Szwajcaria. Bilet w jedną stronę. - Lampka Joanna - ebook

Szwajcaria. Bilet w jedną stronę. ebook

Lampka Joanna

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szwajcaria. Kraj niezawodnych zegarków, słynnych serów, wysokich gór i niskich podatków. Jego mieszkańcy wydają się nam chłodni, zapracowani, niechętni do integracji z obcymi i resztą Europy. Czy tak jest naprawdę?

 

Niekoniecznie! Szwajcarzy, gdy tylko pogoda pozwala, wskakują do rzek, czasem nawet w przerwie od pracy. A skoro już o tych przerwach mowa, spróbujcie dodzwonić się do szwajcarskiej firmy w godzinach lunchu! Punktualnie o 12:00 szwajcarskie kiszki zaczynają grać marsza niczym kukułki w zegarach, no i trzeba wyjść coś zjeść. Szwajcarzy puszczają swoje dzieci bez opieki do szkoły, głosują w referendach przeciwko zniesieniu abonamentu radiowo-telewizyjnego i chętnie żenią się z cudzoziemkami. Jednym słowem, robią wszystko to, o co byśmy ich nie posądzali!

 

 

 

Joanna Lampka jest poczytną blogerką, tłumaczką i nauczycielką języka polskiego dla obcokrajowców. Od 7 lat mieszka w Szwajcarii i pisze o niej na blogu blabliblu.pl. Wydała przewodnik Szwajcaria i Lichtenstein, pracuje nad pierwszą powieścią.

 

W swojej książce z humorem opowiada o trudnych początkach w nowym kraju, integracji z nowymi sąsiadami i licznych niespodziankach, które czekały na nią w małej szwajcarskiej wiosce. Ale także o Polsce – widzianej z perspektywy wysokich Alp i Jeziora Genewskiego, oczami Szwajcarów i emigrantów stęsknionych za domem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 303

Oceny
4,3 (213 oceny)
113
61
32
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tymbex

Nie oderwiesz się od lektury

Tak dobrze to czytało mi się tylko Harrego Pottera. Tym razem bardziej płakałem i nie tylko ze śmiechu.
00
stalech

Nie oderwiesz się od lektury

ok ok
00
Lilianna77

Nie oderwiesz się od lektury

Super, brawa dla autorki 😀
00
elrogowi2016

Nie oderwiesz się od lektury

Książka podładowuje życiową baterię, naprawdę. Fragmenty odczytywałam głośno domownikom. Jeden minus - dlaczego tak szybko się skończyła!
00
atommotherheart97

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Nie znam Szwajcarów osobiście, ale książka dała mi możliwość poznania ich. Przygody na emigracji rodaczki. Książka pełna sarkazmu i humoru. Dawno się tak nie śmiałam przy czytaniu. Polecam 10/10.
00

Popularność




Au­tor: Jo­an­na Lamp­ka

Re­dak­cja: Klau­dia Opoz­da

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Anna Jam­róz

Pro­jekt ma­kie­ty i skład: Iza­be­la Kruź­lak

Zdję­cia na okład­ce: Shut­ter­stock

Zdję­cie au­tor­ki na okład­ce: Mag Simm Pho­to­gra­phy.

Zdję­cia (numery stron dotyczą wersji drukowanej):

Jo­an­na Lamp­ka: s. 13, 15, 19 (dol­ne), 72, 90–91, 99–100, 102, 104, 111, 114, 138, 220 (gór­ne), 257, 259, 262–263, 284, 287, 289, 296–297, 306, 314, 325–326, 342 (dol­ne), 366.

Grze­gorz Kieć: s. 16, 19 (gór­ne), 25, 29, 42–44, 46, 60–61, 77–78, 82, 96–97, 127–128, 131, 144–145, 154, 156, 165–167, 169–170, 174, 179, 185–186, 188–189, 192–193, 201–202, 210 (gór­ne), 214, 216, 218, 220 (dol­ne), 230, 235, 237, 247, 249, 252, 271–272, 276, 304–305, 309, 313, 328, 330, 342 (gór­ne), 352, 367, 377.

Mag Simm Pho­to­gra­phy: s. 383.

Shut­ter­stock: s. 31, 73, 122, 176, 210 (dol­ne).

Wi­ki­pe­dia: s. 116, 119.

Re­dak­tor ini­cju­ją­cy: Ro­man Ksią­żek

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Na­ta­lia Ostap­ko­wicz

Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght by Jo­an­na Lamp­ka

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2020

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-644-3

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

Spis treści

Dla­cze­go mię­dzy kro­wa­mi a ban­ka­mi? Bo Szwaj­ca­ria to je­dy­ne miej­sce na świe­cie, gdzie kil­ka kro­ków od zim­no-mar­mu­ro­wej sie­dzi­by po­tęż­ne­go ban­ku mogą paść się kro­wy. Licz­ba po­zor­nie nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ele­men­tów w tym kra­ju spra­wia, że two­rzą one prze­dziw­ną, jak­że in­te­re­su­ją­cą mo­zai­kę. Tak jak i ta książ­ka! Do­świad­cze­nia emi­gra­cyj­ne, Szwaj­ca­ria jako świa­to­wy fe­no­men, aneg­do­ty i opo­wie­ści – oto spis tre­ści, któ­ry nie po­zwo­li wam się za­gu­bić mię­dzy kro­wa­mi a ban­ka­mi!

I. NA EMI­GRA­CJI CZA­SEM GO­SPEL, CZA­SEM BLU­ES…

…ale je­śli pła­cze­my, to śmie­jąc się w głos (i w mer­ce­de­sach, a to wy­god­niej­sze niż na ro­we­rze!). Oto ka­te­go­ria emi­gra­cyj­na, do któ­rej kwa­li­fi­ku­ją się wszyst­kie roz­dzia­ły opo­wia­da­ją­ce o trud­nych po­cząt­kach w no­wym kra­ju i o pró­bach in­te­gra­cji ze szwaj­car­ski­mi są­sia­da­mi w wio­secz­ce we fran­cu­sko­ję­zycz­nej czę­ści Szwaj­ca­rii.

Bi­let w jed­ną stro­nę

Szwaj­car­scy są­sie­dzi, czy­li no­thing is what it se­ems

Fa­tal­nie, kur­wa!

Klub im­por­to­wa­nych żon

Wie­ża Eif­fla w ogro­dzie kon­tra po­waż­na, nie­pi­ją­ca eki­pa (i pies!)

O pral­ce, któ­rej nie ma, i o kło­po­tach, gdy jest

Nie kłam na roz­mo­wach kwa­li­fi­ka­cyj­nych albo wy­pad­ną ci wło­sy

In­deks słów za­ka­za­nych

Do­bry zwy­czaj nie prze­li­czaj

Świę­ta, świę­ta i po świę­tach

Na­sza wie­ża Ba­bel

Jak zo­sta­łam na­uczy­ciel­ką pol­skie­go

Na woj­nie w Fer­ney-Vol­ta­ire, czy­li co­so­bot­nie za­ku­py we Fran­cji

O tę­sk­no­cie, czy­li jak się przy­jaź­nić z dala od przy­ja­ciół

Śmie­cio­we sto­ry

Po­ca­ło­wał mnie dia­beł

W czym Po­la­cy są lep­si od Szwaj­ca­rów, czy­li o tym, jak Pol­ska gra­ła w nogę ze Szwaj­ca­rią

Wy­ro­stek, czy­li roz­mo­wy o ży­ciu z dok­to­rem McDre­amy

Ra­tuj się kto może, czy­li szwaj­car­ska im­pre­za

Pol­sko-szwaj­car­skie pro­ble­my na­tu­ry mi­ło­sno-sek­su­al­nej w py­ta­niach i od­po­wie­dziach

Sen nocy let­niej

Se­zon na si­kor­ki

Czar­ny pies

Ten je­den dzień w Ba­zy­lei

Co Szwaj­ca­rzy my­ślą o Pol­sce, czy­li o bia­łych mi­siach, pi­ja­nych na dro­dze i Swa­ro­ży­cu

Ni­cze­go nie ża­łu­ję!

II. TYM­CZA­SEM W SZWAJ­CA­RII…

…ser, kro­wy i de­mo­kra­cja bez­po­śred­nia. Szwaj­ca­rzy im­por­tu­ją żony, gło­su­ją w licz­nych re­fe­ren­dach, je­dzą ko­lek­tyw­nie, jak im ku­kuł­ka wy­ku­ka po­łu­dnie i ro­bią to wszyst­ko, o co by­śmy ich nie po­są­dza­li. Na przy­kład każą dzie­ciom sa­mo­dziel­nie cho­dzić do szko­ły. Nie ma mowy o od­wo­że­niu, nie ma mowy o od­pro­wa­dza­niu!

So­li­dar­ni w nie­na­wi­ści

Pies i ze­bra

Wszy­scy je­ste­śmy od­po­wie­dzial­ni za na­sze dzie­ci

A ty? Ile ki­lo­gra­mów temu przy­je­cha­łeś do Szwaj­ca­rii?

Gdy mło­dy Szwaj­car sta­je się męż­czy­zną, czy­li o de­mo­kra­cji bez­po­śred­niej i im­pre­zach gmin­nych

Co sły­chać, pa­nie, w po­li­ty­ce?

To za­le­ży od kan­to­nu

Jak ha­ła­so­wać w Szwaj­ca­rii… to w od­po­wied­nich go­dzi­nach

O wia­trach i in­nych przy­pa­dło­ściach

Szwaj­ca­ria jest ar­mią

Bal­la­da o mio­tle i róży

O abo­na­men­cie ra­dio­wo-te­le­wi­zyj­nym i sprze­da­ży sie­bie

III. BLA­BLI­BLU WIE NAJ­LE­PIEJ…

…czy­li 100 po­rad mo­jej bab­ci od­no­śnie do wy­bo­ru męża, 100 opi­sów dziw­nych Szwaj­ca­rów (z cze­go 99 to moi są­sie­dzi), 100 hi­sto­ry­jek o spa­niu z ko­za­mi, 100 dy­wa­ga­cji na te­mat na­tu­ry czło­wie­ka ze wska­za­niem na czło­wie­ka szwaj­carsk… Za­raz, wróć! Z ko­za­mi?!

Fut­bol, emi­gran­ci i Kro­ko­dyl

My, al­pej­scy ter­ro­ry­ści

Szwaj­car­ski nóż ofi­cer­ski ra­tu­je ży­cie

Hi­sto­ria o Panu Kwiat­ku, któ­rej nie ma

Bier­nik a kwe­stia ży­cia i śmier­ci

Ne­go­cja­cje po szwaj­car­sku

Slow life na pol­skiej pro­win­cji

Kto go bu­dził w piąt­ki?

Nie­waż­ne

Le­gen­da o dahu

Bo chłop musi mieć fach w ręku… czy­li mo­jej bab­ci po­ra­dy od­no­śnie do wy­bo­ru za­wo­du

Naj­waż­niej­sze py­ta­nie po „Jak się na­zy­wasz?”

Cze­ko­la­do­we oczy mo­je­go taty

What goes aro­und, co­mes aro­und

Śmierć i Kro­ko­dyl

Gdy Szwaj­car uda­je Po­la­ka…

O dy­so­nan­sie po­znaw­czym

Moja Pol­ska ma schi­zę

Śmiech à la Schwy­zer­tüütsch

Joga z księ­dzem i mrów­ką

Je­stem Po­la­kiem

Co się sta­ło pew­ne­go roz­grza­ne­go po­po­łu­dnia w gaju oliw­nym?

Glu­ten za­bi­ja

Ko­cham cię w chuj!

Me­to­da na bab­cię po szwaj­car­sku

Naj­gor­sza cio­cia pod słoń­cem

Ro­dzi­ce wie­dzą le­piej

IV. WPA­DŁAM DO STUD­NI…

…na ile me­trów? Ka­te­go­ria uni­kal­na, bo znaj­du­je się tu tyl­ko je­den roz­dział. Ale za to jaki… Czy to, co zda­rzy­ło się w ma­luś­kiej al­pej­skiej wio­sce przy Stud­ni Cza­row­nic, to praw­da, czy nie­praw­da? Na to py­ta­nie mu­si­cie od­po­wie­dzieć so­bie sami.

Stud­nia Cza­row­nic

Bi­let w jed­ną stro­nę

Ni­g­dy nie przy­pusz­cza­łam, że kie­dyś za­cznę się uczyć fran­cu­skie­go. Hell yeah!, na­tür­lich, dos ce­rve­zas, a na­wet pa­żał­sta, ale ni­g­dy, prze­nig­dy s’il vous pla­ît. Na­wet nie mia­łam ta­kich am­bi­cji. Co praw­da, mu­szę przy­znać, że pod­sta­rza­ły hy­drau­lik z wło­cha­ty­mi po­ślad­ka­mi mel­du­ją­cy po fran­cu­sku ode­tka­nie rury był w sta­nie wy­wo­łać moje ochy i achy, nie mó­wiąc już o pięk­no­okim Szwaj­ca­rze na­po­tka­nym pew­ne­go razu w pu­bie na kra­kow­skim Ka­zi­mie­rzu. A jed­nak sta­ło się, mle­ko się roz­la­ło, sta­tek wpły­nął do por­tu, Szwaj­car tam był, sie­dział na­prze­ciw­ko mnie i py­tał nie­win­nie po an­giel­sku, o czym ja tak tonę oprócz jego oczu.

– What are you sin­king abo­ut, Żo­ana?

No ja, mój miły, tonę o tym, że mu­szę na­uczyć się fran­cu­skie­go, bo ina­czej to my się ra­czej nie do­ga­da­my. I tu aku­rat nie ma żad­nej me­ta­fo­ry.

Tyl­ko jak to zro­bić, sko­ro po fran­cu­sku pięć razy wię­cej sa­mo­gło­sek na pi­śmie niż w mo­wie, w do­dat­ku h nie­me, h przy­de­cho­we, wzde­cho­we, wzdy­cha­ją­ce i bez­de­cho­we, a dwu­wer­so­we zda­nie to już w ogó­le, puf! i go nie ma, wy­po­wie­dzia­ne na głos ma za­le­d­wie dwie sy­la­by… – ta­kie to we­so­łe my­śli prze­cho­dzi­ły mi przez gło­wę, gdy za­pi­sy­wa­łam się na kurs dla po­cząt­ku­ją­cych. Na kur­sie fran­cu­skie­go dla po­cząt­ku­ją­cych spo­tka­łam oczy­wi­ście sa­mych „po­cząt­ku­ją­cych”. Jed­na pani przez rok pra­co­wa­ła w Bel­gii, dru­ga pi­sa­ła ma­tu­rę po fran­cu­sku, a trze­cia „ani tro­chę nie zna­ła fran­cu­skie­go, na­wet pod­staw, ale sam ję­zyk jej się po­do­bał, w związ­ku z tym li­czy­ła na to, że na­uczy się na kur­sie”. To cał­kiem jak ja i już chcia­łam przy­bić z nią pią­tecz­kę, ale coś mi się nie zga­dza­ło. Rze­czo­na pani po­wie­dzia­ła to po fran­cu­sku.

My­śla­łam wte­dy, że do­brze mi zro­bi to­wa­rzy­stwo tak wy­edu­ko­wa­nych dam. W koń­cu le­piej rów­nać do wyż­sze­go po­zio­mu, niż pi­ko­wać do niż­sze­go. Już po pierw­szej lek­cji chcia­łam sek­sow­nie za­chry­pieć „Je n’ai re­gret­té rien…”. Oka­za­ło się jed­nak, że na pierw­szej lek­cji nie bę­dzie­my się zwie­rzać z tego, cze­go ża­łu­je­my, i mó­wić, że ni­cze­go, ale na­uczy­my się przed­sta­wiać.

– Że­eee yy­y­yy ma­pel Żo­ana…

Dla­cze­go fran­cu­ski hy­drau­lik po­tra­fi sek­sow­nie ogło­sić świa­tu, że wła­śnie ode­tkał rury, a moje że­ma­pel brzmi jak jęk sło­ni­cy? – my­śla­łam zroz­pa­czo­na, ćwi­cząc przed lu­strem ni­czym Ki­ler swo­je „you tal­king to me”. Od­po­wie­dzi na to py­ta­nie nie znam na­wet te­raz, po kil­ku do­brych la­tach. Mój fran­cu­ski brzmi sek­sow­nie tyl­ko wte­dy, gdy boli mnie gar­dło… Wra­ca­jąc jed­nak do na­szej opo­wie­ści, mój oso­bi­sty Szwaj­car wca­le nie sły­szał w moim że­ma­pe­lu jęku sło­ni­cy, ale ćwier­ka­nie wró­bel­ków, chro­bot cho­micz­ków i po­pi­ski­wa­nie my­szek, co nie­wąt­pli­wie ozna­cza, że mi­łość jest nie tyl­ko śle­pa, ale i głu­cha.

– Ale tak w ogó­le, to przejdź­my już te­raz, ko­cha­nie, na an­giel­ski, do­brze?

Wresz­cie, po roku zwie­dza­nia lot­nisk i po­wta­rza­nia za pa­nią od fran­cu­skie­go „Po­pro­szę ba­giet­kę” i „Boli mnie brzuch, pa­nie dok­to­rze, ale nie boli mnie gło­wa”, za­pa­dła de­cy­zja: rzu­cam wszyst­ko i jadę do Szwaj­ca­rii pod­bi­jać świat. Jak ty­sią­ce dziew­czyn przede mną i ty­sią­ce po mnie spa­ko­wa­łam się w jed­ną wa­liz­kę, zo­sta­wi­łam za sobą wszyst­ko i wy­je­cha­łam w nie­zna­ne za mi­ło­ścią, któ­rą zna­łam tyl­ko z wy­kra­dzio­nych co­dzien­no­ści week­en­dów.

Czy mo­głam się do­my­ślić, że Szwaj­ca­ria sta­nie się dla mnie czymś wię­cej niż tyl­ko miej­scem za­miesz­ka­nia? Ni­g­dy nie mia­łam ani am­bi­cji, ani chę­ci, żeby za­pusz­czać w niej ko­rze­nie, a co do­pie­ro mó­wić o pi­sa­niu o niej ksią­żek! Za­wsze po­cią­ga­ła mnie su­ro­wa, ta­jem­ni­cza Skan­dy­na­wia, ku­si­ły le­ni­we, roz­sło­necz­nio­ne Wło­chy, przy­wo­ły­wa­ła udu­cho­wio­na Azja, ale Szwaj­ca­ria? Ban­kie­rzy i kor­po­ra­cje, jo­dło­wa­nie i sery, blichtr i ze­gar­ki. Co ja, po­szu­ki­wacz­ka przy­gód a nie pie­nię­dzy, mo­głam mieć wspól­ne­go ze ste­reo­ty­po­wym wi­ze­run­kiem tego kra­ju?

Ale gdy­bym była nie­co bar­dziej prze­sąd­na… Bo mu­szę się przy­znać, że daw­no temu na an­drzej­kach wy­la­łam so­bie przez klucz ist­ną wo­sko­wą mapę Szwaj­ca­rii. Gdy jed­nak zer­ka­ło się na nią pod in­nym ką­tem, wy­cho­dzi­ła mo­ty­ka. A tu Szwaj­car się na­pa­to­czył, a nie rol­nik… Więc spa­ko­wa­łam się, wy­ca­ło­wa­łam spło­nio­ne, wy­edu­ko­wa­ne pa­nie od fran­cu­skie­go, obie­cu­jąc im, że na pew­no pierw­sze co po­wiem, to „Boli mnie brzuch, pa­nie dok­to­rze, ale nie boli mnie gło­wa” i ku­pi­łam bi­let. Bi­let w jed­ną stro­nę.

Szyb­ko się oka­za­ło, że bar­dzo do­brze opa­no­wa­łam fran­cu­skie nie­me h. Zresz­tą nie tyl­ko h. Było też nie­me bon­jo­ur, mer­ci i au re­vo­ir, a moje bez­gło­śne par­don nie mia­ło so­bie rów­nych. Tyl­ko par­le-wu-ągle wy­po­wia­da­ne tra­gicz­no-prze­ra­żo­nym to­nem ja­koś tam względ­nie było sły­chać. Nie­ste­ty nie dało się ła­two wy­wi­nąć. Po pierw­sze, miesz­kań­cy Ro­man­dii, czy­li fran­cu­sko­ję­zycz­nej czę­ści Szwaj­ca­rii, dość kiep­sko i nie­chęt­nie par­la­ją po ągiel­sku. Po dru­gie, quid pro quo, Pa­nie i Pa­no­wie. Je­śli się ga­pisz, ścią­gasz na sie­bie cu­dze oczy. In­ny­mi sło­wy, moja ulu­bio­na czyn­ność, czy­li ob­ser­wo­wa­nie bliź­nich, nie była naj­lep­szym spo­so­bem na unik­nię­cie kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich. A Szwaj­ca­rzy ko­cha­ją po­ga­węd­ki. Je­śli sie­dze­nie w au­to­bu­sie jest wol­ne, każ­dy po­rząd­ny Szwaj­car za­py­ta, czy może usiąść, jak­by to nie było oczy­wi­ste. Gdy ko­piesz ra­ba­tę, każ­dy po­rząd­ny Szwaj­car sko­men­tu­je „O, ko­pie pani ra­ba­tę” tak od­kryw­czym to­nem, jak­by miał za­miar po­wie­dzieć „O, za­ko­pu­je pani zwło­ki”. „Tak, za­ko­pu­ję zwło­ki in­ne­go cie­kaw­skie­go są­sia­da. Mi­łe­go dnia!” – od­po­wia­da­łam, oczy­wi­ście po swo­je­mu, czy­li bez­gło­śnie, ob­da­rza­jąc in­ter­lo­ku­to­ra cza­ru­ją­cym, nie­mym uśmie­chem.

Na szczę­ście świet­nym le­kar­stwem na fazę bez­gło­śne­go bon­jo­ur był mój oso­bi­sty Szwaj­car, któ­ry po pro­stu od­po­wia­dał za mnie, pod­czas gdy ja ki­wa­łam gło­wą tak en­tu­zja­stycz­nie, że po ta­kiej roz­mo­wie szy­ja bo­la­ła mnie ni­czym po kon­cer­cie Me­tal­li­ki. Fe­mi­nist­ki mogą się obu­rzać: „Na­wet nie dał tej dziew­czyn­ce dojść do sło­wa”. Niech się obu­rza­ją. Żad­na z nich nie mia­ła swo­je­go pry­wat­ne­go bul­te­rie­ra, od­po­wia­da­cza na py­ta­nia.

I tak się to wszyst­ko za­czę­ło! Pięk­no­oki Szwaj­car, lek­cje fran­cu­skie­go, bi­let w jed­ną stro­nę, etap bez­gło­śne­go bon­jo­ur i naj­więk­sza przy­go­da mo­je­go ży­cia: emi­gra­cja. Emi­gra­cja, któ­ra dzia­ła jak rent­gen, jak „spraw­dzam!” w po­ke­rze, jak szcze­ra roz­mo­wa z przy­ja­cie­lem. Daje świet­ną per­spek­ty­wę na inny kraj, na ob­co­kra­jow­ców i na to, co zwy­kli­śmy na­zy­wać in­no­ścią, ob­co­ścią… Ale przede wszyst­kim daje świet­ną per­spek­ty­wę na sie­bie sa­me­go.

Czy to książ­ka o Szwaj­ca­rach i Szwaj­ca­rii? Niech bę­dzie, że tak.

Ale tak na­praw­dę jest to książ­ka o Po­la­kach i Pol­sce wi­dzia­nych stę­sk­nio­ny­mi, ze­szwaj­carsz­czo­ny­mi sza­ry­mi ocza­mi au­tor­ki.

Szwaj­car­scy są­sie­dzi, czy­li no­thing is what it se­ems

Pierw­szym ofi­cjal­nym eta­pem po po­sta­wie­niu emi­granc­kich stó­pek na ob­czyź­nie wca­le nie jest etap bez­gło­śne­go bon­jo­ur, ale etap wi­cia gniazd­ka. Każ­dy stan­dar­do­wy świe­żak szu­ka wte­dy miesz­ka­nia lub po­ko­ju do wy­na­ję­cia. Nor­mal­nie etap ten by mnie nie do­ty­czył, po­nie­waż, jak wspo­mnia­łam, przy­jeż­dża­łam do chło­pa­ka, chło­pak ów miesz­kał jed­nak na wsi po­środ­ku ni­cze­go. Jak to, ja, lu­bli­nian­ka z uro­dze­nia, kra­ko­wian­ka z wy­bo­ru, mia­łam miesz­kać tam, gdzie wiatr hula i psi wyją? A więc się prze­pro­wa­dzi­li­śmy. Ale nie do mia­sta, tyl­ko zno­wu do wio­secz­ki, bo, pro­szę Pań­stwa, ten mój Szwaj­car, to Szwaj­car z krwi i ko­ści, a każ­dy sza­nu­ją­cy się Szwaj­car miesz­ka na wsi i ma ogród, gdzie pa­sie kro­wę. W mie­ście miesz­ka zwy­kle emi­gra­cja i pa­to­lo­gia, bo nie ma tam miej­sca na kro­wy, któ­re, jak wszy­scy wie­dzą, ła­go­dzą oby­cza­je. Nowa wieś była o tyle ak­cep­to­wal­na, że mia­ła świet­ny trans­port pu­blicz­ny. In­ny­mi sło­wy, za­pgrej­do­wa­li­śmy wieś.

Ro­man­dia, czy­li za­chod­nia, fran­cu­sko­ję­zycz­na część kra­ju, gdzie za­wio­dła mnie moja po­dróż w jed­ną stro­nę, jest nie­co inna niż Szwaj­ca­ria, jaką zna­my ze ste­reo­ty­pów. Mówi się na­wet, że tam „pra­cu­je się, żeby żyć”, pod­czas gdy w czę­ści nie­miec­ko­ję­zycz­nej „żyje się, żeby pra­co­wać”. Nie­wąt­pli­wie w Ro­man­dii są wi­do­ki, któ­re od­cią­ga­ją od biur­ka! Na zdję­ciu St-Sa­pho­rin na brze­gu Je­zio­ra Ge­new­skie­go.

Ce­lem mo­jej po­dró­ży była ma­lut­ka wio­secz­ka 15 ki­lo­me­trów od Lo­zan­ny. Pierw­sze wra­że­nie, ja­kie spra­wi­ła na mnie Lo­zan­na? Wdzięcz­na jak fran­cu­skie, sen­ne mia­stecz­ko ze sta­rych fil­mów, na­wet w cen­trum mia­sta. Na zdję­ciu wi­dok z mo­stu Bes­si­ères na ka­te­drę.

Ale żeby przy­naj­mniej te szwaj­car­skie mia­sta to były ta­kie praw­dzi­we mia­sta! A to są ta­kie mia­sta jak u nas mia­stecz­ka. Lo­zan­na, niby wiel­ka me­tro­po­lia, jest tak ol­brzy­mia, że Biel­sko-Bia­ła to przy niej Nowy Jork. Zu­rych – o tak, ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzi­cie już pew­nie te mar­mu­ro­we fa­sa­dy ban­ków – otóż Zu­rych cho­wa się za krza­kiem w po­rów­na­niu z Kra­ko­wem. Ber­no – ich­niej­sza „sto­li­ca” (w cu­dzy­sło­wie, bo Szwaj­ca­rzy za­rze­ka­ją się, że sto­li­cy nie mają), to hmmm… Nasz Ra­dom ma nie­mal dwa razy wię­cej miesz­kań­ców. Ale to nie­ko­niecz­nie jest wada. Mia­sta są ludz­kich roz­mia­rów, co daje moż­li­wość prze­mie­rza­nia ich na pie­cho­tę w przy­pad­ku zbyt sil­nych wia­trów, któ­re mogą wy­stą­pić po za­sie­dze­niu się w ba­rze. Cóż, zda­rza się naj­lep­szym, a do­trzeć do domu ja­koś trze­ba.

Tego, jak bar­dzo róż­ne mamy po­dej­ście do wiel­ko­ści miast, do­wio­dła jed­na z pierw­szych roz­mów z moim oso­bi­stym Szwaj­ca­rem.

– Ja miesz­kam w ta­kiej ma­łej wio­sce. Ale mam tyl­ko 10 mi­nut au­tem do Mor­ges! To jest spo­re mia­sto.

– A ja miesz­kam w Kra­ko­wie. Ale lu­bię wieś. Moi ro­dzi­ce mają do­mek w Kra­snym­sta­wie, to taka mała, ko­cha­na mie­ści­na na wscho­dzie Pol­ski. I jest faj­nie. Wu­jek ma szczę­śli­we kur­ki, tak so­bie cho­dzą i dzio­bią, i wy­dzio­bu­ją… ma­mie sa­ła­tę z ogród­ka.

– Daj mi mo­ment, spraw­dzę na Wiki wieś two­ich ro­dzi­ców. Hmmm, Kra­sny­staw koło Lu­bli­na? 19 ty­się­cy miesz­kań­ców?

– Tak, do­kład­nie!

– W tym du­żym mie­ście, koło któ­re­go miesz­kam, jest 14 ty­się­cy.

Jed­nym z naj­bar­dziej kli­ma­tycz­nych miejsc w Lo­zan­nie są scho­dy Esca­liers du Mar­ché wio­dą­ce ze Sta­re­go Mia­sta do ka­te­dry.

W każ­dy śro­do­wy i so­bot­ni po­ra­nek na Sta­rym Mie­ście od­by­wa się targ.

W mo­jej no­wej wio­sce było tyl­ko 500 miesz­kań­ców. Ale żeby tam za­miesz­kać, mu­sie­li­śmy przejść je­den waż­ny test. Mu­sie­li­śmy zo­stać za­ak­cep­to­wa­ni przez szwaj­car­skich są­sia­dów. Zwy­kle wy­na­ję­cie miesz­ka­nia jest nie­co prost­sze. Na­le­ży zło­żyć apli­ka­cję ze wszyst­ki­mi do­ku­men­ta­mi, włą­cza­jąc w to umo­wę o pra­cę i po­zwo­le­nie na po­byt, sta­nąć w 3-ki­lo­me­tro­wej ko­lej­ce i cze­kać na ła­ska­wą ak­cep­ta­cję na­szej kan­dy­da­tu­ry przez wła­ści­cie­li miesz­ka­nia. Jed­nak lo­kum, o któ­re apli­ko­wa­li­śmy, było wy­jąt­ko­we. Znaj­do­wa­ło się w domu po­dzie­lo­nym na dwa miesz­ka­nia, dla­te­go Szwaj­ca­rzy uzna­li, że kom­pa­ty­bil­ność mię­dzy są­sia­da­mi jest w tym przy­pad­ku nie­zbęd­na.

– Jak mogę być kom­pa­ty­bil­na z 70-let­ni­mi Szwaj­ca­ra­mi, któ­rzy mó­wią tyl­ko po fran­cu­sku? – za­sta­na­wia­łam się spa­ni­ko­wa­na przed na­szym in­te­rview, jed­ną ręką na­cią­ga­jąc rajt­ki, a dru­gą szo­ru­jąc zęby.

Po­cząt­ko­wo wszyst­ko zda­wa­ło się iść zna­ko­mi­cie. Her­bat­ka, cia­stecz­ka, uśmie­chy. Nie wy­szłam jesz­cze z fazy bez­gło­śne­go bon­jo­ur, mia­łam więc sta­no­wić tam je­dy­nie ele­ment de­ko­ra­cyj­ny. Ele­ment de­ko­ra­cyj­ny nie miał już jed­nak cza­su na zmia­nę czar­nych raj­tek, któ­rych naj­więk­szą ozdo­bą było oczko wio­dą­ce od ko­stek przez naj­bar­dziej stra­te­gicz­ne miej­sca. Mój chło­pak też nie nada­wał się na ele­ment de­ko­ra­cyj­ny, bo aku­rat ze­psu­ła mu się ma­szyn­ka do go­le­nia. Dla­te­go, sta­ra­jąc się po­sta­wić na ele­ment in­te­lek­tu­al­ny, wy­si­li­łam wszyst­kie sza­re, fran­cu­skie ko­mór­ki i za­py­ta­łam:

– A dla­cze­go dom na­zy­wa się El­ka­na? Skąd się wzię­ła ta na­zwa?

Tu mu­si­cie wie­dzieć, że nie­mal wszyst­kie wil­le w Szwaj­ca­rii, szcze­gól­nie te star­sze, mają imio­na. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu od­po­wie­dział mój chło­pak:

– El­ka­na to oj­ciec Sa­mu­ela…

I wszyst­ko ja­sne. Dla­cze­go Szwaj­ca­rzy są bo­ga­ci? Gdy ty sku­piasz się na umy­ciu zę­bów i po­praw­nym za­da­niu py­ta­nia po fran­cu­sku, oni wku­wa­ją Sta­ry Te­sta­ment, żeby za­im­po­no­wać są­sia­dom. Grunt, że zro­bił wra­że­nie. Są­sie­dzi pa­trzy­li na nie­go z osłu­pie­niem. Dla­te­go, żeby się wy­tłu­ma­czyć, do­dał:

– Ach, ja­koś tak samo wy­szło. W izo­lat­ce na 3 me­trach kwa­dra­to­wych mia­łem tyl­ko ma­te­rac i Bi­blię…

Okrą­głe jak spodki oczy są­sia­dów zro­bi­ły się jesz­cze więk­sze. Utkwi­łam wzrok w ma­low­ni­czej dziu­rze na ko­la­nie. Ste­ve brnął w ni­cość ni­czym ka­mi­ka­dze, bo­ski wiatr:

– W woj­sku przy­ła­pa­li mnie ze skrę­tem w zę­bach tuż przed pro­wa­dze­niem cięż­kie­go trans­por­te­ra. Wrzu­ci­li mnie więc do izo­lat­ki na ty­dzień. Przez pierw­sze dwa dni tyl­ko od­sy­pia­łem, ale póź­niej tak się nu­dzi­łem, że prze­czy­ta­łem całą Bi­blię. Dwa razy! Po nie­miec­ku!

W my­ślach już by­łam w ogród­ku, już że­gna­łam się z tym pięk­nym dom­kiem. Ech! Może kie­dyś w koń­cu znaj­dzie­my ja­kieś miesz­ka­nie, pew­nie wte­dy, gdy ja na­uczę się fran­cu­skie­go, a mój chło­pak za­milk­nie na za­wsze. Tym­cza­sem wy­raź­nie po­ru­szo­ny są­siad wstał i po­szedł do kuch­ni, po­wta­rza­jąc:

– Co za cza­sy, co za cza­sy…

Uwa­ga, uwa­ga, za­raz za­cznie się ka­za­nie po fran­cu­sku o ze­psu­tych mło­dych. Za­my­ka­my uszy!

– Co za cza­sy, co za cza­sy, tyl­ko ty­dzień – są­siad po­wta­rzał w kuch­ni, brzdę­ka­jąc na­czy­nia­mi. – Ja sie­dzia­łem mie­siąc! Zła­pa­li nas, jak o czwar­tej nad ra­nem wra­ca­li­śmy z dys­ko­te­ki do jed­nost­ki. Ko­le­ga spadł z dru­gie­go pię­tra i zła­mał nogę. Darł się wnie­bo­gło­sy, dla­te­go nas zła­pa­li. Ale nie ża­łu­ję… Pa­mię­tasz, mysz­ko, to wte­dy się po­zna­li­śmy – po­wie­dział są­siad do swo­jej 70-let­niej żony, wra­ca­jąc do po­ko­ju z bursz­ty­no­wym trun­kiem w ka­raf­ce i z ma­ciu­peń­ki­mi kie­lisz­ka­mi. – No, to mów­cie mi Fra­nço­is!

Jaki z tego mo­rał? W Szwaj­ca­rii, żeby coś za­ła­twić, trze­ba mieć zna­jo­mo­ści… z woj­sko­wej paki!

Mia­sto jest ma­low­ni­czą kan­wą dla ulicz­nych ar­ty­stów.

Lo­zan­na od­po­czy­wa i bawi się w Ouchy na brze­gu ol­brzy­mie­go Je­zio­ra Ge­new­skie­go.

Fut­bol, emi­gran­ci i Kro­ko­dyl

Bary dzie­lą się na ta­kie, do któ­rych cho­dzi się z roz­chi­cho­ta­ny­mi przy­ja­ciół­ka­mi na szpil­kach, i na ta­kie, gdzie cho­dzi się sa­me­mu w dwóch róż­nych bu­tach No, może nie aż tak, ale przy­się­gam, że w tych dru­gich wy­gląd musi mó­wić „ta­kich jak ty, ko­cha­siu, to ja ły­kam na pod­wie­czo­rek”. Bo tam się by­naj­mniej nie cho­dzi na pod­ryw.

Le­piej nie my­lić tych miejsc. Dziew­czy­ny w let­nich su­kien­kach w tym dru­gim zmarsz­czą słod­kie no­ski na brud­ną ce­ra­tę i cie­płą whi­sky za­miast zim­ne­go Sprit­za, zaś w tym pierw­szym sa­mot­ni będą ścią­gać na sie­bie nie­chcia­ne spoj­rze­nia.

Mam w moim szwaj­car­skim mia­stecz­ku taki bar nu­mer 2. Na­zy­wam go Kro­ko­dy­lem, choć po fran­cu­sku jego na­zwa brzmi Café Cro­co. To ta­kie miej­sce, gdzie na­wet E.T. prze­bra­ny za Spon­ge­Bo­ba nie przy­cią­gnął­by zdzi­wio­nych spoj­rzeń. Do ta­kich ba­rów jak ten przy­cho­dzi się sa­me­mu tyl­ko na jed­ne­go, po­mię­dzy pra­cą a do­mem, po­mię­dzy do­mem a zna­jo­my­mi, po­mię­dzy ko­chan­ką a żoną. Za­wsze po­mię­dzy, ni­g­dy do­ce­lo­wo. Pew­nie dla­te­go jest mi tam tak do­brze.

Gdy sły­szy­cie brud­na ce­ra­ta i cie­pła whi­sky, pew­nie ma­cie przed ocza­mi ja­kąś me­li­nę i żu­ler­nię, a to wca­le tak nie jest! Kro­ko­dyl to naj­bar­dziej ega­li­tar­ne miej­sce pod słoń­cem, gdzie biz­nes­me­ni w gar­ni­tu­rach od Ar­ma­nie­go do­da­ją so­bie od­wa­gi przed ko­lej­ną awan­tu­rą do­mo­wą, pa­no­wie w skó­rach go­rącz­ku­ją się koń­mi pę­dzą­cy­mi po ekra­nach, a po­mię­dzy nimi snu­ją się jed­no­oki pies rasy bu­rek i dym z faj­ki bar­ma­na, któ­ry woli pła­cić kary, niż wy­jąć cza­sem śmier­dziu­cha z japy.

– Strasz­nie się dziś ku­rzy z Bur­ka – za­ga­du­je bar­man po fran­cu­sku, le­ni­wie wy­cie­ra­jąc ku­fle.

– Co ty nie po­wiesz – mru­czę po pol­sku i to jest je­dy­ne miej­sce, gdzie ni­ko­go to nie ru­sza.

Skąd mo­głam wie­dzieć w czerw­cu 2012 roku, gdy we­szłam do gło­śne­go, pół­otwar­te­go baru w Mor­ges, że sta­nie się on moją świą­ty­nią sa­mot­no­ści, moim po­idłem in­spi­ra­cji i moją ulu­bio­ną kry­jów­ką przed świa­tem za każ­dym ra­zem, gdy ten bę­dzie się sta­wał odro­bi­nę zbyt rze­czy­wi­sty.

Ste­ve po­wie­dział:

– Znajdź ja­kieś miej­sce w ba­rze przed te­le­wi­zo­rem, że­by­śmy mo­gli po­ki­bi­co­wać. W koń­cu gra Szwaj­ca­ria! Mi­strzo­stwa Eu­ro­py, waż­ny mecz. Ja sto­ję w kor­ku na au­to­stra­dzie, ale za­raz do cie­bie do­łą­czę.

I zna­la­złam. Mia­łam wte­dy na so­bie bia­łą su­kien­kę w kwia­ty, by­łam spo­co­na i bar­dzo pol­ska. Nie marsz­czy­łam jed­nak no­ska na ce­ra­tę, cie­płą whi­sky ani pla­sti­ko­we krze­sła. Bar­dziej dzi­wi­łam się tej ko­smicz­nej mie­szan­ce go­ści. Nie to, żeby całe to­wa­rzy­stwo było aż ta­kie szem­ra­ne. Część może odro­bin­kę była bez­dom­na, ale tyl­ko odro­bin­kę. Żad­nych pro­ble­mów z hi­gie­ną. Może i nie myją zę­bów, ale za to myją ząb. Jaka oszczęd­ność na pa­ście, i szczo­tecz­ka mniej się zu­ży­wa!

No do­bra, prze­sa­dzi­łam. Wśród dziw­nych ty­pów z brud­ny­mi dre­da­mi w bar­wach na­ro­do­wych sie­dzia­ły wy­ma­lo­wa­ne na bia­ło-czer­wo­no ro­dzi­ny okrę­co­ne fla­ga­mi. Tak, jak­by ktoś py­tał, o dzi­wo, fla­ga­mi szwaj­car­ski­mi, a nie so­ma­lij­ski­mi czy fla­ga­mi pla­ne­ty Mel­mac. O dzi­wo, bo na wcza­sach w Tim­buk­tu albo pod­czas bli­skich spo­tkań trze­cie­go stop­nia gdzieś tam w od­le­głej ga­lak­ty­ce z pew­no­ścią wzię­ła­bym ich za au­to­chto­nów. Ow­szem, jak mó­wią sta­ty­sty­ki, wię­cej niż 25% miesz­kań­ców Szwaj­ca­rii po­cho­dzi z za­gra­ni­cy, ale dla­cze­go mu­sia­ło mnie to ude­rzyć w twarz aku­rat pod­czas me­czu Szwaj­ca­rii. Tam­te­go ran­ka wy­czy­ta­łam w szwaj­car­skiej pra­sie, że naj­wię­cej osób, któ­re ki­bi­cu­ją prze­ciw­ko Szwaj­ca­rii, miesz­ka w sa­mej Szwaj­ca­rii. Czyż­by to byli ci wszy­scy imi­gran­ci, któ­rzy wresz­cie mo­gli przy­trzeć nosa szwaj­car­skie­mu sze­fo­wi cze­pia­ją­ce­mu się o każ­de spóź­nie­nie? Dla­te­go też mimo po­zy­tyw­nych wi­bra­cji wkra­cza­łam do tego baru peł­na wąt­pli­wo­ści, jak je­dy­na chrze­ści­jan­ka do me­cze­tu.

Za­czął się mecz, a tam… Po­wiedz­my tak – z chę­cią za­pro­si­ła­bym do Mor­ges tego dzien­ni­ka­rza od po­ran­ne­go ar­ty­ku­łu. Szwaj­ca­rii ki­bi­co­wa­li czar­ni, czer­wo­ni, bia­li, zie­lo­ni i na­wet ten jed­no­oki pies rasy bu­rek, któ­ry chry­piał hau, hau w rytm okrzy­ków Hopp Su­is­se. Pies może miał tyl­ko jed­no oko, ale ilość jego zę­bów zde­cy­do­wa­nie prze­wyż­sza­ła śred­nią knaj­pia­ną.

Miej­sca zna­la­złam sto­ją­ce po­śród biz­nes­me­nów, któ­rzy przy­bie­gli do baru pro­sto z po­cią­gu. Jesz­cze nie usia­dłam, gdy za mo­imi ple­ca­mi zma­te­ria­li­zo­wał się chło­pak z farb­ka­mi, pro­po­nu­jąc mi wy­ma­lo­wa­nie fla­gi na po­licz­kach.

– Eeeeeee, ale ja nie je­stem Szwaj­car­ką.

– Ja też nie – od­po­wie­dział po an­giel­sku.

Po pierw­szej po­ło­wie je­den pan po­sta­wił wszyst­kim ko­lej­kę, bo „trze­ba opić to, że jesz­cze nic nam nie strze­li­li”, po­tem ko­lej­ne, bo „trze­ba opić to, że strze­li­li nam tyl­ko jed­ne­go” i „trze­ba wy­pić pod to, żeby już wię­cej nam nie strze­li­li”. A po­tem zda­je się, że tłu­ma­czy­łam bar­ma­no­wi, że „Le­wan­dow­ski po­wi­nien bar­dziej współ­pra­co­wać z na­szy­mi”, a on uro­czy­ście przy­ta­ki­wał, ani tro­chę się nie dzi­wiąc, że to nie ten mecz. W koń­cu to Kro­ko­dyl, Pa­nie i Pa­no­wie. Szwaj­ca­ria prze­gra­ła, ale Kro­ko­dyl…

So­li­dar­ni w nie­na­wi­ści

Szwaj­ca­ria to kraj wiel­ce nie­ty­po­wy, jak wszy­scy wie­dzą. Nie dość, że po­dzie­lo­ny na 26 kan­to­nów, a w każ­dym kan­to­nie obo­wią­zu­je inne pra­wo, świę­ta wy­pa­da­ją w inne dni i mówi się w róż­nych ję­zy­kach, to jesz­cze jego oby­wa­te­le róż­nią się men­tal­no­ścią w za­leż­no­ści od miej­sca za­miesz­ka­nia.

Co to ozna­cza w prak­ty­ce? Nie­któ­rzy mó­wią, że Szwaj­ca­rzy nie­miec­ko­ję­zycz­ni to tacy Niem­cy do kwa­dra­tu, a Szwaj­ca­rzy fran­cu­sko­ję­zycz­ni to Fran­cu­zi do kwa­dra­tu. Ina­czej spra­wa wy­glą­da ze Szwaj­ca­ra­mi wło­sko­ję­zycz­ny­mi, któ­rzy, jak fama nie­sie, są otwar­ci i cie­pli jak Wło­si, a w bo­nu­sie tak­że punk­tu­al­ni. Czwar­ty ję­zyk to ro­mansz, któ­rym po­słu­gu­je się tyl­ko 0,6% Szwaj­ca­rów gdzieś hen, hen, w od­cię­tych od świa­ta wio­skach w al­pej­skim kan­to­nie Gry­zo­nia. O cha­rak­te­rze Szwaj­ca­rów mó­wią­cych w ro­mansz an­tro­po­lo­dzy na pew­no do­nio­są, gdy tyl­ko kie­dyś znaj­dą ta­kich osob­ni­ków.

Sto­li­ca/nie­sto­li­ca Szwaj­ca­rii, Ber­no, nie jest ani naj­więk­szym mia­stem tego kra­ju, ani na­wet nie po­sia­da waż­ne­go mię­dzy­na­ro­do­we­go lot­ni­ska… Jest jed­nak nie­wąt­pli­wie pięk­ne.

Kram­gas­se ze słyn­nym ze­ga­rem Zyt­glog­ge. Na kil­ka mi­nut przed rów­ną go­dzi­ną ze­gar urzą­dza praw­dzi­wy te­atr.

Szwaj­ca­rzy fran­cu­sko­ję­zycz­ni, któ­rzy ota­cza­ją mnie na co dzień, oglą­da­ją za­rów­no szwaj­car­ską te­le­wi­zję pu­blicz­ną na­da­ją­cą po fran­cu­sku, jak i ka­na­ły fran­cu­skie, czy­ta­ją „Le Mon­de”, a nie „Neue Zür­cher Ze­itung” i bio­rą udział w LaFran­ce a un in­croy­able ta­lent (fran­cu­skim Mam Ta­lent!). Gdy przy­cho­dzi do re­fe­ren­dum, gło­su­ją ina­czej niż ich ro­da­cy zza Rösti­gra­ben, czy­li zza gra­ni­cy plac­ka ziem­nia­cza­ne­go rösti. Tak, tak, nie re­gu­luj­cie oku­la­rów, nie­wi­dzial­na gra­ni­ca men­tal­no­ści i po­glą­dów po­mię­dzy czę­ścia­mi nie­miec­ko- i fran­cu­sko­ję­zycz­ną ma swo­ją ofi­cjal­ną na­zwę, któ­ra w do­dat­ku po­cho­dzi od ty­po­we­go da­nia chłop­skie­go ja­da­ne­go nie­gdyś w kan­to­nie Ber­no na śnia­da­nie. Na za­chód od Rösti­gra­ben Szwaj­ca­rzy na śnia­da­nie pi­ja­li kawę i dro­bi­li ele­ganc­kie cro­is­san­ty, zaś na wschód od Rösti­gra­ben na stół wjeż­dżał so­lid­ny pla­cek z be­ko­nem, jaj­kiem i se­rem. A je­śli kuch­nia nie de­fi­niu­je na­szej kul­tu­ry, to cóż in­ne­go?

– Zer­k­nij­my na mapę. Czy Szwaj­ca­rzy za­gło­so­wa­li zno­wu zgod­nie z Rösti­gra­ben? – py­ta­ją re­dak­to­rzy pod­czas nie­dziel­nych pro­gra­mów po każ­dym re­fe­ren­dum.

– Ta­aaaak. Ro­man­dia znów otwar­ta i pro­eu­ro­pej­ska, a część nie­miec­ko­ję­zycz­na bro­ni tra­dy­cyj­nych szwaj­car­skich war­to­ści. A czy tym ra­zem za­dzia­ła­ła Po­len­ta­gra­ben?

Gra­ni­ca men­tal­no­ści mię­dzy czę­ścia­mi nie­miec­ko- a wło­sko­ję­zycz­ną, jak się do­my­śla­cie, też wy­wo­dzi swo­ją na­zwę od tra­dy­cyj­nej po­tra­wy przy­rzą­dza­nej przez szwaj­car­skie mam­my i non­ny – a mia­no­wi­cie od po­len­ty. Jak gło­su­ją Ti­ci­ne­si? Zwy­kle tak jak część fran­cu­sko­ję­zycz­na. Jed­nak żeby prze­gło­so­wać część nie­miec­ko­ję­zycz­ną, Ro­man­dia i Ti­ci­no mu­szą szu­kać sprzy­mie­rzeń­ców po dru­giej stro­nie tej je­dze­nio­wej gra­ni­cy. I czę­sto ta­kich znaj­du­ją. Naj­więk­szym out­si­de­rem spo­śród szwaj­car­skie­go ko­lek­ty­wu za­tę­chłej kon­ser­wy jest kan­ton Ba­zy­lea-Mia­sto, któ­ry tak czę­sto gło­su­je z mniej­szo­ścia­mi ję­zy­ko­wy­mi, że słusz­nie po­strze­ga­ny jest jako część Ro­man­dii. Co wię­cej, miesz­kań­cy wie­lo­kul­tu­ro­wej Ba­zy­lei, sto­li­cy kon­cer­nów far­ma­ceu­tycz­nych i je­dy­ne­go w swo­im ro­dza­ju pro­te­stanc­kie­go kar­na­wa­łu, są w sta­nie wy­wo­łać ru­mień­ce na­wet na po­licz­kach li­be­ral­nych oby­cza­jo­wo Ro­mand­czy­ków. W prze­pro­wa­dzo­nej w 2016 roku an­kie­cie or­ga­ni­za­cji Love Life, ba­da­ją­cej za­cho­wa­nia sek­su­al­ne Szwaj­ca­rów w za­leż­no­ści od kan­to­nu, Ba­zy­lej­czy­cy zaj­mo­wa­li czo­ło­we miej­sca w ran­kin­gu „Czy kie­dy­kol­wiek…?” we wszyst­kich ka­te­go­riach. Trój­ką­ty, kwa­dra­ty, ostro­słu­py wie­lo­ra­mien­ne – miesz­kań­com Ba­zy­lei żad­na geo­me­tria eks­tre­mal­na nie jest strasz­na.

– Sczeź­nie­cie w pie­kle! – wo­ła­ją ka­to­lic­cy Ap­pen­zel­ler­czy­cy z naj­bar­dziej kon­ser­wa­tyw­ne­go kan­to­nu Szwaj­ca­rii zna­ne­go głów­nie z bar­dzo póź­ne­go przy­zna­nia ko­bie­tom praw wy­bor­czych. Ko­bie­ty w kan­to­nie Ap­pen­zell In­ner­r­ho­den po­szły do urn, by za­gło­so­wać w re­fe­ren­dum kan­to­nal­nym, do­pie­ro w 1991 roku i to tyl­ko dla­te­go, że tak na­ka­zał szwaj­car­ski Sąd Fe­de­ral­ny. Sami miesz­kań­cy kan­to­nu w wie­lu re­fe­ren­dach kon­se­kwent­nie od­ma­wia­li tego pra­wa swo­im żo­nom, cór­kom i mat­kom.

– Za­póź­nie­ni o ja­kieś 100 lat dzia­dy z wi­dła­mi – nie­do­wie­rza­ją­co krę­cą gło­wa­mi Ro­man­dia i Ti­ci­no.

– To tu jest praw­dzi­wa Szwaj­ca­ria! – od­po­wia­da cen­trum, czy­li Uri, Schwyz i Unter­wal­den, któ­re jako pierw­sze w 1291 roku pod­pi­sa­ły Akt Kon­fe­de­ra­cji uzna­wa­ny za po­czą­tek Szwaj­ca­rii jako pań­stwa.

Jak wi­dzi­cie, nie ko­cha­ją się za moc­no róż­ne czę­ści ję­zy­ko­we Szwaj­ca­rii. Co wię­cej, czę­sto na­wet się ze sobą nie do­ga­du­ją. To nor­mal­ne, że Urs z Alt­dor­fu, Jean-Clau­de z Neu­châtel i Fa­bri­zio z Lo­car­no po­ro­zu­mie­wa­ją się ze sobą po an­giel­sku, a w in­nych niż wła­sna czę­ściach ję­zy­ko­wych swo­je­go kra­ju czu­ją się jak za gra­ni­cą. Są inni, mają inne me­dia, inną hi­sto­rię, inne prze­pi­sy praw­ne, pła­cą na­wet inne po­dat­ki! Szwaj­ca­rzy z róż­nych czę­ści ję­zy­ko­wych tak nie po­tra­fią się do­ga­dać, że nie mają na­wet sto­li­cy pań­stwa wpi­sa­nej do kon­sty­tu­cji. Ber­no, któ­re uzna­je­my za ser­ce Szwaj­ca­rii, jest za­le­d­wie mia­stem fe­de­ral­nym (niem. Bun­des­stadt), a nie sto­li­cą (niem. Haupt­stadt). Mia­sto niedź­wie­dzi nie jest wca­le naj­po­tęż­niej­sze ani naj­więk­sze w Szwaj­ca­rii, nie ma na­wet mię­dzy­na­ro­do­we­go lot­ni­ska. Pro­win­cjo­na­lizm i wie­lo­ję­zycz­ność mia­sta fe­de­ral­ne­go Szwaj­ca­rii cał­kiem jed­nak pa­su­ją Szwaj­ca­rom, któ­rzy za żad­ne skar­by nie chcą wzmac­niać jed­nej czę­ści ję­zy­ko­wej kra­ju kosz­tem in­nych.

Czy to zna­czy, że są so­li­dar­ni ze swo­imi czę­ścia­mi ję­zy­ko­wy­mi? Nic z tego! Miesz­kań­cy Lo­zan­ny tak samo moc­no nie­na­wi­dzą miesz­kań­ców Zu­ry­chu, jak miesz­kań­ców Ge­ne­wy. Ko­smo­po­li­tycz­na, ban­kier­ska Ge­ne­wa do­cze­ka­ła się na­wet swo­je­go pa­sti­szu po­łu­dnio­wo­ko­re­ań­skie­go prze­bo­ju Gan­gnam Sty­le. Le Gen’vois sta­ïle za­czy­na się od słów: „Jeż­dżę tyl­ko Po­rsche, BMW lub Audi A3, a kie­dy jadę na nar­ty, to tyl­ko do Ver­bier i Crans-Mon­ta­na, je­stem pa­ry­ża­ni­nem Szwaj­ca­rii, praw­dzi­wym nar­cy­zem, nie­na­wi­dzę tych wszyst­kich Fran­cu­zów (przyp. au­tor­ki: któ­rzy za­bie­ra­ją mi pra­cę) i wie­śnia­ków z kan­to­nu Vaud”. Jesz­cze gor­si od „wie­śnia­ków” z fran­cu­sko­ję­zycz­ne­go Vaud są ci z od­le­głe­go kan­to­nu Jura, któ­rym ob­ry­wa się za zbyt re­gio­nal­ny ak­cent. Gó­ra­le z al­pej­skie­go kan­to­nu Va­la­is po­noć piją już od rana, a miesz­kań­cy Ar­go­wii nie po­tra­fią jeź­dzić sa­mo­cho­dem, o czym lo­jal­nie ostrze­ga­ją na swo­ich ta­bli­cach re­je­stra­cyj­nych za­czy­na­ją­cych się od AG jak Ach­tung! Ge­fahr! (Uwa­ga! Nie­bez­pie­czeń­stwo!). Wszy­scy za to so­li­dar­nie nie­na­wi­dzą wiel­ko­miej­skie­go Zu­ry­chu. Wszy­scy so­li­dar­nie? No może ci z Ba­zy­lei nie­co go­rę­cej. Ry­wa­li­za­cja mię­dzy Ba­zy­leą a Zu­ry­chem jest le­gen­dar­na i cza­sa­mi na­wet bar­dzo do­słow­na. Gdy tyl­ko w Zu­ry­chu po­wsta­nie naj­wyż­szy bu­dy­nek w Szwaj­ca­rii, Ba­zy­lea marsz­czy sro­go czo­ło i wy­cią­ga pla­ny za­bu­do­wy miej­skiej.

Szwaj­car­ski par­la­ment – taki po­waż­ny w cza­sie upa­łu…

Pod­su­mo­wu­jąc, Szwaj­ca­rów nie łą­czy ani ję­zyk, ani men­tal­ność, ani na­wet sym­pa­tia do kra­ja­nów. Co więc łą­czy Szwaj­ca­rów oprócz ja­sno­czer­wo­ne­go pasz­por­tu z rów­no­ra­mien­nym krzy­żem? Dla­cze­go miesz­kań­cy nie­miec­ko­ję­zycz­nych kan­to­nów nie chcą mieć sto­li­cy w Ber­li­nie, a Szwaj­ca­rzy fran­cu­sko­ję­zycz­ni nie cią­gną do Pa­ry­ża? Miesz­kań­cy róż­nych kan­to­nów nie prze­pa­da­ją za sobą na­wza­jem, ale to uczu­cie nie jest tak sil­ne jak ich nie­na­wiść do ob­co­kra­jow­ców. We­dług ty­po­we­go Jean-Clau­de’a z Neu­châtel Szwaj­ca­rzy nie­miec­ko­ję­zycz­ni są oczy­wi­ście ja­cyś dziw­ni, ale Fran­cu­zi śmier­dzą, bru­dzą i ha­ła­su­ją. We­dług ty­po­we­go Ursa z Alt­dor­fu może i Szwaj­ca­rzy spod Ge­ne­wy są nie­co za­ro­zu­mia­li, ale Niem­cy są jesz­cze gor­si. Szwaj­ca­rzy wszel­kich ma­ści i ję­zy­ków łą­czą się so­li­dar­nie w jed­nym uczu­ciu – w nie­na­wi­ści do ob­cych. Dla­te­go pro­po­nu­ję pięk­ne szwaj­car­skie ha­sło „jed­ność w róż­no­ści” za­mie­nić na bar­dziej re­ali­stycz­ne: „so­li­dar­ni w nie­na­wi­ści”.

Rze­ka Aare za­mie­nia się w le­cie w wiel­ki ru­cho­my ba­sen. Ber­neń­czy­cy wrzu­ca­ją swo­je ubra­nia i buty do wor­ka ma­ry­nar­skie­go, po czym wska­ku­ją z nim do wody. Nurt Aare jest rwą­cy, ale wo­rek dzia­ła jak boja, po­ma­ga­jąc utrzy­mać się na po­wierzch­ni.

Fa­tal­nie, kur­wa!

Ste­ve za­pi­sał się na pol­ski. Ma­ru­dził, na­rze­kał, rwał so­bie reszt­ki wło­sów z gło­wy, ale rów­no­cze­śnie lo­jal­nie przy­zna­wał, że to nie fair, bym tyl­ko ja cier­pia­ła męki na fran­cu­skim. Pierw­sza lek­cja pol­skie­go Ste­ve’a była dla mnie nie­złym wy­zwa­niem. Z nie­cier­pli­wo­ścią tup­ta­łam przy drzwiach jak stę­sk­nio­ny pies cze­ka­ją­cy na po­wrót wła­ści­cie­la. Cze­góż on się tam na­uczył? Czy mu się po­do­ba­ło?

– Dzień do­bry! Jak się masz? – po­wie­dzia­łam gło­śno i wy­raź­nie.

I co sły­szę?

– Fa­tal­nie, kur­wa.

Moje ser­ce prze­sta­ło bić. Za­cho­wa­łam się jak każ­da prze­cięt­na ma­mu­sia wo­bec swo­je­go nie­po­kor­ne­go przed­szko­la­ka, któ­ry na­gle użył sło­wa na k.

– Kto cię tego na­uczył?

– Nie wiem.

– Na­uczy­ciel­ka?

– Nie.

– Ko­le­ga z kla­sy?

– Nie wiem.

Już mia­łam do­dać, żeby się wię­cej z tym kimś nie za­da­wał i sia­dał w in­nej ław­ce, ale przy­po­mnia­łam so­bie, że, ola­bo­ga, jest do­ro­sły.

Pew­nie was cie­ka­wi, kto w ta­kiej Lo­zan­nie uczy się ję­zy­ka pol­skie­go. Jak się za­pew­ne do­my­śla­cie, są to głów­nie mę­żo­wie i part­ne­rzy Po­lek i Szwaj­ca­rzy o pol­skim po­cho­dze­niu, któ­rych ro­dzi­ce za­nie­dba­li na­ukę ję­zy­ka w mło­dym wie­ku.

Wra­ca­jąc do tej na­szej kur­wy, Ste­ve uwiel­biał to sło­wo. Uży­wał go, kie­dy tyl­ko pa­so­wa­ło (i ko­chał ten wła­śnie mo­ment) i kie­dy nie pa­so­wa­ło. Na przy­kład gdy po­wta­rza­li­śmy lek­cje z pol­skie­go:

– Czy to jest krze­sło?

– Tak, kur­wa.

– Ja­kie­go ko­lo­ru jest stół?

– Stół jest chy­ba zie­lo­ny, kur­wa.

Ale żeby ta kur­wa była do­sad­na i prze­pi­ta, taka sło­wiań­ska, z krwi i ko­ści. A jego kur­wa jest fran­cu­ska, to taka kur­wa de­lu­xe, z wyż­szych sfer, po­wie­dzia­ła­bym na­wet, że to jest luk­su­so­wa call girl peł­ną gębą. Za to fa­tal­nie jest z grun­tu pol­skie, z ak­cen­tem na fa-ta i z od­po­wied­nim ge­stem pod­kre­śla­ją­cym bez­na­dzie­ję sy­tu­acji. My­ślę, że mógł­by już za­cząć uczyć in­nych tego fa­tal­nie.

Po­la­cy w Szwaj­ca­rii nie mają złej opi­nii, wręcz prze­ciw­nie, dla­te­go nad­uży­wa­nie w tym kra­ju „fa­tal­nie, kur­wa” nie czy­ni żad­nej szko­dy. W Pol­sce jest zgo­ła ina­czej. Pew­ne­go razu Ste­ve chciał pójść do fry­zje­ra w Kra­ko­wie. Ja mia­łam inne pla­ny, a jako że nie by­łam pew­na, czy pol­scy fry­zje­rzy wła­da­ją ję­zy­ka­mi, do­py­ty­wa­łam, czy jak­by co do­ga­da się po pol­sku.

– Tak! – od­po­wie­dział.

– A co po­wiesz?

– Krót­ko, kur­wa.

Po dłu­gich ne­go­cja­cjach Ste­ve obie­cał, że nie uży­je sło­wa na k. Może i nie użył, ale i tak wąt­pię, czy był klien­tem dnia.

– Na koń­cu fry­zjer za­py­tał, jak mi się po­do­ba. A ja pa­mię­ta­łem tyl­ko fa­tal­nie, źle i tak so­bie. Na szczę­ście wie­dzia­łem, któ­ra od­po­wiedź jest naj­bar­dziej po­zy­tyw­nie na­ce­cho­wa­na z tego ze­sta­wu… – dzie­lił się ze mną po po­wro­cie.

– I co po­wie­dzia­łeś?

– Tak so­bie, dzię­ku­ję.

Swo­ją dro­gą to cie­ka­we. Po pierw­szej lek­cji na py­ta­nie „Jak się masz?” Ste­ve po­tra­fił od­po­wie­dzieć:

– Fa­tal­nie, je­stem cho­ry.

A nie na przy­kład:

– Świet­nie, wy­gra­łem w tot­ka.

Oczy­wi­ście bra­wo dla na­uczy­ciel­ki, któ­ra po­rząd­nie prze­ka­zu­je kon­tekst kul­tu­ro­wy. Na pierw­szej lek­cji ję­zy­ka pol­skie­go ucznio­wie uczą się na­rze­kać. Pro­po­nu­ję też uczyć od razu wszyst­kich czę­ści cia­ła („Boli mnie dwu­nast­ni­ca!”), idio­mów („Le­piej nie mó­wić!”) i peł­nej dra­ma­ty­zmu ge­sty­ku­la­cji.

Przed pierw­szym spo­tka­niem z mo­imi ro­dzi­ca­mi ka­te­go­rycz­nie za­bro­ni­łam Ste­ve’owi uży­wa­nia na pra­wo i lewo jego ulu­bio­nych pol­skich słó­wek. Moi ro­dzi­ce jed­nak nie za­wie­dli. Już w cza­sie uro­czy­stej ko­la­cji za­czę­li pod­py­ty­wać, czy zna ja­kieś brzyd­kie wy­ra­zy. Ste­ve się zmie­szał i od­po­wie­dział, że i ow­szem, zna, ale za­bro­ni­łam mu mó­wić (ka­puś!). Jed­nak po wie­lu na­mo­wach ze­szło z nie­go po­wie­trze, uśmiech­nął się sze­ro­ko i szcze­rze i po­wie­dział z praw­dzi­wym en­tu­zja­zmem:

– Kur­wa!

– Ale jak ład­nie! – po­chwa­li­ła moja mama, sta­tecz­na 60-let­nia pani w nie­ska­zi­tel­nie od­pra­so­wa­nej gar­son­ce.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej.