Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydanie nowe, poprawione i rozszerzone.
Nagroda Magellana 2014
9949 kilometrów po torach, 36 godzin na morzu
Piotr Milewski spełnia swoje marzenie z dzieciństwa i wyrusza w podróż koleją transsyberyjską. Zabiera czytelnika na wyprawę, która okazuje się także podróżą w czasie. Skomplikowana historia budowy łączy się tu z zaskakującym obrazem współczesnej Rosji – spadkobierczyni niegdyś potężnego imperium, tygla kulturowego. Podlane wódką i serdecznością rozmowy ze współpasażerami oraz prawdziwy kalejdoskop postaci: kombatanci na obchodach Dnia Zwycięstwa, dzikie dzieci nad Bajkałem, młoda Buriatka szamanka czy kontuzjowany maratończyk dorabiający jako striptizer w klubie nocnym. A przede wszystkim droga w rytmie wybijanym przez koła pociągu.
Dzięki Piotrowi Milewskiemu, przeżyłem wielką przygodę kolejową, o której marzyłem od lat. Podróżując jego Transsyberyjską, słyszałem stuk kół i bełkotliwe rozmowy przygodnych współpasażerów z przedziału, wyraźnie czułem zapach niedomytych ciał i mdławy smak taniego piwa, zwiedziłem kilka syberyjskich miast i ponownie ujrzałem Bajkał, a przy okazji poznałem historię budowy Transsibu... Słowem – przejechałem szmat świata, w którym odległości liczy się w godzinach i dniach, a upływ czasu w wiorstach, nie wyłażąc z domu. Jest to zarazem jedna z najbardziej r z e t e l n y c h polskich relacji o dzisiejszej Rosji, jakie czytałem. Bez okrasy, ale i bez dąsów.
Mariusz Wilk
Do tej pory tak przystępnie i lekko a zarazem poważnie i dogłębnie potrafili pisać tylko angielscy historycy z reporterskim zacięciem. Ta książka w idealnym rytmie, kołysząc jak pociąg, opowiada dzieje kolei Transsyberyjskiej i pokazuje zarazem współczesną Rosję. Przypomina jak żelazne drogi zmieniały świat, pośród protestów równie silnych jakie wywołuje dziś Internet. Opisuje XIX wieczne zmagania z nowoczesnością (oraz ekonomią i geografią), a zarazem pokazuje jak bardzo Imperium Carskie wciąż wpływa na ludzi od Warszawy po Władywostok.
Max Cegielski
Piotr Milewski - urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2015), Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat (2018) oraz Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji (2020). Współautor książek Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów (2006), Azja. Opowieści podróżne (2018) oraz Wyspa. Opowieści podróżne (2019). Trzykrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Nominowany do nagrody magazynu „National Geographic Traveler”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.
piotrmilewski.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Wydawca Magdalena Hildebrand
Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska
Opieka redakcyjna Julita Cisowska Bogna Rosińska
Korekta Ewa Grabowska
Copyright © by Piotr Milewski, 2020 Copyright © for this edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2020
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Warszawa 2020
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie Plus 2 Witold Kuśmierczyk
Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32www.dressler.com.pl
ISBN 978-83-813-9764-3
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Harukiemu
Stukotem kół mierzony czas Niczym tykanie zegara Lecz nie w godzinach, porach dnia Biegnący w kilometrach A gdzie kukułka Kukułki brak Syreny ryk i gwizdka gwizd
Wybaczcie, pocztowozy i dyliżanse! Stalowe szyny wkrótce połączą Paryż z Wersalem, Wiedeń z Triestem, Berlin z Poczdamem. Z Petersburga do Carskiego Sioła parowóz popędzi w pół godziny.
Pociągniemy kolej żelazną od Newy do Moskwy, Niżnego, Warszawy, Taganrogu. Połączymy Bałtyk z Morzem Kaspijskim. Śmiejmy się z żartownisiów, którzy nie wierzą, że dwie równoległe szyny mogą przekształcić równiny, doliny i góry…
Pokryjemy wszystkie kraje żelaznymi torami. Ural, Wołgę i Wisłę powiążemy z obiema stolicami.
