Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To opowieść o długiej wyprawie po marzenia, po które może sięgnąć każdy. Nawet matka - kolejarka :)
W 2011 roku postanowiłam wspiąć się na wszystkie najwyższe wierzchołki kontynentów. Tak powstał projekt “Siła marzeń – Korona Ziemi”, który realizowałam konsekwentnie przez 7 lat.
To opowieść o długiej wyprawie po marzenia, realizowanej z perspektywy matki pracującej na pełnym etacie. To historia o tym, jak zaczął się mój “wysokogórski romans” i jak z powodzeniem zrealizować odważny plan, dysponując jedynie 26 dniami urlopu. Pasja do przygód i dalekich wypraw przeplata się w książce z trudnościami życia codziennego. Przed wszystkim jednak jest to książka o wielkiej Sile Marzeń!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miłka Raulin
Siła marzeń, czyli jak zdobyłam Koronę Ziemi
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autorzy oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autorzy oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka
Redakcja: Justyna Wydra Korekta: Marta Banaś
Projekt składu i skład: Adrian Partyka
Opracowanie kartograficzne: Magdalena Kroczak
Autorzy fotografii:
fot. Agata Krupczyńska – skrzydełko
fot. Jacek Struk – 8, 242, 246, 251
fot. Łukasz Zbiciak – 30-31, 72-73, 79, 80, 83, 85, 87, 90
fot. Krzysztof Siwirski – 48, 54-55, 151
fot. Jakub Popławski – 12-13, 138-139
fot. Jakub Goździewicz – 190
fot. Kami Temba Sherpa – 307, 308
Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego autorki.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c,
44-100 Gliwice
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://bezdroza.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę,
zajrzyj pod adres http://bezdroza.pl/user/opinie/besila
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-283-4409-9
Copyright © Bogumiła Raulin 2019
Książkę tę dedykuję wszystkim marzycielom. Tym, którzy rozpoczęli już swoją podróż, oraz tym, którzy aby ruszyć wdrogę, muszą jeszcze odkopać siłę marzeń spod sterty codzienności. Ale przede wszystkim dedykuję ją tym, którzy wtrakcie realizacji mojego projektu zagościli wmoim sercu na zawsze, aktórych dziś odważnie mogę nazwać przyjaciółmi.
Piszę ten tekst, będąc na ostatniej prostej drogi wiodącej do zdobycia Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów. Planuję dokonać tego już w maju 2018 roku. Jeśli mi się to uda (a udaje mi się wszystko, w co głęboko wierzę :)), zamknę mój siedmioletni projekt „Siła Marzeń” jako najmłodsza Polka z Koroną Ziemi. Ale wierzcie mi, nie jest to samo w sobie celem, bo kto nosił koronę, wie, że to atrybut przechodni.
Ta książka jest opowieścią o drodze — długiej wyprawie po marzenia, widzianej z perspektywy matki pracującej na pełnym etacie. Trudności życia codziennego przeplatają się w niej z pasją do przygód i górskich wypraw. To opowieść o „wysokogórskim romansie” i ambitnym marzeniu, które od kilku lat wprowadzają mnie w stan permanentnej superorganizacji. Opowiem Wam, jak zaczęła się moja wielka przygoda z górami i jak realizuje się tak szalony projekt, dysponując jedynie dwudziestoma sześcioma dniami urlopu. Skąd pozyskać gigantyczne fundusze potrzebne na wyprawę na Antarktydę czy Everest, na co uważać, podróżując w pojedynkę, i czego tak naprawdę się bałam, jadąc sama w nieznane. Gorąco wierzę, że moja historia przekona Was do tego, byście odkryli swoją własną siłę marzeń i już dziś rozpoczęli podróż do wyśnionego celu, mając w plecaku brak czasu i gotówki, ale i wielkie chęci oraz wiarę! Wiarę, że się uda.
Jeśli mieszkacie w wielkim mieście i podobnie jak ja jesteście pracownikami międzynarodowych koncernów, to ufam, że ta książka będzie dla Was drogowskazem, jak nie zwariować w zagmatwanym świecie plątaniny wysokich, szklanych wieżowców. Bo w gruncie rzeczy „z systemu” można wyciągnąć kilka przydatnych prawd. Choć wiem, rozumiem i doświadczyłam na własnej skórze, że w korpoświatku zawsze znajdzie się chętny na to, by ambitnych i zadowolonych z życia ludzi próbować ściągnąć w dół i przystrzyc do średniej. A jeśli boicie się wyjechać ze swojej ukochanej mieścinki, by poznać ten zwariowany świat, pamiętajcie, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Podróżując, nabierzecie umiejętności rozpoznawania życiowych szans i ściem. I nawet jeśli wszystko miałoby się skończyć klapą, to tylko po to, byście mogli za chwilę zmierzyć się z czymś dużo większym i poważniejszym, bo będziecie na to gotowi.
Żeby nie było tak miło i kolorowo, przeczytacie także o moich górskich kłopotach i o tym, czego dzięki nim doświadczyłam. O trudzie podejmowania życiowych decyzji i wymuszonych przeprowadzkach, które po czasie okazywały się tak naprawdę szansą. Będzie trochę o samotnym macierzyństwie, utracie pracy i nieustannym podliczaniu wydatków. O szaleństwie poszukiwania sponsorów oraz o tym, gdzie ostatecznie „Siła Marzeń” wystawiła mi rachunek… Pierwsze jego pozycje to: przemęczenie, brak snu, anemia.
Owszem, bywało ciężko. A jednak wciąż pcham ten wózek, wierząc w wirującą wokół niego pozytywną energię, w gigantyczną SIŁĘ MARZEŃ. Bo to właśnie marzenia mają wpływ na to, jakich kształtów nabiera nasza codzienność. To ich magiczna moc powoduje, że obieramy cel, łapiemy wiatr w żagle i ruszamy w nieznane, niejednokrotnie wyboistą i krętą drogą, która na samym końcu z pewnością nas czegoś nauczy. Wielkie projekty nie realizują się same. Trzeba ułożyć plan, zakasać rękawy i ruszyć do boju. Być upartym i konsekwentnym. A reszta? Czas, pieniądze… wszystko się znajdzie, wyskoczy spod ziemi, zupełnie jakbyśmy byli właścicielami zaczarowanego ołówka.
Świat jest ogromny i hojny. Zadba o to, by niczego nam nie zabrakło, i podeśle wszystko, czego potrzebujemy, pod warunkiem że tak właśnie będziemy o nim myśleć.
Marzmy więc odważnie, myślmy pozytywnie i konsekwentnie idźmy ku wyznaczonym celom! Właśnie tego i Wam, i sobie życzę z całego serca!
Wasza Miłka
Zapraszam na:
www.bogumilaraulin.pl
www.facebook.com/silamarzenmilkaraulin
www.instagram.com/sila.marzen
O kaszubskich korzeniach, muzycznej pasji oraz zamiłowaniu do przygód i przyrody, które mam po tacie. O niesfornym i pyskatym dziecku, któremu zdarzyło się… ukraść samochód. O wyzwaniach, jakim trzeba stawić czoła, będąc jedyną dziewczyną w klasie, i o początku wielkiej miłości. Miłości do gór.
Kto ze współczesnych rodziców pozwoliłby swoim dzieciom jeździć na łyżwach po zamarzniętym stawie czy jeziorze?
Są chętni? Nie widzę. A ja jeździłam wraz z siostrami i bandą okolicznych dzieciaków. Spokojnie. Nie ma powodów do świętego oburzenia. Nim tata puścił nas na zamarznięty staw, sam wchodził na lód, skakał po nim z całych sił, a potem przyklękał w wyskakanym miejscu i oglądał stan tafli. Czy aby nie pękła? Przyglądałyśmy się jego zabiegom z brzegu z lekkim zniecierpliwieniem, bo cała procedura trwała kilkanaście minut. Gdy tata uznawał, że wszystko gra, oznaczał czapkami sprawdzony obszar i dawał znak. Ruszałyśmy do zabawy. Jeździłyśmy wzdłuż i wszerz wyznaczonego lodowiska, wykonując zwody i fikuśne piruety. Nasza działalność sportowo-artystyczna często kończyła się upadkiem, więc kolana szybko zmieniały kolor na fioletowy… Nic to — wstawałyśmy i jeździłyśmy dalej. I tak do momentu, aż padałyśmy ze zmęczenia i szczęścia. Do letnich atrakcji dostępnych nad tym samym jeziorem należało: spanie na sianie pod gołym niebem, oglądanie spadających gwiazd, ogniska z kiełbaskami i nocne kąpiele w akwenie, w którym jeszcze za mojego dzieciństwa były raki. Wraz z tatą obserwowałyśmy czaple i sarny, wyszukiwałyśmy lisie nory, a gdy chciało nam się pić, babcia wysyłała nas na pole, gdzie czekała krowa przepełniona świeżym, ciepłym mlekiem…
Pojezierze Kaszubskie. Kamień. Malowniczą wieś w gminie Szemud mój tata znał jak własną kieszeń. Tu się urodził i wychował wraz z dziesięciorgiem rodzeństwa. Tu rokrocznie przywoził nas na letnie i zimowe wakacje. Śmiem twierdzić, że zamiłowanie do przygód i przyrody mam po nim. Po mamie odziedziczyłam z kolei naturę wojownika i konsekwencję w działaniu. Boże, jak ja się cieszę, że jestem tak uparta jak moja mama! Ale, ale — wracając na moment do sprawy, od której zaczęłam, czyli do jazdy na łyżwach po zamarzniętym jeziorze pod okiem taty: żebyście sobie nie pomyśleli — w miejscu, w którym szalałyśmy na łyżwach, wody pod lodem było co najwyżej po dziecięcy pas :)
Wraz z tatą obserwowałyśmy czaple i sarny, wyszukiwałyśmy lisie nory, a gdy chciało nam się pić, babcia wysyłała nas na pole, gdzie czekała krowa przepełniona świeżym, ciepłym mlekiem…
Zawsze byłam córeczką tatusia. Łączy nas wiele — miłość do przyrody, przygody i pączków
Mam to szczęście należeć do pokolenia, które mogło zdzierać sobie kolana na boisku, kąpać się w piaskownicy wypełnionej deszczówką i budować domki na drzewach rosnących pomiędzy blokami z wielkiej płyty w gdyńskiej dzielnicy Karwiny. Moi rodzice byli muzykami. Mama, bydgoszczanka i śpiewaczka operowa, po urodzeniu trójki dzieci przez jakiś czas kontynuowała karierę w Operze Bałtyckiej, ale w końcu porzuciła artystyczne zajęcie i rozpoczęła pracę w szkole jako nauczyciel muzyki. Tata trafił do wojska w charakterze trębacza w orkiestrze. Po godzinach, wykorzystując swoje umiejętności, dorabiał weekendowo, grając na weselach w zespole instrumentów dętych. I może wszystko ułożyłoby się pozytywnie, gdyby nie to, że mój tata to typ niepokorny. Mówi, co myśli, w dodatku głośno, czasem o sprawach, o których inni roztropnie milczą. Nigdy nie zapisał się też do partii komunistycznej. W efekcie system go „wyrzucił, wypluł i zdeptał” — jako głowa pięcioosobowej rodziny został bez roboty. Imał się więc każdej pracy. Gdy zmienił się ustrój i otwarto granice, sprowadzał z Niemiec uszkodzone samochody, naprawiał je i sprzedawał z niezłym zyskiem. Pracował na targowisku, po którym często szlajałam się razem z nim. Do domu wracał późnym wieczorem. Przywoził wówczas worek pieniędzy, które razem z siostrami skrupulatnie liczyłyśmy. Straszną frajdę sprawiało nam układanie banknotów i budowanie wysokich wież z monet. Do dziś pamiętam każdą z nich!
Z Ludką uwielbiałyśmy bawić się na drzewach
Magda w trakcie ćwiczeń na pianinie. Ja stoję w rogu i bacznie się przysłuchuję
Jako że byłyśmy córkami muzyków, nie ominął nas obowiązek uczęszczania do szkoły muzycznej. W późniejszych latach co prawda notorycznie z niej uciekałyśmy, za to podczas świąt z przyjemnością stawałyśmy razem przy fortepianie i śpiewałyśmy niestandardowe kolędy — w wielogłosach do akompaniamentu mamy. Choć rodzice namawiali nas do kontynuowania zawodowych tradycji, żadna z nas nie poszła w ich ślady. Nie przemawiała do nas wizja ziemniaków serwowanych w każdej możliwej postaci przez okrągły rok, urozmaicanych jedynie powidłami. Bywały okresy, że finansowo wiodło się mojej rodzinie lepiej, ale szału nie było nigdy. Dlatego też ja zostałam inżynierem elektrotechnikiem, moja starsza siostra Magda — bankowcem, a najmłodsza z nas, Ludka — inżynierem wodno-kanalizacyjnym. Przyznacie, że nie są to raczej zawody, o których wykonywaniu marzy każda dziewczynka. Sorry, życie to nie bajka! W każdym razie, choć żadna z nas nie zdecydowała się na studia muzyczne, to zarówno moim siostrom, jak i mnie muzyka gra głęboko w sercu i pozostaje jednym z bodźców, na które wszystkie jesteśmy szalenie wrażliwe.
Marzyłam zatem na potęgę — i to było fajne: wyobrażanie sobie czegoś z taką intensywnością, że aż krew buzuje w żyłach, a policzki owiewa wiatr…
Finansowe niedobory były dotkliwe zwłaszcza w okresie szkoły podstawowej. Nie było kasy, więc gdy inni jechali na wycieczkę, ja zostawałam w domu. Kiedy chodzili na popołudniowe zajęcia z angielskiego, ja mogłam o nich tylko pomarzyć. W efekcie oni brylowali na lekcjach języka w podstawówce, a ja siedziałam na „angliku” jak na tureckim kazaniu. Przyjemne to nie było. Jednak dzisiaj myślę sobie, że było po coś. Podejrzewam, że to właśnie braki ukształtowały mój charakter. Uruchamiały wyobraźnię, gdy czegoś nie można, choć się tego bardzo pragnie. Nie jedziesz na wycieczkę, ale kto ci zabroni fantazjować o tym, dokąd byś się wybrała, mając rolki albo górski rower. Marzyłam zatem na potęgę — i to było fajne: wyobrażanie sobie czegoś z taką intensywnością, że aż krew buzuje w żyłach, a policzki owiewa wiatr… I to wszystko w pozycji horyzontalnej, gdy leży się na łóżku z zamkniętymi oczami! Hm… gdyby się miało rower, można by zjechać z największej górki, podjechać pod ogródki działkowe, przeskoczyć przez niewysokie ogrodzenie i ukraść kilka jabłek czy gruszek, wrzucając wszystkie na szybko do bluzy służącej tymczasowo za siatkę. Przyznaję się bez bicia — byłam rozbójniczką! A w moich fantazjach zawsze były przygody.
Właściwie to nie wiem, co za zbój we mnie siedzi ani skąd się wziął, ale jest ze mną od zawsze. Już jako sześciolatka za jego podszeptem rozkładałam na drobne części wszystkie sprawne domowe zegary, tłumacząc, że koniecznie musiałam sprawdzić, co jest w środku. Zbój siedział obok mnie także tamtej nocy, kiedy „pożyczyłam” rodzinny samochód. Cel miałam rozwojowy, mianowicie pragnęłam nauczyć się jeździć. Co prawda tata dość wcześnie pozwalał nam prowadzić auto na bocznych, piaszczystych wiejskich drogach, ale były one tak dziurawe, że jeździło się po nich powoli i ostrożnie. Pierwszy i drugi bieg? A co to za frajda? Ach, wyjechać na asfaltówkę, wcisnąć trójkę, czwórkę… Cóż, skutki mojej ciekawości bywały niejednokrotnie bardzo kosztowe. Rodzicielskie auto oczywiście rozbiłam. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że po tym incydencie zakasałam rękawy, by odkupić swoje winy. Pokornie naprawiałam z tatą chłodnicę, kleiłam plastikowy zderzak i czyściłam tapicerkę. Kradnąc wóz, nie zwróciłam uwagi, że na tylnym siedzeniu znajdują się jajka. Cała taca, trzydzieści sztuk! Oczywiście roztrzaskały się, gdy straciłam kontrolę nad samochodem. A kontrolę straciłam, wchodząc w zakręt z nadmierną prędkością na upragnionej czwórce. Odruchowo zaczęłam hamować, ale poranna rosa zdążyła zepchnąć auto na pobocze, wpadłam w poślizg i mogłam sobie wciskać ten hamulec dalej, choćby do samej śmierci. I owszem, mogło się to wszystko właśnie tak skończyć, tańczyłam bowiem na śliskiej trawie do momentu, w którym zauważyłam, że jadę prosto na drzewo. Nie wiem, skąd się w takich sytuacjach bierze w człowieku zdolność do szybkiej analizy ryzyka, ale za wszelką cenę chce się wyjść z tarapatów cało i wybiera tak zwane mniejsze zło. Pamiętam, że mocno złapałam kierownicę i z całych sił skręciłam w prawo, zamykając przy tym oczy. Auto wykonało pełen obrót i zatrzymało się w rowie po drugiej stronie jezdni, przecinając pas ruchu z przeciwnego kierunku — na szczęście była czwarta rano, pusto. Szczęśliwie również większość energii została wytracona w trakcie obrotu samochodu, więc zniszczenia były mniejsze od tych, które można by sobie wyobrazić. Trzęsąc się, wysiadłam z samochodu i przez chwilę tak stałam. Miałam wtedy trzynaście lat. Wiem, że nie brzmi to najlepiej, ale cóż. Taka prawda.
Renault clio rodziców, które rozbiłam, kiedy byłam niewiele starsza niż na tych zdjęciach
Wewnętrzny zbój nie opuszczał mnie rzecz jasna także w szkole. Byłam uczennicą niesforną i pyskatą. Jednak, poza upomnieniami i uwagami, nauczyciele niewiele mogli mi zrobić, ponieważ uczyłam się świetnie. Dobre stopnie były moim koronnym argumentem w rozmowie z rodzicami, kiedy ze szkoły nadchodziły kiepskie wiadomości:
— Miłka, dlaczego biłaś się z kolegą na przerwie?
— Po pierwsze, wygrałam, a po drugie, wiesz, że będę na zakończenie roku miała drugą średnią w klasie?
Po tych słowach następowała jeszcze krótka wymiana zdań, ale zasadniczo rodzice trzymali moją stronę. Krzywili się jedynie z obrzydzeniem na myśl, że oto ich córeczka w kieszeni trzyma pukiel wyszarpanych koledze włosów (całe szczęście, że chłopcy oszczędzali mój bujny, długi warkocz!).
Z tym biciem chłopaków to sobie nie myślcie — nic na siłę. Bił się ten, kto chciał. To było coś w formie zapasów, zawodów o to, kto kogo położy, a mnie naprawdę zależało na zwycięstwie. Wygrać z chłopakiem — to było coś!
Jednym z moich najintensywniejszych wspomnień z dzieciństwa są wyjazdy na Kaszuby. W rodzinnej wiosce mojego taty każdej zimy miało miejsce prawdziwe białe szaleństwo. Kulig! Tata podczepiał sanki do samochodu i woził nas po wąskiej, lokalnej drodze z prędkością z pewnością niedozwoloną. Jeździł tak szybko, że mimo iż wraz z siostrami kurczowo trzymałyśmy się sanek, siła odśrodkowa wyrzucała nas na zakrętach do przydrożnych rowów. Gdy spadałyśmy z siedzeń naszych pojazdów niczym pionki z przechylonej szachownicy, tato trochę zwalniał, byśmy mogły szybciutko, w biegu, wdrapać się na nie z powrotem. I fajnie, ale już po pięciu minutach znowu nie było przebacz! Zero taryfy ulgowej, czysta walka o przetrwanie. Taki kulig przypominał rodeo — kto dłużej wytrzyma. Jeździłyśmy, aż któraś z nas zaczynała krzyczeć, że już nie może trzymać się sanek, bo palce zdrętwiały jej z zimna. Nim ta wiadomość przez otwarty bagażnik docierała do taty, mijało kilka minut, ponieważ silnik naszego renault clio pracował głośno i zagłuszał praktycznie wszystko. Wreszcie tata zatrzymywał się, a my — przemarznięte — wskakiwałyśmy do samochodu i ściągałyśmy szybko skarpety i rękawice, próbując w słabo działającym nawiewie auta ogrzać czerwone z zimna palce. Jeśli na hasło: „Robimy jeszcze jedną rundę?” nie reagowałyśmy odpowiednim entuzjazmem (nie czułyśmy nóg, a gluty zwisały nam do bród), tata zatrzymywał samochód i szukał miejsca na ognisko. Przemarznięte, ale zmotywowane biegałyśmy po lesie, żeby pozbierać mokry chrust, a nasz niesamowity tatuś nie wiadomo skąd przynosił większą kłodę, która paliła się przez kilka godzin.
Jak jesteś środkowa, to zawsze będziesz za mała, żeby pójść sama do sklepu na drugą stronę ulicy, i równocześnie za duża, żeby mieć prawo do takiej ilości przytulania, jaką ma zapewnioną twoja młodsza siostra.
Z trzech sióstr jestem druga w kolejności urodzenia i chyba nie ominął mnie syndrom dziecka środkowego. Z jakiegoś, nie do końca zrozumiałego przeze mnie samą, powodu potrzebuję być zauważona. W sumie to chyba nie takie dziwne — środkowi mają przechlapane. Są pozbawieni przywilejów starszeństwa, bo wiadomo — starszy równa się mądrzejszy, więcej mu wolno. Nie daje się im też taryfy ulgowej, na którą może liczyć najmłodszy w rodzinie. Jak jesteś środkowa, to zawsze będziesz za mała, żeby pójść sama do sklepu na drugą stronę ulicy, i równocześnie za duża, żeby mieć prawo do takiej ilości przytulania, jaką ma zapewnioną twoja młodsza siostra. Nigdy co prawda nie poddałam się testom psychologicznym, które mogłyby wykryć tę moją „środkowość”, ale pamiętam, że był taki okres w moim życiu, w którym bardzo zabiegałam o uwagę. Próbowałam na nią zasłużyć pracowitością i skrupulatnością. Jako ośmiolatka weekendy spędzałam na domowych porządkach. Zaharowywałam się po smarkate pachy tylko po to, żeby usłyszeć pochwałę od wracającej z sobotnich zajęć zmęczonej mamy. Mama pracowała w szkole, studiowała zaocznie, a na dodatek wychowywała trójkę dzieci, więc miło było usłyszeć od niej: „Och! Jak ładnie posprzątane”. Dumna oprowadzałam ją po domu i pokazując każdy kącik, odurzałam się ilością ochów i achów, jakie mama z siebie wydobywała.
Wszystkie trzy sprawdzałyśmy wytrzymałość szaf wybudowanych przez tatę
By uwolnić się od przekleństwa bycia „średnim” dzieckiem, uczestniczyłam także w szkolnych aktywnościach pozalekcyjnych: w naszej podstawówce można było zapisać się do zespołu tańca nowoczesnego i amatorsko trenować gimnastykę artystyczną. Procedura prowadząca do sukcesu była bardzo prosta: najpierw podglądało się, jak to robiła koleżanka, która chodziła na profesjonalne zajęcia, a potem w domu układało się stertę pierzyn i poduszek, by z taką asekuracją ćwiczyć mostki, gwiazdy, szpagaty z drugiego szczebelka i inne wygibasy. Wszystko po to, żeby mieć swoje pięć minut w trakcie występu. By móc zaprosić na niego rodziców, zachęcając ich dodatkowo: „Bo wiecie, jak zmieni się muzyka, to inne dziewczynki zrobią okrąg, a w środku będę ja i… i… i… zrobię szpagat, mostek oraz gwiazdę na scenie”.
„Środkowość” była dla mnie zawsze także motywatorem do nauki. Uwielbiałam przynosić do domu świadectwa z paskiem. Rodzice pękali z dumy, a ja czułam się wyjątkowa. Nie środkowa!
Gdy teraz wracam myślą do tamtych czasów, to rozumiem, że mama i tato musieli się mocno nagimnastykować, żeby wychować naszą niesforną gromadkę ;)
Ze względu na finansowe niedobory jeździłyśmy wyłącznie na najtańsze kolonie, czyli kolonie baptystyczne. Do dziś uważam, że były to świetne wakacje — do opiekunów mówiło się „ciociu” albo „wujku”, dzięki czemu atmosfera wyjazdu robiła się prawdziwie rodzinna.
Widok ze szczytu Śnieżki zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Dał poczucie szczęścia i wolności.
Jeden z kolonijnych wyjazdów okazał się szczególny i miał zmienić moje życie. Cel — Karpacz. Mój pierwszy raz w górach! W programie wyjazdu mieliśmy zaplanowaną pieszą wycieczkę na Śnieżkę. Jedenastolatce, która nic nie wie o chodzeniu po górach, niewiele to mówiło. Wycieczka? OK! Pamiętam jak dziś moment, gdy zapytałam pastora (naszego przewodnika nie tylko duchowego :)), dokąd idziemy, a on wskazał ręką wyrastającą przede mną wypukłość terenu. Tak! Byłam przekonana, że pokazywał dokładnie to wzniesienie, które miałam tuż przed sobą, a nie małą kropkę w oddali. W połowie drogi byłam tak wyczerpana, że powłóczyłam nogami, a na kolejne wzniesienia wdrapywałam się na czworaka. Końcówka trasy na Śnieżkę łagodnieje w podejście deptakiem do schroniska. Tam odetchnęłam z ulgą, wreszcie dostrzegając wyraźnie cel mojej męczącej podróży. Gdy dotarliśmy na szczyt, stało się ze mną coś niezwykłego. Zmęczenie ustąpiło zachwytowi. Zachwytowi nad rozległą przestrzenią, nad zboczami porośniętymi soczystą zielenią, nad wiatrem, słońcem, powietrzem… Nad wszystkim. Widok ze szczytu Śnieżki zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Dał poczucie szczęścia i wolności. Właśnie wtedy, dokładnie na wysokości 1603 m n.p.m., złapałam górskiego bakcyla. Zainfekował mnie skutecznie i oto jestem tu, gdzie jestem — zdobywam Koronę Ziemi.
Śnieżka, zauroczenie górami — to było jeszcze w podstawówce. Potem przyszedł czas na wybór kierunku dalszej edukacji. Marzyłam o szkole lotniczej w Dęblinie. Ach, przywdziać mundur kapitana i spojrzeć na świat z kabiny pilota! Przygoda… Nie taka samotna, bo Bartek, ten kolega, z którym najczęściej się biłam, też chciał złożyć papiery do Dęblina, więc weszlibyśmy razem w nowe środowisko. O karierze pani pilot musiałam jednak szybko zapomnieć. Ucząc się w innym mieście i generując koszty samodzielnego życia na stancji, stanowiłabym zbyt duże obciążenie dla rodzinnego budżetu. Wizja błękitnego nieba i dryfowania w przestworzach z najpiękniejszymi zachodami słońca na horyzoncie zniknęła.
„Nic to” — pomyślałam. Zrobiłam szybki przegląd przedmiotów (na zasadzie „w tym jestem dobra, to idzie mi gorzej”) i drogą eliminacji wybrałam technikum elektroniczne — słynne Conradinum w Gdańsku — najstarszą szkołę z ponad dwustuletnią tradycją. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku była to podobno świetna szkoła. Potem… prawdziwa walka o przetrwanie. Szkoła średnia i szkoła życia w jednym. Wyobraźcie sobie — jestem jedyną dziewczyną w klasie! Miało to swoje konsekwencje — i te pozytywne, i negatywne. Z początku fakt bycia rodzynką w ogóle mnie nie ruszał. Od dzieciństwa wolałam spędzać czas z chłopakami. Myślałam, że będzie fajnie. I niby było, tyle że kumple z klasy uznali, że jako dziewucha przeznaczona jestem do roboty. Przynieś, podaj, pozamiataj. Chciałam być ich kumpelą, więc się na to godziłam. Do czasu. Razu pewnego zbuntowałam się i odmówiłam biegania na ochotnika po klucz do szatni. O rany… Było naprawdę grubo. Z miejsca stałam się wrogiem publicznym numer jeden. Doszło nawet do tego, że pewien „kolega” z mojej klasy zwyzywał mnie na korytarzu naprawdę paskudnymi słowy. W dodatku przy świadkach z trzech innych klas. Doprowadził mnie niemal do płaczu, ale tylko niemal, bo zebrałam się w sobie i szybko poszłam do damskiej toalety. Tam udało mi się opanować, powstrzymać łzy i powziąć postanowienie: „O nie, nic z tego, Miłka! Nie możesz im pokazać, że cię to rusza!”. Z WC wyszłam więc z wysoko uniesioną głową, pewnym krokiem przeszłam obok wyzywającego i trąciłam go barkiem. To była swoista demonstracja siły, ale wiedziałam, że albo teraz zginę, albo na zawszę zwyciężę. Klasa się w mojej sprawie na czas jakiś podzieliła. Większość stanęła po stronie mojego „wroga” — dokuczali mi, docinali, wyśmiewali mnie. Kilku stanęło za mną, za co jestem im nadal wdzięczna, bo rozumiem, że w wieku nastu lat wstawianie się za dziewczyną wbrew grupie kolegów jest słabe.
Poczułam, że jeśli chcę, to mogę, i że nikt ani nic mnie nie złamie. Że choć to nie będzie łatwe, jeśli tylko zechcę, mam prawo iść pod prąd.
Skoro trzymasz stronę dziewuchy, a jak wiadomo, dziewuchy są słabe, to znaczy, że i TY jesteś słaby. Ja nie czułam się słaba. Incydent na korytarzu i moja reakcja na ordynarną zaczepkę uświadomiły mi, że jestem silna. To był w moim życiu punkt przełomowy. Poczułam, że jeśli chcę, to mogę, i że nikt ani nic mnie nie złamie. Że choć to nie będzie łatwe, jeśli tylko zechcę, mam prawo iść pod prąd. Technikum nauczyło mnie zatem przede wszystkim odwagi.
W średniej szkole nauczyłam się także: pluć, kopać piłkę i przeklinać (ta ostatnia umiejętność została mi zresztą do dzisiaj). Miałam więc złe zachowanie, ale za to świetne oceny, dobrze się uczyłam i zawsze można było ode mnie pożyczyć zeszyt. W pewnym sensie należało się ze mną liczyć. Układ idealny — masz piąteczki, nauczyciele cię nie ruszą. A koledzy… Dokuczanie mi po pewnym czasie stało się passé — jeden po drugim w końcu mi odpuścili. Wygrałam!
Wspinaczka i góry w okresie szkoły średniej były cały czas obecne w moim życiu. Hm… z perspektywy dnia dzisiejszego wspinaczka to duże słowo. Po prostu jeździliśmy na tak zwane liny. Jak na ironię, pierwsze wspinaczkowe kroki robiłam właśnie z moją „technikalną” paczką, z którą wspinałam się na nieczynny most kolejowy w Rutkach. Bardzo dobrze zachowana stalowa konstrukcja usytuowana była na dwóch żelbetowych filarach, w których mocowano chwyty i punkty asekuracyjne. Most miał sporo brakujących desek, co wręcz ułatwiało dostanie się na jego przęsło. Tam, w Rutkach, uczyliśmy się wiązać węzły i testowaliśmy naszą wiedzę zdobytą pięć minut wcześniej dzięki lekturze rozdziału pt.: „Jak wiązać ósemkę” w przewodniku dla początkujących wspinaczy. Ów most położony jest bezpośrednio nad rzeką Radunia, stanowi więc doskonały punkt widokowy na Jar Raduni. W latach trzydziestych biegła tędy trasa kolejowa łącząca Pruszcz Gdański z Kartuzami. Pod koniec wojny wycofujący się Wehrmacht wysadzał go w takim pośpiechu, że ostatni niemiecki transport nie zdążył zjechać z wiaduktu. Podobno dwa ostatnie wagony spoczęły na zawsze w odmętach rozlewiska rzeki… Podobno. Niewątpliwie przerażająca historia, ale dla nas most był po prostu świetną miejscówką do zjazdów na tyrolce, wahadeł, skoków na wędkę i innych kaskaderskich wyczynów, od których teraz włos jeży mi się na głowie. Był idealny, bo gdyby coś poszło nie tak, to pechowiec najwyżej wpadłby do wody. Pechowiec, czyli ochotnik, na którym spoczywał obowiązek przetestowania jakości „fachowo” zawiązanych węzłów, musiał być lekki. Wagowo ustępowałam wszystkim chłopakom, więc zwykle to ja testowałam linę. Nie bałam się. Mój chłopak Kuba był najbardziej obcykany w temacie i bardzo pilnował mojego bezpieczeństwa. Ale innych aż tak nie kochał, więc byli i tacy, którzy z impetem, z wysokości kilkunastu metrów, uderzali w taflę wody.
— Sorrry! Myśleliśmy, że dobrze wybraliśmy — krzyczeliśmy do tego, który wrzeszczał z bólu i przeklinał nas z dołu.
W technikum zaczęłam wyjeżdżać „w świat”. W końcu miało się te szesnaście lat! Razem z Kubą organizowaliśmy wypady w Jurę Krakowsko-Częstochowską, Beskidy czy na Słowację. Niezapomniana wyprawa szlakiem Orlich Gniazd, podczas której słowa „przygoda” i „przyjaźń” nabrały dla mnie prawdziwie realnych kształtów, do dziś żyje w mojej pamięci. A w jednej z szuflad mojej komody nadal leży rozpiska naszej trasy, którą dodatkowo opatrzyłam podpisem „najlepszy wyjazd”. Kuba i ja, jako organizatorzy ekspedycji, przygotowaliśmy wówczas profesjonalny program. Za jego pośrednictwem każdy potencjalny uczestnik został poinformowany o trasie przejścia, liście niezbędnych rzeczy do zabrania oraz przewidywanych kosztach. Wyobraźcie sobie zdziwienie rodziców wycieczkowiczów, którzy dopiero na dworcu w Gdyni dowiedzieli się, że z młodymi nie jedzie żaden dorosły opiekun… Ekhm, ekhm… Ale wtedy na dworcu nie było już odwrotu. Kto obecny, ten jedzie! I tak nasza siedmioosobowa paczka: Łysy, Kaim, Mrówa, Magda, Ludka, Kuba i ja, ruszyła na pierwszą wyprawę życia, której celem było przejście szlaku Orlich Gniazd i dojście do Krakowa. Niestety, ponieważ zdecydowana większość wspomnień z tej wyprawy wymaga ocenzurowania, pozwolicie, że nie będę ich przytaczać. Myślę, że każdy, kto miał naście lat i pstro w głowie, jest w stanie wszystko sobie wyobrazić ;) W każdym razie było cudownie!
Z Kubą szlajaliśmy się po polskich górach. Zawsze z plecakami, zawsze z namiotem
Jak widzicie, moje szczenięctwo nie było dzieciństwem wzorowej panienki z dobrego domu. Podejrzewam, że „winna” jest temu płynąca w moich żyłach kaszubska krew. O Kaszubach mówi się, że to ludzie pracowici, wytrwali i konsekwentni. Pruska niewola, praca na roli i na morzu ukształtowały ich twarde charaktery. Podobno Kaszub zawsze mówi to, co myśli, a jeśli nie ma takiej potrzeby, nie bawi się w dyplomację. Jest powściągliwy, uczciwy, prostolinijny. Wyróżnia się zdolnościami organizacyjnymi, odpowiedzialnością osobistą i zbiorową. Nie lubi, gdy ktoś narzuca mu swoją wolę. Obrażony potrafi się straszliwie rozgniewać, gotów jest wręcz znienawidzić. Ja sama jestem Kaszubką w połowie. Upór, wytrwałość i konsekwencja — oto cechy, za które przede wszystkim dziękuję kaszubskim przodkom. Bardzo przydają mi się w górach ;)
Ja. Lat chyba cztery
Ja sama jestem Kaszubką w połowie. Upór, wytrwałość i konsekwencja — oto cechy, za które przede wszystkim dziękuję kaszubskim przodkom. Bardzo przydają mi się w górach ;)
O wielkiej wyprawie do Peru, która na zawsze zmieniła moje życie. Umiejętności podejmowania decyzji i świadomym macierzyństwie. Rozmiarze XL i depresji, którą pewnie każdy z nas ma za sobą. O tym, jak możesz pomóc losowi, gdy chcesz zostać „Zdobywcą”.
Nadchodzi taka chwila w życiu kobiety, że musi ona podjąć męską decyzję.
Uważam, że każda kobieta powinna kiedyś taką decyzję podjąć. No właśnie… Dlaczego podejmuje się akurat „męską decyzję”? Czy kobieca decyzja nie mogłaby być równie ostateczna, wiążąca i dobra, skoro dodatkowo posiadamy podobno osławioną kobiecą intuicję? Z drugiej strony, na obronę facetów, aż ciśnie mi się na usta: „Czy męska intuicja jest mniej wartościowa od kobiecej? Czy mężczyźni mają gorszy szósty zmysł, a ich wewnętrzny głos albo milczy, albo płata im figle?”. Nie wiem. Wiem jednak, że utarło się, iż kobiety to te bardziej empatyczne i wylewne ludzkie jednostki, a ich zadaniem jest pilnowanie domowego ogniska oraz troska o emocjonalny komfort domowników. Na mężczyznach spoczywa z kolei obowiązek przyniesienia do domu „mięcha”, dbania o rodzinny dobytek i ochrona bliskich w sytuacjach zagrożenia. Dyskusję o tym, skąd wzięły się zwroty typu „męska decyzja” czy „kobieca intuicja”, pozostawiam specjalistom od antropologii społecznej.
Wracając do tematu decyzji — po prostu trzeba nauczyć się je podejmować!
Zakładam, że większość z czytających ma za sobą zawód miłosny, rozstanie z partnerem czy utratę pracy. Jednym słowem — zdarzenie, które mogło być albo wręcz było depresjogenne. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że wszelkie próby poradzenia sobie z takim stresem prowadzą do autodestrukcji — wiodą morzem wódki, rzeką tłustej, płynnej czekolady, szlakiem obsesyjnego głodzenia się albo ścieżką imprez i szaleńczej rozpusty kończącej się zwiększeniem debetu na koncie. Gdy przychodzi gorszy okres, jedni zamykają się w domu i izolują od świata, tygodniami ograniczając swoją przestrzeń jedynie do łazienki i pokoju, a inni nadmiernie imprezują, odurzając się hektolitrami alkoholu oraz innymi specyfikami. A ci nieszczęśliwie zakochani? Ci, którzy właśnie dowiedzieli się, że to koniec, żeby wzbudzić u osoby, która właśnie ich dla kogoś zostawiła, uczucia z najżarliwszego okresu ich miłości, wsiądą w środku nocy w autobus i zapukają do dobrze znanych drzwi… Drżącym głosem wyznają gorące uczucie albo napiszą długą wiadomość o tęsknocie, żalu i miłości.
Wiem jedno. Czasami w naszym życiu zdarzają się rzeczy, na które nie
Najważniejsze jest to, żeby nie móc zarzucić sobie, że się nie próbowało, i walczyć do końca!