Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tak pisze człowiek zakochany. Marcina Sawickiego fascynuje w Gruzji wszystko: zabytki, przyroda, ludzie. A będąc człowiekiem młodym, nie miał okazji poznać tego kraju przed turystycznym boomem, gdy z jednej strony panowała wszechobecna korupcja i plenił się bandytyzm, ale z drugiej – niemal każdy zapraszał przybysza na wino i szaszłyk, co dziś jest po prostu niemożliwe. Cały czas jednak czujemy się tam jak w domu, czego ta książka przekonująco dowodzi.
Wojciech Górecki
Marcin Sawicki, historyk z wykształcenia, nauczyciel z zawodu, włóczęga z zamiłowania, autor kilku reporterskich i podróżniczych książek (m.in. wydanego w wydawnictwie Paśny Buriat w 2019 roku Ludzkiego klepiska. Historii z Pogranicza: Białorusi, Litwy i Polski) zabiera nas tym razem do Gruzji. A że usiedzieć na tyłku nie potrafi, to ciąga nas po tej Gruzji w górę i w dół, w prawo i w lewo mapy, głównie marszrutkami, bo innych środków transportu nie uznaje…
Pełna jest ta jego opowieść kurzu z bocznych dróg, smaku czerwonego wina i lepkich soczystych brzoskwiń, ale także – a może nawet przede wszystkim – zwykłych ludzkich historii. Sawicki lubi i umie słuchać i chętnie opowiada o tym, jak żyje się gdzie indziej… Bo przecież po to się rusza w drogę, by dowiedzieć się czegoś o Innych, by przejrzeć się w Innych jak w lustrze i dowiedzieć się czegoś o sobie samym… Jedźmy więc już, jedźmy!
Gruzja. Opowieści z drogi to lektura przede wszystkim dla tych, którzy swoją przygodę z magicznym Kaukazem zaczynają i wolą barwną i pełną odniesień do bogatej gruzińskiej historii i kultury opowieść włóczęgi zamiast suchej listy miejsc do zaliczenia, jaką znaleźć mogą w pierwszym lepszym przewodniku…
Znakomitym dopełnieniem tych „opowieści z drogi” są przepiękne, kolorowe fotografie autorstwa podróżnika i fotografa, Piotra Malczewskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 121
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„M. Kwliwidze
Spulchnię ziemię na zboczu i pestkę winogron w niej złożę, a gdy winnym owocem gronowa obrodzi mi wić, zwołam wiernych przyjaciół i serce przed nimi otworzę… Bo doprawdy – czyż warto inaczej na ziemi tej żyć? Cóż, czym chata bogata! Darujcie, że progi za niskie, mówcie wprost, czy się godzi siąść przy mnie, ucztować i pić. Pan Bóg grzechy wybaczy i winy odpuści mi wszystkie… Bo doprawdy – czyż warto inaczej na ziemi tej żyć? W czerni swej i czerwieni zaśpiewa mi znów moja Dali, runę w czerni i bieli do stóp jej, niech przędzie swą nić! I o wszystkim zapomnę, i umrę z miłości i żalu… Bo doprawdy – czyż warto inaczej na ziemi tej żyć? A gdy zmierzch się zakłębi i cienie po kątach się splotą, niech się cisną do oczu, niech wiecznie pozwolą mi śnić płowy bawół i orzeł srebrzysty, i pstrąg szczerozłoty… Bo doprawdy – czyż warto inaczej na ziemi tej żyć?”
Bułat Okudżawa, Pieśń gruzińska (tłum. Andrzej Mandalian)
MIASTO POGRANICZA
„Zachód utracił czas teraźniejszy. Wszystko, co zdarzyło się minutę temu, jest już przeszłością, starocią, a to, co wydarzy się za minutę, należy do przyszłości, pracowicie zagospodarowanej w terminarzach i agendach. Na Wschodzie całe życie to rozciągnięta teraźniejszość.”
Wojciech Górecki, Toast za przodków
Pierwszy kontakt z Kaukazem Południowym to dla znakomitej większości obcokrajowców lotniska. W Tbilisi, w Erywaniu, w Baku. Ale kiedyś pływało się statkiem. Ludzi łączyła woda w czasach, w których przestrzeń powietrzna zarezerwowana była niepodzielnie dla zawistnych o swą potęgę antycznych bogów. Drogą morską Jazon i Argonauci, napędzani marzeniami o złotym runie, dotarli do ujścia rzeki Fasis (Czoroch). Na południe od Batys, czyli dzisiejszego Batumi, oczom herosów ukazał się stały ląd. Mityczni bohaterowie przetarli drogę przedsiębiorczym kupcom z Miletu. Ich szybkie statki o ostro zakończonych dziobach wypełnione były cennym ładunkiem w postaci waz, ceramiki i biżuterii. Helleńscy handlarze wymieniali je na targach Dioskurias – dzisiejszego Suchumi – na kolchidzkie płótno, konopie, wosk i żywicę. Doliną Kury, znad Morza Kaspijskiego, przemieszczały się ciężkie wozy kupieckie załadowane po brzegi chińskimi jedwabiami i indyjskimi korzeniami. Ładowano je na okręty zakotwiczone u ujścia rzeki Rioni, aby zaspokoić nieposkromione apetyty rzymskich patrycjuszy schyłku republiki i początków cesarstwa.
Później, kiedy majestat olimpijskich bogów dawno już przygasł, nastała epoka promu. Zaczytani w uczonym dziele Podróże po Kaukazie i Gruzji Juliusa von Klaprotha (w tłumaczeniu na angielski albo francuski) podróżnicy zmierzali ku skalistym wybrzeżom Batumi lub Baku. Ale jeśli port w Batumi zablokowała Turcja bądź Moskwa, wtedy zostawała tylko uciążliwa droga przez stepy południowej Rosji, dostępna tylko dla najwytrwalszych lub najbardziej zdeterminowanych, aby ją pokonać. Zazwyczaj usadowionych w rozklekotanej czterokołowej teledze ciągnionej przez trójkę koni. Poprzez drogi zryte koleinami latem bądź zmieniające się w błotniste grzęzawiska na wiosnę. I tak aż do Mozdoku nad Terekiem. Albo do Władykaukazu. Następnie strudzonego wędrowca czekała mozolna przeprawa przez budzące grozę góry, które rozpalona wyobraźnia zaludniała bezlitosnymi zbójcami, dzikimi tubylcami i schodzącymi nagle lawinami. Bezpieczeństwa nie gwarantowała nawet solidna eskorta złożona z wąsatych kozaków, kabardyjskich jeźdźców, rosyjskich piechurów i paru lekkich dział. Kiedy podążający w ślimaczym tempie konwój zbliżał się wreszcie do Tbilisi, miasto wydawać się musiało podróżnym prawdziwą ziemią obiecaną.
Ale mijały kolejne dziesięciolecia, a wraz z nimi zmianom ulegały uczucia towarzyszące podróżującym. Nadeszły bowiem czasy, kiedy z Baku można było dotrzeć do Batumi Koleją Transkaukaską. Nowoczesną i wygodną. Oswojoną i w najlepszym guście europejską. Podróż w kulturalnym towarzystwie z Londynu bądź Paryża przez Petersburg albo Moskwę trwała wówczas już niewiele dłużej niż tydzień.
Dzisiaj kontynenty i kraje, Europę i Azję, łączy powietrze. Dlatego lotnisko w Tbilisi nigdy nie śpi. Przypomina kotłujące się, pokrzykujące, nawołujące i rozbrzmiewające językami wszystkich kontynentów kłębowisko. Tłumy. Przyjezdni, wyjeżdżający, witający, żegnający. Masa taksówkarzy. Trąbią, pokrzykują, zachęcają, żywo gestykulują szukając zarobku. Łapią za walizki, pakują je po bagażnikach, wypakowują, dopychają, upychają. Turyści z „dalszej zagranicy”, jak zwykło się mawiać w sowieckich czasach (w odróżnieniu od tych z zagranicy „bliższej”, pochodzących z państw byłego bloku socjalistycznego) wymieniają swoje (szczególnie tutaj cenne) dolary i (mniej poważane) euro na miejscowe lari. Policjanci ospale popalają papierosy przy wejściu do hali odpraw. Oaza spokoju przy kuble na niedopałki.
Naprzeciwko lotniska wybudowano nowoczesny dworzec kolejowy. Tam jest już niemrawo i sennie. Kilka ławeczek w hallu. Jakaś sympatyczna młoda para na jednej z nich. Próbują zrobić zdjęcie, ale kasjerka z jakichś względów zabrania. Nie dlatego, że niemiła. Przeciwnie, bardzo pomocna i życzliwa. Wyjaśniła mi przecież spokojnie i z uśmiechem, że pociąg do centrum Tbilisi odjeżdża o czwartej rano. Że będzie podstawiony dziesięć minut wcześniej. Że bilety kupuje się w wagonie. W specjalnym automacie. Wrzucasz monety – dostajesz bilet. Pozostaje tylko czekać. Najlepiej na ławeczce poza nowoczesnym budynkiem. Tam chłodniej i przyjemnie kropi odświeżający po długiej i męczącej podróży deszcz. Można zebrać myśli, wyciągnąć nogi, odetchnąć od gwaru, rumoru i chaotycznej szamotaniny lotniska, która wciąż trwa kilkadziesiąt metrów dalej, ale jakby już w innej rzeczywistości.
Niewielki cmentarz gdzieś po drodze z Kutaisi w stronę Swanetii
Góry Swanetii. Zwożenie siana na drewnianych saniach.
Zbliża się pociąg. Jaskrawe światła uderzają w zaspane oczy. Na peron nowoczesnego dworca wjeżdża relikt sowieckiej epoki: obszarpane siedzenia wewnątrz wagonów, skąpe światło jarzeniówek. Stukot kół po torach, półmrok wewnątrz i mrok na zewnątrz wprawiają w senne odrętwienie. Młoda para ściska się czule na siedzeniach obok. Ja rozsmakowuję się w swoich czterdziestu minutach ćwierć-snu i pół-myślenia. I tak aż do samego Dworca Głównego. Budynku zaskakującego. Z ciemności wyłania się bowiem jakaś mroczna i bezduszna betonowa konstrukcja. Struktura-widmo. Kolorowe plakaty na ścianach, przedstawiające tańczące pary, jakieś zupełnie nie na miejscu. Z innego świata. Nie do pogodzenia z szarym, przygnębiającym molochem. Brak poczekalni.
– Zamknięta, otwierają dopiero o siódmej – oznajmia ponuro ktoś ze współpasażerów. Widać sam miał nadzieję przeczekać ciemność pod bezpiecznym zadaszeniem, zanim stawi czoło porannej rzeczywistości w obcym mieście. Bo już prawie zapomniał jak wygląda Tbilisi. Wyjechał studiować do Niemiec, do Monachium i dobrze mu się tam żyje. Prawie jak w domu.
– Mówisz po niemiecku? – pyta mnie z nadzieją w głosie.
– Tylko trochę. Właściwie słabo… – odpowiadam. Na jego twarzy dostrzegam wyraz rozczarowania. Idziemy jeszcze chwilę razem, zanim rozejdziemy się przed budynkiem dworca.
A jest już przed piątą nad ranem. Wciąż ciemno. Trzeba szukać hotelu. Najlepiej szybko, bo towarzystwo pod dworcem szemrane. Gęby mężczyzn zadziorne jak z mrocznych kryminałów, idealny materiał dla skandynawskich mistrzów gatunku. Towarzyszą im upadłe damy o przesadnie wymalowanych twarzach, na których nie pozostał już najmniejszy ślad dawnej urody. A piękne przecież być musiały. Kaukaskie niewiasty od wieków słynęły ze zjawiskowej urody. Zachwycały koneserów wdzięków niewieścich od stambulskich haremów, poprzez ukraińskie stepy, a na salonach Nowego Świata kończąc. Ale nie tutaj, w okolicach tbiliskiego dworca kolejowego, gdzie w wilgotnym powietrzu słodkawy zapach taniego wina miesza się z odorem wymiocin i moczu.
Jakaś starsza pani przechodzi w pobliżu. Zna jakiś hotel. Mówi, że jest niedaleko, naprzeciwko dworca w zasadzie. Wskazuje, w którą stronę się kierować.
– Ale tam prostytutki nocują – dodaje z żalem i troską.
Trzeba więc szukać dalej. Bo wiadomo, że hotele są zawsze w pobliżu dworca. Jak nie ten ze służkami Wenery, to pewnie jakiś inny. Wystarczy tylko znaleźć właściwą ulicę i już. Nie trzeba nawet długo szukać. Chociaż w mroku i w otoczeniu podejrzanych typów czas płynie zbyt wolno. Przy ulicy Chitaia i wzdłuż przylegających do niej uliczek rozłożyło się kilka noclegowni. Ni to hotele, ni to domy rodzinne. Jakieś miejscowe połączenie obu. Homestays, jak to określają anglosaskie przewodniki. W jednym do ceny pokoju (malutkiego i obskurnego niczym więzienna cela) dorzuca się darmowe wino. W drugim nie ma już wolnych miejsc, o czym informuje ze szczerym żalem wyrwana ze snu, w samej tylko koszuli nocnej narzuconej na krągłe ramiona, rozczochrana blondynka. Piękna niebieskooka blondynka o słowiańskiej urodzie, w wieku balzakowskim, który był łaskawy dla jej młodzieńczych wdzięków, dodając im jeszcze szczyptę dojrzałej szlachetności.
– Może po dziesiątej coś się zwolni – mówi kojącym, wysokim i ściszonym głosem. Światło jarzeniówki odbija się na jej odkrytym, kształtnym ramieniu o perłowej barwie. Ziewa i znika po cichu pośród drewnianych przybudówek. Niczym zjawa jakiejś zmarłej tragicznie ruskiej księżniczki, która niepojętym zrządzeniem losu trafiła ze swojego murowanego kremla na odrapane podwórko w Tbilisi. A może tylko przyszła do mnie w moim porannym ćwierć-śnie?
Podwórze przy domowym hoteliku kusi, żeby się chwilę zatrzymać i posiedzieć. Jest stół, są ławy przy stole, a na nich puste plastikowe butelki z niedopitym winem, resztki jedzenia, szklanki. Wokół masa drewnianych przybudówek w trudnym do określenia wieku. Sprzed pięciu, a może pięćdziesięciu lat. Piętrzących się jedne na drugich, bez jakiegoś porządku i ładu. Pośrodku podwórza kapliczka z krzyżem i maryjnymi obrazkami. I jeszcze gołębnik. Pod ścianą przyczaił się zlękniony i zagubiony królik. Przypatruje się uważnie i nieufnie.
Do trzech razy sztuka…
W imieniu Dodo’s Homestay wesoły staruszek zaprasza i oferuje wolne miejsca. W rozsądnej cenie. Podwórze malownicze za sprawą dojrzewających kiści winogron. Zabrudzone parasole z logo Pepsi zacieniają plastikowe krzesełka na podwórzu. Obok zaparkowane bmw. Jakiś starszy model, ale jednak nie pospolity żyguli czy klepana dziesiątki razy wołga. Wokół kręcą się dwa nieduże psy nieokreślonej rasy. Z kranu popija wodę duży szary kot. Drugi miauczy przeraźliwie na blaszanym dachu (później gospodynie bezceremonialnie przegonią go zmiotką na długim kiju). Pogodny staruszek pokazuje pokój. Kilka łóżek, ale turystów mało, więc mamy całe duże pomieszczenie na dwie osoby. Wody ciepłej nie ma. Nawet w stolicy nie zawsze stać ludzi na luksusy. Ale spokojnie, później będzie.
– Wody można używać, ile się zechce, bo nie ma liczników – mówi wesoło dziadek i na dowód prawdziwości swoich słów odkręca kran. – Czego jak czego, ale wody ci tutaj nie zabraknie!
Atmosfery przyjemnej i domowej najwidoczniej również. Nawet sieci Wi-Fi, wliczonej w cenę. Staruszek mówi, że jeśli wszystko w porządku, to on już pójdzie spać. Później córka się rozliczy. Jak wstanie, bo przecież wcześnie jeszcze. Dziedziczka rodu widać spać lubi jednak w najlepsze, bo nie możemy się jakoś jej doczekać, pojawia się za to siwowłosa pani, zapewne żona staruszka. Niezwykle sympatyczna, rezolutna, ale nieco nieśmiała. Krząta się po podwórzu. Wreszcie podchodzi, zagaduje, proponuje kawę.
– Będzie mocna i słodka – woła z kuchni. – Postawi cię na nogi po nieprzespanej nocy.
Kawa jest dokładnie taka, jaką staruszka obiecała. Chwalę napój. Później zwracam uwagę na piękne meble w pokojach.
– Wiadomo. Imperialne, Mikołajewskie! – podkreśla z dumą. – Od początku tu były. To znaczy od 1947, kiedy dom zbudowano – mówi z nostalgią, jakby wspominając stare dobre czasy, które już nie wrócą. A przynajmniej ona ich nie doczeka.
Niepytana, zaczyna opowiadać o przeszłości. Że ludzie byli lepsi. Że praca. Że zgoda. Niczego nie brakowało, nie pamięta, żeby ktoś narzekał. Nie to co teraz, za tej podłej demokracji, która nikomu niczego dobrego nie dała.
– Już niedługo kolejne wybory… Zobaczymy! – mówi z nieskrywaną złośliwością, która zupełnie nie pasuje do tej zaradnej, dobrotliwej, uśmiechniętej i drobnej kobiety.
***
Jak wyznaczyć granice pomiędzy Europą i Azją? Kaukaz, Ural? W Tbilisi nie jest to takie proste. To od zarania dziejów miasto pogranicza – dom dla Gruzinów, Greków, Żydów, Rosjan, Abchazów, Arabów, Niemców. Stolica duchowa Ormian. Kontynenty przetykają się tutaj, kultury przenikają, granice biegną zygzakami i zakrętasami wzdłuż ulic, zaułków, placów, podwórek. Granice tworzą się w ludzkich głowach, sposobie mówienia, myślenia i działania.
W drodze z Kutaisi do Tbilisi zatrzymujemy się na dzban wina domowej roboty. Dzieci gospodarza śmieją się z naszych zarostów
Cmentarz przy drodze, jadąc z Kutaisi w stronę Swanetii
Wzdłuż alei Szoty Rustawelego, zacienionej równymi rzędami platanów i palm, rozłożyły się dumnie markowe zachodnie sklepy. Rozpanoszyły się znakomite teatry, nowoczesne muzea, szykowne galerie, modne kafejki. Wyprężyły i napięły muskuły monumentalne budynki i ich klasycyzujące fasady. Dawno już nie widać na przestronnych bulwarach karawan z wielbłądami. Rzemieślnicy – rymarze, złotnicy, sprzedawcy dywanów, druciarze i szewcy – zaprzestali uprawiania swojego fachu wprost na niebrukowanych ulicach miasta. Ucichł gwar kolorowych bazarów rozłożonych niegdyś u stóp starożytnej twierdzy Narikała, w dzielnicy miasta, którą nazywano azjatycką. Tam, gdzie kupcy z różnych stron świata głośno wychwalali swoje towary: delikatny jedwab z Szyrwanu i Buchary, kosmate futra z Rosji, szykowne dywany z Tebrizu albo groźnie pobłyskujące w letnim słońcu Kaukazu Południowego dagestańskie sztylety.
Przybywszy na targ, natrafić można było na prawdziwą ludzką mozaikę, egzotyczną i barwną: azerskich i perskich kupców, którzy dla zabicia czasu oczyszczali odzież z robactwa; uzbrojonych po zęby w pistolety i noże dumnych Czerkiesów, przed którymi ustępowali nawet Mongołowie, potomkowie Czyngis-chana. Postrach pośród gruzińskich chłopów budził na targu brodaty Lezgin, „rozbójnik na urlopie, gdyż przy pierwszem haśle do rabunku, gotów na nowo napaść na dwory kachetyjskie i uprowadzić z sobą najtłuściejsze barany i najładniejsze dziewoje”, jak pisał w wydanych w 1886 roku Szkicach z Gruzji Artur Leist, dziennikarz, jeden z najważniejszych autorów popularyzujących w Europie historię, kulturę i literaturę Gruzji i Armenii. Konno przybywali tutaj Chewsurowie w swoich czarno-granatowych kaftanach, noszący wyniośle „w dziki sposób rozczochrane czapki baranie”. Pomiędzy ciżbą przeciskały się dwukołowe wozy – arby, obładowane towarami, podobnie jak całe karawany melancholijnych, wpatrzonych w ziemię osłów.
Swoje usługi oferowali tragarze zwani muszami, prężący muskularne ciała, krzepkie i zdrowe, mimo że ich pożywienie składało się najczęściej z cebuli i suchego chleba (chętnie ich zatrudniali przedsiębiorczy ormiańscy handlarze).
Ponad baranimi czapami bazarowej ciżby unosił się głos sprzedawcy wody, który pokrzykiwał nieustannie Cchali, cchali! („Wody, wody!”). Musiał być przy tym czujny, aby oganiać się od zuchwałych złodziejaszków, próbujących w skwarny dzień dobierać się do skórzanych burdiuków, przewieszonych przez koński grzbiet, w których sprzedawca przechowywał swój towar…
Aleja Rustawelego niewiele odziedziczyła po tym dawnym, rozkochanym w targowym życiu, minionym Tyflisie. Egzotycznym mieście, o którym ponad wiek temu pisał Romuald Klonowski, Polak, który w XIX wieku podróżował po Kaukazie: „kręte, wąskie, brudne uliczki, z domami o galeriach i mnóstwem sklepików, bazary, karawanseraje, ścisk, zgiełk, skrzyp arb, karawany mułów, koni, osły z poganiaczami, wszystko to rusza się, tłoczy, przepycha, kipi jak mrówki w ogromnym mrowisku”. Obecnie w powietrzu czuć raczej spaliny zamiast woni wschodniego szafranu, cynamonu, kardamonu, kandyzowanych cytrusowych owoców i słodyczy o fantastycznych kształtach. Nawet kupcy i rzemieślnicy, którzy zwykli zajmować się swoją pracą wprost na ulicy, pochowali się po warsztatach. Spora część z nich zresztą dawno już porzuciła swój fach, nie zostawiając po sobie spadkobierców.
Nadal jednak aleja Rustawelego – gdy pójdziemy nią w stronę placu Wolności, zwieńczonego złoconą kolumną ze św. Jerzym uśmiercającym smoka – przechodzi w malowniczą starówkę. Tutaj też zaczęło się Tbilisi. W tym miejscu, u stóp potężnej twierdzy, burzone przez Arabów, Mongołów i Persów, uporczywie się odradzało. Najeźdźcy i podbici wspólnie odbudowywali świątynie, domy, sadzili winorośl. Życie powracało na utarte koleiny. Zdobywcy układali sobie znośne stosunki z ujarzmionymi, budowali okazałe rezydencje, wysyłali swoich namiestników. Aż do kolejnej wojny i następnego podboju.
Cmentarz? Sanktuarium? Nie ma ani daty urodzenia, ani daty śmierci…
Nagrobek nieznajomego
Legenda mówi, że król Wachtang Gorgaslan („Wilk-Lew”), władca mężny i prawy, często polował pośród pobliskich wzgórz. Zapędził się pewnego razu, odziany w bogatą zbroję i hełm w kształcie wilczego łba, w okolice dzisiejszego miasta w pogoni za bażantem, do którego mierzył z łuku. Postrzelony ptak wpadł do gorącej wody i ugotował się. Inna wersja tej historii głosi, iż król zasadził się na jelenia. Postrzelone rączą strzałą zwierzę w desperacji wskoczyło do źródła. Lecznicze wody sprawiły wówczas, że rana się zabliźniła i jeleń uniknął niechybnej śmierci. Król zaś, będąc pod wrażeniem tego nadzwyczajnego zdarzenia, założył u źródeł miasto, nową stolicę, którą nazwał Tbilisi (od gruzińskiego słowa „tbili” – ciepły), czyli – po naszemu – Cieplice.
Barwną legendę o początkach miasta chętnie powtórzył mi nieoczekiwany i samozwańczy przewodnik – miejscowy robotnik. Szczupły, śniady, w białym kasku na głowie, układał z grupą współtowarzyszy kostkę brukową. Zauważył, że szukam drogi do łaźni, co nie było takie proste, bo wszystko rozkopane wokół przez ten nowy trotuar. Wyjaśnił, że ta najokazalsza, z orientalnie zdobioną fasadą, z powodu remontu jest nieczynna. Niestety… Być może nazbyt wyraźne było moje rozczarowanie, więc jakby w ramach zadośćuczynienia rozpoczął swoją barwną opowieść. Tak jak stał, z dłońmi szarymi od ziemi, w białym kasku na głowie. Po prostu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki