Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są kraje, których sama nazwa budzi mnóstwo skojarzeń i pozytywne emocje lub… jakiekolwiek emocje. A Tadżykistan? Co wiemy o tym, położonym w środkowej Azji kraju, który nie ma dostępu do morza, którego niemal całą powierzchnię zajmują góry, a ponad połowa terytorium leży powyżej 3000 m n.p.m.? Niewiele więcej ponad to, prawdę mówiąc… A przecież to „serce Azji” – jak dawniej nazywano tę krainę – kolebka cywilizacji, kraina, której historia utkana jest, na podobieństwo latającego dywanu, ze splotu barwnych mitów, rozbudzających wyobraźnię legend, półprawd oraz nielicznych bardziej wiarygodnych przekazów. To samo serce legendarnego jedwabnego szlaku, kraina wysublimowanej architektury, niewiarygodnego przepychu pałaców, medres i meczetów o lśniących w pustynnym słońcu turkusowych kopułach, kraina proroków, filozofów, lekarzy i poetów, którzy przemierzali góry i piaszczyste bezdroża obecnego Tadżykistanu. Marcin Sawicki, uważny i doświadczony podróżnik – z reporterskim wyczuciem nastawiony na to, by nie siebie narzucać innym w podróży, lecz by innych w tej podróży wysłuchać – rusza w tę niezwykłą drogę, by sprawdzić, ile zostało z legendy krainy rodem z baśni tysiąca i jednej nocy…
Jak zwykle u Sawickiego, najważniejszy jest ten, którego spotyka w drodze. Tadżykistan. Opowieści z gór utkane są ze spotkań i z rozmów ze zwyczajnymi ludźmi – o ich codzienności, sposobie patrzenia na świat, o bezrobociu, biedzie i fali zarobkowej emigracji, o tadżyckiej mafii, konfliktach zbrojnych i o zwykłym życiu w wioskach rozsianych pośród górskich szczytów, które toczy się niespiesznym rytmem wyznaczanym głównie ciężką pracą. Wyłania się z tych opowieści obraz krainy o bogatej kulturze, niezwykłej przyrodzie i wspaniałej historii i przeszłości, lecz z przyszłością rysującą się w niezbyt optymistycznych barwach… Solidne przygotowanie Sawickiego do podróży, o którym świadczy mnóstwo odwołań i przywołań relacji tych, którzy po „sercu Azji” podróżowali przed nim, sprawia, że „opowieści z gór” czyta się z prawdziwą przyjemnością…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Jedynie niegodziwy gospodarz nie dba o dobry nastrój gościa.”
Przysłowie tadżyckie
Zawsze jest tak samo: jeszcze nie wróciłeś, nie wysiadłeś z pociągu, jeszcze nie przejrzałeś zdjęć, nie otrzepałeś kurzu, jeszcze jesteś w trakcie, w środku podróży, a już planujesz tę następną… Z podróżą do Tadżykistanu tak właśnie było. Zaczęła się ona w trakcie zupełnie innej włóczęgi po Azji Środkowej, na ławeczce przed gankiem obszernego domu, który przerobiony został na przytulny hotelik w kirgiskim Karakoł, zwanym dawniej Przewalskiem.
Siedziałem na tej ławeczce i odpoczywałem, bowiem następnego dnia, z samego rana, czekała mnie długa i męcząca podróż marszrutką przez Biszkek w Kirgistanie do Taszkentu w Uzbekistanie. Przy dobrych wiatrach zejdzie cała doba. Do tego dochodzi całkiem realne ryzyko, że obcy mi kompletnie współpasażer utnie sobie drzemkę beztrosko oparty na moim ramieniu, jak już się wcześniej zdarzało. Usiadłem więc, żeby nabrać sił przed podróżą i popatrzeć raz jeszcze w letnie, usiane milionami połyskujących punkcików niebo, które tutaj, z dala od świateł wielkich miast, dosłownie wisiało tuż nad moją głową. Wspaniałe uczucie – niebo w zasięgu dłoni. Zdawało mi się, że widzę spadającą gwiazdę, która rozbija się w pobliżu, zaraz za miasteczkowymi opłotkami, w tym miejscu, gdzie błotnista ulica nagle się urywa, a zaczynają się potężne, przyprószone wiecznym śniegiem szczyty Tien-szanu. Nie widać było ich z perspektywy mojej ławeczki, ale mogłem sobie łatwo wyobrazić, że to one na swoich masywnych, muskularnych i żylastych ramionach olbrzymów podtrzymują nieboskłon, aby przypadkiem nie zawalił się z hukiem na kompletnie bezbronny wobec takiego kosmicznego kataklizmu niewielki Karakoł. Pomyślałem również, że srebrzyste stada gwiazd, to w istocie wielkie płatki śniegu, które utknęły pośród poszarpanych stoków i turni pięciotysięczników Tien-szanu. Czasami, delikatnie wprawione w ruch, łagodnie spadają na ziemię w dolinach. Dzieje się tak, kiedy od jeziora Issyk-kul zawieje mocniej ciepły i orzeźwiający wiatr. Wtedy gwiazdy turlają się po malowanych zygzakami zboczach, migając swoimi srebrzystymi światełkami i wreszcie gasną, rozbijając się w pył u podnóża szczytów Tien-szanu. Nikt nawet nie zauważy ich cichego unicestwienia. Może się jednak zdarzyć, że jakiś uważny pies nadstawi uszu i wyłapie odgłos astralnej katastrofy. Otworzy wtedy zaspane ślepia i – zwrócony w stronę trupio bladego księżyca – zacznie wyć swoją żałobną pieśń.
Kiedy tak siedziałem na tej ławce i obserwowałem nocne niebo nad Tien-szanem, dostrzegłem w półmroku młodego mężczyznę idącego niespiesznie w kierunku pałatki, którą rozbił w pobliżu hoteliku. Poruszał się bezszelestnie, miałem wrażenie, że jego obute w sandały stopy unosiły się ponad trawnikiem. Ubrany był w poszarpane, krótkie do kolan spodnie i dziwaczną koszulę z długimi rękawami, która przypominała starożytną tunikę. Ciemnoblond włosy do ramion i broda sięgająca pasa dodawały mu lat, chociaż na pewno był jeszcze przed trzydziestką. Miał smutne, nieobecne oczy, w których odbijało się światło księżyca. Hippis, który nie trafił w swoją epokę – pomyślałem wtedy. Być może podążał wydeptaną przed kilkoma dziesięcioleciami przez jemu podobnych drogą w kierunku Tybetu, aby znaleźć tam odpowiedzi na wieczne pytania o sens życia.
Zaspany oraz z lekka otumaniony butelką kumysu, napoju alkoholowego wytwarzanego ze sfermentowanego mleka klaczy, wziąłem pod uwagę również taką ewentualność, że w ową noc spadających gwiazd wszystko jest możliwe i mężczyzna mógł być samym Chrystusem albo świętym Mateuszem Apostołem znad jeziora Issyk-kul, żywcem wyjętym z miejscowej opowieści. Pośród tutejszych Kirgizów przetrwała bowiem legenda o starożytnym ormiańskim klasztorze, wybudowanym nad północnymi brzegami owego ogromnego jeziora, w którego surowych murach ukryto przed zbezczeszczeniem przez pogańskich cesarzy Wiecznego Rzymu szczątki Mateusza Ewangelisty. Legenda mówi, że relikwie udało się uchronić przed niewiernymi czcicielami Jowisza i Marsa, ale nikt nie był w stanie uchronić klasztoru przed naporem milczących wód nieprzeniknionego jeziora, które pewnego razu pochłonęło tajemniczy monastyr, grzebiąc w swoich czeluściach na zawsze sekrety początków chrześcijaństwa. O tym, co stało się ze szczątkami świętego Mateusza legenda milczy. Zniknęły na zawsze w wodach jeziora czy też pobożnym ormiańskim mnichom udało się je ocalić przed potopem i pochować godziwie na jego brzegu? Możliwe również, że zakonnicy wywieźli je gdzieś w niedostępne góry Pamiru, do dzisiejszego Tadżykistanu, gdzie ślad po świętym Mateuszu Apostole ostatecznie zaginął. Po drodze było przecież łatwo o nieszczęście, zdradliwa lawina łatwo mogła pogrzebać wędrowców pod zwałami śniegu na jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi przełęczy pamirskiej, a duch zagubionego chrześcijańskiego męczennika krąży od tej pory, przemierza niespiesznie całą tę przestrzeń: od taniego hoteliku nad jeziorem Issyk-kul po sam Górski Badachszan, graniczący z Chinami region w Tadżykistanie. Przechadza się spokojnie po parku w kirgiskim Karakoł, w którym stoją zapomniane pomniki bohaterów wojny ojczyźnianej oraz interwencji radzieckiej w Afganistanie, z wymalowaną na twarzy obojętnością mija rzeźbioną misternie świątynię, zbudowaną przez Dunganów (słynących z wybornej kuchni chińskich emigrantów wyznających islam), zostawia w tyle także barwną rosyjską cerkiew i znika w oddali, kierując się na południe, do Tadżykistanu…
A ja, rozmyślając o tym pośród nocy spadających gwiazd, zaprawiony co nieco kumysem, poczułem nieodpartą chęć, by podążyć za nim znad brzegów Issyk-kul, zahaczyć o żyzną Kotlinę Fergańską, aby odpocząć pośród owocowych drzew po trudach przeprawy przez Tien-szan, zamoczyć stopy w bystrych nurtach rzeki Wachsz i na koniec dotrzeć aż do Pamiru.
Tak oto wbiłem sobie do głowy natrętną myśl, aby przyjrzeć się bliżej magicznej ojczyźnie Tadżyków. Jednak powodów, aby ruszyć w podróż, było oczywiście więcej. Już sam kształt Tadżykistanu na mapie miał w sobie coś niepokojącego, a jednocześnie przykuwającego uwagę: intrygujący, nieregularny, postrzępiony, przypominający nieumiejętnie rozlany podczas andrzejkowej wróżby wosk. 143 100 km ² upchane pomiędzy Afganistan, od którego Tadżykistan jest odgrodzony od południa masywną ścianą Hindukuszu oraz potężną plamę oznaczającą na mapie Chiny od strony wschodniej. Na północy w dziwaczny sposób, na kształt wielkiego imadła, tadżyckie macki obejmują w niezbyt przyjaznym uścisku zachodnie rubieże Kirgistanu. Dalej na lewo, na zachód, to już zupełnie kapryśna linia odgradzająca Tadżykistan od Uzbekistanu. W sumie obszar niby niewielki, ale przerastający rozmiarami takie europejskie kraje jak Białoruś, Bułgaria, Grecja, o Węgrzech czy Portugalii nie wspominając, zaś tylko nieznacznie ustępujący wielkością Tunezji, Rumunii czy Ghanie.
Tę nieregularną w kształcie przestrzeń zamieszkuje niespełna osiem milionów ludzi, wychodzi więc pięćdziesięciu kilku na kilometr kwadratowy. To raczej niedużo, trzy razy mniej niż na moim rodzinnym Dolnym Śląsku. Niemal wszędzie są potężne góry, wszystkie o bajecznych nazwach: Tien-szan, Hisaro-Ałaj, Pamir. Ponad połowa Tadżykistanu położona jest na wysokości powyżej trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, gdzie teren przechodzi już w nagie skały, stopniowo przeobrażające się w ogromne połacie martwych na wieki lodowców. Gdyby więc udało się sprowadzić Tadżykistan do rozmiarów odlanego kawałka wosku, jego powierzchnia wznosiłaby się wyraźnie ponad lustro wody. Wysoko, ale nierównomiernie. Najbardziej wypiętrzony za sprawą ogromnych, bo sięgających siedmiu tysięcy metrów ponad poziom morza wierzchołków Pamiru, byłby wciąż jeszcze trudno dostępny Górski Badachszan. Ten cieszący się autonomią rejon zajmuje wschodni obszar Tadżykistanu, licząc łącznie ponad sześćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Mimo że stanowi to blisko połowę całego kraju, Górski Badachszan zamieszkiwany jest zaledwie przez dwieście osiemnaście tysięcy ludzi, czyli mniej więcej tyle co Radom, zaś nieco mniej niż Częstochowa. Na takich wysokościach częstokroć łatwiej o górską kozicę niż o człowieka. Ludzie, jeśli już tutaj mieszkają, to głównie w miastach, zwłaszcza największym – Chorogu. Górskie przełęcze oddzielają Górski Badachszan od rolniczego rejonu chatlońskiego, ze stolicą w Kurgonteppie, położonego na południu kraju. Tutaj też znajduje się, ważne ze względów politycznych, miasto Kulab, z którego głównie rekrutują się elity władzy. Środek kraju wyznacza jego największe miasto i zarazem stolica – Duszanbe. Mniejsze wysokości pojawiają się dopiero w północnej części kraju na obszarze żyznej Kotliny Fergany, podzielonej w czasach radzieckich pomiędzy Tadżykistan, Uzbekistan oraz Kirgistan. Tutaj też znajdują się ważne ośrodki miejskie, takie jak Chodżent oraz Istarawszan. Pomiędzy Kotliną Fergany a centralną częścią kraju sytuuje się górzysty region sogdyjski, bodaj najbardziej malowniczy zakątek Tadżykistanu, chociaż jednocześnie, ze względu na stan dróg, mający opinię najtrudniej dostępnego. Jego główny ośrodek stanowi Pandżakent, niezwykle istotne dla historii Tadżyków miasto, znane przede wszystkim z odkopanych tam przez archeologów radzieckich przepięknych starożytnych malowideł o tematyce religijnej, mitologicznej i rodzajowej.
