Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drukarz, wytwórca tofu, fryzjer bossa yakuzy, wróżbita, kapłan buddyjski, bezdomny. Co ich łączy? Wszyscy mieszkają w dawnym Dolnym Mieście.
Tokio, jedna z największych i najbardziej dynamicznych metropolii na świecie ma wiele twarzy. Od samego początku, na przełomie XVI i XVII wieku, miasto podzielone było na dwie części: Shitamachi, czyli Dolne Miasto i Yamanote, czyli Miasto na Wzgórzach. To pierwsze było niewielkie, plebejskie i żywe, zamieszkiwali je rzemieślnicy, kupcy, tragarze, artyści i kurtyzany. To drugie – dostojne, przewidywalne i uporządkowane – było siedzibą arystokracji i duchownych buddyjskich. Choć dziś zatarły się granice między obiema częściami, mieszkańcy dawnego Dolnego Miasta wciąż zachowują pamięć i tradycje sprzed wieków.
W Tokio. Opowieściach z Dolnego Miasta Piotr Milewski zaprasza w podróż po Tokio, którego nie opisują przewodniki. Warto podążyć jego śladem, wąskimi alejkami, przez targi rybne, dzielnice czerwonych firanek, warsztaty rzemieślnicze, dawne miejsca egzekucji, świątynie i chramy, w których odbywają się słynne festiwale, i odkryć nieznaną twarz japońskiej stolicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Pewnego kwietniowego poranka, w salonie fotograficznym w Ginzie, trafiłem na wystawę zdjęć miejscowego fotografika poświęconą Tokio. Nic wyjątkowego, raczej typowe zdjęcia, powiększone i dobrze obrobione graficznie. Ciekawy był za to leitmotiv autora: Japońska stolica to miasto, które nieprzerwanie się zmienia, zachowując przy tym ciągłość. Wyjaśnienie wyglądało następująco.
Na pierwszy rzut oka Tokio jest wielkim placem budowy. Pod ciężarem betonowych kul i żelaznych szczęk giną starsze budynki, a nawet dzielnice, by w ich miejscu powstać mogły nowe, kanały są zasypywane, zatoka nad oceanem rekultywowana, rosną kolejne ciągi metropolitalnych autostrad, powstają następne linie kolei nadziemnych i metra, miasto pnie się w górę niczym wieża Babel, wierząc w technologiczną doskonałość i coraz śmielej prowokując naturę do wydania komendy „sprawdzam!”. To jednak tylko powierzchnia. Prawdziwe życie toczy się pod nią. To tam trzeba szukać serca miasta. To tutaj znajdziemy źródło ciągłości. Co ona oznacza? A to mianowicie, że zmiana nie jest pełna i nieodwracalna. I gdyby przyłożyć mapę starego Edo do mapy Tokio, okazałoby się, że większość ulic biegnie w tym samym miejscu, że wciąż istnieją kwartały, które były tu przed dwustu, trzystu laty, że zachowały się dawne zwyczaje, pory roku nastają tak jak kiedyś, utrzymał się cykl życia (choć wzrosło jego tempo), że w tych samych miejscach mieszkają potomkowie dawnych kupców i rzemieślników (kiedyś w drewnianych domkach, a dziś w betonowych apartamentowcach). Oznacza to, że zmieniają się sceneria, kontury i dekoracje, lecz wnętrze, dusza, klimat i ludzie zdają się trwać. Przekonać się można o tym jednak dopiero po dłuższym czasie.
Jednym słowem Tokio przypomina rzekę, której wody płyną bez przerwy, lecz koryto powoli się zmienia. I choć przy każdej kolejnej wizycie, oddzielonej dłuższą przerwą, możemy nie rozpoznać dobrze znanego nam miejsca, to pozostaje w nim coś stałego i niezmiennego. Nazwać to możemy duszą. To coś niewidzialnego, coś, czego odkrycie, zauważenie i zrozumienie wymaga dłuższej obecności i uważnej obserwacji. Duszę zaś tworzą mieszkańcy. To oni, z własnej woli albo z przymusu, kontynuują tradycje, chronią przekazywane z pokolenia na pokolenie wiedzę, doświadczenia, relacje i zwyczaje. To oni tworzą to miasto i sprawiają, że nieustannie przeobrażając się, niezmiennie pozostaje ono sobą: wyjątkową, niepowtarzalną i niedającą się opisać w kilku słowach metropolią, która nieustannie umiera i się odradza, przepoczwarza się, trwa siłą myśli, woli, emocji, wspomnień i czynów.
Takie jest Tokio. Za to je kocham i dlatego w nim zamieszkałem.
– Ty zdecydowanie wolisz wschodnią część Tokio od zachodniej – powiedziała pewnego dnia moja żona. – Nad szkło i stal przedkładasz drewno, wąskie alejki i stare kamienice. Nad nowoczesność – tradycję.
Coś było na rzeczy. Mieszkaliśmy w tym rejonie, więc najwięcej czasu spędzałem w tej części miasta, na wschód i południe od dawnej siedziby szogunów, a dzisiejszej − cesarza. Tędy też prowadziły szlaki moich wędrówek, tutaj robiłem większość zakupów i zawierałem najwięcej znajomości. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. A jednak chyba to nie było tylko wygodnictwo i przypadek. To coś więcej, co sprawiało, że właśnie w tych okolicach dobrze się czułem. Tutaj znajdował się świat, który mnie pociągał, choć na początku nie byłem jeszcze świadomy jego istnienia, a w każdym razie bardzo długo nie znałem jego historii i nie wiedziałem, że ma nazwę.
A miał. Shitamachi. Dolne Miasto.
Zacznijmy od początku.
Niemalże od samego powstania Tokio, wówczas jeszcze pod nazwą Edo, dzieliło się na dwie części: południowo-wschodnią oraz zachodnią i północną. Pierwsza, przyklejona do zatoki i brzegu rzeki Sumidy, zwana była Shitamachi – „Dolnym Miastem”. Drugą, leżącą na północ i zachód od pierwszej, nazywano Yamanote, czyli „Miastem na wzgórzach” albo „Górnym Miastem”.
Shitamachi było płaskie, a Yamanote, jak sama nazwa wskazuje, topograficznie ciekawsze, bo pofałdowane.
Shitamachi w dużej części powstało na porośniętych trzcinami mokradłach, które zostały wyrwane zatoce, osuszone i zasypane. Yamanote stało na twardym gruncie, zajmując stoki wzgórz i płaskowyż, co w tej części świata, ze względu na trzęsienia ziemi, miewa duże znaczenie.
Shitamachi zamieszkiwane było przez klasy uważane za niższe w hierarchii społecznej: rzemieślników, kupców, artystów, ulicznych grajków, tragarzy, rykszarzy i kurtyzany. W Yamanote swoje siedziby miała arystokracja, przede wszystkim militarna oraz urzędnicza – feudalni możnowładcy daimyō i samurajowie, a także duchowni buddyjscy.
Shitamachi było niewielkie, panował tu tłok i ścisk. Yamanote zajmowało znacznie większą powierzchnię i było tu przestronniej.
Shitamachi zaopatrywało sąsiada w towary, oferowało usługi i zapewniało siłę roboczą oraz rozrywki. Pełne było sklepów, teatrów, domów publicznych i targów. W Yamanote dominowały rezydencje i świątynie.
Shitamachi było plebejskie, kupieckie, tłoczne, gwarne, pełne zapachów, życia i przygód. Tutaj kwitły handel, rzemiosło i sztuka. Yamanote dla odmiany emanowało porządkiem i spokojem, było dostojne, przewidywalne i uporządkowane, dla wielu wiało wręcz nudą.
W Shitamachi, gdzie latem panowały gorąc i wilgoć, walczono z komarami i brakiem kanalizacji (ludzkie ekskrementy stanowiły przedmiot handlu i używane były jako nawóz przez rolników z okolic miasta). Yamanote, ze względu na topografię i większą przestrzeń pokrytą zielenią, zapewniało dużo większy komfort życia.
Shitamachi zwykło uważać się za konserwatywne, szorstkie, bezpośrednie, niekiedy nawet gburowate, Yamanote zaś − za wyszukane, wykwintne, wyrafinowane i bardziej otwarte na świat.
Shitamachi najmocniej doświadczało kataklizmów. Powodzie i trzęsienia ziemi naruszały konstrukcje domów i spoistość usypanej w zatoce ziemi. Drewniane budynki, stłoczone blisko siebie w wąskich alejkach, zajmowały się ogniem w okamgnieniu i płonęły niczym zapałki, pociągając za sobą liczne ofiary, a pozostałych przy życiu pozbawiając dachu nad głową. Tak było w roku 1657 podczas pożaru Meireki, w roku 1923 podczas wielkiego trzęsienia ziemi w regionie Kantō i podczas co najmniej kilkudziesięciu innych, mniejszych i większych, kataklizmów. Za każdym razem Shitamachi wstawało z kolan i odżywało, dzięki swojej sile, żywotności i energii. Yamanote – nowocześniejsze i stojące na twardym gruncie – nie cierpiało tak bardzo, choć i jego nie oszczędziły choćby bombardowania podczas wojny na Pacyfiku.
Mimo różnic obie części, zrośnięte ze sobą, korzystały z siebie nawzajem, były sobie potrzebne, inspirowały się, starając się przy tym za bardzo nie wchodzić jedna drugiej w drogę.
Gdy powstawało Edo, pod koniec XVI wieku, Dolne Miasto obejmowało zaledwie Nihonbashi, Kyōbashi, Kandę i Shibę, a więc tereny leżące na południowy wschód od zamku Edo (a dziś leżące po wschodniej stronie Dworca Tokijskiego). Nihonbashi ze słynnym mostem, na którym zaczynało się pięć traktów prowadzących ze stolicy i do niej, i od którego mierzono odległości, było jego bijącym sercem. Sercem miasta, sercem kraju, a nawet sercem świata. To tutaj kwitły rzemiosło i sztuki, tutaj rodziły się nowe trendy, powstawały kupieckie fortuny i zalążki protoplastów potężnych do dziś korporacji. Druga komora miejskiego serca nieco później zaczęła bić w Ginzie.
Początkowo wschodnia granica miasta biegła wzdłuż brzegu rzeki Sumidy i wybrzeża zatoki Edo (dziś Tokijskiej). Potem przesunięta została dalej. Wraz z powiększaniem się miasta, przez niemal dwa i pół wieku, rosło również Shitamachi. Rekultywowano grunty, zasypywano zatokę, zdobywając nowe tereny. Dolne Miasto rozrastało się w dwóch kierunkach: na północ, wzdłuż biegu Sumidy, oraz na wschód, po drugiej stronie jej brzegów. Wzrost powierzchni nie nadążał jednak za powiększającą się liczbą ludności. Dolne Miasto przypominało ludzkie mrowisko.
Upadek rządów feudałów z szogunem na czele i przywrócenie realnej władzy cesarza i jego dworu w 1868 roku, zwane Restauracją Meiji spowodowały realne zmiany. Pierwszą z nich było przemianowanie Edo na Tokio. Wschodnią stolicę. Zniesiono podział na klasy społeczne obowiązujący wcześniej i determinujący charakter obu części miasta. Przeobrażeniu uległa też topografia. Część dawnych feudałów, zwolnionych z kosztownego obowiązku przebywania w stolicy, powróciła do swoich prowincjonalnych siedzib. Odzyskane miejsce w Yamanote szybko przejęli majętni mieszkańcy Dolnego Miasta, którzy z kupców, zajmujących niską pozycję w feudalnej hierarchii, stali się szanowanymi i brylującymi na salonach przemysłowcami i finansistami. Stłoczone, tradycjonalistyczne i nieco konserwatywne Shitamachi zaczęło powoli tracić swoją pozycję, przegrywając z coraz bardziej modnym, bogatym, postępowym, wpływowym i przestronnym Yamanote.
Na przełomie XIX i XX wieku miasto dalej się rozrastało, pochłaniając kolejne fragmenty równiny Kantō oraz wydzierając ląd zatoce. Uwolnieni z okowów feudalnych ograniczeń mieszkańcy, w poszukiwaniu pracy i nowego miejsca zamieszkania, przenosili się z miejsca na miejsce i choć adres do dziś jest ważnym wyznacznikiem statusu społecznego i materialnego, podział na Dolne Miasto i Miasto na Wzgórzach wydawał się rozmywać i tracić na ważności. Zacierały się również, dawniej bardzo widoczne, różnice w architekturze. Typowe dla Shitamachi domy szeregowe nagaya ze wspólną studnią i toaletą zastępowane były przez kamienice czynszowe, apartamentowce lub domy jednorodzinne, niekiedy mikroskopijnych rozmiarów. W Yamanote znikały za to rezydencje samurajów i możnowładców, a tych kilka, które przetrwały, przekształcono w parki i ogrody.
Proces ten przyśpieszyły wielkie trzęsienie ziemi i pożar z 1923 roku, podczas których Dolne Miasto zostało dosłownie zrównane z ziemią przez wstrząsy i pożary. Mówi się, że właśnie wtedy przestało istnieć jako wyodrębniona geograficznie część stolicy. Zmiany ostatecznie przypieczętowały naloty alianckich bombowców w latach 1944-45. I choć Tokio podniosło się z ogromnych zniszczeń, trudno było szukać materialnych śladów dawnego podziału. Co ciekawe, odbudowa po wojennym kataklizmie uwzględniła architektoniczny wymiar Dolnego Miasta, pozostawiając w Shitamachi dawny układ ulic rodem z Edo. Niektóre, szczególnie wąskie alejki między budynkami, zniknęły, wiele poszerzono i dziś wszystkie są wyasfaltowane, ale ich bieg jest zbliżony do tego sprzed trzystu lat.
Przyjmuje się, że gdyby nanieść obszar Shitamachi na obecną mapę stolicy, objęłaby ona okręgi specjalne Adachi, Arakawa, Chūō, Edogawa, Katsushika, Kōtō, Sumida, Taitō i wschodnią część okręgu Chiyoda. To tutaj wciąż z łatwością odnajdziemy labirynty wąskich uliczek, gęstej i niezbyt wysokiej zabudowy, kamienic, które proszą się o remont czy choćby odrobinę farby. Tutaj przed wejściem do domów i przybytków znajdziemy zieleń w doniczkach, usypane stożki soli oraz żywiołowe festiwale, które traktuje się jako atrybuty Shitamachi. A także rzeki, kanały i mosty, nawet jeśli już dziś niewidoczne, bo przykryte zabudową, schowane, zburzone lub zasypane, to wciąż istniejące w nazwach miejsc, w których zawarto słowa kawa (rzeka) lub hashi (most). W odróżnieniu od szerokich arterii, betonu, stali, szkła, osiedli willi i parków w Yamanote. To wszystko jednak kwestie umowne. Nie mają one charakteru administracyjnego. Na mapie nie znajdziemy ani Dolnego Miasta, ani też Miasta na Wzgórzach.
W gruncie rzeczy prawda jest taka, że granice między nimi nigdy (może z wyjątkiem pierwszych kilku dekad istnienia miasta) nie były aż tak ściśle określone. Mimo to tam, gdzie mieszkałem, w rozmowach często padał zwrot „Dolne Miasto” i podział wciąż żył w umysłach i słowach mieszkańców.
O to, gdzie te granice dziś przebiegają, zapytałem kiedyś pana Kagami, który był cieślą obsługującym lokalne tokijskie festiwale, potomkiem pierwszych strażaków hikeshi i, można by rzec, z tego względu bezpośrednim spadkobiercą tradycji Dolnego Miasta.
– To prawdziwe Dolne Miasto jest tutaj – odpowiedział bez wahania. – Kanda, Ochanomizu, Nihonbashi, Hatchōbori, Ginza, Ueno, Asakusa.
– A Shinjuku? – drążyłem temat.
– Shinjuku to inaka – odpowiedział bez wahania. – Prowincja. Wioska.
Innym razem temat ten pojawił się podczas rozmowy z sąsiadami i przerodził się w spór o to, gdzie kończyło się Dolne Miasto. Większość rozmówców stała na stanowisku, że Shitamachi rozciągało się też na obszar na lewym brzegu rzeki Sumidy, czyli Fukagawę. Przeciwnego zdania był ilustrator Yajima, który obstawał przy tym, że granica biegła wzdłuż brzegu Sumidy.
– Fukagawa to kawa no mukō, czyli „obszar po drugiej stronie rzeki” – twierdził – ani „dolne”, ani „górne” miasto.
Historycy zgodziliby się z nim tylko częściowo. Faktycznie, gdy powstawało Edo, dzisiejszy rejon specjalny Kōtō był dziką, niemalże niezamieszkaną równiną. Po wielkim pożarze Edo, w 1657 roku, stał się już częścią zaliczaną do Dolnego Miasta. Przynależność tę scementował wybudowany w 1660 roku most Ryōgoku, który spiął brzegi Sumidy.
Tym, co łączyło wszystkich moich rozmówców, było całkowite przekonanie, że Dolne Miasto jest realne i wszystko, co znajduje się poza nim, jest dla wielu z nich niemalże zagranicą.
Gdzie i jak więc odszukać Dolne Miasto? Przede wszystkim wśród ludzi. Gdy zapytamy tokijczyka, czym charakteryzują się mieszkańcy obu części miasta, często uzyskamy następującą odpowiedź: tokijczyk z Shitamachi jest bardziej konserwatywny, przywiązany do tradycji, bezpośredni i głośny, a ten z Yamanote – majętniejszy, bardziej światowy i zdystansowany. Pierwszy pracuje, żeby żyć, drugi żyje, by pracować.
Odmienność zdarza się wciąż jeszcze zaobserwować w języku.
Gdy nasz rozmówca nie rozróżnia fonemów „hi” i „szi”, gdy końcówki „ai” i „oi” wymawia jak przeciągłe „ee”, gdy połyka końcówki, mocno akcentuje niektóre sylaby, dodaje na końcu zdania partykułę dai (oczywiście wymawianą „dee”) i wreszcie gdy nie używa wyrafinowanych form grzecznościowych, z dużym prawdopodobieństwem mamy do czynienia z reprezentantem Shitamachi.
Jeśli mówi literackim japońskim, bez dialektu, połykania końcówek, stosując honoryfikatywność, częściej pochodzi z Yamanote.
W praktyce jednak zgadywanie przynależności do „dolnego” lub „górnego” miasta na podstawie tylko i wyłącznie mowy jest ryzykowne, bo używany na tokijskich ulicach język jest w gruncie rzeczy mieszanką obu dialektów, choć z przewagą tego przypisywanego niegdyś mieszkańcom „Miasta na Wzgórzach”. Tokijczyk z Yamanote, równie dobrze jak jego krajan z Shitamachi, może powiedzieć na przykład bukkorosu (brutalnie zabić), dodając do standardowej formy czasownika korosu przedrostek bu, który jest formą pochodzącą z Dolnego Miasta. Ten drugi zaś może posługiwać się standardową, poprawną gramatycznie i pozbawioną emfazy japońszczyzną, typową dawniej dla przedstawicieli wyższych warstw z Górnego Miasta.
Co ciekawe, u schyłku okresu Edo to dialekt z Shitamachi, zwany również dialektem z Edo, był używany jako standardowy. Zmiana nastąpiła wraz z nastaniem władzy cesarza Meiji, gdy forma z Yamanote zaczęła być uznawana za ogólnonarodową normę.
Prawda jest jednak taka, że i Shitamachi, i Yamanote pozostają w sferze pojęć abstrakcyjnych i metaforycznych. Kryją się za nimi nie fakty, lecz pewne obrazy i wyobrażenia. Shitamachi bywa też sloganem reklamowym, wytrychem do świata wspomnień i nostalgii, wykorzystywanym często do celów komercyjnych.
Podział na Dolne Miasto i Miasto na Wzgórzach bardziej niż na mapie przebiega obecnie w umysłach. Granice między nimi są płynne, niewidzialne i subiektywne. Wyrażają się w gestach, przyzwyczajeniach i języku, w bliskości, w umiłowaniu tradycji, potrzebie, by ją kontynuować i w duchu, bo gdy dziś mówimy o Dolnym Mieści, mówimy głównie o jego duchu.
W gruncie rzeczy Dolne Miasto dzisiaj to stan umysłu.
To prawda, lubiłem wschodnią część stolicy bardziej niż zachodnią. Lubiłem też słuchać opowieści o Shitamachi, czując, że gdybym znalazł się w japońskiej stolicy cztery wieki wcześniej, to ono byłoby mi bliższe. Mieszkałem niemal w jego dawnym sercu i to jego śladów poszukiwałem, a część z nich postanowiłem opisać.
Myślę sobie, choć to ryzykowne i niemożliwe do udowodnienia stwierdzenie, że gdyby nie było rzeki Sumidy, Tokio nie wyrosłoby tu, gdzie się znajduje, a nawet jeśli już by w tym miejscu powstało, wyglądałoby zupełnie inaczej. To rzeka wraz z zatoką nadała miastu kształt i charakter, ona sprawiła, że rosło, rozwijało się i przetrwało do dziś. Rzeką transportowano towary i ludzi, z niej czerpano wodę do gaszenia pożarów i warzenia sake, nad jej brzegami sadzono wiśnie, urządzano pikniki, latem podziwiano pokazy fajerwerków, a jesienią pełnię Księżyca. To ona jest cichą bohaterką japońskiej stolicy, świadkiem jej przemian, wzlotów i upadków, kręgosłupem, który utrzymywał we właściwej pozycji to pęczniejące miasto pożerające chciwie przestrzeń na równinie Kantō i zachłannie wdzierające się w głąb zatoki.
Wystarczy spojrzeć na dowolną mapę dawnego Edo, by bez cienia wątpliwości stwierdzić, że było to miasto na wodzie. Szczególnie odnosi się to do Dolnego Miasta, które niemalże dosłownie wyrosło na wodzie, bo na terenie zatoki. Rzeki i kanały tworzyły gęstą sieć. Stanowiły one główne szlaki transportowe w mieście i to nimi na łodziach dostarczano towary, które przypływały z całego archipelagu. Nimi również przemieszczali się ludzie. Nad brzegami rzek działały targi, dzielnice czerwonych latarni, teatry i restauracje. Tutaj kwitło życie towarzyskie, gospodarcze i kulturalne.
Rzeki, kanały i fosy otaczały zamek szoguna i posiadłości możnowładców, zapewniając im bezpieczeństwo, a także dostęp do wody (którą, co warto wspomnieć, transportowano niezwykle nowoczesnymi jak na owe czasy systemami akweduktów). Wyznaczały one granice między dzielnicami i kwartałami. Sama Sumida również długo była granicą. Zanim pojawiło się miasto Edo – między prowincjami Musashi na zachodzie i Shimōsa na wschodzie, a po jego powstaniu − między miastem a prowincją. Gdy w XVII wieku na zachodnim brzegu, na zasypywanych i meliorowanych mokradłach, pobliskich nizinach i okolicznych wzgórzach, rosła jedna z największych stolic ówczesnego świata, na wschód od rzeki rozciągała się prowincja: szuwary, łąki i rozrzucone tu i ówdzie wioski. Stamtąd, według ówczesnych przekonań, docierało do stolicy wszelkie zło. Zarówno w postaci ludzkich mętów, rzezimieszków i kanciarzy, zwykle bardzo skutecznie i brutalnie eliminowanych, jak i zabłąkanych dusz, upiorów i diabłów, które sprowadzały na miasto i jego mieszkańców nieszczęścia, a jako że były niewidzialne, trudno było sobie z nimi radzić. Przed tym pierwszym złem chronili miasto strażnicy, opłacani przez szoguna, możnowładców i bogatych kupców, a także surowe, bezwzględnie egzekwowane prawo, no i wreszcie zbiorowa odpowiedzialność, w myśl której mieszkańcy ponosili kary nie tylko za własne występki, ale również za wybryki swoich dzieci, krewnych, pracowników i sąsiadów. Przed tym drugim, niewidzialnym złem miasto miały chronić świątynie buddyjskie, które stawiano na jego obrzeżach. Oczekiwano, że ich bramy oraz mnisie modły i recytacje sutr zatrzymają nieczyste moce. Szoguni obdarowywali więc buddyjskich duchownych ziemią. Na wschodnim brzegu Sumidy byli to mnisi ezoterycznej szkoły Shingon z wielkiej świątyni w Naricie, założyciele świątyni Fukagawa Fudoson w Fukagawie. Na zachodnim – bonzowie należący do Szkoły Czystej Ziemi, którzy w Shibie prowadzili świątynię Zōjō-ji, oraz wyznawcy szkoły Tendai w świątyni Sensō-ji w Asakusie. Oddzielała je rzeka. Ona również stanowiła barierę dla pierwszego i drugiego zła.
W tamtym czasach Sumidę zwano Ōgawa – Wielka Rzeka. Dla mieszkańców Edo była rzeczywiście największą i główną, pierwszą i zarazem ostatnią. Wyprawa na jej drugi brzeg była często wyprawą w nieznane, do tajemniczej i niebezpiecznej krainy. I mimo że te czasy dawno już minęły, a dziś Sumida jest cienką linią na planie miasta, którą łatwo można przeoczyć, to w umysłach wielu tokijczyków wciąż jeszcze odgrywa ważną rolę.
Pewnego dnia znajomy ilustrator książek dla dzieci z Dolnego Miasta wygłosił krótki wykład na temat Sumidy. Na początek stwierdził, że środek Edo znajdował się w Ginzie. Była to centralnie położona dzielnica tuż przy murach zamku szoguna. Granica między miastem a ziemiami na wschodzie − wówczas wiejską prowincją − biegła wtedy właśnie wzdłuż rzeki. Na jej zachodnim brzegu kończyło się miasto, na wschodnim − zaczynał inny świat.
– Jeszcze gdy byłem dzieckiem, jakieś czterdzieści lat temu, rodzice zabraniali mi samotnie przechodzić na drugą stronę rzeki, bo w ich świadomości równało się to z opuszczeniem miasta – tłumaczył.
Choć nie sprecyzował, o jakich latach mówił, oszacowałem, że musiała to być szósta dekada XX wieku. Dzielnice na wschód od Sumidy stanowiły wtedy już pełnoprawne części miasta, niejako przedłużenie Shitamachi. Panował tam tłok i gwar. Obok domów wciąż stały fabryki, z kominów buchały kłęby dymu, a samotni mężczyźni, poszukujący przygód albo pocieszenia, bez trudu mogli znaleźć towarzystwo. Na pewno trudno nazwać to miejsce, z kilkoma wyjątkami, prestiżowym, ale nie było mowy o prowincji. A mimo to wciąż utrzymywało się przekonanie, że na drugim brzegu zaczyna się inny świat.
– Na mieszkających na wschodnim brzegu Sumidy mówiliśmy kawa no mukō no renchū, czyli „ci z drugiego brzegu” – wyjaśnił. – Chociaż czasy Edo dawno się skończyły, Tokio już dawno się rozrosło i połknęło rzekę i wiedzieliśmy, że to tacy sami ludzie, jak my, a jednak dla nas byli inni, jakby obcy. Stamtąd, a nie stąd.
Kilkaset lat przyzwyczajeń nie jest łatwo wyplenić. Dzisiaj niby nikt już się tym podziałem nie przejmuje, a mimo to w czasie rozmów komuś wymsknie się zwrot kawa no mukō, czyli „drugi brzeg rzeki”, i nie jest to bynajmniej komplement, bo zwrot ten słyszany po zachodniej stronie Sumidy używany jest jako synonim słowa prowincja.
Przedostanie się na drugi brzeg początkowo wymagało użycia łodzi. Pierwszy most spiął oba brzegi rzeki w 1660 roku. On również – podobnie jak Sumida, czyli Wielka Rzeka – na początku zwany był Ōhashi − Wielkim Mostem, by nieco później przybrać obecną nazwę Ryōgoku-bashi – Mostu Dwóch Prowincji. Miał drewnianą konstrukcję, liczył sto siedemdziesiąt pięć metrów długości i ponad siedem szerokości, i był widoczny z daleka. W tamtych czasach jego przypominająca łuk konstrukcja musiała sprawiać olbrzymie wrażenie. Niektórzy artyści przyrównywali jego sylwetkę do tęczy. Był największym mostem na całym archipelagu. Uwielbiali go mieszkańcy Edo, był dla nich źródłem dumy, poszerzał ich świat. Łączył marzenia z pragmatyzmem. Uwieczniali go wielcy mistrzowie drzeworytu. Najbardziej zapadła mi w pamięć praca Hokusaia Katsushiki pod tytułem: Zachód słońca nad mostem Ryōgoku oglądany z nabrzeża Onmaya (Onmayagashi yori Ryōgokubashi sekiyō o miru), na której z kołyszącej się na wodzie łodzi mężczyzni: kilku mnichów, kupców i łapacz ptaków z postawioną na sztorc długą tyczką podziwiają pusty most. Nad nim rozpościera się wyblakły błękit wieczornego nieba, a pod nim na wodzie unosi się kilkanaście innych łodzi. W oddali ciemnieje stożek wulkanu Fuji. Mężczyźni są zmęczeni, panuje senny nastrój. I choć to słynny wierzchołek jest głównym bohaterem drzeworytu, to most nadaje mu właściwą perspektywę.
Musiało minąć ponad trzydzieści lat, zanim w 1693 roku powstał następny most Shin Ōhashi (Nowy Wielki Most). Pięć lat później brzegi Sumidy połączył most Eitai (Most Wieczności), potem następne. Trzęsienia ziemi i pożary uszkadzały ich konstrukcje, które jednak szybko przywracano do właściwego kształtu. Odbitki z ich widokami krążyły po całym kraju i trafiały za granicę, przynosząc sławę konstruktorom i miastu.
Dziś brzegi Sumidy spina dwadzieścia sześć mostów. Drewno dawno zastąpiły stal i beton, ale każdy z nich zachował indywidualną sylwetkę i charakter. Każdy jest inny. Na przykład most Sakura ma kształt litery X i przeznaczony jest tylko dla pieszych i rowerzystów, a most Eitai, z metalowym przęsłem oświetlonym na niebiesko po zmroku, zalicza się do najbardziej romantycznych atrakcji stolicy. Most Kachidoki jest wśród nich jedynym zwodzonym, choć od pięciu dekad nie był już podnoszony ani opuszczany.
Wycieczka piesza przez wszystkie mosty zajmuje około sześciu godzin i jest wyprawą w przestrzeni i czasie. To również doskonała lekcja techniki.
Wróćmy jednak do rzeki. Sumida jest dziś uregulowana. Jej brzegi zalane są betonem, koryto ma szerokie i proste i tylko na północy więcej w nim zakrętów i meandrów. Smutny los, choć i tak znacznie lepszy niż ponad stu innych rzek i kanałów, które płyną dziś pod powierzchnią miasta, zasypane ziemią, przykryte kilometrami asfaltowych dróg i miejskiej autostrady.
Powoli i mozolnie Sumida toczy swe wody ku zatoce. Daleko jej do potęgi wielkich rzek syberyjskich, żywiołowości i siły rzek górskich, urody krętych rzek na europejskich nizinach. Pod względem rozmiarów to raczej niewielka rzeczka. Jej długość wynosi zaledwie dwadzieścia trzy i pół kilometra. Nie może mierzyć się z innymi tokijskimi rzekami: płynącymi na zachodzie Arakawą (sto siedemdziesiąt trzy kilometry) i Edogawą (pięćdziesiąt dziewięć i pół), czy też Tamą (sto trzydzieści osiem), która wpada do Zatoki Tokijskiej w południowej części miasta. A jednak przetrwała do dziś i nadal odgrywa ważną rolę. Wciąż też porusza wyobraźnię i stanowi powód do dumy mieszkańców.
W wyniku działań człowieka Sumida kilkakrotnie zmieniała swój bieg i dzisiaj nie jest już samodzielną rzeką, lecz zaledwie odnogą, która zaczyna się jako rozgałęzienie Arakawy. Nie jest też już groźna ani nieobliczalna, nikt się jej nie obawia. System śluz zapewnia bezpieczeństwo tym, którzy przy niej mieszkają.
Betonowe koryto i zwarta zabudowa wzdłuż brzegu zabierają rzece romantyczność. Wydaje się nudna, choć wciąż można w niej dostrzec pewne dostojeństwo i czar. I to zapewne sprawia, że spośród wszystkich czterech głównych rzek japońskiej stolicy to właśnie Sumidę darzę największą sympatią. Być może lubię ją również dlatego, że jest jednym z symboli Shitamachi. A pewnie również z tego powodu, że płynie tuż obok miejsca, w którym mieszkałem, była więc świadkiem moich tokijskich zmagań, towarzyszką i powierniczką chwil radości i smutku, wzlotów i upadków.
Dlatego też, gdy tylko pozwalały na to czas i pogoda, lubiłem przychodzić nad jej brzeg na wyspę Shinkawa. Kilka minut spaceru od domu i przed moimi oczami przelewała się dostojnie ciemna toń. Jej widok koił i uspokajał. Po chwili czułem, jak zmęczenie i stres ustępują spokojowi. Wiedziałem, że nieważne, o jakiej porze tam dotrę, zawsze będzie. Odwiedzałem ją w czasie przerwy na lunch, po pracy, w weekendy. Już z daleka rozpoznawałem jej charakterystyczny zapach – mieszankę woni mułu i morza. W miesiącach letnich był on tak intensywny, że na długo pozostawał w nozdrzach i w ustach. Zimą, w chłodnym powietrzu nie był tak dokuczliwy. Mieszkańcy Shinkawy mówili, że na wysokości wyspy słodka woda płynąca z północy miesza się ze słoną z Zatoki Tokijskiej. Miejscowi wędkarze wspominali, że łapią tutaj morskie okazy. Musiało być w ich słowach dużo racji. Dawniej, zanim w zatoce powstały sztuczne wyspy, to właśnie tutaj rzeka do niej wpadała. Dziś usypany ląd wydłużył bieg rzeki.
Niemal cały, liczący czterysta pięćdziesiąt metrów zachodni brzeg wyspy zajmował bulwar zwany Parkiem Shinkawa. Park miał też drugą nazwę: Taras Sumidagawa. Było tu dużo miejsca, by usiąść i przyglądać się rzece. Pod kwitnącymi wiśniami okoliczni mieszkańcy oraz pracownicy pobliskich biur urządzali pikniki. W dzień bawiły się tu przedszkolaki, w południe pracownice biur i taksówkarze jedli posiłki, wieczorem zaś na betonowych schodkach spotykały się pary zakochanych oraz koledzy z pracy z puszką piwa i zakąską. Po lewej ręce widać było stąd piękną sylwetkę mostu Eitai, po prawej zaś nowoczesny most Chūō Ōhashi. Na środku tego drugiego, na kamiennym cokole stała wykonana z brązu statua autorstwa Ossipa Zadkine’a. Tablica informowała, że jest to dar władz Paryża dla siostrzanego miasta Tokio, znak przyjaźni i łącznik między Sekwaną i Sumidą. Tytułowy Posłaniec (Le Messager) przedstawiał postać trzymającą w ramionach żaglowiec. Mogłem się w nią wpatrywać godzinami. Inspirowana kubizmem rzeźba tworzyła kontrast z monotonią nowoczesnej architektury wyrastających za jej plecami potężnych wież apartamentowców kwartału Tsukuda. Rzeką sunęły płaskie barki, zostawiając ciemne smugi dymu. Wycieczkowe statki yakatabune krążyły w górę i w dół, spod ich pokładów dobiegała wesoła muzyka i okrzyki rozbawionych pasażerów, których echo odbijało się od ścian biurowców. Wraz z zapadającym zmrokiem krajobraz się zmieniał. Zapalały się światła lamp w tysiącach okien okolicznych biur i mieszkań. Ich refleksy ślizgały się po gładkiej tafli. Do domów wracali uczniowie i ich rodzice. Potem milknął ruch uliczny i wtedy można było usłyszeć, jak płynie Sumida. Dostojnie, bez pośpiechu, z lekkim szelestem przypominającym dźwięk pełzającego węża.
Zamykałem wtedy oczy i powtarzałem w myślach wersy haiku mistrza Issy:
Nodokasa ya
nezumi no nameru
Sumida-gawa
Wiosenny spokój
mysz pije wodę
z rzeki Sumidy
Sabishisa ya
shio no hiru hi mo
Sumida-gawa
Nawet w dzień odpływu
czuję samotność
rzeka Sumida
Odkąd rzeka Sumida stała się częścią miasta, a nie tylko jego wschodnią granicą, mieszkańcy stolicy lubili spędzać letnie wieczory nad jej brzegami. W upalne dni ciągnęli tutaj w poszukiwaniu chłodu i rozrywek. Lato w Tokio to bowiem czas próby. Nadchodzi po wysysającej energię i siły porze deszczowej, ale nie przynosi wytchnienia. Skąpane w wilgoci, ciężkie, gorące powietrze jeszcze pogłębia zmęczenie, dlatego tokijczycy marzą o szybkim końcu lata i szukają sposobów, by sobie ułatwić jego przetrwanie. Jest to dla nich czas zaciskania zębów, strużek potu spływających po czole i plecach, wszechobecnej klimatyzacji buchającej lodowatym powietrzem i kataru. To wreszcie czas, gdy słońce nie cieszy, gdy cień nie daje chłodu, bo w wilgotnym powietrzu ciepło dociera także w te miejsca, gdzie promienie słoneczne nie mają dostępu, to czas, gdy wielu mieszkańców miasta chowa się w klimatyzowanych wnętrzach, wyczekuje zapadnięcia zmroku albo ucieka nad wodę, gdzie zawsze jest o kilka stopni chłodniej.
Lato w Tokio (i na całych wyspach) to również czas fajerwerków. Sezon pokazów zaczyna się w lipcu i sygnalizuje, że pora deszczowa dobiegła końca. W japońskiej stolicy świetliste pióropusze rozświetlają letnie niebo w wielu miejscach: nad rzeką Edo (Edogawa Hanabi Taikai), nad Zatoką Tokijską (Tokyo-wan Hanabi Taikai) oraz nad rzeką Arakawą (Adachi no Hanabi), ale dla większości tokijczyków najsłynniejsze pokazy odbywają się właśnie nad Sumidą. Dlatego gdy myślę o sztucznych ogniach w Tokio, to myślę o upale i Sumidzie. I chyba nie jestem w tym osamotniony. Każdego lata fajerwerki nad jej brzegiem ogląda na żywo prawie milion osób.
Pierwszy pokaz odbył się latem 1733 roku. Zorganizowano go na polecenie ósmego szoguna Yoshimunego Tokugawy, by uczcić ofiary wywołanego przez atak żarłocznej szarańczy wielkiego głodu ery Kyōhō, który doprowadził do śmierci wielu tysięcy osób, a także by podnieść na duchu tych, którzy przeżyli klęskę nieurodzaju. Pokaz miał również zapobiec eskalacji napięcia i poprawić złe nastroje, jakie wywoływały rosnące ceny ryżu. Inna wersja mówi, iż powody organizacji pierwszych pokazów były przede wszystkim merkantylne i porównać je możemy do dzisiejszej reklamy. Chodziło bowiem o uczczenie kawa-biraki, czyli dnia „otwarcia rzeki” , który rozpoczynał sezon wycieczek na łodziach. Restauratorzy mieli więc wynająć wytwórców fajerwerków, by przyciągnąć klientów do swoich przybytków. Wskazuje na to oryginalna nazwa pokazów: Ryōgoku no Kawabiraki. Tak naprawdę obie wersje się nie wykluczają. Niezależnie od powodu, pokazy odbywały się, dwudziestego ósmego dnia piątego miesiąca kalendarza księżycowego, w pobliżu zbudowanego w 1660 roku mostu Ryōgoku, najstarszej przeprawy w mieście.
Festiwal fajerwerków był okazją do rozrywki i towarzyskich spotkań. Tokijczycy przywdziewali eleganckie stroje i ruszali nad Sumidę. W gorące letnie dni, po zapadnięciu zmroku rzeka przynosiła chłód i wytchnienie. Ci, których było na to stać, oglądali świetliste pióropusze z pokładu łodzi, racząc się alkoholem i przekąskami. Inni zapełniali działające wzdłuż obu brzegów rzeki restauracje i herbaciarnie. Pozostali wdrapywali się na most lub podziwiali fajerwerki z nabrzeża.
Fajerwerki na rzece Sumida uważa się za najstarsze ogniste widowisko na świecie. Przez wiele lat było ono polem rywalizacji między dwoma słynnymi wytwórcami sztucznych ogni z Edo: wspomnianą firmą Kagiya, która powstała w 1659 roku i przez wiele lat cieszyła się fajerwerkowym monopolem, oraz firmą Tamaya, która wyodrębniła się z tej pierwszej i zaczęła działalność w 1808 roku. Podczas pokazów obaj producenci wystrzeliwali swoje fajerwerki z dwóch oddalonych od siebie miejsc, a widzowie wskazywali na zwycięzcę, wykrzykując jego nazwę. Długo przeważała Tamaya, aż do 1843 roku, kiedy jeden z jej fajerwerków wywołał pożar i firma została zamknięta. Zaraz po tym incydencie władze zakazały organizacji pokazów wszędzie poza rzeką Sumidą. Te wciąż organizowano i niezmiennie cieszyły się wielką popularnością. Tak dużą, że w 1897 roku pod ciężarem zgromadzonych widzów urwały się barierki na moście Ryōgoku i z życiem pożegnało się wiele osób. To wydarzenie miało się przyczynić zresztą do decyzji o zastąpieniu drewnianego mostu przeprawą o stalowej konstrukcji.
Na przełomie XIX i XX wieku pokazy wielokrotnie były odwoływane, czy to ze względu na działania wojenne, zanieczyszczenie Sumidy, czy też rosnącą liczbę wypadków drogowych. W latach 1961–1977 nie odbywały się w ogóle. Dopiero w roku 1978 zorganizowano je na nowo pod nazwą Sumidagawa Hanabi Taikai (Pokaz Fajerwerków nad rzeką Sumidą). Odtąd znów są stałym punktem w kalendarzu wydarzeń w stolicy. Zmieniło się wtedy też miejsce, z którego wystrzeliwano ognie – z okolic mostu Ryōgoku przesunięto je na północ.
Dziś fajerwerki wystrzeliwane są z pokładu dwóch barek zakotwiczonych na południe od mostu Sakura oraz na północ od mostu Umaya, na wysokości dzielnicy Asakusa (na wschodnim brzegu) i Mukōjima (na zachodnim). W dalszym ciągu nie jest to li tylko pokaz, lecz forma rywalizacji. Producenci sztucznych ogni konkurują ze sobą, prezentując każdego roku nowe pomysły i rozwiązania, i za każdym razem zaskakują kreatywnością. W lipcowy sobotni wieczór w ciągu półtorej godziny nad lustrem rzeki rozbłyska dwadzieścia tysięcy hanabi.
Choć dzisiejsze Tokio pod względem zabudowy nie przypomina już dawnego Edo, to w kwestii pokazów niewiele się zmieniło. Szczęśliwcy wciąż oglądają je z pokładów łodzi wycieczkowych albo z balkonów i dachów okolicznych wieżowców. Ci mogą podziwiać ich piękno od początku do końca, śledzić krótkie życie każdego fajerwerku od urodzin do śmierci i cieszyć się nimi po dwakroć: oglądając ich barwne pióropusze w powietrzu i ich odbicia w tafli rzeki, tak jak w XIX wieku podziwiał je i przedstawiał na swoich drzeworytach mistrz Hiroshige Andō, znany szerzej jako Hiroshige Utagawa (1797–1858). Pozostali, którzy z wielogodzinnym wyprzedzeniem nie zajmą sobie miejsca w pobliżu rzeki, muszą mozolnie unosić do góry wzrok, by ponad głowami innych i dachami okolicznych budynków podziwiać rozświetlające ciemne niebo geometryczne rozbłyski albo też sunąć w gęstym tłumie, ponaglani przez policjantów i służby porządkowe, by dotrzeć w pobliże miejsca, skąd wystrzeliwane są fajerwerki i choćby przez chwilę ujrzeć je w pełnej krasie. Most Ryōgoku w ten wieczór niezmiennie pęka w szwach.
Mimo to wszyscy wyglądają na szczęśliwych. Trwa karnawał. Klekoczą drewniane sandały geta, jaśnieją lekkie bawełniane kimona yukata. Z gardeł wydobywają się okrzyki zachwytu, dłonie same składają się do oklasków, a nozdrza wypełnia zapach prochu, jeśli wiatr wieje w stronę widzów.
Tradycję produkcji i wystrzeliwania fajerwerków poznać można w Muzeum Fajerwerków, które mieści się, jakże by inaczej, niedaleko stacji Ryōgoku. Zajmuje niewielkie pomieszczenie w przeszklonej werandzie doczepionej do biurowca niedaleko świątyni Ekō-in, buddyjskiej Szkoły Czystej Ziemi. W linii prostej od brzegu Sumidy dzieli je dwieście metrów. Zupełnie nie rzuca się w oczy, więc łatwo je przegapić.
Właściwie to nie muzeum, lecz izba pamięci, miejsce dla prawdziwych fanów, nieco staroświeckie, przepełnione zakurzonymi eksponatami i szczegółowymi informacjami, makietami kul z przekrojami ukazującymi ich wnętrze o nazwach zaczerpniętych od kwiatów – wierzba, chryzantema i piwonia, cylindrycznymi tubami, z których te kule są wystrzeliwane, odświętnymi strojami pirotechników, wycinkami z pożółkłych gazet i plakatami z dawnych pokazów.
Wpadałem tutaj, gdy sezon pokazów dobiegł końca, by przypomnieć sobie emocje i wzruszenia, jakie towarzyszyły mi w ten jeden lipcowy wieczór, gdy nad taflą, niczym korony, rozbłyskiwały światła, a Sumida znów stawała się królową tokijskich rzek.
Zwykle byłem jedynym gościem.
– Jest w fajerwerkach coś bardzo tokijskiego – tłumaczył mi kiedyś kustosz muzeum – intensywność i piękno, które ujawnia się przez ułamek sekundy, a potem bezpowrotnie znika, pozostawiając tylko ślad w pamięci, zresztą bardzo zawodnej. Przypominają kwiaty wiśni. Rozkwitają na krótko i zanim się spostrzeżesz, już ich nie ma. Wskazuje na to nawet samo słowo hanabi, które znaczy „ognisty kwiat”. Widzimy albo nieświadomie odczuwamy w nich metaforę życia w tym mieście. Może dlatego tak bardzo je tutaj lubimy.
Wtedy przypomniał mi się film tokijskiego reżysera Takeshiego Kitano, światowej sławy artysty, który mocno związany jest z Shitamachi, pod tytułem Hanabi. Jest to opowieść o policjancie i jego śmiertelnie chorej żonie. Funkcjonariusz wplątuje się we współpracę z yakuzą, a potem, by spłacić długi, napada na bank. Obydwoje wyruszają w długą podróż. Gonią ich policjanci i mafiosi. Mąż jednak stara się chronić żonę przed zmartwieniami i stresem. Przejeżdżają przez góry, wreszcie docierają nad morze. Stojąc na brzegu, obserwują jak dziecko bawi się latawcem, który nagle urywa się ze sznurka. Wtedy odnajduje ich policja. Gdy kamera kieruje się w stronę wysiadających z pojazdu policjantów, słychać dwa strzały. Możemy tylko zgadywać, co się stało. Piękne chwile podczas ostatniej podróży, tak jak całe życie, są jak rozbłyski hanabi.
Myślę, że tokijczycy nie tylko lubią pokazy fajerwerków, oni wręcz je kochają. Niestraszne im ani tłok, ani ścisk, ani huk, ani też myśl, że po zakończeniu nie wrócą szybko do domów. Nie martwią się, że zakleszczeni w tłumie przemokną do suchej nitki, bo zdarza się, że gdy wybrzmi ostatni wystrzał, na ich głowy spada ściana wody. Liczy się ulotne piękno, okazja do wzruszeń, która pozwala, choćby na chwilę, zapomnieć o codzienności, ciężkiej pracy i letnim upale. Tym, co może powstrzymać organizatorów, są tylko wybory, tajfuny, trzęsienia ziemi i epidemie.
W listopadowe wieczory w niektórych dzielnicach dawnego Dolnego Miasta słychać stukanie. Towarzyszą mu krótkie melorecytacyjne okrzyki niosące się donośnym echem po opustoszałych zwykle o tej porze uliczkach. To członkowie organizacji sąsiedzkich, którzy obchodzą swoje rewiry i stukając drewnianymi kołatkami, ostrzegają przed pożarem. Wykrzykują przy tym przeciągle Hi no yōjin! (Strzeż się ognia!).
Dla mieszkańców miasta okres od listopada do marca od dawna był czasem wzmożonej czujności. Tym bowiem, czego tokijczycy – lud dzielny, wielokrotnie doświadczany przez trzęsienia ziemi, tajfuny, zanieczyszczenie powietrza i ścisk – boją się najbardziej, są pożary. Suche powietrze, porywiste wiatry (zimą z północnego zachodu i północy, wiosną z południa), gęsta drewniana zabudowa, wreszcie ludzka niefrasobliwość albo celowe działanie sprawiały, że miasto od samego początku swego istnienia często doświadczało pożarów. Niektóre z nich pustoszyły je w ciągu kilkunastu lub kilkudziesięciu godzin. W trakcie trwającego ponad dwieście sześćdziesiąt lat okresu panowania szogunów z rodu Tokugawa miasto doświadczyło ponad tysiąca siedmiuset pożarów. Czterdzieści dziewięć spośród nich uznawano za wielkie. Wybuchały one średnio co sześć lat. Dziewięć na dziesięć miało miejsce między listopadem a marcem. Pierwszy pożar wybuchł już trzy dni po uroczystym przybyciu do miasta szoguna Ieyasu Tokugawy pierwszego sierpnia 1590 roku. Dekadę później duży pożar spustoszył znaczną część powstającego miasta.
To właśnie w tym okresie wśród mieszkańców zaczęło krążyć popularne do dziś powiedzenie: Kaji to kenka ha Edo no hana, czyli „Pożary i kłótnie to kwiaty Edo”. Jest w nim pewna doza ironii, która doskonale oddaje charakter mieszkańców stolicy. Przewrotność i odrobina sarkazmu pozwalały osłodzić trudy codziennej egzystencji i zapewniały choćby odrobinę humoru w obliczu niebezpieczeństw, nieszczęść i nieprzewidywalności losu. Kłótnia i pożar wybuchają niespodziewanie i trwają krótko, tak jak kwitnienie kwiatów. Iskry i płomienie, które podczas pożarów strzelały wysoko, rozświetlając niebo, przypominały też „ogniste kwiaty”, hanabi, czyli uwielbiane przez mieszkańców Edo, a dziś Tokio, fajerwerki. Niektórzy romantycy tamtych czasów przyrównywali pożary do liści japońskich klonów, przebarwiających się jesienią na czerwono, których korony – oglądane z odległości – sprawiały wrażenie, jakby miasto stało w płomieniach.
Między listopadem a kwietniem powietrze w stolicy pozbawione jest wilgoci. Za dnia niebo zwykle spowija błękit, na którym białe pierzaste chmurki wyglądają niewinnie i przynoszą radość. Często przez wiele tygodni nie spada kropla deszczu. Sezon tajfunów też zwykle ma się już ku końcowi, a pora deszczowa i parne obezwładniające lato są już tylko wspomnieniem, o którym nikt nie chce pamiętać. Dni stają się krótsze, ale ciemności nie zapadają tak szybko jak w Europie. Słońce często zachodzi purpurą. Wieczory w Tokio stają się chłodne. Mieszkańcy stolicy wkładają swetry z długimi rękawami, z szaf wyciągają cieplejsze kurtki, ze schowków − stoliki z grzałkami kotatsu i elektryczne koce, a klimatyzatory przestawiają na funkcję ogrzewania. W tokijskich mieszkaniach bez centralnego ogrzewania urządzenia jeszcze do niedawna pompujące zimne powietrze zaczynają wypuszczać ciepły powiew. Dawniej do ogrzewania domów wykorzystywano piecyki na rozżarzone węgle. Wystarczyła chwila nieuwagi i wybuchał pożar. Silne wiatry, wiejące o tej porze roku ze wzgórz w stronę zatoki, niczym miechy, wtłaczały powietrze, karmiąc płomienie i błyskawicznie roznosząc ogień na obszarze Dolnego Miasta.
Jedną z pierwszych wielkich katastrof był wielki pożar Meireki, nazwany tak od ery, podczas której się wydarzył. Ogień wybuchł o poranku drugiego marca 1657 roku w dzielnicy Hongō (na zachód od dzisiejszego parku Ueno) i przenoszony przez porywisty wiatr rozprzestrzeniał się, w zastraszającym tempie trawiąc kolejne kwartały i dzielnice. Na ulicach dzień i noc słychać było dzwonki, które wzywały do ewakuacji. Wybuchła panika. Mieszkańcy salwowali się ucieczką, próbując zabrać ze sobą co tylko się dało z ich zwykle skromnego majątku. Na wąskich uliczkach tworzyły się zatory. Tłum gęstniał. Ludzie tratowali się, walcząc o przeżycie, albo ginęli w płomieniach, które zdołały nawet przeskoczyć na drugi brzeg Sumidy, będącej wówczas wschodnią granicą miasta. Dopiero trzeciego dnia, po tym jak ustał wiatr, udało się opanować ogień. Obrócone w proch miasto przypominało przedsionek piekła.
Do dziś nie jest znana bezpośrednia przyczyna pożaru. W tamtym czasie w mieście lotem błyskawicy rozeszła się plotka, że wywołało go przechowywane w jednej ze świątyń kimono, które należało wcześniej do trzech zmarłych w niewyjaśnionych okolicznościach młodych kobiet. Po konsultacji z mnichem ubranie uznane zostało za przeklęte i postanowiono je spalić. Po podłożeniu ognia podmuch wiatru uniósł palący się strój, który przez moment przypominać miał kształtem człowieka, i zaniósł go dalej. Ogień rozprzestrzenił się na okoliczne budynki. Stąd też wzięła się popularna nazwa Furisode Kaji, czyli „Pożar kimona z długimi rękawami”.
Pożoga strawiła dwie trzecie Edo. Najbardziej ucierpiało Dolne Miasto, w tym, między innymi, Nihonbashi, Hatchōbori, Teppōzu i Tsukuda. Spłonęła także duża część wielkiego zamku Edo, w którym mieszkał i urzędował szogun, oraz wiele rezydencji możnowładców. Życie straciło ponad sto tysięcy osób, co siódmy mieszkaniec Edo.
Zwęglone ciała gromadzono przy wejściach do świątyń, a potem przewożono łodziami na lewy brzeg Sumidy, gdzie zostały pochowane w zbiorowej mogile, zwanej Bannin-zuka (Kopiec Wszystkich Dusz). Uroczystość poprowadził kapłan z potężnej świątyni Zōjō-ji na południu miasta. Czwarty szogun z dynastii Tokugawów, Ietsuna, nakazał wybudować tuż obok świątynię, w której czczony jest budda Amitabha, czyli po japońsku Amida. Nadano jej nazwę Muen-ji Ekō-in (Świątynia Bezimiennych Pawilon Modlitw za Dusze). Świątynia stała się jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymek w mieście, wokół zaś wyrosła dzielnica kramów i rozmaitych rozrywek.
Dziś nie ma już śladu po dzielnicy rozrywek. Świątynia Ekō-in przetrwała jednak i stoi w pobliżu mostu Ryōgoku i stacji o tej samej nazwie, w okręgu specjalnym Sumida. Wejście do niej wyznacza buddyjska brama stojąca między nowoczesnymi wieżowcami. Brama jest prosta i sprawia wrażenie lekkiej: to osiem smukłych i okrągłych filarów, na których spoczywa półokrągły wypukły dach przykryty blachą miedzianą z seledynową patyną. Po przejściu przez bramę porośnięty po obu stronach bambusami kamienny chodnik prowadzi do głównego pawilonu. To zwalista bryła oparta na betonie i szkle. Dla kontrastu, stojący pod kątem prostym budynek, w którym mieści się hol Amitabhy, ma na wskroś nowoczesną i lekką konstrukcję z fasadą ukrytą za szpalerem zieleni. Jej widok może nieść zawód miłośnikom tradycyjnej buddyjskiej zabudowy, ale z pewnością zachwyci wszystkich, którzy pasjonują się architekturą współczesną.
W miejscu, gdzie dawniej wznosił się Kopiec Wszystkich Dusz, stoi dziś nieduży posąg bodhisattwy Kannon. Nieco dalej pośród nagrobków dostrzec można niepozorną kamienną stupę upamiętniającą ofiary pożaru Meireki. Wybudowano ją w 1675 roku w odpowiedzi na petycję drugiego opata świątyni. Tuż obok zaś, w znacznie większej, sześciobocznej betonowej wieży z dachem w kształcie liścia i kwiatu lotosu, kryje się posąg bodhisattwy Awalokiteśwary o głowie konia. Upamiętnia on ulubionego konia szoguna Ietsuny, po którego śmierci w świątyni Ekō-in odprawiono ceremonię żałobną. Wokół zawsze kręci się wiele kotów, które dokarmia świątynny stróż. One też mają tutaj swój pomnik, a w świątyni odprawia się pogrzeby dla nich i innych zwierząt, zgodnie z amidystyczną doktryną, że wszystkie żywe istoty powinny być odpowiednio pożegnane po śmierci. W gorące letnie dni na świątynnym dziedzińcu jest nieco chłodniej niż na ulicach miasta. Wrażenie to wzmaga szelest bambusów, które tworzą zielone ogrodzenie wokół zabudowań. Zwykle panuje tu spokój. Tylko od czasu do czasu jakiś przechodzień złoży dłonie i wyszepcze słowa krótkiej modlitwy, przyzywając imię Amitabhy: Namu Amida-butsu. Namu Amida-butsu. Namu Amida-butsu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki