będzie. Odwie­dza­łem ją w cza­sie prze­rwy na lunch, po pracy, w week­endy. Już z daleka roz­po­zna­wa­łem jej cha­rak­te­ry­styczny zapach – mie­szankę woni mułu i morza. W mie­sią­cach let­nich był on tak inten­sywny, że na długo pozo­sta­wał w noz­drzach i w ustach. Zimą, w chłod­nym powie­trzu nie był tak dokucz­liwy. Miesz­kańcy Shin­kawy mówili, że na wyso­ko­ści wyspy słodka woda pły­nąca z pół­nocy mie­sza się ze słoną z Zatoki Tokij­skiej. Miej­scowi węd­ka­rze wspo­mi­nali, że łapią tutaj mor­skie okazy. Musiało być w ich sło­wach dużo racji. Daw­niej, zanim w zatoce powstały sztuczne wyspy, to wła­śnie tutaj rzeka do niej wpa­dała. Dziś usy­pany ląd wydłu­żył bieg rzeki.

Nie­mal cały, liczący czte­ry­sta pięć­dzie­siąt metrów zachodni brzeg wyspy zaj­mo­wał bul­war zwany Par­kiem Shin­kawa. Park miał też drugą nazwę: Taras Sumi­da­gawa. Było tu dużo miej­sca, by usiąść i przy­glą­dać się rzece. Pod kwit­ną­cymi wiśniami oko­liczni miesz­kańcy oraz pra­cow­nicy pobli­skich biur urzą­dzali pik­niki. W dzień bawiły się tu przed­szko­laki, w połu­dnie pra­cow­nice biur i tak­sów­ka­rze jedli posiłki, wie­czo­rem zaś na beto­no­wych schod­kach spo­ty­kały się pary zako­cha­nych oraz kole­dzy z pracy z puszką piwa i zaką­ską. Po lewej ręce widać było stąd piękną syl­wetkę mostu Eitai, po pra­wej zaś nowo­cze­sny most Chūō Ōhashi. Na środku tego dru­giego, na kamien­nym cokole stała wyko­nana z brązu sta­tua autor­stwa Ossipa Zadkine’a. Tablica infor­mo­wała, że jest to dar władz Paryża dla sio­strza­nego mia­sta Tokio, znak przy­jaźni i łącz­nik mię­dzy Sekwaną i Sumidą. Tytu­łowy Posła­niec (Le Mes­sa­ger) przed­sta­wiał postać trzy­ma­jącą w ramio­nach żaglo­wiec. Mogłem się w nią wpa­try­wać godzi­nami. Inspi­ro­wana kubi­zmem rzeźba two­rzyła kon­trast z mono­to­nią nowo­cze­snej archi­tek­tury wyra­sta­ją­cych za jej ple­cami potęż­nych wież apar­ta­men­tow­ców kwar­tału Tsu­kuda. Rzeką sunęły pła­skie barki, zosta­wia­jąc ciemne smugi dymu. Wyciecz­kowe statki yaka­ta­bune krą­żyły w górę i w dół, spod ich pokła­dów dobie­gała wesoła muzyka i okrzyki roz­ba­wio­nych pasa­że­rów, któ­rych echo odbi­jało się od ścian biu­row­ców. Wraz z zapa­da­ją­cym zmro­kiem kra­jo­braz się zmie­niał. Zapa­lały się świa­tła lamp w tysią­cach okien oko­licz­nych biur i miesz­kań. Ich refleksy śli­zgały się po gład­kiej tafli. Do domów wra­cali ucznio­wie i ich rodzice. Potem milk­nął ruch uliczny i wtedy można było usły­szeć, jak pły­nie Sumida. Dostoj­nie, bez pośpie­chu, z lek­kim sze­le­stem przy­po­mi­na­ją­cym dźwięk peł­za­ją­cego węża.

Zamy­ka­łem wtedy oczy i powta­rza­łem w myślach wersy haiku mistrza Issy:

Nodo­kasa ya

nezumi no nameru

Sumida-gawa

Wio­senny spo­kój

mysz pije wodę

z rzeki Sumidy

Sabi­shisa ya

shio no hiru hi mo

Sumida-gawa

Nawet w dzień odpływu

czuję samot­ność

rzeka Sumida

Ryōgoku. Ogniste kwiaty

Odkąd rzeka Sumida stała się czę­ścią mia­sta, a nie tylko jego wschod­nią gra­nicą, miesz­kańcy sto­licy lubili spę­dzać let­nie wie­czory nad jej brze­gami. W upalne dni cią­gnęli tutaj w poszu­ki­wa­niu chłodu i roz­ry­wek. Lato w Tokio to bowiem czas próby. Nad­cho­dzi po wysy­sa­ją­cej ener­gię i siły porze desz­czo­wej, ale nie przy­nosi wytchnie­nia. Ską­pane w wil­goci, cięż­kie, gorące powie­trze jesz­cze pogłę­bia zmę­cze­nie, dla­tego tokij­czycy marzą o szyb­kim końcu lata i szu­kają spo­so­bów, by sobie uła­twić jego prze­trwa­nie. Jest to dla nich czas zaci­ska­nia zębów, stru­żek potu spły­wa­ją­cych po czole i ple­cach, wszech­obec­nej kli­ma­ty­za­cji bucha­ją­cej lodo­wa­tym powie­trzem i kataru. To wresz­cie czas, gdy słońce nie cie­szy, gdy cień nie daje chłodu, bo w wil­got­nym powie­trzu cie­pło dociera także w te miej­sca, gdzie pro­mie­nie sło­neczne nie mają dostępu, to czas, gdy wielu miesz­kań­ców mia­sta chowa się w kli­ma­ty­zo­wa­nych wnę­trzach, wycze­kuje zapad­nię­cia zmroku albo ucieka nad wodę, gdzie zawsze jest o kilka stopni chłod­niej.

Lato w Tokio (i na całych wyspach) to rów­nież czas fajer­wer­ków. Sezon poka­zów zaczyna się w lipcu i sygna­li­zuje, że pora desz­czowa dobie­gła końca. W japoń­skiej sto­licy świe­tli­ste pió­ro­pu­sze roz­świe­tlają let­nie niebo w wielu miej­scach: nad rzeką Edo (Edo­gawa Hanabi Taikai), nad Zatoką Tokij­ską (Tokyo-wan Hanabi Taikai) oraz nad rzeką Ara­kawą (Ada­chi no Hanabi), ale dla więk­szo­ści tokij­czy­ków naj­słyn­niej­sze pokazy odby­wają się wła­śnie nad Sumidą. Dla­tego gdy myślę o sztucz­nych ogniach w Tokio, to myślę o upale i Sumi­dzie. I chyba nie jestem w tym osa­mot­niony. Każ­dego lata fajer­werki nad jej brze­giem ogląda na żywo pra­wie milion osób.

Pierw­szy pokaz odbył się latem 1733 roku. Zor­ga­ni­zo­wano go na pole­ce­nie ósmego szo­guna Yoshi­mu­nego Toku­gawy, by uczcić ofiary wywo­ła­nego przez atak żar­łocz­nej sza­rań­czy wiel­kiego głodu ery Kyōhō, który dopro­wa­dził do śmierci wielu tysięcy osób, a także by pod­nieść na duchu tych, któ­rzy prze­żyli klę­skę nie­uro­dzaju. Pokaz miał rów­nież zapo­biec eska­la­cji napię­cia i popra­wić złe nastroje, jakie wywo­ły­wały rosnące ceny ryżu. Inna wer­sja mówi, iż powody orga­ni­za­cji pierw­szych poka­zów były przede wszyst­kim mer­kan­tylne i porów­nać je możemy do dzi­siej­szej reklamy. Cho­dziło bowiem o uczcze­nie kawa-biraki, czyli dnia „otwar­cia rzeki” , który roz­po­czy­nał sezon wycie­czek na łodziach. Restau­ra­to­rzy mieli więc wyna­jąć wytwór­ców fajer­wer­ków, by przy­cią­gnąć klien­tów do swo­ich przy­byt­ków. Wska­zuje na to ory­gi­nalna nazwa poka­zów: Ryōgoku no Kawa­bi­raki. Tak naprawdę obie wer­sje się nie wyklu­czają. Nie­za­leż­nie od powodu, pokazy odby­wały się, dwu­dzie­stego ósmego dnia pią­tego mie­siąca kalen­da­rza księ­ży­co­wego, w pobliżu zbu­do­wa­nego w 1660 roku mostu Ryōgoku, naj­star­szej prze­prawy w mie­ście.

Festi­wal fajer­wer­ków był oka­zją do roz­rywki i towa­rzy­skich spo­tkań. Tokij­czycy przy­wdzie­wali ele­ganc­kie stroje i ruszali nad Sumidę. W gorące let­nie dni, po zapad­nię­ciu zmroku rzeka przy­no­siła chłód i wytchnie­nie. Ci, któ­rych było na to stać, oglą­dali świe­tli­ste pió­ro­pu­sze z pokładu łodzi, racząc się alko­ho­lem i prze­ką­skami. Inni zapeł­niali dzia­ła­jące wzdłuż obu brze­gów rzeki restau­ra­cje i her­ba­ciar­nie. Pozo­stali wdra­py­wali się na most lub podzi­wiali fajer­werki z nabrzeża.

Fajer­werki na rzece Sumida uważa się za naj­star­sze ogni­ste wido­wi­sko na świe­cie. Przez wiele lat było ono polem rywa­li­za­cji mię­dzy dwoma słyn­nymi wytwór­cami sztucz­nych ogni z Edo: wspo­mnianą firmą Kagiya, która powstała w 1659 roku i przez wiele lat cie­szyła się fajer­wer­ko­wym mono­po­lem, oraz firmą Tamaya, która wyod­ręb­niła się z tej pierw­szej i zaczęła dzia­łal­ność w 1808 roku. Pod­czas poka­zów obaj pro­du­cenci wystrze­li­wali swoje fajer­werki z dwóch odda­lo­nych od sie­bie miejsc, a widzo­wie wska­zy­wali na zwy­cięzcę, wykrzy­ku­jąc jego nazwę. Długo prze­wa­żała Tamaya, aż do 1843 roku, kiedy jeden z jej fajer­wer­ków wywo­łał pożar i firma została zamknięta. Zaraz po tym incy­den­cie wła­dze zaka­zały orga­ni­za­cji poka­zów wszę­dzie poza rzeką Sumidą. Te wciąż orga­ni­zo­wano i nie­zmien­nie cie­szyły się wielką popu­lar­no­ścią. Tak dużą, że w 1897 roku pod cię­ża­rem zgro­ma­dzo­nych widzów urwały się barierki na moście Ryōgoku i z życiem poże­gnało się wiele osób. To wyda­rze­nie miało się przy­czy­nić zresztą do decy­zji o zastą­pie­niu drew­nia­nego mostu prze­prawą o sta­lo­wej kon­struk­cji.

Na prze­ło­mie XIX i XX wieku pokazy wie­lo­krot­nie były odwo­ły­wane, czy to ze względu na dzia­ła­nia wojenne, zanie­czysz­cze­nie Sumidy, czy też rosnącą liczbę wypad­ków dro­go­wych. W latach 1961–1977 nie odby­wały się w ogóle. Dopiero w roku 1978 zor­ga­ni­zo­wano je na nowo pod nazwą Sumi­da­gawa Hanabi Taikai (Pokaz Fajer­wer­ków nad rzeką Sumidą). Odtąd znów są sta­łym punk­tem w kalen­da­rzu wyda­rzeń w sto­licy. Zmie­niło się wtedy też miej­sce, z któ­rego wystrze­li­wano ognie – z oko­lic mostu Ryōgoku prze­su­nięto je na pół­noc.

Dziś fajer­werki wystrze­li­wane są z pokładu dwóch barek zako­twi­czo­nych na połu­dnie od mostu Sakura oraz na pół­noc od mostu Umaya, na wyso­ko­ści dziel­nicy Asa­kusa (na wschod­nim brzegu) i Mukōjima (na zachod­nim). W dal­szym ciągu nie jest to li tylko pokaz, lecz forma rywa­li­za­cji. Pro­du­cenci sztucz­nych ogni kon­ku­rują ze sobą, pre­zen­tu­jąc każ­dego roku nowe pomy­sły i roz­wią­za­nia, i za każ­dym razem zaska­kują kre­atyw­no­ścią. W lip­cowy sobotni wie­czór w ciągu pół­to­rej godziny nad lustrem rzeki roz­bły­ska dwa­dzie­ścia tysięcy hanabi.

Choć dzi­siej­sze Tokio pod wzglę­dem zabu­dowy nie przy­po­mina już daw­nego Edo, to w kwe­stii poka­zów nie­wiele się zmie­niło. Szczę­śliwcy wciąż oglą­dają je z pokła­dów łodzi wyciecz­ko­wych albo z bal­ko­nów i dachów oko­licz­nych wie­żow­ców. Ci mogą podzi­wiać ich piękno od początku do końca, śle­dzić krót­kie życie każ­dego fajer­werku od uro­dzin do śmierci i cie­szyć się nimi po dwa­kroć: oglą­dając ich barwne pió­ro­pu­sze w powie­trzu i ich odbi­cia w tafli rzeki, tak jak w XIX wieku podzi­wiał je i przed­sta­wiał na swo­ich drze­wo­ry­tach mistrz Hiro­shige Andō, znany sze­rzej jako Hiro­shige Uta­gawa (1797–1858). Pozo­stali, któ­rzy z wie­lo­go­dzin­nym wyprze­dze­niem nie zajmą sobie miej­sca w pobliżu rzeki, muszą mozol­nie uno­sić do góry wzrok, by ponad gło­wami innych i dachami oko­licz­nych budyn­ków podzi­wiać roz­świe­tla­jące ciemne niebo geo­me­tryczne roz­bły­ski albo też sunąć w gęstym tłu­mie, pona­glani przez poli­cjan­tów i służby porząd­kowe, by dotrzeć w pobliże miej­sca, skąd wystrze­li­wane są fajer­werki i choćby przez chwilę ujrzeć je w peł­nej kra­sie. Most Ryōgoku w ten wie­czór nie­zmien­nie pęka w szwach.

Mimo to wszy­scy wyglą­dają na szczę­śli­wych. Trwa kar­na­wał. Kle­ko­czą drew­niane san­dały geta, jaśnieją lek­kie baweł­niane kimona yukata. Z gar­deł wydo­by­wają się okrzyki zachwytu, dło­nie same skła­dają się do okla­sków, a noz­drza wypeł­nia zapach pro­chu, jeśli wiatr wieje w stronę widzów.

Tra­dy­cję pro­duk­cji i wystrze­li­wa­nia fajer­wer­ków poznać można w Muzeum Fajer­wer­ków, które mie­ści się, jakże by ina­czej, nie­da­leko sta­cji Ryōgoku. Zaj­muje nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie w prze­szklo­nej weran­dzie docze­pio­nej do biu­rowca nie­da­leko świą­tyni Ekō-in, bud­dyj­skiej Szkoły Czy­stej Ziemi. W linii pro­stej od brzegu Sumidy dzieli je dwie­ście metrów. Zupeł­nie nie rzuca się w oczy, więc łatwo je prze­ga­pić.

Wła­ści­wie to nie muzeum, lecz izba pamięci, miej­sce dla praw­dzi­wych fanów, nieco sta­ro­świec­kie, prze­peł­nione zaku­rzo­nymi eks­po­na­tami i szcze­gó­ło­wymi infor­ma­cjami, makie­tami kul z prze­kro­jami uka­zu­ją­cymi ich wnę­trze o nazwach zaczerp­nię­tych od kwia­tów – wierzba, chry­zan­tema i piwo­nia, cylin­drycz­nymi tubami, z któ­rych te kule są wystrze­li­wane, odświęt­nymi stro­jami piro­tech­ni­ków, wycin­kami z pożół­kłych gazet i pla­ka­tami z daw­nych poka­zów.

Wpa­da­łem tutaj, gdy sezon poka­zów dobiegł końca, by przy­po­mnieć sobie emo­cje i wzru­sze­nia, jakie towa­rzy­szyły mi w ten jeden lip­cowy wie­czór, gdy nad taflą, niczym korony, roz­bły­ski­wały świa­tła, a Sumida znów sta­wała się kró­lową tokij­skich rzek.

Zwy­kle byłem jedy­nym gościem.

– Jest w fajer­wer­kach coś bar­dzo tokij­skiego – tłu­ma­czył mi kie­dyś kustosz muzeum – inten­syw­ność i piękno, które ujaw­nia się przez uła­mek sekundy, a potem bez­pow­rot­nie znika, pozo­sta­wia­jąc tylko ślad w pamięci, zresztą bar­dzo zawod­nej. Przy­po­mi­nają kwiaty wiśni. Roz­kwi­tają na krótko i zanim się spo­strze­żesz, już ich nie ma. Wska­zuje na to nawet samo słowo hanabi, które zna­czy „ogni­sty kwiat”. Widzimy albo nie­świa­do­mie odczu­wamy w nich meta­forę życia w tym mie­ście. Może dla­tego tak bar­dzo je tutaj lubimy.

Wtedy przy­po­mniał mi się film tokij­skiego reży­sera Take­shiego Kitano, świa­to­wej sławy arty­sty, który mocno zwią­zany jest z Shi­ta­ma­chi, pod tytu­łem Hanabi. Jest to opo­wieść o poli­cjan­cie i jego śmier­tel­nie cho­rej żonie. Funk­cjo­na­riusz wplą­tuje się we współ­pracę z yakuzą, a potem, by spła­cić długi, napada na bank. Oby­dwoje wyru­szają w długą podróż. Gonią ich poli­cjanci i mafiosi. Mąż jed­nak stara się chro­nić żonę przed zmar­twie­niami i stre­sem. Prze­jeż­dżają przez góry, wresz­cie docie­rają nad morze. Sto­jąc na brzegu, obser­wują jak dziecko bawi się lataw­cem, który nagle urywa się ze sznurka. Wtedy odnaj­duje ich poli­cja. Gdy kamera kie­ruje się w stronę wysia­da­ją­cych z pojazdu poli­cjantów, sły­chać dwa strzały. Możemy tylko zga­dy­wać, co się stało. Piękne chwile pod­czas ostat­niej podróży, tak jak całe życie, są jak roz­bły­ski hanabi.

Myślę, że tokij­czycy nie tylko lubią pokazy fajer­wer­ków, oni wręcz je kochają. Nie­straszne im ani tłok, ani ścisk, ani huk, ani też myśl, że po zakoń­cze­niu nie wrócą szybko do domów. Nie mar­twią się, że zaklesz­czeni w tłu­mie prze­mokną do suchej nitki, bo zda­rza się, że gdy wybrzmi ostatni wystrzał, na ich głowy spada ściana wody. Liczy się ulotne piękno, oka­zja do wzru­szeń, która pozwala, choćby na chwilę, zapo­mnieć o codzien­no­ści, cięż­kiej pracy i let­nim upale. Tym, co może powstrzy­mać orga­ni­za­to­rów, są tylko wybory, taj­funy, trzę­sie­nia ziemi i epi­de­mie.

Yokoami. Kwiaty Edo

W listo­pa­dowe wie­czory w nie­któ­rych dziel­ni­cach daw­nego Dol­nego Mia­sta sły­chać stu­ka­nie. Towa­rzy­szą mu krót­kie melo­re­cy­ta­cyjne okrzyki nio­sące się dono­śnym echem po opu­sto­sza­łych zwy­kle o tej porze ulicz­kach. To człon­ko­wie orga­ni­za­cji sąsiedz­kich, któ­rzy obcho­dzą swoje rewiry i stu­ka­jąc drew­nia­nymi kołat­kami, ostrze­gają przed poża­rem. Wykrzy­kują przy tym prze­cią­gle Hi no yōjin! (Strzeż się ognia!).

Dla miesz­kań­ców mia­sta okres od listo­pada do marca od dawna był cza­sem wzmo­żo­nej czuj­no­ści. Tym bowiem, czego tokij­czycy – lud dzielny, wie­lo­krot­nie doświad­czany przez trzę­sie­nia ziemi, taj­funy, zanie­czysz­cze­nie powie­trza i ścisk – boją się naj­bar­dziej, są pożary. Suche powie­trze, pory­wi­ste wia­try (zimą z pół­noc­nego zachodu i pół­nocy, wio­sną z połu­dnia), gęsta drew­niana zabu­dowa, wresz­cie ludzka nie­fra­so­bli­wość albo celowe dzia­ła­nie spra­wiały, że mia­sto od samego początku swego ist­nie­nia czę­sto doświad­czało poża­rów. Nie­które z nich pusto­szyły je w ciągu kil­ku­na­stu lub kil­ku­dzie­się­ciu godzin. W trak­cie trwa­ją­cego ponad dwie­ście sześć­dzie­siąt lat okresu pano­wa­nia szo­gu­nów z rodu Toku­gawa mia­sto doświad­czyło ponad tysiąca sied­miu­set poża­rów. Czter­dzie­ści dzie­więć spo­śród nich uzna­wano za wiel­kie. Wybu­chały one śred­nio co sześć lat. Dzie­więć na dzie­sięć miało miej­sce mię­dzy listo­pa­dem a mar­cem. Pierw­szy pożar wybuchł już trzy dni po uro­czy­stym przy­by­ciu do mia­sta szo­guna Iey­asu Toku­gawy pierw­szego sierp­nia 1590 roku. Dekadę póź­niej duży pożar spu­sto­szył znaczną część powsta­ją­cego mia­sta.

To wła­śnie w tym okre­sie wśród miesz­kań­ców zaczęło krą­żyć popu­larne do dziś powie­dze­nie: Kaji to kenka ha Edo no hana, czyli „Pożary i kłót­nie to kwiaty Edo”. Jest w nim pewna doza iro­nii, która dosko­nale oddaje cha­rak­ter miesz­kań­ców sto­licy. Prze­wrot­ność i odro­bina sar­ka­zmu pozwa­lały osło­dzić trudy codzien­nej egzy­sten­cji i zapew­niały choćby odro­binę humoru w obli­czu nie­bez­pie­czeństw, nie­szczęść i nie­prze­wi­dy­wal­no­ści losu. Kłót­nia i pożar wybu­chają nie­spo­dzie­wa­nie i trwają krótko, tak jak kwit­nie­nie kwia­tów. Iskry i pło­mie­nie, które pod­czas poża­rów strze­lały wysoko, roz­świe­tla­jąc niebo, przy­po­mi­nały też „ogni­ste kwiaty”, hanabi, czyli uwiel­biane przez miesz­kań­ców Edo, a dziś Tokio, fajer­werki. Nie­któ­rzy roman­tycy tam­tych cza­sów przy­rów­ny­wali pożary do liści japoń­skich klo­nów, prze­bar­wia­ją­cych się jesie­nią na czer­wono, któ­rych korony – oglą­dane z odle­gło­ści – spra­wiały wra­że­nie, jakby mia­sto stało w pło­mie­niach.

Mię­dzy listo­pa­dem a kwiet­niem powie­trze w sto­licy pozba­wione jest wil­goci. Za dnia niebo zwy­kle spo­wija błę­kit, na któ­rym białe pie­rza­ste chmurki wyglą­dają nie­win­nie i przy­no­szą radość. Czę­sto przez wiele tygo­dni nie spada kro­pla desz­czu. Sezon taj­fu­nów też zwy­kle ma się już ku koń­cowi, a pora desz­czowa i parne obez­wład­nia­jące lato są już tylko wspo­mnie­niem, o któ­rym nikt nie chce pamię­tać. Dni stają się krót­sze, ale ciem­no­ści nie zapa­dają tak szybko jak w Euro­pie. Słońce czę­sto zacho­dzi pur­purą. Wie­czory w Tokio stają się chłodne. Miesz­kańcy sto­licy wkła­dają swe­try z dłu­gimi ręka­wami, z szaf wycią­gają cie­plej­sze kurtki, ze schow­ków − sto­liki z grzał­kami kotatsu i elek­tryczne koce, a kli­ma­ty­za­tory prze­sta­wiają na funk­cję ogrze­wa­nia. W tokij­skich miesz­ka­niach bez cen­tral­nego ogrze­wa­nia urzą­dze­nia jesz­cze do nie­dawna pom­pu­jące zimne powie­trze zaczy­nają wypusz­czać cie­pły powiew. Daw­niej do ogrze­wa­nia domów wyko­rzy­sty­wano pie­cyki na roz­ża­rzone węgle. Wystar­czyła chwila nie­uwagi i wybu­chał pożar. Silne wia­try, wie­jące o tej porze roku ze wzgórz w stronę zatoki, niczym mie­chy, wtła­czały powie­trze, kar­miąc pło­mie­nie i bły­ska­wicz­nie roz­no­sząc ogień na obsza­rze Dol­nego Mia­sta.

Jedną z pierw­szych wiel­kich kata­strof był wielki pożar Meireki, nazwany tak od ery, pod­czas któ­rej się wyda­rzył. Ogień wybuchł o poranku dru­giego marca 1657 roku w dziel­nicy Hongō (na zachód od dzi­siej­szego parku Ueno) i prze­no­szony przez pory­wi­sty wiatr roz­prze­strze­niał się, w zastra­sza­ją­cym tem­pie tra­wiąc kolejne kwar­tały i dziel­nice. Na uli­cach dzień i noc sły­chać było dzwonki, które wzy­wały do ewa­ku­acji. Wybu­chła panika. Miesz­kańcy sal­wo­wali się ucieczką, pró­bu­jąc zabrać ze sobą co tylko się dało z ich zwy­kle skrom­nego majątku. Na wąskich ulicz­kach two­rzyły się zatory. Tłum gęst­niał. Ludzie tra­to­wali się, wal­cząc o prze­ży­cie, albo ginęli w pło­mie­niach, które zdo­łały nawet prze­sko­czyć na drugi brzeg Sumidy, będą­cej wów­czas wschod­nią gra­nicą mia­sta. Dopiero trze­ciego dnia, po tym jak ustał wiatr, udało się opa­no­wać ogień. Obró­cone w proch mia­sto przy­po­mi­nało przed­sio­nek pie­kła.

Do dziś nie jest znana bez­po­śred­nia przy­czyna pożaru. W tam­tym cza­sie w mie­ście lotem bły­ska­wicy roze­szła się plotka, że wywo­łało go prze­cho­wy­wane w jed­nej ze świą­tyń kimono, które nale­żało wcze­śniej do trzech zmar­łych w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach mło­dych kobiet. Po kon­sul­ta­cji z mni­chem ubra­nie uznane zostało za prze­klęte i posta­no­wiono je spa­lić. Po pod­ło­że­niu ognia podmuch wia­tru uniósł palący się strój, który przez moment przy­po­mi­nać miał kształ­tem czło­wieka, i zaniósł go dalej. Ogień roz­prze­strze­nił się na oko­liczne budynki. Stąd też wzięła się popu­larna nazwa Furi­sode Kaji, czyli „Pożar kimona z dłu­gimi ręka­wami”.

Pożoga stra­wiła dwie trze­cie Edo. Naj­bar­dziej ucier­piało Dolne Mia­sto, w tym, mię­dzy innymi, Nihon­ba­shi, Hatchōbori, Teppōzu i Tsu­kuda. Spło­nęła także duża część wiel­kiego zamku Edo, w któ­rym miesz­kał i urzę­do­wał szo­gun, oraz wiele rezy­den­cji moż­no­wład­ców. Życie stra­ciło ponad sto tysięcy osób, co siódmy miesz­ka­niec Edo.

Zwę­glone ciała gro­ma­dzono przy wej­ściach do świą­tyń, a potem prze­wo­żono łodziami na lewy brzeg Sumidy, gdzie zostały pocho­wane w zbio­ro­wej mogile, zwa­nej Ban­nin-zuka (Kopiec Wszyst­kich Dusz). Uro­czy­stość popro­wa­dził kapłan z potęż­nej świą­tyni Zōjō-ji na połu­dniu mia­sta. Czwarty szo­gun z dyna­stii Toku­ga­wów, Iet­suna, naka­zał wybu­do­wać tuż obok świą­tynię, w któ­rej czczony jest budda Ami­ta­bha, czyli po japoń­sku Amida. Nadano jej nazwę Muen-ji Ekō-in (Świą­ty­nia Bez­i­mien­nych Pawi­lon Modlitw za Dusze). Świą­ty­nia stała się jed­nym z naj­waż­niej­szych miejsc piel­grzy­mek w mie­ście, wokół zaś wyro­sła dziel­nica kra­mów i roz­ma­itych roz­ry­wek.

Dziś nie ma już śladu po dziel­nicy roz­ry­wek. Świą­ty­nia Ekō-in prze­trwała jed­nak i stoi w pobliżu mostu Ryōgoku i sta­cji o tej samej nazwie, w okręgu spe­cjal­nym Sumida. Wej­ście do niej wyzna­cza bud­dyj­ska brama sto­jąca mię­dzy nowo­cze­snymi wie­żow­cami. Brama jest pro­sta i spra­wia wra­że­nie lek­kiej: to osiem smu­kłych i okrą­głych fila­rów, na któ­rych spo­czywa pół­okrą­gły wypu­kły dach przy­kryty bla­chą mie­dzianą z sele­dy­nową patyną. Po przej­ściu przez bramę poro­śnięty po obu stro­nach bam­bu­sami kamienny chod­nik pro­wa­dzi do głów­nego pawi­lonu. To zwa­li­sta bryła oparta na beto­nie i szkle. Dla kon­tra­stu, sto­jący pod kątem pro­stym budy­nek, w któ­rym mie­ści się hol Ami­ta­bhy, ma na wskroś nowo­cze­sną i lekką kon­struk­cję z fasadą ukrytą za szpa­le­rem zie­leni. Jej widok może nieść zawód miło­śni­kom tra­dy­cyj­nej bud­dyj­skiej zabu­dowy, ale z pew­no­ścią zachwyci wszyst­kich, któ­rzy pasjo­nują się archi­tek­turą współ­cze­sną.

W miej­scu, gdzie daw­niej wzno­sił się Kopiec Wszyst­kich Dusz, stoi dziś nie­duży posąg bodhi­sat­twy Kan­non. Nieco dalej pośród nagrob­ków dostrzec można nie­po­zorną kamienną stupę upa­mięt­nia­jącą ofiary pożaru Meireki. Wybu­do­wano ją w 1675 roku w odpo­wie­dzi na pety­cję dru­giego opata świą­tyni. Tuż obok zaś, w znacz­nie więk­szej, sze­ścio­bocz­nej beto­no­wej wieży z dachem w kształ­cie liścia i kwiatu lotosu, kryje się posąg bodhi­sat­twy Awa­lo­ki­te­śwary o gło­wie konia. Upa­mięt­nia on ulu­bio­nego konia szo­guna Iet­suny, po któ­rego śmierci w świą­tyni Ekō-in odpra­wiono cere­mo­nię żałobną. Wokół zawsze kręci się wiele kotów, które dokar­mia świą­tynny stróż. One też mają tutaj swój pomnik, a w świą­tyni odpra­wia się pogrzeby dla nich i innych zwie­rząt, zgod­nie z ami­dy­styczną dok­tryną, że wszyst­kie żywe istoty powinny być odpo­wied­nio poże­gnane po śmierci. W gorące let­nie dni na świą­tynnym dzie­dzińcu jest nieco chłod­niej niż na uli­cach mia­sta. Wra­że­nie to wzmaga sze­lest bam­bu­sów, które two­rzą zie­lone ogro­dze­nie wokół zabu­do­wań. Zwy­kle panuje tu spo­kój. Tylko od czasu do czasu jakiś prze­cho­dzień złoży dło­nie i wyszep­cze słowa krót­kiej modli­twy, przy­zy­wa­jąc imię Ami­ta­bhy: Namu Amida-butsu. Namu Amida-butsu. Namu Amida-butsu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki