Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest - Miłka Raulin - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest ebook i audiobook

Miłka Raulin

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Każdy z nas może zdobyć Everest. Nie każdy chce, ale serio każdy może. Zobacz jak to zrobić :)

Everest. Czomolungma. Góra gór. Jest jak magnes. Piękna, intrygująca, dumna i niebezpieczna. Rozpala wyobraźnię niejednego wspinacza – bo któż nie chciałby wejść na Dach Świata? I choć Everest bez wątpienia jest magiczny, stał się też kołem zamachowym potężnego biznesu. 

Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest to książka czasem zabawna, czasem wzruszająca, ale przede wszystkim szczera i wciągająca bez reszty. O tym, jak urzeczywistnić szalone plany, gdy jest się mamą nastolatka i kolejarką. I jak przygotować się fizycznie, logistycznie i finansowo do tego, by zmierzyć się z najwyższą górą świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 48 min

Lektor: Miłka Raulin
Oceny
4,0 (41 ocen)
22
9
3
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
saniaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Brawo Miłka! ❤️
21
haniap87

Z braku laku…

zatrzymałam sie na opowieści o mijaniu trupów na trasie a niekiedy jeszcze ledwo żyjących osób i niekompetencji szerpow. ta historia zostanie ze mną na długo ale wcale tego nie chcialam ;/ nie wiem co tezeba mieć w głowie żeby mieć takie hobby i nie chce wiedzieć.
11
nookchobo

Nie polecam

kiepska książka. już selfpublishing zapalił lampkę, ale jednak skusiłem się i żałuję. w tej tematyce jest masa lepszych, ciekawszych pozycji.
11
Nabrue

Nie oderwiesz się od lektury

"Nigdy się nie poddawajcie, a każdą porażkę traktujcie jak lekcje do tego by następnym razem skoczyć wyżej ' Polecam!
00

Popularność




Miłka Raulin

Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autorka oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autorzy oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka, Justyna Wydra 

Redakcja: Adriana Urgacz-Kuźniak Korekta: Beata Stefaniak-Maślanka 

Projekt składu i skład: Adrian Partyka 

Opracowanie kartograficzne: Magdalena Kroczak 

Fotografie, których autorstwo nie zostało podane, pochodzą z archiwum autorki.

Helion SAul. Kościuszki 1c44-100 Gliwicetel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 

e-mail: [email protected]

WWW: http://bezdroza.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! 

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres: http://bezdroza.pl/user/opinie/silama_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-6934-4

Copyright © Bogumiła Raulin 2020

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla tych, których nigdy nie opuszcza siła dziecięcych marzeń iwiara wto, że się uda.

1. Parasol na szczęście

Fot. Łukasz Pęcak

Oniebywałym szczęściu, które przydaje się nie tylko wgórach, ale iwżyciu. Otym, jak trzy dni przed wyprawą omal nie potrącił mnie samochód. Oeverestowej statystyce wejść, zejść, przypadków śmiertelnych iorekordach na górze gór. Otym, że wwieku 34 lat warto spisać testament, bo ryzyka wgórach nie da się zredukować do zera.

Przebierałam nogami na przejściu dla pieszych, z niecierpliwością czekając na zielone. Za chwilę miała zacząć się konferencja prasowa przed moją wyprawą na Everest. Może jako organizator powinnam odpuścić sobie kosmetyczkę za pięć dwunasta, ale jakoś wyjątkowo zależało mi, żeby zrobić się na bóstwo. Stojąc na światłach, nerwowo spoglądałam na zegarek. Miałam wrażenie, że każda minuta zaczyna mi robić na złość i skraca swój rzeczywisty czas trwania.

— Uff, wreszcie! Zielone — powiedziałam, wzdychając pod nosem.

Żwawym krokiem ruszyłam przed siebie. Kątem oka zauważyłam, że z ulicy prostopadłej do Puławskiej wyjeżdża samochód i zmierza w moim kierunku. Spojrzałam na światło dla pieszych. „Nie no! Ja mam przecież zielone!” — pomyślałam i ruszyłam przed siebie. Byłam przekonana, że kierowca zatrzyma się przed pasami, przepuszczając przechodniów. W końcu mieliśmy cholerne zielone :) Przez moją głowę przepływały jeszcze miliony organizacyjnych myśli, aż w pewnym momencie poczułam, że maska samochodu dosłownie ociera się o mój tyłek. Z przerażenia wygięłam się w literę U, a nogi miałam nieruchome, jakby ktoś wmurował mnie w jezdnię. Wszystko działo się tak szybko. Jeszcze w lekkim szoku stanęłam obok i chyba potrzeba mi było kilku sekund na przetrawienie tego, co właśnie miało miejsce. Nie! Niemożliwe. Gość właśnie otarł się maską samochodu o moją pupę! Nie mogłam uwierzyć, że ostatecznie jestem cała, bo gdybym tylko szła przez jezdnię wolniej albo weszła na pasy dwie sekundy później, nie byłoby już tak kolorowo. Nie miałabym jak uciec przed zderzeniem z autem, zrobić fikuśnego wygibasa i skończyłoby się najpewniej połamaną miednicą albo nogami. Albo i jednym, i drugim. Znając siebie (i swój upór :)), gdyby tak było, doczołgałabym się na rozpoczynającą się po drugiej stronie ulicy konferencję prasową i ze smutkiem poinformowałabym zebranych dziennikarzy, że bardzo bym chciała wspiąć się na górę gór, ale z Everestu nici i jedyne, czego mogę się podjąć, to spróbować dojść do Base Campu (EBC). O raju, gdybym weszła na jezdnię dwie sekundy później… tak najprawdopodobniej bym się wszystkim tłumaczyła, bo przecież wyprawa opłacona, umowy sponsorskie podpisane. Ale znów ktoś nade mną czuwał. I choć przed chwilą przeklinałam szybko upływający czas, teraz cieszyłam się, że minutki trochę się dla mnie skróciły, bo dzięki temu w pośpiechu przechodziłam przez jezdnię. Poza tym wiedziałam, że to dobry znak. Bo zgodzicie się chyba, że to dobry znak, że nie potrącił mnie samochód na trzy dni przed wyprawą na Everest?

Kierowca samochodu zatrzymał się w połowie pasów i nie zanosiło się na to, że zamierza wysiąść. Pewnie też dochodził do siebie. Nie miałam w sobie ani grama złości za tę całą sytuację. Mogłam być tylko zła na siebie, że nie przewidziałam rozwoju wypadków. Nie przypuszczałam, że ktoś będzie chciał mnie „kropnąć” na pasach na jednej z większych ulic Warszawy tuż przed wyprawą mojego życia. Widziałam jadący na mnie samochód, ale w mojej głowie nie było czarnych scenariuszy, więc po prostu ruszyłam przed siebie. Ale czy moje rozmyślania miały jakiekolwiek znaczenie? Nie, bo byłam cała. Cała i zdrowa i za chwilę miałam przeprowadzić jeden z ważniejszych eventów w moim życiu. Konferencję prasową — odprawę przed Everestem.

Podeszłam do samochodu i otworzyłam drzwi kierowcy. Starszy pan podniósł wzrok i łamiącym się głosem zaczął szczerze mnie przepraszać.

— Wie pani, ja nie widziałem, ja miałem zielone… ja naprawdę pani nie widziałem — jąkał się, tłumacząc. Miał dobre 70 lat, okulary, których szkła miały grubość denek z butelek po mleku, i z pewnością żadnych złych intencji. Ale na drodze stanowił spore niebezpieczeństwo. I to był fakt.

— Wie pan co? Musi pan uważać… bo dziś nic się nie stało, ale jak pan kiedyś wywinie taki numer i kogoś potrąci na pasach, to będzie kiepsko i dla pana, i dla tego, co nieszczęśliwie będzie przez te pasy przechodził. I może powinnam być na pana zła, bo napędził mi pan strachu, ale jestem panu wdzięczna.

— Wdzięczna?

— Tak, wdzięczna. I to bardzo. Bo cała ta sytuacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że nieustannie ktoś nade mną czuwa i nie pozwala, by przydarzyło mi się coś złego.

Starszy pan popatrzył na mnie ze zrozumieniem. Jakby też miał swoich aniołów stróży, którzy o niego dbają. Uśmiechnął się ciepło i jeszcze raz przeprosił. Ja na pożegnanie życzyłam mu dobrego dnia i powiedziałam, żeby się tą całą sytuacją nie przejmował. Bo i po co. Ale okulary żeby kupił lepsze i staranniej się rozglądał przy włączaniu się do ruchu.

Minęło dobrych kilka minut, nim skończyłam sympatyczną dyskusję na środku skrzyżowania. Na Puławskiej ruch wrócił do normy i znów słychać było nerwowe dźwięki warszawskich klaksonów. Pędziłam co sił w nogach, by zdążyć na spotkanie. Wpadłam do wielkiej sali Dzielnicowego Ośrodka Kultury na Ursynowie i z dumą popatrzyłam na efekt mojej pracy z ostatnich tygodni. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Manekin ubrany w ekspedycyjną odzież z logotypami i z maską na twarzy wyglądał naprawdę profesjonalnie. A że pod maską miał głowę zrobioną z gazet, dorysowane wąsy i oko pirata, wiedzieliśmy tylko ja i Marek — rzecznik wyprawy. W sali porozstawiane były krzesła, które czekały na dziennikarzy. To była moja pierwsza konferencja prasowa. Impreza, którą od A do Z wspólnie z Markiem spinaliśmy w całość. Impreza, na której nie mogło być żadnych fakapów i niespodzianek. Przyjechali dziennikarze z różnych gazet i telewizji. Polsat, TVP, Radio Złote Przeboje, Red Bull, Polskie Radio… i wielu innych. Naprawdę pieczołowicie się przygotowywałam do tego dnia. Od Roberta Szymczaka, lekarza medycyny wysokogórskiej, u którego regularnie się szkolę, skołowałam nawet butlę z tlenem i maskę, by manekin pięknie demonstrował, jak będę wyglądać w dniu ataku szczytowego. Były upominki dla dziennikarzy, namiot hipoksyjny, w którym spałam przez ostatnie trzy miesiące, sprzęt wysokogórski i prezentacja opisująca, jak będzie wyglądała wyprawa i jakie ryzyko niesie ze sobą wspinaczka na Everest.

Media. Z punktu widzenia sponsora najważniejszy nośnik informacji o Twojej wyprawie ;)

Fot. z archiwum Dzielnicowego Ośrodka Kultury Ursynów

Demonstracja działania namiotu hipoksyjnego, w którym spałam trzy miesiące przed wyprawą.

Fot. z archiwum Dzielnicowego Ośrodka Kultury Ursynów

No właśnie, jak to jest z tym ryzykiem?

Dokumentacją tych danych od lat zajmowała się Brytyjka Elizabeth Hawley. Prowadziła rejestr wydawanych pozwoleń, wejść i zejść, wypadków śmiertelnych i przyczyn zgonów, choć sama nigdy nie wspięła się na żadną znaczącą górę. Co więcej, nie była nawet w bazie pod Everestem. W wywiadach wyjaśniała, że nie lubi chodzić po górach, wolała zatłoczone ulice Katmandu. Gromadzenie danych rozpoczęła w 1963 roku, gdy szczyt zdobywała amerykańska ekspedycja, a ona pracowała dla Reutersa. W bazie danych, którą stworzyła Elizabeth, znaleźć można informacje o wszystkich wyprawach na ponad 450 znaczących szczytów w Nepalu od 1905 roku do dnia dzisiejszego. W tym również o wejściach na obie strony szczytów granicznych, takich jak Everest, Czo Oju, Makalu czy Kanczendzonga. Owoc swojej ponadpółwiecznej działalności Hawley udostępniła bezpłatnie i od listopada 2017 roku każdy może się z tymi danymi zapoznać na stronie www.himalayandatabase.com. Rok po opublikowaniu danych Elizabeth zmarła. Miała wtedy 95 lat. Jej mrówczą pracę kontynuuje dziennikarka Billi Bierling, jedna z najbardziej utytułowanych niemieckich alpinistek.

Stronę tę odpaliłam już po opłaceniu pierwszej transzy do amerykańskiej agencji Alpine Ascents International. Bez znaczenia, co byłoby napisane w tych tabelkach, bez znaczenia, jak bardzo by mnie to przerażało, nie było już odwrotu. Wiedziałam przecież, że projekt Korona Ziemi zakończy się wyprawą na Mount Everest i przyjdzie moment, że będę musiała zmierzyć się z tym kolosem. Co do statystyk, ku mojemu zaskoczeniu, nie były aż tak złe. Wiem, że strasznie to brzmi, bo przecież chodzi o ludzkie życie, historię drugiego człowieka, ale patrząc na liczbę osób przewijających się przez tę górę i liczbę wydanych pozwoleń, uważam, że cyferki w zanotowanych przez Elizabeth Hawley tabelkach nie są aż tak przerażające w kontekście całego zamieszania wokół Everestu.

Łącznie od 1950 do 2017 roku Everest zdobyło 8357 osób z całego świata. Prym wiodą oczywiście Nepalczycy, dla których ekspedycje na Dach Świata są źródłem utrzymania. Pracując w ten sposób, Czomolungmę zdobyło 3820 Nepalczyków, ale do tej liczby należy dodać 192 nepalskich zdobywców, którzy na górę weszli, ot tak, „turystycznie”, nie w ramach roboty :) Zaraz po nich największą grupę zdobywców stanowią Amerykanie. Nie dziwi mnie to, bo Everest to straaaasznie kosztowna impreza. Dalej na liście są Chińczycy — łącznie 504 osoby, z których 185 to chińscy przewodnicy, Brytyjczycy — w sumie 412 osób, oraz Hindusi, dla których Everest jest najbliższą ekstremalną atrakcją.

Wejście na Mount Everest może być niebezpiecznym przeżyciem i z pewnością niejeden się o tym przekonał. Może też być ostatnią „przygodą”, ostatnim wyzwaniem. Do 2017 roku w mroźnych objęciach bogini Czomolungmy pozostało na zawsze 290 osób… 290 marzeń o zdobyciu wierzchołka, pragnień powrotu do domu, tęsknot za uściskiem najbliższych. Dane mówią o 1,39% — to przecież tak niewiele, gdy myślimy o procentach, i jednocześnie tak dużo, gdy odnosimy tę liczbę do ludzkiego życia. Ten niewielki ułamek to wskaźnik śmiertelności wśród klientów. Wśród Szerpów w 2017 roku wynosił on 0,96%.

Skąd ta różnica, pomimo że Szerpowie przekraczają lodowiec Khumbu średnio cztery – pięć razy częściej niż himalaiści, którzy chcą zdobyć wierzchołek? Wynika to z doświadczenia i niesamowitych predyspozycji Szerpów — zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Choć w trakcie ekspedycji Szerpowie częściej podejmują ryzyko (kilkukrotnie pokonując Icefall), niosą ciężary nieporównywalnie większe od tych, które dźwigają wspinacze, nie można zapominać, że urodzili się tam, na wysokościach, i trudności związane z panującymi w górach wysokich warunkami znoszą zdecydowanie lepiej. Z badań wynika też, że mają zupełnie inną niż my budowę krwinek czerwonych, a ich mięśnie znacznie lepiej absorbują tlen. Odpowiada za to mutacja genetyczna występująca tylko u mieszkańców Himalajów. W jej wyniku ich organizmy ograniczają spalanie tłuszczów (do czego potrzebna jest duża ilość tlenu), czerpiąc energię przede wszystkim z glukozy. Ale największą ciekawostką jest to, że nepalscy mieszkańcy gór wysokich mają de facto mniej krwinek czerwonych niż my, za to w ich organizmach jest więcej tlenku azotu, który rozszerza naczynia krwionośne, poprawiając przepływ krwi. Ich ciała w trakcie aklimatyzacji nie produkują jak szalone czerwonych krwinek, tylko przestawiają się na pozyskiwanie energii z cukrów zamiast z tłuszczów. Generując tę samą moc, zużywają mniej tlenu. U Nepalczyków mniejsze jest ryzyko zatorów, bo ich krew w czasie aklimatyzacji nie jest tak gęsta jak nasza. Jeśli chcecie przeprowadzić na sobie doświadczenie i idąc w góry, poczuć się jak nepalski Szerpa, załóżcie trzydziestokilogramowy plecak i weźcie… małą niebieską tabletkę :) Efekt murowany, nie tylko jeśli mowa o wydolności :)

Ale o Szerpach i ich predyspozycjach będzie osobny rozdział, bo to grupa, która zasługuje na szczególną uwagę.

Wróćmy do moich poszukiwań. Po zapoznaniu się z częścią informacji nie czułam się lepiej, ale wiedziałam, że podnoszenie świadomości to mój przedwyprawowy obowiązek. Dlatego dokładnie analizowałam dane dotyczące ryzyka. Z 290 osób, które na zawsze zostały na Czomolungmie, 109 zginęło, próbując zdobyć wierzchołek od strony chińskiej. Pozostałe 181 zostało na górze, próbując zdobyć ją od strony nepalskiej. Większa śmiertelność wśród zdobywców wchodzących od strony południowej bierze się stąd, że to właśnie tę drogę wspinacze wybierają najczęściej. W samym 2017 roku, czyli na rok przed moją wyprawą na Everest, na górze na zawsze zostało sześć osób. Trzy z nich nie używały tlenu. Pocieszał mnie jednak fakt, że w tym samym roku na wierzchołku stanęły aż 674 osoby, w tym 52 kobiety. OK, OK. Wiadomo, że ponad 52% to Szerpowie, ale musicie przyznać, że to cały czas dość optymistyczna statystyka. Z tabelek Elizabeth Hawley, skrupulatnie tworzonych przez ostatnie sześćdziesiąt siedem sezonów, płynęła jedna ważna lekcja. Ryzyko na Evereście jest, ale góra gór wypada w zestawieniach zdecydowanie lepiej niż, dajmy na to, niższy, zdecydowanie tańszy i bardziej dostępny Mont Blanc.

Byłam dumna z Jeremiego, gdy dotarliśmy do EBC. Dzielnie pokonywał każdy odcinek ponad dwutygodniowego trekkingu i co tu dużo mówić — był najszybszy z nas :)

Fot. Marek Wybraniec

Idźmy dalej. Choć dotarcie do Base Campu (5360 metrów n.p.m.) zajmuje ponad dwa tygodnie, a przylot do Lukli przy złej pogodzie jest niemożliwy, to właśnie droga pierwszych zdobywców jest najpopularniejsza. Od 1950 roku zdobyciem szczytu tą trasą może pochwalić się aż 5326 osób. Ile jest wśród nich kobiet? Niewiele. Tylko 537 pań. Tylko 10%!? Przecież my, dziewczyny, mamy w sobie tyle uporu, odwagi i wytrwałości! To prawda, że jesteśmy słabsze fizycznie, ale świetnie radzimy sobie z długotrwałym stresem i mamy zdecydowanie wyższy próg bólu. Matka Natura jednak jest spoko. Bo choć dała nam w grze „życie” kilka trudnych misji do przejścia (urodzenie dziecka nie jest prostą sprawą), to obdarzyła nas też gigantyczną siłą. Kobiecą siłą. Tak że, dziewczyny, wiedząc to, mamy jeszcze w Himalajach wiele do zrobienia :) Tym bardziej że wspinamy się ostrożniej, bo statystyki wyraźnie pokazują, że śmiertelność wśród kobiet jest o połowę niższa niż wśród mężczyzn.

To nasza wesoła paczka w bazie pod Everestem ;)Od lewej: Zuzia, Marek, Kuba, Jeremi i ja.

Znałam nepalską trasę do Base Campu. Byłam tam. Prosiłam Czomolungmę, by była dla mnie łaskawa, gdy przyjdzie czas zmierzyć się z JEJ wysokością. Rozwinięta, jak na Nepal, infrastruktura turystyczna, przyzwoite, jak na Nepal, zaplecze medyczne i lepiej funkcjonujący system ewakuacji oraz mniej gimnastyki przy wydawaniu pozwoleń — to wszystko przyczyniło się do tego, że do stóp Bogini Matki Ziemi chciałam iść znaną mi drogą. I choć od strony chińskiej do bazy można dojechać samochodem i nie trzeba pokonywać niebezpiecznego lodowca Khumbu, to w wyższych partiach góry wspinaczka jest zdecydowanie bardziej wymagająca. Co gorsza, w trakcie ataku szczytowego trzeba stawić czoła trzem uskokom, wspinając się w strefie śmierci po, o zgrozo, drabinach.

Co by nie było, liczba wydawanych pozwoleń z roku na rok rośnie, zarówno w przypadku chętnych, by wejść na górę gór od południa, jak i tych, którzy wybierają drogę od północy. Bo Everest jest jak magnes. Przyciąga, hipnotyzuje, olśniewa i onieśmiela. Jest wyzwaniem, które kusi zaprawionych w boju himalaistów i nas — miłośników gór wysokich.

Do Nepalu poleciałam z Kubą Goździewiczem. Poznaliśmy się trzy lata wcześniej, gdy szukałam kogoś, kto pomoże mi nakręcić film promujący moją wyprawę na Antarktydę. Pod koniec 2016 roku, tuż przed wyprawą na Masyw Vinsona, okazało się, że moje oszczędności, zaciągnięta pożyczka i środki od sponsorów nie pokryją kosztów wyprawy, więc trzeba było coś zmontować :)… i uruchomić crowdfunding. Ale jak to zrobić, nie mając ani profesjonalnego sprzętu, ani umiejętności reżyserskich? Zależało mi na kimś dobrym, kimś, kto w ciekawy sposób opowie o projekcie „Siła Marzeń”. Kto poczuje klimat przygody i pokaże historię dziewczyny po uszy zakochanej w górach. Kubie nie miałam wiele do zaoferowania. Właściwie to poprosiłam go, żeby zainwestował we mnie swój czas i pieniądze, a w zamian złożyłam mu obietnicę, że jak tylko będę mieć możliwość, spłacę dług wdzięczności. I tak sobie już od dwóch lat z Kubą jeździmy, a jednym z naszych wspólnych projektów było zrobienie filmu dokumentującego moją wspinaczkę na Everest. Fajnie, że nie jechałam sama. Kuba towarzyszył mi w drodze do EBC, a potem co jakiś czas zaglądał do bazy, by sprawdzić, jak się czuję po każdej rotacji.

Kuba nie rozstawał się z kamerą i rejestrował każdy mój ruch. Nepalscy chłopcy podeszli do mnie, gdy przyglądałam się ich grze w piłkę.

Fot. Marek Wybraniec

I tu warto wspomnieć, co to są rotacje. Otóż Everest zdobywa się ruchem wahadłowym. Wchodzisz do jedynki, dwójki (czyli kolejnych obozów), a następnie schodzisz do Base Campu i odpoczywasz. W trakcie drugiej rotacji wchodzisz do jedynki, dwójki i trójki, po czym znów złazisz na dół, by jeść, pić i leżeć brzuchem do góry. Ostatnia rotacja jest kluczowa. Bo wtedy zdobywasz szczyt. W wyższych obozach jest się więc przez chwilę, a większość ciągnącego się jak flaki z olejem czasu spędza się w namiocie w bazie.

Wąskie, hałaśliwe i brudne ulice Katmandu mają w sobie coś magicznego.

Wiedząc to, chciałam przylecieć do Katmandu wcześniej. Kupić kołdrę i poduszkę na miejscowym straganie, bo Krzysiek Sabisz, który w poprzednim sezonie próbował zdobyć Everest, powiedział, że siedząc przez dwa miesiące w Base Campie, człowiek chce mieć namiastkę domu. W ogóle historia Krzyśka, którą ku przestrodze chcę Wam opowiedzieć w osobnym rozdziale, dała mi dużo do myślenia.

To zupełnie normalne, że przed zdobyciem Dachu Świata ma się milion znaków zapytania w głowie. Chyba każdy, kto wspina się na Everest, ma świadomość niebezpieczeństw, jakie czyhają na tej górze. Dlatego wszystkim nam towarzyszy pragnienie, by to ryzyko zredukować do jak najmniejszej wartości procentowej. Możesz przeczytać dziesiątki książek, przekopać internet, rozmawiać z tymi, którzy kilka lat temu górę zdobyli, ale nic nie zastąpi wizji lokalnej i rozmowy na gorąco z potencjalnymi zdobywcami. Poza tym chciałam zobaczyć biura nepalskich agencji i spojrzeć głęboko w oczy człowiekowi, który będzie zapewniał mi określoną liczbę butli z tlenem, jedzenie i opowie, jak wygląda atak szczytowy. W pięknych e-mailach można bowiem napisać wszystko. Naprawdę wszystko, co często nijak się ma do brutalnej everestowej rzeczywistości. Trzeba być czujnym, zdecydowanym i patrzeć prosto w oczy temu, komu zadaje się pytanie dotyczące swojego życia.

W 2017 roku pojechałam więc do Nepalu, żeby zrobić porządny research i nie dać się nabić w butelkę! Na przełomie kwietnia i maja spakowałam całą naszą rodzinę — siebie, Marka i Jeremiego — i ruszyliśmy w Himalaje. Byli też z nami Kuba i Zuzka (ciocia Jeremiego), bo już od roku męczyła mnie, żebyśmy razem gdzieś pojechały :)

— OK! Jest okazja. Jak chcesz, pakuj się i jedziemy do Nepalu! — Brzmiała propozycja.

Po latach odkrywałam radość z podróżowania z przyjaciółmi. Tak! Naprawdę dobrze się bawiliśmy w swoim towarzystwie :)

Fot. Marek Wybraniec

Najlepsza lekcja geografii to ta w praktyce :) Podróżowanie, poza przygodami, niesie ze sobą przede wszystkim pakiet wiedzy!

Fot. Marek Wybraniec

Na drogach pomiędzy wioskami często można zobaczyć kamienne kopczyki. Na kamieniach wyryte są buddyjskie mantry.

Fot. Marek Wybraniec

Zuzia zgodziła się bez zastanowienia. A ja? Pierwszy raz od ośmiu lat jechałam na wyprawę z ludźmi. Wow, z takimi prawdziwymi :) I było to dla mnie dużym wyzwaniem. Bo gdy człowiek pałęta się po świecie sam, zapomina, jak to jest czekać, aż jego towarzysz umyje zęby, konsultować z kimś, gdzie zjeść obiad, rozważać zakup soku z granatu czy z bambusa. Gadać, gdy się nie chce gadać, i ustalać, jak będzie wyglądał kolejny dzień. Naprawdę dziwne było dla mnie to, że muszę z kimś cokolwiek uzgadniać. Ale ostatecznie, co tu dużo mówić, była to najlepsza na świecie przyjacielsko-podróżnicza terapia szokowa :) I jedna z moich najśmieszniejszych wypraw. Na nowo odkrywałam radość, jaką dają podróże w gronie przyjaciół. Śmiałam się do rozpuku i czułam, że w tym zespole moglibyśmy nie tylko zdobywać EBC, ale i go przenieść! A najbardziej cieszyłam się z tego, że pokażę Jeremiemu Everest i miejsce, w którym w kolejnym roku spędzę ponad dwa miesiące.

Moją pierwszą wyprawę do Nepalu wspominam tak: ciężki plecak, obolałe mięśnie i radość z każdego wypitego na trasie kubka kakao :)

Moja pierwsza samotna wyprawa miała miejsce w 2010 roku, a kierunkiem był właśnie Nepal. Przez osiem lat naprawdę dużo się tutaj zmieniło. Pamiętałam to miejsce z czasów, gdy na trasie do EBC sporadycznie spotykało się turystę. Teraz przy wejściu do bram Parku Narodowego Sagarmatha w kolejce tłoczyli się ludzie.

— Ja cię kręcę — powiedziałam do Jeremiego, spoglądając na tablicę informującą, ile osób w kwietniu przekroczyło bramę parku — 9592 osoby. Jak Himalaje to znoszą?

W trakcie naszego trekkingu Jeremi aklimatyzował się najlepiej z naszej piątki. Nie marudził, przebierał nogami co sił, by być w EBC pierwszy.

Fot. Marek Wybraniec

Gdy stałam w ogonku po permit (pozwolenie na wejście), zaczęło mi się robić żal gór. Żal, że muszą być takie wystawione, wyeksponowane ku uciesze nas — ludzi. Kolejny przystanek: Namche Bazar. Nieduża wioska położona na wysokości 3400 metrów n.p.m. To w Namche poznaliśmy Krzysztofa Sabisza i innych Polaków, którzy byli w trakcie regeneracji przed atakiem szczytowym. Choć Krzyśka widziałam pierwszy raz, zarzuciłam go milionem pytań, licząc, że podzieli się dotychczasowym doświadczeniem i spostrzeżeniami. Uff, trafiliśmy na prawdziwą gadułę i do tego bardzo serdecznego człowieka. Ale w jego głosie czuć było obawę. Obawę o swoje życie i zdrowie. Jego agencja nie gwarantowała uczestnikom odpowiedniej ilości jedzenia, a i do jego jakości, według Krzyśka, można było mieć zastrzeżenia. Brakowało łączności satelitarnej, gdy wychodzili w wyższe partie gór, prognozy pogody były niewiarygodne, a decyzje podejmowane przez lidera budziły wątpliwości. Ale najgorsze było to, że w trakcie ostatniej rotacji wszyscy wspinali się w fatalnej pogodzie, a Krzysiek nabawił się odmrożeń drugiego stopnia. Wspinacze turyści, tacy jak ja czy Krzysztof, powierzają swoje życie agencji i pracującym w niej ludziom. Jest cała lista czynników, które wpływają na to, czy zdobędziesz wierzchołek, i determinują Twoje bezpieczeństwo na wyprawie. Czynnik ludzki jest szalenie istotny, ale podstawowym z nich jest dostępność TLENU. Niestety zdarza się, że butle z tlenem napełniane są w połowie albo, co gorsza, napełnione są nie tlenem, lecz sprężonym powietrzem. I wtedy nie ma mowy o zdobyciu wierzchołka, wtedy zaczyna się walka o życie.

Jak wybrałam swoją agencję? W całym Katmandu zarejestrowanych jest ponad 2000 biur turystycznych. Rozwijały się wraz ze wzrostem zapotrzebowania na tego typu usługi i ekspansją everestowego biznesu. Zamożnych Amerykanów, Brytyjczyków czy Kanadyjczyków trzeba przecież obsłużyć. I można na nich naprawdę dobrze zarobić. W nepalskiej agencji cena podlega pertraktacjom. Tylko że bezpieczeństwa i ludzkiego życia nie wolno traktować jak karty przetargowej w negocjacjach!

Agencje amerykańskie, brytyjskie czy nowozelandzkie też chcą zarabiać, ale mają jedną podstawową zaletę (tak, na samym końcu jest to zaleta). Ich usługi są z reguły dwukrotnie droższe, co przekłada się na liczbę i jakość butli z tlenem, jedzenia, sprawdzonych Szerpów. Na jakość wszystkiego. Mają też tak zwane zasady Ethics & Compliance, regulujące choćby to, że Szerpowie nie mogą wspinać się bez tlenu. Szerpa musi mieć siłę, by pomóc ci w krytycznej sytuacji. W zachodnich agencjach do biznesu podchodzi się w skali długoterminowej. Stawia się na jakość i statystyki wejść i bezpiecznych zejść. Poza tym to inna mentalność. Taka, wiecie, amerykańska. „Jesteśmy kozakami, ale zabezpieczamy się na pierdyliard sposobów”. I słusznie! Bo gdy w grę wchodzi życie i zdrowie, nic nie jest przesadą. Nie mówię, że każda nepalska agencja jest zła, ale przez niskie ceny nie są one w stanie zapewnić równoważnych standardów, a turyści raczej nie zaufają lokalsom oferującym tę samą cenę co, dajmy na to, AAI albo 7 Summits Club. I nawet jeśli firma miałaby dostarczyć usługi identycznej jakości, mamy, wiecie, taką wewnętrzną obawę. Poza tym każdy ma odruch, by negocjować z Nepalczykiem. Prawda? Możemy być pewni, że gdy wymuszamy niską cenę, na bank spadnie jakość usług. Kocham Nepal. Uwielbiam ten kraj i jego mieszkańców, ale wiem, że w razie najgorszego łatwiej dochodzić swoich praw w Ameryce niż w Nepalu.

Ach, do brzegu, do brzegu, bo strasznie się rozgadałam :) Reasumując:

Po tych wszystkich weryfikacjach, które przeprowadziłam, mając świadomość, jaki jest mój stan fizyczny (bo — umówmy się — mimo ogromu pracy, jaką włożyłam w przygotowanie, zawsze mogłabym być przygotowana lepiej), postawiłam swoje bezpieczeństwo, zdrowie i życie na pierwszym miejscu.

W 2010 roku do głowy by mi nie przyszło, że będę musiała zmierzyć się z kolosem, który jest za mną. To południowa ściana Lhotse. To na niej zginął Jerzy Kukuczka.

Człowiek odpowiedzialny wie, że ryzyka w górach nie da się całkowicie usunąć. Zawsze może przydarzyć się tak zwany przypadek losowy, w efekcie którego można zostać kaleką lub w ogóle nie wrócić do Polski. I na wypadek tego przypadku (choć brzmi to co najmniej dziwnie :)) spisałam swoją ostatnią wolę. Śmiem twierdzić, że pisanie testamentu w wieku 34 lat jest zupełnie normalne. Bo góry wysokie są piękne i majestatyczne, ale potrafią być też niebezpieczne i groźne. A poza tym przed wyprawą na Everest słowo „ostatni raz” siłą rzeczy krąży po głowie, przynosząc wszelkie możliwe skojarzenia. Trzeba się więc zmusić i napisać o tym, co ważne. Napisałam testament nie dlatego, że bałam się słowa „ostatni”, tylko dlatego, że jest we mnie duży poziom odpowiedzialności i świadomości. Ponad wszystko jednak wierzyłam, że będzie dobrze, a ja wrócę cała i zdrowa. W myśl zasady „jak weźmiesz parasol, nie będzie padać”.

W trakcie konferencji prasowej mogłam liczyć na wsparcie nie tylko Jeremiego, ale i pracowników Dzielnicowego Ośrodka Kultury na Ursynowie.

Fot. z archiwum Dzielnicowego Ośrodka Kultury Ursynów

W górach trzeba mieć dobrego „czuja”. Analizować sytuację i adaptować się do zmian z wyczuciem i wiedzą. I tak sobie myślę, że tego „czuja” trzeba mieć też w życiu. Czuja do ludzi, czuja do podejmowania życiowych decyzji, czuja do określania swoich umiejętności. Czuja do tego, co dla nas dobre, a co złe.

Życzę Wam, kochani, żebyście zawsze mieli dobrego czuja. Do wszystkiego :)