Niewątpliwie góry to prawdziwa ozdoba i niepodważalny powód do chluby dla Tadżykistanu. Kolosalne, pomnikowe, wyniosłe, pełne tajemnic i ledwie wydeptanych ścieżynek, wznoszące się na podobieństwo królewskiej korony wieńczącej cały kraj, góry tak wielkie, że przy nich Tatry jawią się jako skromne pagórki. Żeby dorównać pasmu Pamiru, należałoby jeszcze postawić na nim Alpy. Gdyby zaś na szczycie Mont Blanc jakimś cudownym sposobem usadowić Rysy, to i tak oba szczyty nie dorównałyby wspólnymi siłami wysokością Szczytowi Ismaila Samaniego (dawna nazwa to Pik Komunizma – Szczyt Komunizmu), najwyższemu szczytowi Tadżykistanu, wznoszącemu się ponad chmury na wysokość 7495 m n.p.m. A wszystko to bez tłumu turystów, pośród opierającej się wciąż ingerencji człowieka natury oraz barwnej kultury życia codziennego, która w ostatnich latach coraz bardziej zdecydowanie i konsekwentnie oddala się od sowieckiej tradycji, powracając do swoich historycznych korzeni.
Góry jednakże, jakkolwiek malownicze, na pewno nie ułatwiają życia Tadżykom, bardziej sprzyjają podziałowi na osobne, odizolowane górskimi grzbietami, plemiona, klany, okręgi niż integracji w narodowe, w miarę jednolite społeczności, jakie znamy z Europy. „Czy istnieje naród tadżycki? I czy tworzą go jedynie socjalistyczni Tadżycy radzieccy, czy też należą do niego również kapitalistyczno-feudalni Tadżycy afgańscy i irańscy?”– zastanawiał się przed laty Ryszard Kapuściński w książce Kirgiz schodzi z konia. Również dzisiaj wśród politologów można się spotkać z opinią, że Tadżycy nie stanowią narodu w europejskim znaczeniu tego słowa, więc pytanie zadane przez autora Imperium wciąż pozostaje aktualne. Wydaje się, że mieszkańcy Tadżykistanu tworzą raczej swego rodzaju zbiorowisko społeczności lokalnych, powiązanych ze sobą wprawdzie wspólnotą językowo-kulturową, silniejszą jednak na poziomie regionalnym niż centralnym. Swoją silną tożsamość pielęgnują chodżentczycy, wciąż jeszcze często zwani na modłę radziecką leninabadczykami (w latach 1936–1992 miasto Chodżent nazywało się Leninabad). Izolują się także pozostali mieszkańcy Kotliny Fergańskiej, którzy nie zawsze czują pełną solidarność z klanem chodżenckim. Specyficzną zbiorowością o głębokiej samoświadomości są wyniośli Tadżycy z dawnych tadżyckich stolic – Buchary i Samarkandy, które dziś znajdują się na terenie Uzbekistanu. Do dziś obdarzani są ogromnym respektem, a za zaszczyt uchodzi znalezienie w dawnych stolicach Tadżyków współmałżonka. Na grupę południową składają się garmczycy, kulabczycy i Pamirczycy, a pośród tych ostatnich, biorąc pod uwagę kryterium językowe, można dokonać kolejnych podziałów. Zdarza się bowiem w pamirskich górach, że mieszkańcy sąsiednich dolin rozmawiają odmiennym narzeczem. Niektóre stereotypy, przez które przebija silny regionalizm, utrwaliły się nawet w powiedzeniach. W Tadżykistanie mówiło się na przykład: „Pamir tańczy, Kulab ochrania, Kurgonteppa orze, Duszanbe produkuje, Garm handluje, a Leninabad rządzi”. Po upadku Związku Radzieckiego sytuacja zmieniła się o tyle, że rządzi (oraz dzieli) Kulab. Unifikację kraju dodatkowo wciąż utrudnia katastrofalny stan dróg i choć w ostatnich latach sytuacja wyraźnie pod tym względem zmieniła się na lepsze, to do ideału nadal daleko. Wcześniej utrzymanie stałej komunikacji lądowej Duszanbe z Chorogiem czy Chodżentem w miesiącach zimowych było praktycznie niewykonalne. Obecnie, dzięki szeroko zakrojonym remontom, liczącą sześćset kilometrów trasę ze stolicy kraju do Chorogu, najważniejszego miasta Górskiego Badachszanu, pokonać można już w kilkanaście godzin.
Tadżykistan to kraj być może niepokaźny, ale o wielkiej historii, lubujący się w rozpamiętywaniu dawno minionej chwały. Tu można spotkać rzekomych potomków hoplitów – greckich i macedońskich wojowników z armii samego Aleksandra Macedońskiego oraz usłyszeć języki, którymi przemawiały starożytne ludy. Wnikliwy i wytrwały podróżnik natknie się zapewne na pozostałości po zabytkach hellenistycznego świata oraz arabskich podbojów. Wielbiciel starożytnych kultów znajdzie liczne pomniki dawnego chrześcijaństwa, zoroastryzmu oraz buddyzmu, religii współistniejących w czasach przedmuzułmańskich wzdłuż owianego legendą jedwabnego szlaku. Okrasą podróżowania po Tadżykistanie jest również wspaniałe dziedzictwo kulturowe, którego poziom wyznaczają postaci na miarę wybitnego lekarza średniowiecza – Awicenny oraz niedoścignionego w swym mistrzostwie perskojęzycznego poety Rudakiego. Przysłowiowa wręcz pozostaje spontaniczna tadżycka gościnność, która nawet najbardziej zapiekłego wroga traktować każe jak najlepszego przyjaciela, jeśli już wpuściło się go pod swój, zwykle bardzo skromny, ale na ogół kryjący przytulne wnętrze, dach.
Dostać się do Tadżykistanu jest stosunkowo łatwo, a formalności nie powinny przysporzyć większych problemów. W dobie wszechwładnego Internetu parę kliknięć pozwoli znaleźć rzetelne biuro, które w rozsądnej cenie załatwi wizę oraz specjalną okrągłą pieczątkę, niezbędną, aby legalnie dostać się na obszar GBAO – Górskobadachszańskiego Okręgu Autonomicznego. Wystarczy wypisać wniosek wizowy, załączyć zdjęcia i ksero paszportu z danymi osobowymi. Samolotem (również z biurem podróży) podróżować jest łatwiej i szybciej niż pociągiem, chociaż pewnie mniej ciekawie. Koleją dojeżdża się na moskiewski Dworzec Białoruski, a później – już z Dworca Moskwa-Kasanskaja – można dotrzeć do Duszanbe, na senną stację, która istnieje najwidoczniej tylko po to, by obsługiwać tę właśnie linię. Rozsądnie mieć wcześniej zaklepane miejscówki i to najlepiej takie na dolnej „półce”, wówczas bezpiecznie można zatrzasnąć bagaż w schowku pod leżanką, położyć się i mieć pewność, iż nikomu nie przyjdzie do głowy zainteresować się zawartością plecaka. W przeciwnym razie należy być czujnym i liczyć się także z tłumem współpasażerów, obładowanych wielkimi siatami z przeróżnymi towarami: na handel, na prezenty dla licznej z reguły rodziny, dla krewnych i przyjaciół. Nie ma co liczyć na to, że może tym razem będzie inaczej – towarzystwo będziemy mieli murowane. Przed wyjazdem do Duszanbe naoglądałem się w Internecie mnóstwa rosyjskich memów z upodobaniem oraz poczuciem cywilizacyjnej wyższości obśmiewających wagony na trasie Duszanbe-Moskwa dosłownie oklejone trzymającymi się czego popadnie tadżyckimi gastarbeiterami. Internetowy humor złośliwie przerysowuje rzeczywistość, tym niemniej prawdą jest, że wolne miejsce w przedziale zdobyć trudno i warto postarać się o w miarę komfortowe, bo podróż trwa – bagatela! – sto dwie godziny. Samochodem natomiast – przez Białoruś lub Ukrainę – łatwiej nie będzie, bowiem dystans pięciu tysięcy kilometrów za kółkiem to wariant dla bardzo odważnych i mocno zdeterminowanych.
Na miejscu dobrze jest znać, chociażby w zakresie podstawowym, język rosyjski. Spora część Tadżyków płynnie posługuje się nim w mowie, co ogromnie pomaga w nawiązywaniu kontaktów, zwłaszcza że Tadżycy łatwo zawierają znajomości i z prawdziwą radością przyjmują możliwość rozmowy z cudzoziemcem, a obecność obcokrajowca, zwłaszcza poza stolicą, wciąż jeszcze budzić może, jeśli nie sensację, to przynajmniej ogromne zainteresowanie. Jednakże coraz większa liczba, zwłaszcza młodych, uczy się już w szkołach mowy Szekspira – lingua franca czasów najnowszych, zatem nawet bez znajomości języka rosyjskiego można sobie poradzić.
Planując kolejne odcinki podróży, trzeba uzbroić się w cierpliwość, w Tadżykistanie bowiem trudno o transport publiczny. Alternatywą pozostają zwykle dzielone taksówki, regularnie kursujące nawet na tak długich trasach jak ośmiogodzinne z Duszanbe do Pandżakentu albo ze stolicy kraju do Chodżentu. Taksówki nie odjeżdżają o ustalonej porze, kierowca odpali silnik dopiero, kiedy znajdzie się komplet pasażerów, co oznaczać może w wielu przypadkach kilkugodzinne oczekiwanie. W oddalonych od dużych miast ośrodkach (szczególnie w Górskim Badachszanie) bywa, że z braku chętnych do podróży taksówka w ogóle nie pojedzie. Wtedy należy po prostu mieć nadzieję, że następnego dnia sytuacja się odmieni. Lepiej również nie przywiązywać szczególnej wagi do precyzyjnie określonych planów podróży i porzucić zachodni model dzielenia czasu na odcinki wyznaczone starannie na tarczy zegarka. Tutaj czas wciąż biegnie inaczej niż nad Wisłą, Sekwaną czy Tamizą. Trzeba się z tym pogodzić i nieco zwolnić, a przy odrobinie dobrych chęci można tę okoliczność nawet polubić i docenić.
Poza wszystkimi niedogodnościami związanymi z podróżowaniem dzielonymi taksówkami jest też plus: oferują one przestrzeń sprzyjającą siłą rzeczy tworzeniu się poczucia więzi wśród obcych sobie ludzi, których losy połączył przypadek. Kreują malutką wspólnotę różnych języków, narodowości, zawodów czy klanów, która w innych warunkach nie miałaby prawa zaistnieć. Wówczas, z tej wymuszonej nieco okolicznościami bliskości, rodzą się opowieści. Takie szczere, autentyczne, od serca. Rezultatem podróży dzieloną taksówką bywa nawiązanie znajomości, które mogą mieć swój ciąg dalszy, nawet po dotarciu do celu podróży.
Dodać wypada, iż pewnym rozwiązaniem w poruszaniu się po Tadżykistanie może być rower – koniecznie solidny i sprawdzony. Tadżyckie góry w ostatnich latach stają się coraz bardziej popularnym celem tego rodzaju wypraw. Ale to opcja tylko dla tych o żelaznej kondycji i ogromnej determinacji, którym nie straszne niekończące się, mozolne wspinaczki pod górę. Za to doświadczeni miłośnicy wypraw motocyklowych z podróży do Tadżykistanu z pewnością wrócą zachwyceni.
Spośród tych kilku możliwości dotarcia do Duszanbe wybrałem samolot. Wydawało mi się, że ta właśnie opcja będzie najłatwiejszą i – co najważniejsze – najszybszą, chociaż nieoferującą intrygującej przygody. Bez większych trudności wykupiłem przez Internet tani lot prosto do Duszanbe, tadżyckiej stolicy, z międzylądowaniem w Kijowie. Samolot należał do porządnych, ukraińskich linii lotniczych Aerosvit. Nieoczekiwanie jednak zrobiło się nerwowo, bowiem na wschodzie Ukrainy rozpętało się wojenne piekło. Samoloty wprawdzie latały nad donbaskim niebem, dopóki pocisk nie strącił na ziemię maszyny malezyjskich linii lotniczych Malaysia Airlines z blisko trzystoma osobami na pokładzie. Mój lot odwołano jeszcze przed tym tragicznym wydarzeniem, nieodwołalnie i bez podania szczególnych powodów. Trzeba było szybko przebukować rejs i słono dopłacić do przelotu liniami tureckimi za rejs z międzylądowaniem w Stambule.
– Dobrze wybrałeś, żeby akurat teraz lecieć do Tadżykistanu – pochwalił moją decyzję już na pokładzie Turkish Airlines Haidar, rzutki, wygadany i atletycznie zbudowany Tadżyk, współwłaściciel rodzinnej firmy przewozowej z siedzibą w miejscu prestiżowym, bo niedaleko od stylizowanego na klasycystyczny budynku Teatru Opery i Baletu w Duszanbe. – Być może Tadżycy nie są jacyś szczególnie religijni, ale w stolicy na pewno da się już odczuć atmosferę ramadanu – dodał, jakby na dowód niedostatków własnej pobożności popijając kolejny łyk piwa.
Mimo że całkiem niedawno, tuż przed naszym spotkaniem w samolocie, a dokładnie 28 czerwca 2014 roku, związek ulemów Tadżykistanu zdążył ogłosić rozpoczęcie miesiąca postów, Haidar skarżył się na lekkiego kaca.
– Wszystkiemu winne te cholerne samoloty! – usprawiedliwiał się, bardziej może przed własnym sumieniem niż przede mną, za ten niecny występek wobec nakazów religii Proroka. Cała przyczyna w tym, że Haidar panicznie boi się latać, kiedy więc wsiadł na pokład w Katarze, gdzie załatwiał interesy, zaraz poprosił stewardesę o buteleczkę łyskacza. Teraz, po drodze ze Stambułu (w którym miał przesiadkę) do rodzinnego Duszanbe, popijał już tylko małe piwo dla kurażu, żeby zaleczyć dokuczliwy ból głowy.
Na skromnym duszanbijskim lotnisku ustawiłem się nad ranem w długiej kolejce do odprawy w towarzystwie paru obcokrajowców, których można by policzyć na palcach jednej ręki oraz rzeszy tadżyckich gastarbeiterów. Nawzajem pożyczaliśmy sobie długopisy, aby wypełnić formularze wymagane przy wjeździe do Tadżykistanu. Wielkie wrażenie wywarł na mnie pewien Duńczyk, młody człowiek, student o prawdziwie skandynawskim typie urody, który swobodnie władał językiem perskim. Dzięki tej umiejętności był w stanie swobodnie rozmawiać z Tadżykami, których mowa różni się od tej używanej w Iranie jedynie w szczegółach. Oba narody uchodzą bowiem słusznie za spadkobierców starożytnej tradycji perskiego imperium dynastii Achemenidów. Przodkowie dzisiejszych Irańczyków oraz Tadżyków ramię w ramię stawili się bowiem niegdyś u bram Europy, na polach bitew pod Maratonem, Termopilami i Salaminą. Teraz los połączył nas, sukcesorów Hellady oraz sukcesorów Persji, w jednej kolejce do odprawy celnej, na końcu której znajdował się urzędnik ze znudzonym wyrazem twarzy przyglądający się fotografiom w paszportach i od niechcenia przybijający pieczątki.
Tak oto wystarczyło kilkanaście godzin, aby pokonać cztery tysiące kilometrów z Warszawy do tadżyckiej stolicy, na którą to podróż w czasach Marco Polo należałoby poświęcić, z narażeniem życia, zdrowia i majątku, kilka mozolnych lat. Ze Stambułu do Duszanbe leciałem krócej niż trwała podróż pociągiem z Wrocławia do Warszawy. Odstałem swoje parę godzin w tej przeklętej kolejce, zanim znalazłem się w hali przylotów wielkości skromnego dworca kolejowego w centrum Europy. Plecak zaczynał ciążyć, chociaż spakowałem tylko trochę ubrań oraz rzeczy, które mogły się przydać. Jakiś scyzoryk, kilka książek i drobiazgów, także podarków dla ludzi, z którymi zetknie mnie los. Najcięższe były solidne buty do trekkingu, bo odmówić sobie przyjemności górskich wędrówek w Tadżykistanie byłoby zbrodnią. Przezornie zabrałem także latarkę. Z wcześniejszych podróży do Azji Środkowej wiedziałem już, że to niezwykle przydatne urządzenie.
Po odprawie celnej kierowca marszrutki zgodził się podrzucić mnie spod lotniska do hotelu przy głównej arterii miasta – ulicy Rudakiego. Kosztowało mnie to zaledwie kilka somoni dodatkowo, bo pojazd musiał zboczyć nieco z trasy. Wcześniej wymieniłem trochę dolarów w przeliczeniu po kursie sześć czy siedem somoni za złotówkę, ale nie w kantorze na lotnisku, bo ten był jeszcze zamknięty, lecz zwyczajnie – w pobliskim sklepie spożywczym. Wielokrotne podróże do państw dawnego Kraju Rad nauczyły mnie, że takie rzeczy można załatwić prościej poza oficjalnymi punktami wymiany walut. Mój zasób gotówki nie przedstawiał się szczególnie okazale, w zapasie była jeszcze karta kredytowa, ale jej użycie, nawet w stołecznym Duszanbe, zawsze wymaga sporo zachodu. Bankomatów, poza stolicą, jest mało, na prowincji nie ma ich prawie wcale, a te, które są, nie zawsze działają. W Duszanbe można spotkać obcokrajowców, którzy z paniką w oczach biegają od jednej maszyny wydającej pieniądze do drugiej, zanim po kilku próbach uda się wreszcie uzupełnić podróżniczy budżet.
Żywność jest w Tadżykistanie tańsza niż w Polsce, zaś sklepy w większych miastach dobrze zaopatrzone. Problemy pojawić się mogą na prowincji, zwłaszcza podczas pieszych wycieczek w góry, w takim przypadku warto pomyśleć wcześniej o przygotowaniu zapasów. Zawsze wprawdzie liczyć można na spontaniczną i bezinteresowną gościnność Tadżyków, jednak, przyjmując zaproszenie, należy pamiętać, że zwykle nie są to ludzie zamożni i każda wizyta gościa – chociaż żaden dumny Tadżyk tego otwarcie nie przyzna – oznaczać może poważne nadszarpnięcie domowego budżetu wielodzietnej na ogół rodziny. Dlatego lepiej gościnności nie nadużywać oraz nie przychodzić z pustymi rękoma. Jednocześnie za nieuprzejmość poczytane będzie odrzucenie zaproszenia do wspólnego stołu.
Kiedy przyleciałem do Duszanbe, miasto dopiero niespiesznie budziło się do życia. Chciałem zasnąć w hotelu Wachsz, żeby odpocząć po długiej podróży, ale nie mogłem zmrużyć oka. Patrzyłem w sufit zbyt przestronnego jak na jedną osobę pokoju. Zimna, bardziej z konieczności niż wyboru, kąpiel sprawiła, że krew w żyłach zaczęła płynąć szybciej, napędzając myśli i obrazy. Mimo że powieki ciążą, jakby były odlane z ołowiu, jak tu spać? Myślałem intensywnie o czekającej mnie drodze przez perłę Azji Środkowej – bajkowy Tadżykistan, olśniewający kraj, chociaż zamieszkiwany przez ludzi, których życie nader często pisane jest prozą, nie ustających – do czego przyzwyczaiła ich wielowiekowa historia – w cierpliwym oczekiwaniu na lepszą przyszłość.
„Ojczyzna to nie czapka – jej nie wymienisz, a jeśli z nią nie do twarzy – innej nie znajdziesz.”
Przysłowie tadżyckie
„Serce Azji” – takie określenie idealnie pasuje do tej niezwykłej krainy, nazywanej w XIX wieku Turkiestanem Zachodnim, w odróżnieniu od Wschodniego, należącego do Chin. Niegdyś dość jednolity obszar dzieli współcześnie pomiędzy siebie kilka państw: Tadżykistan, Uzbekistan, Kirgistan, Kazachstan oraz Turkmenistan. Dlatego dzieje Tadżyków nierozerwalnie związane są z historią pozostałych krajów Azji Środkowej, które wspólnie – nie licząc szczególnie rozległego Kazachstanu – zajmują terytorium czterokrotnie przewyższające rozmiarami Polskę. „Serce Azji” jest zaiste pojemne. Rozciąga się szeroką plamą na mapie od Morza Kaspijskiego do Chin i od mroźnej Syberii po słoneczne Indie oraz dawną Persję. „Wszystko jest tu nie tylko charakterystyczne, niepowtarzalne, ale i ogromne” – słusznie napisał w swoich Dziejach Azji Środkowej Zygmunt Łukowski. Jeśli góry, to jedne z najwyższych na świecie, ale jednocześnie występują tutaj również depresje położone znacznie poniżej poziomu morza. Jeśli zaś stepy i pustynie, to pokrywające wiele tysięcy kilometrów kwadratowych. Rzeki nie ustępują swoją długością najdłuższym rzekom Europy, a są też ogromne jeziora, na czele ze słynnym Jeziorem Aralskim. Cały ten szalenie pod względem warunków geograficznych zróżnicowany obszar Turkiestanu Zachodniego, zarówno w XIX stuleciu, jak i obecnie zdominowały ludy pochodzenia tureckiego. Swoją odrębność zdołali jednak ocalić indoeuropejscy Tadżycy, Jagnobczycy i ludy Pamiru oraz chińscy Dunganie.
Cała Azja Centralna zawsze była dla mocarstw obszarem strategicznie ważnym – łakomy kęs, którego połknięcie mogło stanowić solidną przystawkę do kolejnych wykwintnych, orientalnie przyprawionych potraw. Przełęcze przez góry Elbrus, Kopet-dag i Hindukusz na południu umożliwiają bowiem dostęp do Afganistanu oraz Indii. Wschodnią ścianę, oddzielającą Turkiestan Zachodni od Chin, stanowią szczyty Pamiru oraz Tien-szanu. Niewystarczającą zaporą przez imperialnymi zakusami państwa carów okazało się Morze Kaspijskie na zachodzie oraz kazachskie stepy na północy. A przecież wcześniej byli inni wielcy zdobywcy, dla których obszary Turkiestanu stanowić miały odskocznię do światowej dominacji: Aleksander Wielki, Czyngis-chan, Nadir-szach… Kolejne imperia powstawały i upadały, jednak żadnemu z nich nie udało się na trwałe ujarzmić niepokornego „serca Azji”.
Nie takie to znowu odległe czasy, bo sięgające zaledwie parę stuleci wstecz, kiedy Turkiestan Zachodni jawił się odległej Europie jako nieziemska kraina rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Jego historia utkana była, na podobieństwo latającego dywanu, ze splotu barwnych mitów, rozbudzających wyobraźnię legend, półprawd oraz nielicznych bardziej wiarygodnych przekazów. Mówiło się wprawdzie na XIX-wiecznych salonach Europy o bogactwach jedwabnego szlaku, wysublimowanej architekturze Samarkandy oraz Buchary, niewiarygodnym przepychu pałaców, medres i meczetów o lśniących w pustynnym słońcu turkusowych kopułach, dziwiono się umiejętności łączenia wyrafinowanego okrucieństwa z subtelnością i przepychem dworów pustynnych emirów, podziwiano mądrość filozofów, lekarzy i poetów, którzy przemierzali góry i piaszczyste bezdroża dosiadając zwyczajnych osiołków, ale jednocześnie chciano cywilizować te krainy, gdzie czas stanął w miejscu, podczas gdy w Europie za sprawą przemysłowej rewolucji gwałtownie przyspieszył, budząc ułudę kulturowej wyższości.
Głębsze zainteresowanie tym rejonem świata jednak systematycznie rosło wraz z początkiem oraz progresem Wielkiej Gry, jak nazwano XIX-wieczną londyńsko-petersbusrską batalię o ziemie nad Indusem, dlatego w tym punkcie historii zaczynam swoją opowieść o dawnym Tadżykistanie. Do rozgrywki, która przeciągnęła się na niemal całe stulecie, stanęli prawdziwi mocarze epoki kolonialnej: Rosja i Wielka Brytania. Stawka była ogromna: bogate, ludne, rozbudzające wyobraźnię Indie, angielska „perła w koronie”, do których strategiczne drogi prowadziły przez Azję Centralną. Do bezpośredniego starcia pomiędzy mocarstwami wprawdzie nie doszło, ale obie strony angażowały się w lokalne konflikty, wciągając do nich nie tylko władców Turkiestanu Zachodniego, ale również władających sąsiednimi terytoriami Kaukazu, Iranu oraz Tybetu. Losy zaciętej Wielkiej Gry przypieczętowało przekazanie Rosji w 1895 roku większej części Pamiru, którą oddzielać miał od posiadłości poddanych kontroli Londynu ochronny pas ziemi w postaci Korytarza Wachańskiego, przekazany Afganistanowi.
Niejako efektem ubocznym politycznej rozgrywki pomiędzy Brytyjczykami a Rosjanami stało się rozbudzenie zainteresowania Azją Centralną, bowiem przygotowanie ewentualnych działań militarnych wymagało wnikliwego rozpoznania warunków geograficznych, szlaków handlowych, obyczajów miejscowej ludności, a przy okazji także ich historii oraz tradycji. Takie zadania postawiono przed dyplomatami i szpiegami obu zwaśnionych stron konfliktu. Wielka Gra zaangażowała cały korowód nazwisk, które okrywały się częstokroć zasłużoną, chociaż dzisiaj mocno już przyblakłą, sławą. Uczestnicy Wielkiej Gry podróżowali nieraz w przebraniu, zaopatrzeni w fałszywe dokumenty i tożsamość, aby mocodawcy mieli możliwość, w razie pojmania, łatwo się ich wyprzeć – lokalni władcy bywali bowiem nad wyraz podejrzliwi w stosunku do obcych, a nieumiarkowana ciekawość szpiegów mogła być źródłem poważnych zadrażnień w stosunkach międzypaństwowych. Pomimo tego rodzaju niedogodności nieliczni śmiałkowie podejmowali ryzyko olbrzymie, płacąc za swoją brawurę czasami cenę najwyższą – własnego życia, tak jak owi nieszczęśnicy – pułkownik Charles Stoddart oraz kapitan Conolly, którzy w 1842 roku, pojmani z rozkazu emira, musieli własnoręcznie wykopać dla siebie groby, aby następnie położyć swoje głowy pod katowski topór na wielkim placu otaczającym bucharską twierdzę Ark, na ziemiach współczesnego Uzbekistanu.
Do pocztu pionierów wypraw ku bezkresnym stepom i górom Turkiestanu Zachodniego w czasach kolonialnych należał chociażby William Mooncroft, któremu marzyło się odwiedzenie Buchary, bo słyszał pogłoski o legendarnych turkmeńskich koniach, nadzwyczaj rączych i wytrzymałych. Zamierzał je nabyć na miejscu, przy okazji przecierając w 1819 roku ślady dla brytyjskich kupców Kompanii Wschodnioindyjskiej. W ślady Mooncrofta poszedł prawdziwy idealista Arthur Conolly, młodzieniec ślepo wierzący w cywilizacyjną misję chrześcijan na wschodzie. Zamierzał udać się do Turkiestanu Zachodniego, stawiając na szali własne życie, aby uwolnić niewolników europejskich przetrzymywanych na dworze okrutnego tyrana: chana Chiwy. Albo jeszcze Alexander Burnes, który w 1832 roku zdołał na tyle zaskarbić sobie sympatię samego wezyra bucharskiego dworu, że tamten nie krępował się, aby poprosić go o sprowadzenie z Anglii solidnych okularów. Brytyjskim śmiałkom dorównywali do szaleństwa odważni carscy oficerowie, tacy jak chociażby urodzony na Litwie Polak Jan Witkiewicz, wytrawny znawca środkowoazjatyckich języków, który w latach 30. XIX stulecia kilka razy dotarł do Buchary. Nie ustępował mu ani na jotę pod względem brawury błyskotliwy anglofob Nikołaj Ignatiew, dążący z podziwu godną konsekwencją i zaangażowaniem do podkopania brytyjskich wpływów w chanacie Chiwy, który dał się poznać również jako niestrudzony badacz rzeki Amu-darii.
Nieustraszeni uczestnicy Wielkiej Gry musieli pokonać nie tylko wrogość i kaprysy miejscowych władców oraz nieprzyjaźnie nastawionych do przybyszów pustynnych plemion, bowiem przeciwko sobie mieli także przyrodę. Z trudem przemierzali rozciągającą się na południe od Buchary pustynię „czarnych” bądź też „złych piasków” – Kara-kum. Łatwiej miał lord George Nathaniel Curzon, który przyglądał jej się uważnie w 1888 roku z okien pociągu Zakaspijskiej Kolei, podążającego z Merwu do Buchary. W drogę wyruszył jako młody, dobrze zapowiadający się poseł partii konserwatywnej do Izby Gmin, aby nabrać rozeznania w sytuacji politycznej na obszarze zapalnego regionu Azji Centralnej oraz ocenić skalę zagrożenia ze strony Petersburga. Przy okazji zachwycił się architekturą Samarkandy, ale widok pustyni Kara-kum wzbudził w nim zgoła odmienne uczucia, nazwał ją „najbardziej przygnębiającym nieużytkiem, jaki widziało ludzkie oko”.
Bo miejsce to jest zaiste przeklęte, nie dla ludzi, którzy, aby przeżyć, potrzebują wody. Pośród „czarnych piasków” potrafią przetrwać co najwyżej olbrzymie azjatyckie mrówki, rącze jaszczurki, kilka gatunków żółwi i drobnych gryzoni. Czasami można tam wypatrzyć jeszcze samotnego łowcę – majestatycznej postury ptaka-birkuta. Bajarze tadżyccy i uzbeccy od wieków z upodobaniem opowiadali mrożące krew w żyłach historie, jak to wyprowadzone w pole olbrzymie armie najeźdźców pozostawiały swe bielejące kości na pustyni Kara-kum, zwiedzione przez fałszywych i podstępnych przewodników. Jeden z nich miał podobno oszpecić sobie twarz, pozbawiając się własnoręcznie nosa i uszu, i przypisać ten czyn swoim ziomkom, aby zdobyć zaufanie wrogów, a następnie poprowadzić ich całe zastępy na pewną i powolną śmierć z pragnienia i głodu.
Południowym „czarnym piaskom” towarzyszą od północnej strony „czerwone piaski”, czyli pustynia Kyzył-kum. Jej szczególnie złowrogą część nazywano dawniej nie bez przyczyny Adam-Krygłan, czyli „miejsce, gdzie zginął człowiek”. Łatwiej tu zawsze było natrafić na jednego z owych potężnych waranów, określanych przez miejscowych „krokodylami pustyni”, niż na człowieka, a jeśli już się jakiś przedstawiciel ludzkiej rasy trafił, to najpewniej ponury typ o podejrzanej reputacji, wątpliwej czystości sumienia oraz złych intencjach. Nawet u najbardziej wytrawnych poganiaczy wielbłądów i przewodników karawan pustynia musiała budzić olbrzymi respekt. Nieoczekiwany napad rozbójników, potężna burza piaskowa albo zaraza pośród wielbłądów mogła pozostawić najbardziej doświadczonych i obeznanych z trudami wypraw karawan-baszów bezsilnymi wobec żywiołu. Silna wichura potrafi tutaj bowiem wzniecić tumany wibrujących mikroskopijnych kamyczków do tego stopnia, że słońce staje się niemal niewidoczne, a wokół zapada mrok zwiastujący nieszczęście. Od wszechobecnego pyłu nie ma wówczas skutecznej obrony, drobinki piasku dostają się do oczu, uszu, nosa, chrzęszczą między zębami, tworząc w ustach kleistą, dławiącą maź. Zawierucha ustaje dopiero pod wieczór, kiedy zdąży już zmienić nie do poznania rozmiary i położenie wydm. Ofiarami pustynnego żywiołu padały całe, tętniące przez wieki życiem, miasta emiratu bucharskiego, środkowoazjatyckiego państewka funkcjonującego do czasu radzieckiego podboju na obszarze sporej części dzisiejszego Uzbekistanu oraz Tadżykistanu. Próżno szukać dzisiaj na mapach Wardanzi, chociaż osiedle widniało na nich jeszcze w XIX stuleciu, podobny los stał się udziałem miejscowości Kara-Kul – później odbudowanej. Tam, gdzie niegdyś znajdowały się ruchliwe ulice i bazary długo jeszcze po najściu piaszczystego żywiołu znaleźć można było tylko pojedyncze kikuty umarłych drzew, przebijające się spośród ogromnych wydm. Zasypane piachem pobocza drogi łączącej Samarkandę z Bucharą wciąż przypominają przejezdnym o tym, że przyroda czyha na moment ludzkiej nieuwagi, gotowa w każdej chwili przypuścić nagły atak.
Doświadczeni karawan-baszowie, bezimienni często bohaterowie wielu wypraw okresu Wielkiej Gry, nie lekceważyli nigdy piaszczystego żywiołu. Dryfując pośród wydm-barchanów niczym żeglarze na morzu, przewodnicy wielbłądzich konduktów, aby nie zgubić szlaku, opanowali sztukę orientowania się w przestrzeni dzięki gwiazdom. W posępnym milczeniu mijali bielejące kości ludzi i zwierząt, które – złożone na wspólnych cmentarzyskach, wedle świadectwa XIX-wiecznego węgierskiego podróżnika i uczestnika Wielkiej Gry, Arminusa Vambery – służyły podróżnym za drogowskazy. Minaret Kalian, do dzisiaj górujący nad Bucharą masywny olbrzym, wysoki na blisko pięćdziesiąt metrów, stanowił dla karawan nieocenionej wartości latarnię „morską”. Za dnia strącano z niego na złamanie karku różnej maści złoczyńców i szubrawców oraz takich, którzy zwyczajnie narazili się mściwemu emirowi złym słowem albo gestem, ale dla przybyszów przemierzających pustynię widok minaretu Kalian, jego ognistych świateł migoczących na horyzoncie, oznaczał nadzieję i ulgę, zwiastował bowiem bezpieczny koniec podróży przez nieludzką ziemię.
Towarzyszką i pocieszycielką „graczy” czasów kolonialnych była majestatyczna rzeka Amu-daria, która rozdziela błękitną szramą obie monstrualne łachy „czarnego” i „czerwonego” piachu, wijąc się kapryśnie chaotyczną wstęgą o długości dwóch i pół tysiąca kilometrów, wypełnioną hektolitrami mulistej wody. Amu-daria, zasilana obficie przez górskie strumienie spływające z pamirskich szczytów, prowadzi swoje wody – jakby wbrew naturze – przez nieprzebrane pustynne przestrzenie w kierunku dogorywającego i z trudem poddającego się niemrawej reanimacji Jeziora Aralskiego, które wysycha na skutek hydrologicznych eksperymentów sowieckich uczonych.
Starożytni znali Amu-darię pod nazwą Oksus. Owiana legendą rzeka, przez średniowiecznych geografów arabskich długo była uważana za najdłuższą na świecie. To właśnie w jej nurtach poili swoje rumaki strudzeni jeźdźcy niezrównanej macedońskiej konnicy Aleksandra Wielkiego, która wyruszała na podbój świata. Żołnierze przedzierali się przez pustynię głównie nocą, aby nie dać się pokonać bezlitosnemu bardziej niż najzacieklejsi wrogowie słońcu. Spragnieni do granic wytrzymałości, gdy docierali wreszcie do szerokiego koryta rzeki, nie potrafili zachować umiaru i zanurzali się w wodzie po szyję, łykając ją łapczywie wielkimi haustami. Wielu za tę niepohamowaną pazerność zapłaciło cenę najwyższą. Podobno Amu-daria zabiła wówczas więcej ciężkozbrojnych hoplitów niż kiedykolwiek zdołali powstający przeciwko okupacji grecko-macedońskiej przywódcy starożytnych środkowoazjatyckich krain Baktrii i Sogdiany: Bessos oraz Spitamenes.
Garstka najodważniejszych „graczy” nie poprzestawała na przemierzaniu środkowoazjatyckich pustyń i ruszała dalej na wschód, przebijając się mozolnie poprzez potężne masywy Pamiru i Ałtaju, w kierunku chińskiego Turkiestanu Wschodniego. Tędy prowadził owiany legendą, ubijany przez całe stulecia kopytami milionów wielbłądów i kołami chińskich dżonek, trakt, ważny odcinek słynnego jedwabnego szlaku. Wcześniej, a niekiedy i dzisiaj, wzdłuż afgańskiego brzegu rzeki Pandż, która wyznacza granicę ze współczesnym Tadżykistanem, skroś góry prowadziły jedynie wykute w skałach ciasne ścieżynki, wznoszące się wysoko ponad przepaściami. Były pośród nich te szczególnie groźne przejścia, czyli owiane złą sławą owrangi, na których niejeden miejscowy chłop, straciwszy równowagę, postradał życie, lądując w przepaści. Oficer polskiego pochodzenia, Bronisław Grąbczewski, jeden z wybitnych uczestników Wielkiej Gry, pisał, że niektóre ścieżki były miejscami tak wąskie, „że nie tylko juki, lecz i siodła trzeba przenosić na rękach, a konie przeprowadzać pojedynczo, trzymając je za ogony i uzdy; przy tym konie przytulają się z taką siłą do skały, że ścierają sobie skórę na bokach i z wrażenia trzęsą się i pocą”.
Przez stulecia transport pomiędzy kirgiskim obecnie Oszem w Kotlinie Fergany a tadżyckim Chorogiem zapewniały głównie duże, silne i piekielnie wytrzymałe azjatyckie wielbłądy, zwane w Pamirze „śniegołazami”. Karawany składały się z tysięcy takich zwierząt. Przyczepione do ich długich szyj miedziane dzwoneczki wygrywały monotonną, przenikaną podmuchami porywistego wiatru melodię jedwabnego szlaku. Wielbłądy to stworzenia niepokorne, aby je skutecznie prowadzić, przez przedziurawioną w młodości przegrodę nosową należało przetkać patyk. Doprowadzone do uległości i równomiernie obładowane po obu stronach były w stanie podźwignąć do dwustu kilogramów ładunku. Cyryl Staniukowicz, wybitny polski badacz Pamiru, jeszcze w latach trzydziestych ubiegłego wieku widywał wiosenne karawany złożone z tysięcy dwugarbnych wielbłądów prowadzonych przez dzielnych i wytrzymałych nie mniej niż znajdujące się pod ich pieczą zwierzęta karawan-baszów.
Tak oto za sprawą szaleńczych wypraw czasów Wielkiej Gry zaczęła się stopniowo wyłaniać z mgieł niewiedzy i zapomnienia historia Turkiestanu Zachodniego, wspaniała i prawdziwie wielka, bo sięgająca czasów świetności perskiego imperium. Obszary współczesnego Tadżykistanu stanowiły w dalekiej starożytności istotną część rozciągającej się od wybrzeży Morza Śródziemnego po rzekę Indus monarchii Achemenidów. Z Persami dawni mieszkańcy tadżyckich ziem dzielili język oraz zaratusztriańską religię. Zaratusztrianie wierzyli w odwieczną walkę dobra i zła toczoną przez Ahura Mazdę, boga światła, prawdy i dobra z duchem ciemności, kłamstwa i zła – Arymanem. Nauczali, że człowiek, poprzez swoje czyny, myśli oraz uczynki, przyspieszyć może niechybny triumf sprawiedliwości uosabianej przez skrzydlatego Ahura Mazdę. Zaratusztrianie w poświęconych dobremu bogu świątyniach, budowanych na otaczających okolicę wzniesieniach, podtrzymywali ogień – symbol obecności Wszechmogącego. W blasku płomieni modlili się, oczekując na przyjście mesjasza, który ostatecznie położy kres zmaganiom dobra ze złem. Uwielbienie okazywano także rzekom: Amu-darii czy Zarafszanowi. Wzdłuż jedwabnego szlaku, który prowadził przez Pamir do Buchary i Samarkandy, a stąd dalej, ku wybrzeżom Morza Śródziemnego, wraz z towarami wędrowały rozmaite religijne idee. Pozostały po nich rozrzucone na obszarze całego Tadżykistanu fundamenty świątyń starogreckich bogów, buddyjskich stup, pieczar i klasztorów, manichejskich chramów czy też ruiny nestoriańskich kościołów. Środkowoazjatyckie krainy słynęły bowiem wówczas z otwartości oraz tolerancji religijnej, a przeróżni odszczepieńcy, sekciarze i kacerze pośród tadżyckich gór znajdowali bezpieczny azyl.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Redakcja i korekta: Jerzy Urbanowicz
Konsultacja: Magdalena Szajuk
Projekt okładki, opracowanie graficzne, redakcja techniczna, skład: Maja Witecka-Brysacz
Zdjęcie na I okładce: Marcin Sawicki
Zdjęcie autora na skrzydełku: Magdalena Franczuk
© Copyright by Wydawnictwo Paśny Buriat, 2020 © Copyright by Marcin Sawicki, 2020
Kielce 2020 Wydanie II
Wydawca:Wydawnictwo Paśny Buriat Osiedle Na Stoku 74/20, 25-437 Kielce +48 502 566 [email protected]
ISBN: 978-83-956824-0-7
Książki festiwalowego wydawnictwa Paśny Buriat są cegiełkami, ze sprzedaży których dochód przeznaczany jest na przyszłe edycje festiwalu literackiego Patrząc na Wschód oraz Festiwalu Powsinóg
Do kupienia: bezpośrednio u wydawcy: www.pasnyburiat.pl i serwis Allegro oraz w internetowych sklepach i księgarniach: taniaksiazka.pl krainabugu.pl
Wersję elektroniczną wykonano w systemie Zecer firmy Elibri