Z Sankt Petersburga magiczną siłą pary dotrzecie w trzy dni do Paryża. Szyny przetną pustynne piaski Azji i Afryki. Niezwyciężone lokomotywy przebędą prerie i sawanny obu Ameryk. Pokonamy czas i przestrzeń.
Franz Anton Ritter von Gerstner
(…) W któryś piątkowy ranek przyszła więc kolej na mnie
Było to w grudniu
I wyruszyłem asystując wojażerowi od biżuterii który jechał do Charbinu
Mieliśmy dwa przedziały w ekspresie i 34 skrzynki świecidełek
…
I wieczny ruch pociągu
Co rano nastawiają zegary
Pociąg przyśpiesza i słońce się opóźnia
…
Pociąg dudni na zwrotnicach
Na moich wspomnieniach
Pociąg się toczy (…)
Blaise Cendrars (tłum. Adam Ważyk)
Nie da się lepiej zrozumieć Rosji, niż jadąc z Moskwy do Władywostoku.
Artur Czylingarow polarnik, wiceprezes Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego
1
– Pościel! – z zamyślenia wyrwała mnie ubrana w mundur prowodnica, kierowniczka wagonu. Rzuciła na łóżko pakunek w przezroczystej folii: prześcieradło i ręcznik, i poczłapała dalej.
Pociąg wytoczył się z podziemi i głośno dudniąc, przejechał nad podeszczową Wisłą. Nie zdążyliśmy się jeszcze rozpędzić. Czas, zamiast przyśpieszyć, zwolnił.
Byłem w przedziale sam. Może to poranna szarość, a może przeskok z otwartej przestrzeni w zamknięty kosmos wąskich korytarzy spowodowały, że poczułem się nieswojo. Samotny, zagubiony, mały. Czy taka będzie ta podróż?
Za oknem wyłaniały się miasteczka i nim zdążyłem się im przyjrzeć, rozpływały się w gęstej, mlecznobiałej mgle.
Mińsk Mazowiecki, Mrozy, Siedlce.
Łuków, Międzyrzec Podlaski, Biała Podlaska.
Terespol.
Białoruski pogranicznik wziął ode mnie paszport i kazał spojrzeć sobie w oczy. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, marszcząc brwi, i porównywał mnie żywego z fotografią. W końcu podziękował i wyszedł z wagonu. Po kilku minutach wrócił i bez słowa oddał dokument. Zdawało mi się, że nawet się uśmiechnął.
Pociąg ruszył i wjechaliśmy do Białorusi. Niewielkie grupki ludzi maszerowały wzdłuż torów. Mężczyźni w średnim wieku chowali dłonie w kieszeniach dżinsowych kurtek. Szli powoli, tak jakby spacerowali dla zabicia czasu, nie patrząc w naszą stronę. A my, nie mieszając się w tutejsze sprawy, nie pozostawialiśmy po sobie śladu.
Na przygranicznych terenach świat kończy się dla jednych, a dla innych dopiero zaczyna. To ziemia niczyja, w czasach pokoju pozostawiona sobie samej, zaniedbana i zapomniana. Ożywa tylko w czasie wyborów, rocznic i wojen. A jednak jest ważna dla obu stron. Dlaczego? Bo na niej zaczyna się inny świat. Świat wspomnień przodków. Niby znany, a jednak obcy.
Brześć.
Brama między Wschodem a Zachodem. Budynek dworca zdobiły plansze zapowiadające wzrost dobrobytu i szczęścia obywateli. Zdziwiłem się, że na peronach nikogo nie ma, jakbyśmy stanęli tu przez pomyłkę lub z powodu awarii. Nagle do wagonu wpadła tęga kobieta.
– Kureczka, piwko, piwko, kureczka – wykrzykiwała gardłowym głosem, zaglądając do każdego przedziału.
Ktoś zażyczył sobie piwa.
– Dziesięć rubli – zasyczała.
– Drogo – wyszeptał klient.
– Jakie tam drogo. W sklepie jest po sześć, więc powinnam brać dwanaście, a i tak liczę taniej. Bierz pan resztę, inni czekają – fuknęła i potruchtała dalej.
Dopiero gdy wysiadła, pojawili się kolejni sprzedawcy. Nie wpuszczono ich jednak do środka. Biegali wzdłuż wagonów, stukając w szyby i unosząc do okien torebki z warzywami, owocami i drożdżówkami. Czasem ktoś coś kupił, ale chętnych nie było wielu.
Nagle pociąg zaskrzypiał i potoczył się kilkaset metrów do tyłu na boczny tor. Odczepiono elektrowóz. Metalowe ramiona unosiły wagony. Wytaczano podwozia. Brygadzista o oszpeconej ospą twarzy sterował dźwigiem i pokrzykiwał na załogę. Dwóch mechaników ustawiało nowe koła. Trzech pozostałych przyglądało się skomplikowanej operacji, klnąc na pogodę i plując na ziemię. Wyglądało na to, że robota jeszcze trochę potrwa, ale kwadrans później wjechaliśmy znowu na peron. Po chwili przyłączono dodatkowe wagony.
Na wschód ruszyliśmy w nowym takcie, zmieniła się partytura, stężało dwumiarowe metrum, ucichły skoczne ćwierćnuty, jechaliśmy w rytmie półnut.
*
Późnym popołudniem szary pejzaż rozświetlały żółte nitki piaszczystych dróg. Wiły się przez łąki, na których pasły się stada krów, owiec i kóz. Spinały pofałdowaną krainę niczym pajęcza sieć, po czym znikały w sosnowo-brzozowych borach. Przecinaliśmy białoruskie równiny w pełnym pędzie. Słupki wskazujące odległość do stolicy kraju rozmazywały się biało-czerwoną łuną. Wytężałem wzrok i mrużyłem oczy, by odczytać z nich liczby. Na próżno. Czarne znaki rozpływały się w podskakujące chochliki. Był początek maja. Na polach ledwie co zazieleniła się ozimina, a wokół sterczały wciąż bezlistne drzewa. Mijaliśmy wioski z domami o spadzistych dachach krytych eternitem lub blachą. Zatrzymywaliśmy się w miasteczkach zbudowanych wzdłuż ulic o pobielonych krawężnikach. Gromadki dzieci opatulonych w ciepłe płaszcze pozdrawiały nas, machając rękami.
Było w tym białoruskim krajobrazie coś niezwykłego: spokój i bezruch. Nadstawiałem ucha, by wśród stukotu kół wyłowić jakiekolwiek dźwięki. Bezskutecznie. Na zewnątrz panowała cisza. Jakby zatrzymało się tu życie. Zdawało mi się, że sunę wzdłuż dekoracji filmowych, wśród których gdzieniegdzie kręcą się jeszcze statyści.
Do snu usypiał mnie turkot kół pociągu, który cichł i gasł niczym muzyczne diminuendo.
2
Pierwsza noc minęła spokojnie. Nikt nie pukał do drzwi, nie zakłócał spokoju. Za oknem powoli się rozjaśniało. Znak przy torach wskazywał dwudziesty ósmy kilometr do Petersburga. W smolistoczarnych ścieżkach wydeptanych wzdłuż torów połyskiwały kałuże. Stosy śmieci kłębiły się na stłamszonej zimą i padającą mżawką trawie. Budynki kolejowe i hale fabryczne straszyły brzydotą i bałaganem. Podwórza przed domami były zagracone, tak jakby ich właściciele gromadzili wszystko na czarną godzinę, a potem o tym zapominali. Spośród wraków pralek, dziurawych miednic, misek i garnków wyrastały chwasty. Na kopcu przed osiedlem rdzewiały dwa działa przeciwlotnicze o lufach skierowanych na zachód. Jak wszystko, co najpierw budzi ciekawość i zachwyt, a potem się nudzi, opatrzyły się już miejscowym, którzy mijali je obojętnie. Nawet umorusane błotem dzieciaki nie zwracały na nie uwagi i bawiły się u stóp pagórka. Na peronie stacji Dietskoje Sieło dwaj rośli młodzieńcy w marynarskich mundurach cierpliwie czekali na osobowy do dawnej stolicy.
Prowodnica cicho zapukała do przedziału.
– Zbliżamy się do Pitera – wyszeptała tak delikatnie, że aż obejrzałem się, czy to wciąż ta sama osoba, po czym zwróciła mi bilet i zabrała pościel. Cieszyła się, że zbliża się do końca podróży i wróci do domu.
Jeszcze przez jakiś czas jechaliśmy wzdłuż ciągnących się kilometrami monochromatycznych osiedli na przedmieściach. Na zewnątrz było mokro i szaro, w przedziale ciepło i bezpiecznie.
1
Już jako mały chłopiec kochałem podróże koleją. Coroczne eskapady nocnymi pociągami sprawiły, że w wieku siedmiu lat zaliczałem się do grona doświadczonych pasażerów. W wagonie sypialnym rozciągałem się w sztywnej pościeli pachnącej osiedlowym maglem i miło drapiącej skórę. Rozlegał się gwizd, pociąg ruszał. W chwili gdy wokół słychać było już tylko regularne oddechy śpiących, czułem, że jestem bezpieczny i niewidzialny. Nos przystawiałem do zimnej szyby, a tory przed oczyma rozmazywały się i niknęły w ciemnościach, by powrócić na krótko na kolejnych przystankach. Lokomotywy sunące w przeciwnym kierunku mijały nas niczym zjawy. W oddali, jak ślepia potworów, czerwieniły się światła semaforów. Na postojach z megafonów rozbrzmiewały obco brzmiące nazwy, a echo niosło je w nieznane. W świetle dworcowych latarni podróżni przypominali przybyszy z obcych planet. Zdawało mi się, że odbywam podróż w kosmos. Pociąg trząsł się, podskakiwał, a turkot działał lepiej niż kołysanki. Próbowałem powstrzymywać zamykające się powieki, lecz zwykle wkrótce zasypiałem. Gdy budziłem się o świcie, krajobraz za oknem tracił tajemniczość i odzyskiwał realność, a mnie rozpierała radość, że jestem już blisko celu.
Sama kolej wtedy mnie nie interesowała. Była po prostu środkiem transportu. Jednym z wielu. W świat dróg żelaznych wprowadził mnie kolega dopiero kilka lat później. Miał na imię Grzegorz i był największym pasjonatem kolei, jakiego spotkałem. W głowie miał całą siatkę połączeń, wszystkie linie, ślepe odnogi i bocznice, które wraz z kolejnymi wycieczkami zakreślał w myślach jako zaliczone. Na mapie własnych przejazdów brakowało mu kilkunastu odcinków i wciąż powtarzał, że musi się śpieszyć, bo nieuczęszczane linie likwidowane są jedna po drugiej. Rozkład jazdy znał na pamięć. Jak modlitwę recytował godziny odjazdów i przyjazdów pociągów, miejsca przesiadek, symbole lokomotyw i numery składów. Prawie nigdy się nie mylił. Był jak czarnoksiężnik recytujący zadrukowaną drobnym maczkiem tajemną księgę. Po cichu podziwiałem go, choć był ode mnie młodszy.
To właśnie w domu Grześka wypatrzyłem album o drogach żelaznych. Było to kolorowe wydawnictwo w twardych, laminowanych okładkach. Pociągi na fotografiach sunęły wśród stepów, górskich wąwozów, po mostach nad przepaściami. Z kominów parowozów buchały białe obłoki, spalinowozy puszczały ciemne smugi dymu. Duże zdjęcie w jednym z rozdziałów przedstawiało ciemnozieloną lokomotywę jadącą nasypem. U podnóża ścieliła się trawiasta równina, w tle zachodziło słońce. Pociąg rzucał długi cień. Tory nie miały końca, po prostu rozmazywały się na horyzoncie, zupełnie jakby maszyna miała unieść się tam w powietrze i polecieć do nieba. Tytuł rozdziału brzmiał: Kolej transsyberyjska. Tak po raz pierwszy się z nią zetknąłem. Rosja, Syberia, Władywostok. Słowa te brzmiały wówczas niczym zaklęcia.
Odtąd rosyjskie drogi żelazne nie pozwalały mi o sobie zapomnieć. Co rusz przypominały się na lekcjach historii i literatury. Dostojewski rozpoczynał Idiotę opisem wjazdu pociągu do Petersburga. W Doktorze Żywago Pasternaka syn i ojciec jechali pociągiem po magistrali transsyberyjskiej. Kapuściński poświęcił Transsibowi rozdział w Imperium, a Cendrars jeden ze swoich najpiękniejszych poematów.
Pewnego dnia natrafiłem na niecodzienny tekst w czasopiśmie o intrygującej nazwie „Żurnał Obszczepoleznych Swiedienij” (Gazeta Wieści Pożytecznych). Pochodził z kwietnia 1835 roku[1] i nosił zabawny tytuł: Myśli ruskiego chłopa-woźnicy o żeliwnych drogach i poruszanych parą pojazdach między Sankt Petersburgiem a Moskwą. Jego treść okazała się równie ciekawa jak tytuł. Ruski chłop-woźnica pisał:
Doszły nas słuchy, że niektórzy nasi bogaci panowie, znęceni zamorskimi pomysłami, chcą położyć żeliwne szyny między Petersburgiem, Moskwą i Niżnym, po których będą chodziły pojazdy, poruszane niewidzialną siłą, za pomocą pary. Choćżem człek ciemny, niewykształcony, ale żyję już pół wieku i Bóg dał mi przemierzyć rodzoną krainę, być nieraz w cudzoziemskiej dzielnicy, na jarmarku w Lipowcu i do woli naoglądać się obcego i nasłuchać zagranicznych plotek. Serce ściska, że wszczyna się na Rusi niesłychaną sprawę: chcę przemówić na chłopski rozum, może inteligentni ludzie posłuchają mojego chłopskiego gadania!
(…)
W samej Anglii, jak niosą słuchy, nie wszystkie pomysły są zgodne z wolą ludu. Mówi się, że odkąd zalęgło się tam w fabrykach zbyt wiele maszyn, robotnicy stracili środki na codzienne utrzymanie i tak rozrosła się bieda, że parafie są zmuszone zbierać pieniądze, by nakarmić biednych. Nie daj Bóg nam tego dożyć! Dopóki Pan nas strzeże, a car miłuje, i mamy ręce i konie, nie pójdziemy nucić żałobnych pieśni pod oknami.
Ale rosyjskie zamieci nie oszczędzą cudzoziemskich pomysłów, zasypią kolej śniegiem, a dla żartu, zapewne, zamrożą i parę. No i skąd wziąć taką ilość opału, by nigdy nie zgasł ogień pod „turkotającymi samowarami”.
Aliści wydawać jeszcze pieniądze na zakup węgla za granicą po to, żeby zabrać powszedni chleb prawosławnym? Wstyd i grzech![2]
Zafrapowały mnie lamenty elokwentnego chłopa, jego proroctwa pełne pesymizmu i buty, powstałe zanim w wyobraźni decydentów zaświtał pomysł połączenia drogą żelazną Rosji europejskiej z Pacyfikiem. Wiedziałem, że jego apel okazał się nieskuteczny, jednak to dzięki niemu zdałem sobie sprawę, jak długa i kręta prowadziła droga, zanim z Petersburga wyruszyły pierwsze pociągi ku dalekiej Azji, i jak wiele musiało się wydarzyć, nim diabelski wynalazek – maszyny buchające parą, gwiżdżące i ryczące niczym Jeźdźcy Apokalipsy – utorował sobie drogę na rosyjskie równiny.
Anonimowy myśliciel, za którym krył się zapewne przedstawiciel interesu zagrożonego wprowadzeniem kolei, miast zniechęcić mnie do podróży, jeszcze bardziej zaostrzył mój apetyt. Tego dnia zdecydowałem, że muszę odwiedzić miejsca, o których wspominał chłop-woźnica, i naocznie przekonać się, jak potoczyły się dalsze losy dróg żelaznych.
*
…i teraz dojeżdżałem do Piotrowego grodu. W końcu tam wszystko miało swój początek.
Tak zaczęła się ta podróż. Podróż w przestrzeni i w czasie.
2
Pociąg wtoczył się w długą paszczę dworca i powoli zatrzymał na peronie. Pokonując trzy metalowe schodki, z wąskiego przedziału przeskoczyłem do przestronnej hali o wysokim suficie i szerokich schodach. Przez olbrzymie okna wpadało blade światło. Jego smugi odbijały się od białych posadzek i ścian. Lampy zwisające pod sufitem dodatkowo ocieplały przestrzeń.
Dworzec Witebski, zwany niegdyś Carskosielskim, był pierwszą stacją kolejową wybudowaną w całym Imperium. Stąd wyruszał pociąg najstarszej rosyjskiej linii ze stolicy do rezydencji władców w Carskim Siole. Spacerując wewnątrz odrestaurowanego gmachu, z trudem mogłem sobie wyobrazić, że pierwotny budynek sklecony został latem 1837 roku z drewna, a mimo to szybko stał się symbolem technicznego postępu i jedną z głównych atrakcji miasta. Wielokrotnie przebudowywany stał się wizytówką miasta, a jego wnętrza w stylu art noveau zachwycają przyjezdnych do dziś.
Wczesnym przedpołudniem dworzec był prawie pusty. Parę osób, które wysiadły wraz ze mną, przemknęło przez halę i zniknęło w strugach deszczu. Minęli mnie senny bagażowy, zgarbiony zawiadowca i podśpiewująca kierowniczka wagonu. Poszedłem w końcu i ja, bo choć wewnątrz gmachu było przytulniej niż na ulicy, musiałem znaleźć miejsce na nocleg.
Na zewnątrz pachniało spalinami. Przejeżdżające samochody rozbryzgiwały kałuże, oblewając przechodniów deszczówką. Od murowanych elewacji kamienic bił chłód. Zatrzymałem się przy jednej z nich. Kamienne schodki pod szyldem z napisem „Kantor” prowadziły do niewielkiego pomieszczenia w suterenie. Stawiając ostatni krok, poślizgnąłem się na mokrym linoleum przed rzędem czterech kas schowanych za okratowanymi oknami. Jedynie dzięki rozpaczliwym wymachiwaniom rąk udało mi się zachować równowagę. Stojący w rozkroku strażnik błyskawicznie skierował karabin w moją stronę. Zza zasłaniającej twarz kominiarki wpatrywała się we mnie para błękitnych oczu. Zamarłem ze strachu.
– Jaka waluta?
– Euro.
– Numer trzy. – Upewniwszy się, że nie zamierzam napaść na kasę, miękkim ruchem dłoni wskazał właściwe okienko.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Wszystkie daty w książce podano według starego porządku (kalendarza juliańskiego). Rosja wprowadziła datowanie zgodnie z nowym porządkiem (kalendarzem gregoriańskim) 14 lutego 1918 roku. Od 1800 roku do 28 lutego 1900 kalendarz gregoriański wyprzedza juliański o dwanaście dni, a od 1 marca 1900 roku o trzynaście dni.
2 Wykaz źródeł wszystkich cytatów znajduje się w bibliografii na końcu książki.